Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Cud Bożego Narodzenia może się wydarzyć wszędzie, nawet za drutami obozów koncentracyjnych
W domu pachnie grzybami i makiem, a w pokoju stoi choinka rozświetlona świeczkami,
udekorowana aniołami z papieru… – to obraz najpiękniejszych świąt w roku, najbardziej rodzinnych. Był czas, gdy musiały wystarczyć wspomnienia, bo Wigilię trzeba było spędzić w Auschwitz-Birkenau, w obozie Gross-Rosen, w Ravensbrück
czy na obczyźnie. Każdy starał się jak mógł, aby choć na chwilę doświadczyć cudu świąt, by nie zabrakło ciepła i nadziei.
Sylwia Winnik przytacza świąteczne historie – wzruszające, prawdziwe, bolesne, ale też dające siłę. Wigilia rozgrzewa serca w cichym kolędowaniu, w okruszku czarnego chleba służącego za opłatek. Święta w tych najciemniejszych miejscach świata stawały się niewyczerpanym źródłem nadziei na powrót do normalności.
Nastała noc. Jak każda inna obozowa noc. Zaczął prószyć śnieg, opadał na zbroczone ludzką krwią grudy ziemi. Na dachy baraków i krematoriów. Biały, czysty i piękny. Nieskalany.
Bóg się rodził, choć nam było bardzo źle. Wtedy ostatni raz przyszedł na świat w okupowanej przez Niemców Polsce. Nasza nadzieja, że przyjdzie nowe, lepsze życie, ziściła się. Doczekałyśmy wolności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 143
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Sylwia Winnik
Moc truchleje
Święta w cieniu wojny
Historie wigilijne 1939–1945
© Wydawnictwo WAM, 2025 © Sylwia Winnik, 2025
Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-Pieculewicz Redakcja: Agnieszka Zielińska Korekta: Katarzyna Onderka, Anna Śledzikowska Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Nowe poszerzone wydanie
ISBN EPUB: 978-83-277-4594-1
ISBN MOBI: 978-83-277-4595-8
MANDO
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200
www.wydawnictwomando.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255
e-mail: [email protected]
Opracowanie ebooka: Katarzyna Błaszczyk
Rok 1945. Mały drewniany domek w Nowym Kamieniu niedaleko Rzeszowa. Na środku izby stoi wykonana ręką gospodarza drewniana ława. Pomieści całą dziewięcioosobową rodzinę. W piecu trzaska ogień, w domu jest ciepło. Nieopodal w rogu wmurowany jest drugi piec, chlebowy. Podpłomyki pieczone na jego brzegu smakują wyjątkowo, zwłaszcza gdy na dworze ostry mróz. Nadeszła zima. Piękna młoda kobieta, Emilia, krząta się po kuchni. Jest schorowana, lecz jej łagodna twarz nie pokazuje dzieciom troski o przyszłość. Mała dziewczynka, Jasia, na prośbę mamy niesie kilka placuszków do sąsiadki. Ziemię przyprószył śnieg, mimo to biegnie boso. Zaniepokojona Emilia wybiega za nią, choć wie, że dziewczynka szanuje buty, które jej kupił tata Piotr. Zdolny młody człowiek, najlepszy stolarz w okolicy. Im bliżej świąt, tym większy, przyjemniejszy gwar panuje wokół.
Emilia wyciąga zebrane latem w lesie kurki, zagniata ciasto i piecze placuszki, kisi kapustę. Za dnia stoi w kolejce do jedynej olejarni, by kupić olej lniany. Och, jakżeż on smakuje! Będą pamiętać do końca życia ci, co go jedli. I później jeszcze, po latach, marzyć, by ponownie go skosztować. W Wigilię w domu pachnie grzybami, makiem, ale przede wszystkim olejem lnianym. Gdyby tak przejść się wąską polną dróżką między domami, można byłoby poczuć płynący z każdego z nich niezwykły zapach zbliżającej się wieczerzy. Najważniejszej w roku.
Podczas świątecznych przygotowań Emilia wspomina łapankę w kościele kilka lat wcześniej. Gdyby nie jej mąż, który ubłagał jednego z niemieckich oficerów, aby ją zwolnili, trafiłaby do Auschwitz. I w te święta nie byłoby jej w domu z dziećmi. Co kierowało tym Niemcem? Współczucie? Litość? Człowieczeństwo? Nie wiadomo. Obojętnie, co to było, Emilia każdego dnia dziękuje Bogu, że żyje.
W pokoju pyszni się choinka rozświetlona świeczkami, udekorowana ręcznie zrobionymi łańcuchami, watą, owocami, aniołkami z papieru. Małe dziewczynki wycięły z tektury uśmiechnięte aniołki. Wiszą na najwyższych gałązkach. Do domu chłopcy wraz z ojcem wnoszą siano, które kładą pod stołem. Pokój ma symbolicznie nawiązywać do stajenki. Kurzu jest przy tym co niemiara. Ale tradycji staje się zadość.
Najpierw się pomodlą. Modlitwę poprowadzi ojciec. Podzieli między wszystkich opłatek z prawdziwym miodem. Życzą sobie przede wszystkim zdrowia. I pracy. Wspomną zmarłych rodziców i ich dzieci, które odeszły. Później Emilia i Piotr zasiądą wspólnie z dziećmi przy długiej ławce, by zjeść świąteczne dania. Janek, Jasia, Władzia, Józek, Helenka, Staszek i Zosia. Ta ostatnia ma dopiero niecały roczek. To moja przyszła babcia.
Na stole w miskach kuszą swym zapachem pierogi z kapustą z własnego ogrodu, kapusta z fasolą, zupa grzybowa, kluski z makiem, kompot z suszonych latem owoców. Na środku stoi chleb, a pod nim leży opłatek. Co roku stół uginał się od potraw przygotowywanych z plonów z własnych pól i ogródków, nawet w biednych polskich wsiach.
Po kolacji dom wypełnią kolędy. Potem przyjdzie czas na przeróżne tradycje. Bicie sianem po belkach pod sufitem. Ile źdźbeł się zawinie i pozostanie w szczelinach, tyle kop zboża zbierze gospodarz w przyszłym roku. Po kolacji z tej słomy chłopcy zrobią powrósła i pójdą obwiązać nimi drzewa w sadzie. Najstarszy z chłopców spyta każde drzewo, obwiązując je:
– Będziesz rodziło? Bo cię ścinam!
– Będę – odpowie chłopiec stojący za drzewem. Zapowiadało to dobre zbiory owoców w następnym roku.
A jeszcze później starsi pójdą na pasterkę do kościoła oddalonego o dziesięć kilometrów. Najmłodsze dzieci będą się bawić na sianie pod ławą, to dla nich największa frajda. Zasną tam beztroskie i szczęśliwe.
W nocy przyjdzie Mikołaj, by zostawić śpiącym dzieciom mały upominek. Może tym razem Jasia dostanie rękawiczki, a Janek nowy sweterek? Rano z rozradowanymi buziami każde z nich z ciekawością zajrzy pod poduszkę, szukając podarunku. Mama powie, że trzeba jeść wszystko, co zostało z kolacji. W ten dzień nie wolno spoglądać w lustro ani wykonywać żadnych prac. Czas jest poważny i tak go należy przeżyć w gronie najbliższych.
Wczesnym rankiem w Świętego Szczepana Emilia zbudzi dzieci, by pomogły posprzątać pokój i wynieść sianko na pole, co zapobiegnie wyrastaniu chwastów. Czy obrzędy te dawały rezultat? Nie wiadomo. Podtrzymywano jednak dawne tradycje.
Tego dnia przyjdą kolędnicy. Specjalnie dla nich Emilia piecze ciastka. Król z koroną, Śmierć z kosą, Anioł ze skrzydłami i wiele innych postaci – wszyscy zaśpiewają kolędy przy dźwiękach harmonii. Wspólne świętowanie zbliża do siebie ludzi. „Na szczęście, na zdrowie, na ten Święty Szczepan! Hej, kolęda, kolęda!”
To opowieść o Bożym Narodzeniu. I o przemijaniu. Jedno, jak się niespodziewanie okazało, łączy się z drugim.
Za życia dziadków nie chciałam myśleć o dniu, w którym ich zabraknie. W końcu nadszedł. Po raz pierwszy. Potem drugi. I wreszcie trzeci. Gdy odeszli, przez długi czas nie umiejąc znaleźć odpowiednich słów, bawiłam się w sentymentalne poszukiwania fraz, by opisać, jak bardzo odmienili moje życie. A raczej, jak się ono zmieniło, odkąd nie ma ich ze mną. Zrozumiałam, że o tym, jak wiele znaczą niektórzy ludzie, świadczy namacalne uczucie pustki po ich stracie.
Słowa te w moim przekonaniu miały mnie uzdrowić, ale im bardziej nazywałam rzeczy po imieniu, tym silniej kaleczyły. O ile słowa „odejście”, „pustka”, „cisza” umiałam wypowiedzieć od niechcenia, jakby nie dotyczyły dziadków, o tyle słowo „śmierć” w ich kontekście zdawało mi się niespójne, niedorzeczne, zaskakujące. Szybko zrozumiałam, że gdy dziadkowie żyli, bałam się pisać czy nawet wspominać o śmierci. Gdy odeszli, nie chciałam tego robić. Mówienie albo pisanie o przemijaniu – w odniesieniu do ważnych dla człowieka osób – wywołuje lęk. Zadawałam sobie też pytanie, czy pisanie o nich sprawi, że zapomnę. Nie chciałam zapomnieć.
Boże Narodzenie to dla mnie zbiór pewnych elementów. Aż dziw, że tak rzeczowo je dziś nazywam. Ludzi. Miejsc. Domu dziadków. To tam przez niemal wszystkie lata mego życia spędzaliśmy całą rodziną Boże Narodzenie. Tych wszystkich ckliwych, miłych, lecz – gdyby się tak dobrze zastanowić – nieistotnych rzeczy: choinki, lampek, pięciuset pięćdziesięciu uszek z grzybami, kolęd i śniegu za oknem. Tak jakby bez tego wszystkiego święta miały się nie odbyć. Jakby się zapominało, że w tym czasie Bóg się rodzi – i ma to głębsze znaczenie niż cokolwiek innego.
Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego.
Zawsze traktowałam Boże Narodzenie jak czas wielkich emocji towarzyszących jego przeżywaniu. Z ochotą i werwą zabiegałam o pielęgnowanie każdej, najmniejszej nawet, znanej mi tradycji świątecznej. W gruncie rzeczy nie powinno to nikogo dziwić. Przekazywane z matki na córkę tradycje rodzinne to niezwykle cenne dziedzictwo. Kontynuowane przez pokolenia, również przez mamę i przeze mnie, pozwalają zachować tę ciągłość, która nas jednoczy. Czuję, że jestem częścią czegoś większego, gdy na wigilijnym stole zapalam z mężem świecę, a potem modlimy się, składamy życzenia i zasiadamy do wieczerzy. Boże Narodzenie łączy się dla mnie z tym przyjemnym uczuciem przynależności, ale też z tęsknotą i ulotnością.
Nie będę ukrywać, że podtrzymywanie tradycji świątecznych do dziś daje mi wiele radości. Jednak dopiero gdy puste miejsce przy stole zaczęło przypominać konkretną osobę, kogoś bardzo bliskiego, zrozumiałam, że bez tych tradycji, które czynią mnie szczęśliwą, święta również nie byłyby tymi samymi świętami.
Pamiętam, jak któregoś roku przed świętami babcia zachorowała i leżała w łóżku w swoim pokoju. Przychodziliśmy do niej i składaliśmy sobie nawzajem życzenia. W dużym pokoju stał nakryty świąteczny stół. Jednak przy nim nie usiedliśmy. Zaniechaliśmy tradycji. Każdy przycupnął, gdzie mógł, a to na łóżku w nogach, a to na oparciu kanapy, a to na pufie obok stolika. Tamte potrawy zjedzone na kolanie, lecz przy babci, wspominam z największym rozczuleniem i miłością. Są dla mnie symbolem wiary – istotą głębokiego przeżywania świąt. Tam gdzie Bóg się rodzi, moc truchleje.
Pisanie tej książki stało się dla mnie okazją do odświeżania wspomnień potwierdzających moją tezę, która głosi, że kultywowanie radosnych tradycji może dawać poczucie szczęścia, ale zaniechanie ich w pewnych okolicznościach również może uczynić szczęśliwym. A wręcz może być przejawem miłości! Co nie znaczy, że jeśli można, nie warto z nich czerpać siły i radości. Wręcz przeciwnie!
I może jeszcze jedno. Wojna opisywana z tej nowej perspektywy, w której mimo niewyobrażalnych cierpień jawi się jako prawie normalny czas, kiedy święta były istotnym elementem nadziei i wolności – wydaje się mniej straszna.
Natrafiłam na wspomnienia Leona Wanata, który Boże Narodzenie spędził na Pawiaku, i to aż cztery razy. Gdyby nie paczki od mieszkańców Warszawy i starania Patronatu, również w Boże Narodzenie więźniowie nie mieliby zbyt wiele do jedzenia. Ale warszawiacy bardziej przejmowali się tym, co zjedzą więźniowie polityczni – których jedyną winą było to, że walczyli o Polskę – niż tym, co sami zgromadzą na stole wigilijnym. W okresie okołoświątecznym najważniejszą sprawą było więc przemycanie żywności dla więźniów Pawiaka1. W paczkach żywnościowych można było znaleźć cukier, trochę miodu lub marmolady, kawałek ciasta oraz kiełbasy czy boczku, cebulę. Paczki były różne, mimo podobnej zawartości. A nawet jeśliby ktoś jej nie dostał, mógł liczyć na pozostałych – wszyscy dzielili się tym, co mieli. Nigdy nie zabrakło opłatka.
Leon Wanat w pierwsze pawiackie święta dostał od swojej przyszłej żony, Marysi Borowej, tekturową choinkę – radość przeogromna. Postawił ją na taborecie pod oknem. To mu przypomniało o rodzinnych więzach, które mimo wojennej zawieruchy nie powinny były się zagubić w „śnieżnej zamieci”2. Wszyscy tego potrzebowali. Nadziei. Miłości. Poczucia, że ktoś czeka. Ci skatowani po przesłuchaniach przy alei Szucha, ci, których czekał transport w nieznane, i ci, których, jak podejrzewali, czekała rozwałka. Poczucie niepewności stało się normą3.
W Wigilię po wieczornym apelu więźniowie nakryli stołek czystym ręcznikiem, wykładając na niego wszystkie smakołyki z paczek, każdy jednak przestrzegał tradycji bezmięsnej wieczerzy. Nikt nie patrzył na to, co jest czyje. Po prostu. Wszyscy byli razem, dziękując, że mają co zjeść. Składali sobie życzenia, łamali się opłatkiem. Prosili Boga, by nie musieli więcej spędzać świąt w więzieniu. Pomiędzy murami, w których cierpienie nieraz odbierało chęć do życia, tego wieczoru w celach rozlegało się głośne Bóg się rodzi.
Tymczasem w Auschwitz rozgrywał się inny dramat. W pierwsze święta Bożego Narodzenia od momentu funkcjonowania obozu Niemcy postawili na placu ogromną choinkę, rozświetloną elektrycznymi światełkami. A obok niej leżał stos trupów4. Tak wysoki, że sięgał niemalże dachu bloku obozowego – wspominała więźniarka Maria Mazurkiewicz. Z drugiej strony choinki stali więźniowie z obozową orkiestrą i – przymuszeni – śpiewali Stille Nacht. Polskich kolęd nie wolno było śpiewać. Podobny dramat rozgrywał się na oczach więźniów obozu Auschwitz Birkenau w 1942 roku.
We wcześniejszych reportażach starałam się ocalić od zapomnienia historie ludzi, którzy przeżyli wojnę. Naszych bohaterów.
Ta opowieść zaczyna się od opisu osobistych doświadczeń i historii mojej własnej rodziny. Nie wierzę, że przenosząc je na papier, kiedykolwiek o nich zapomnę. Ale jeśli nawet któregoś dnia nie zdołam sobie o nich przypomnieć, po prostu sięgnę po tę książkę.
Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu.
W oknach cel Pawiaka trupie światła drgały,
Noc wojennej grozy tłukła w rdzawe kraty –
Serca więźniów igłą cierpień w noc tę tkały
Obraz życia, wygrzebując z gruzów daty.
Z ciemnej szachownicy nieba jak z pierzyny
Roje śnieżnych płatków biegły w dół omdlałe
W mury getta, gdzie żydowskie szły dziewczyny
I schylały z jękiem karki swe zbolałe.
W celach słychać twardy krok wachmana,
Przerywany śpiewem „Stille Nacht” z Berlina
Narodzenia noc w żałobę wdów odziana,
Szła przez mogił wzgórza zapłakana, sina.
Wiatr przestrzeni grajek śpiewał „Bóg się rodzi…”
Jak w fujarkę dmuchał w rdzawe krat piszczele,
Czasem zmieniał nutę w śnieżnej fal powodzi –
W siennikowych workach snem pachniało ziele.
Wachman wciąż spoglądał w otwór „judaszowy” –
Wigilijna noc więzienna kły szczerzyła,
Na podwórku wyrósł lasek choinkowy,
Z trupów więźniów, których Stille Nacht zabiła.
Kazimierz Lapeusz. Oddział V Grudzień 1942 rok5
Basia
Warszawa–Auschwitz 1943–1944
Kamienica przy ulicy Kaliskiej 19, w której mieszkaliśmy, w każde święta Bożego Narodzenia zmieniała się w gościnny, wspólny dom. Granice wyznaczane na co dzień przez zamknięte drzwi mieszkań znikały. W ten szczególny czas wszyscy sąsiedzi byli razem. I to najbardziej utkwiło mi w pamięci – wspólnota. Nie inaczej było w 1943 roku.
Na podwórku stała wielka choinka, widać ją było z okien naszych mieszkań. Ozdabialiśmy ją razem z innymi dziećmi z kamienicy. Pamiętam, że dołączała do nas Jadzia, która była bardzo chora – większość czasu spędzała, leżąc w łóżku. Jednak przed Bożym Narodzeniem mama pozwalała jej robić z nami dekoracje. Dla niej to było podwójne święto. Tekturowe mikołaje i aniołki, kilkumetrowe łańcuchy – choinka dzięki nim nabierała blasku, stała piękna i jakaś taka dumna.
I choć śmiechu było przy tym, że ho, ho, nieustannie towarzyszył nam strach. Trwała wojna. Nie zachowywaliśmy się całkiem swobodnie, musieliśmy tłumić radość. Nawet dziewięcioletnia dziewczynka, którą wtedy byłam, zdawała sobie z tego sprawę.
Przed wojną ulice Warszawy tętniły życiem, słychać było na nich radosny, wspaniały gwar. W żydowskich sklepikach kupowaliśmy śledzie, sałatki, macę, rozmaite smakołyki. Od roku 1939 wszystko zaczęło się zmieniać. Gdy w 1940 Gestapo stworzyło getto, przesiedlając tam Żydów, jedzenie, nie tylko na wigilię, można było zdobyć wyłącznie na bazarkach i od pokątnych handlarzy. W mieście zrobiło się niebezpiecznie, pusto, cicho.
Wbrew wszystkiemu Boże Narodzenie 1943 roku w naszej kamienicy obchodziliśmy bardzo uroczyście. I choć świętowaliśmy jakby w ukryciu, choć baliśmy się każdej nadchodzącej godziny, w domu panował dobry, świąteczny duch.
W miarę jak zbliżał się wigilijny wieczór, w mieszkaniach ustawała krzątanina. Każdy z nas szykował odświętne ubranie. Gospodynie nakrywały do stołu.
Gospodarze – ci, którzy byli w domu – pastowali buty. Z minuty na minutę z kuchni dobiegało coraz mniej odgłosów przygotowań. Wreszcie na każdym piętrze otwierały się drzwi mieszkań. Żadne nie były zamknięte. I my z mamusią i tatusiem wychodziliśmy z naszego mieszkania na drugim piętrze na korytarz. Na końcu było okno, z którego oglądaliśmy choinkę. To tam właśnie gromadzili się sąsiedzi, by sobie nawzajem składać życzenia i łamać się opłatkiem.
– Zdrowia!
– I oby nic nam nie było!
– I żeby wojna się skończyła.
Odświętnie ubrani, w białych koszulach i w najlepszych sukienkach, wyglądaliśmy niczym kilka lat wcześniej. Jak gdyby nic złego się nie działo. Tylko oczy mieliśmy smutniejsze, a twarze naszych niestarych jeszcze rodziców znaczyły sieci zmarszczek.
Później każda rodzina wracała do swego mieszkania, ale nie zamykano już drzwi. Tego dnia byliśmy jedną wielką rodziną, która wbrew wojennej zawierusze świętowała narodziny Dzieciątka Jezus.
Stół w naszym domu był ubogi, lecz nikt nie odchodził głodny. Kluski z makiem, pierogi, uszka i barszcz przygotowywała mamusia. Inna gospodyni robiła żurek, piekła ciasta. Były też śledź i inne ryby. Częstowaliśmy się nawzajem. Poznawaliśmy różne smaki i tradycje rodzinne naszych sąsiadów. W kamienicy unosił się cudny zapach wigilijnych potraw. Największą radością było w ogóle to, że jest co do ust włożyć. Upominki dawaliśmy sobie skromne, ale bardzo nas cieszyły. Mama umiała robić na drutach przepiękne rzeczy! Obdarowała mnie wtedy czapką i szalikiem. Sąsiedzi dostali rękawiczki lub skarpety.
Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego.
Korytarze kamienicy, na co dzień wypełnione strachem, ożywały. Tego dnia nie odbijało się od ścian echo wystrzeliwanych salw. Zabrzmiał za to nawet czyjś nieśmiały śmiech. Komuś błysnęły szczęściem oczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
1 Zofia Kossak-Szatkowska, Ślad człowieczeństwa, [w:] Leon Wanat, Kartki z Pawiaka, Warszawa 1978, s. 25.
2 Tamże.
3 Tamże, s. 26.
4 Sylwia Winnik, Dziewczęta z Auschwitz, Warszawa 2018, s. 262–266.
5 Kazimierz Lapeusz, Wieczór wigilijny, [w:] Leon Wanat, Kartki z Pawiaka, dz. cyt., s. 23.
Okładka
Strona tytułowa
Wstęp
Wieczór wigilijny
Rozdział 1. Duch kamienicy. Basia. Warszawa–Auschwitz 1943–1944
Przypisy
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
