Mit primum non nocere - Radosław Rutkowski - ebook + audiobook + książka

Mit primum non nocere ebook i audiobook

Radosław Rutkowski

2,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

POLSKIE PIEKIEŁKO W POCZEKALNI U LEKARZA

Bohater tej nad wyraz przenikliwej opowiastki nawet nie podejrzewał, że udając się do zwykłej publicznej przychodni, trafi w sam środek polskiego piekiełka.
Niczym w dramacie antycznym mamy tu jedność czasu, miejsca i akcji. Przed drzwiami gabinetu numer dwieście sześć przewija się galeria postaci jak z najlepszej klasycznej komedii, a skala konfliktów w niczym nie ustępuje tej rodem z tragedii. Mamy tu wszystko: konflikt pokoleń, ideologii, osobowości, światopoglądów. Dodajmy, że autor jest świetnym obserwatorem polskiej rzeczywistości i doskonale słyszy język ulicy.
Obraz społeczeństwa, jaki wyłania się z tej opowieści, nie napawa optymizmem, dlatego na zakończenie możemy powtórzyć za wieszczem: „Kochajmy się!” wszyscy ciut bardziej, albo skromniej za autorem: „Mit primum non nocere”!

Szedłem niespiesznym krokiem wzdłuż ulicy i rozmyślałem. Zdałem sobie sprawę, że przez ostatnie półtorej godziny zdążyłem stanąć w obronie honoru młodzieży, uczestniczyłem w poglądowej lekcji demokracji, sam wykazałem skłonności dyktatorskie, rzucając rękawicę posiadaczce złotej karty, odbyłem dogmatyczną dyskusję o Stwórcy i jego roli w naszym życiu, uczestniczyłem w wykładzie z socjologii i spiskologii, byłem świadkiem pojedynku szachowego, rewolwerowego i zapaśniczego, a tego ostatniego zupełnie niechcący stałem się uczestnikiem. Stałem się też specjalistą od kobiecych dolegliwości wieku średniego, choć nigdy nie przejawiałem takowych zainteresowań…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 94

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 2 godz. 31 min

Lektor:
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

Pewnego dnia poczułem ból. Po prostu – zaczęło boleć i już. Nic tego nie zapowiadało, nie miałem żadnych innych objawów, żadna Cyganka nie wywróżyła mi cierpienia z magicznie znikającej w jej dłoni stówy, nie miałem objawienia ani proroczego snu. Ot, wstałem rano i bolało.

W pierwszej chwili pomyślałem, że rozchodzę. Chodziłem, chodziłem i nic. Potem – że przeczekam, ale ponieważ zbyt cierpliwy nie jestem, to szybko mi się znudziło, zwłaszcza że wciąż bolało (trudno się czeka, gdy boli). Jako człowiek czynu wziąłem się zatem w końcu do roboty.

Przydałaby się jakaś babcia z gotową recepturą na tajemniczy wywar z ziół, którą odziedziczyła po swojej babci, a ta po swojej, i tak z pokolenia na pokolenie leczyły nim przodków. Niestety nie miałem takiej babci pod ręką, zmuszony więc byłem oprzeć swoją kurację na nieco bardziej współczesnych preparatach. Otworzyłem apteczkę, zerknąłem na opakowania znajdujących się tam specyfików i skoncentrowałem się na odnalezieniu tych, które w luźny choćby sposób nawiązywały do zwalczania bólu. Było tego całkiem sporo. Odsiałem przeterminowane. Wtedy zrobiło się już znacznie gorzej. Co pomoże na moją dolegliwość? Okazało się, że bezpośrednio nic, ale jeden słoiczek zawierał jakieś białe pigułki, które przy odrobinie szczęścia mogłyby mi ulżyć. Zażyłem przepisaną na ulotce dawkę, dorzuciłem sztukę ekstra, bo przecież nie będę sobie żałował, skoro boli, i czekałem na efekty. Te wszakże nie następowały, a moje życie z każdym dniem stawało się coraz bardziej uciążliwe. Przegrałem. Wykorzystałem wszystkie możliwości, jakie przewiduje domowa medycyna niekonwencjonalna, lecz nie dało to oczekiwanych rezultatów. Nie miałem innego wyjścia…

Wykręciłem numer do przychodni i zamówiłem wizytę u lekarza. Początkowo pani w słuchawce zaproponowała mi termin, w którym według moich wyliczeń powinienem sobie umawiać wizytę u geriatry, zajęczałem więc popisowo i powiedziałem, że to bardzo pilne. Pani wykazała się pewną inicjatywą i oznajmiła, że może przyśpieszyć sprawę o dwa tygodnie bądź też mogę udać się od razu do szpitala, jeśli to takie pilne. Po krótkiej wymianie zdań udało się jej jednak wcisnąć mnie gdzieś w niezbyt odległej przyszłości. Podziękowałem grzecznie, stęknąłem raz jeszcze, by zachować wiarygodność, po czym się rozłączyłem. Zaznaczyłem datę w kalendarzu i czekałem.

Kiedy wreszcie nadszedł ten wielki dzień, ubrałem się porządnie, coś pomiędzy spacerem w parku a wyjściem do teatru – schludnie, ale jednak bez zbędnej ekstrawagancji. Tam też są ludzie, trzeba jakoś wyglądać, ale nie należy przesadzać z elegancją. Nie wpisywałbym się wtedy w profil typowego świadczeniobiorcy publicznej służby zdrowia, a to mogłoby ściągnąć na mnie nieprzychylne spojrzenia…

Gdy przestąpiłem próg przychodni, odniosłem wrażenie, że wkroczyłem do innego świata. Harmider, wszędzie wokół pełno ludzi, patrzą na siebie spode łba, szepczą coś pod nosem, raz po raz ktoś rzuca jakąś uwagę ponad głowami innych, udręczona pracownica przebiega między nimi z papierami w dłoni. Wystarczyłoby rzucić ze dwa ekrany na ścianę, a na nich kurs walut, to mielibyśmy giełdę. Temperament może nie ten, ale emocje i nerwy nawet większe.

Nie pozostało mi nic innego, jak ustawić się w odpowiedniej kolejce. Niestety, zadanie to okazało się trudniejsze, niż mogłem przypuszczać. Jako człowiek młody – zaznaczyć w tym miejscu muszę, że dźwigam na karku ledwie ćwierć wieku, co w takim przybytku jak ten nie jest wynikiem oszałamiającym – nie mam żadnego doświadczenia w kwestii rozeznania w obyczajach panujących w przychodniach. Z początku usiłowałem wypatrzyć w tym bezkształtnym tłumie szczelnie otaczającym rejestrację, gdzie w pocie czoła pracowały cztery panie, coś choć trochę przypominającego kolejkę, niestety na próżno. Nad rejestracją znajdowały się porozwieszane kartki informujące o tym, do lekarza jakiej specjalizacji można się zapisać u konkretnej pani. Zbliżyłem się do tej, nad głową której wypatrzyłem specjalistę, którego zamierzałem dziś odwiedzić, i rozpocząłem poszukiwania końca ogonka na nowo.

Od jakiegoś już czasu bardzo uważnie przyglądał mi się pewien pan. Miał około pięćdziesiątki, skromny wąsik, ale i tak zawierał on więcej włosia niż jego głowa. Spoglądał na mnie ostentacyjnie, nie dbając o jakiekolwiek pozory. Ewidentnie coś do mnie miał. Kiedy zapytałem, kto jest ostatni do tej pani, fuknął na mnie nad głowami paru osób:

– Tu jest jedna kolejka!

Zerknąłem na niego i zobaczyłem w jego oczach szczerą nienawiść. Kto wie, być może tylko obecność tłumu biednych, skurczonych staruszek powstrzymywała go przed tym, żeby rzucić mi się do gardła.

– Spokojnie, po co te nerwy… – odparłem. – Myślałem, że te kartki nad rejestracją są tutaj porozwieszane w jakimś celu. Ale jeśli stoicie państwo w jednej, wspólnej kolejce, to byłbym wdzięczny, gdyby ktoś powiedział mi, kto jest ostatni.

Nienawistnik, widząc, że nie zamierzam wepchnąć się przed niego, dzięki czemu sprawiedliwość była ostatecznie po jego stronie, przyjął moją kapitulację z godnością – odwrócił się, prychnął, pokręcił głową i mruknął coś pod nosem.

– Ja jestem… – odezwała się ledwo słyszalnym głosem babulinka stojąca w samym rogu.

– Dobrze, w takim razie jestem za panią. – Rzuciłem jeszcze spojrzenie w stronę strażnika komitetu kolejkowego, ten jednak skupiony był już na torebce pani obok, którą ta raz po raz trącała go przypadkiem w ramię, co w żaden sposób nie mogło mu się podobać.

Ustawiłem się w rogu sali i czekałem. Przede mną było ze czterdziestu ludzi. Podczas załatwiania swoich spraw przy rejestracji połowa z nich jęczała nad swoim losem, co nie przyśpieszało czasu obsługi. Druga połowa miała powyżej sześćdziesięciu lat i nie słyszała tego, co się do nich mówi. A jak już usłyszała, to nie rozumiała. Ciągnęło się to więc w nieskończoność, a godzina mojej wizyty zbliżała się z każdą minutą.

– O matko… – jęknęła jakaś baba za moimi plecami. – Przepraszam – tu zwróciła się do mnie – pan jest ostatni?

– Na to wygląda.

Po czym poznała? Przecież stałem w rogu pomiędzy innymi ludźmi, nie miałem przypiętej kartki z napisem „ostatni”.

– Ja będę stała za panem, odbiorę tylko wyniki badań i zapiszę się do okulisty na pierwszym piętrze, dobrze?

Nie zdążyłem nawet odpowiedzieć, a już przeciskała się przez tłum w stronę przejścia do innej części budynku. A więc zostałem kimś na kształt stacza, tyle że za friko. A jak przyjdzie ktoś inny, ustawi się za mną i nie przyjmie do wiadomości, że za mną stoi pani, której tutaj w ogóle nie ma, to powinienem chyba stanąć w obronie jej miejsca, dobyć szabli i usiec nieboraka, który tak haniebną tezę zgłosić się odważy. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, bo akurat dziś zapomniałem szabli.

W tym momencie w holu pojawił się ktoś, kto zupełnie nie pasował do krajobrazu. Był to czystej krwi dres. Wysoki, ogolony na łyso, cztery paski z boku spodni, z wyraźnie zarysowanymi bickami, które oczywiście jeszcze wyeksponował, choć mamy połowę marca. Zakładam też, że pakował i łydki, bo przyozdobione w śnieżnobiałe skarpetki przebijały się przez morze szaroburych szat schorowanych ludzi i oślepiały swoim blaskiem. Miał prawdopodobnie coś z pachami, bo ręce trzymał uniesione do góry (chyba go tam piekło). Minę miał taką, jakby zamiast powiedzieć: „Przepraszam, kto jest ostatni? To jestem za panem”, zamierzał powiedzieć: „Przepraszam, kto jest pierwszy? To jestem przed panem”. Od razu zacząłem się zastanawiać, jak przyjmie czarne wieści o tym, że za mną stoi pani, której w ogóle tutaj nie ma, i pożałowałem, że nie byłem uzbrojony. Ciekawe, czy przyszedł do lekarza na konsultacje, czy może raczej dowiedzieć się o stan pacjenta, którego sam tutaj wyprawił, żeby ewentualnie doprecyzować jego uraz w przypadku niejednoznacznej diagnozy…

Pan Dres na szczęście nie był zainteresowany rejestracją i kolejką. Rozejrzał się dookoła, niczym Mojżesz ruchem jednej ręki zrobił sobie przejście przez sam środek morza ludzi i zniknął w korytarzu.

Kolejka przesuwała się powoli do przodu, za mną zdążyło ustawić się parę osób. Wróciła też kobieta, która do tej pory stała za mną, biegając jednocześnie po innych częściach przychodni – od razu stanęła za moimi plecami i oświadczyła, że była tu od początku, tylko musiała coś załatwić. Pozostali przyjęli to z obojętnymi minami, wygląda więc na to, że zdematerializowany pacjent materializujący się niespodziewanie przed innymi w kolejce jest czymś na porządku dziennym, dzięki czemu nie musiałem interweniować.

Kiedy wreszcie przyszła pora na mnie, stanąłem wyprostowany przed panią z recepcji i oznajmiłem, że mam na dzisiaj umówioną wizytę, ale polecono mi zgłosić się do rejestracji, oto więc jestem.

– Proszę to podpisać, tam zaznaczyć i podpisać. Jaki ma pan numer pacjenta?

– Pani wybaczy, ale nie wiem. Bywam tutaj tylko u dentysty, a wtedy…

– Dobrze. Podpisał pan?

– Tak.

– Proszę to wziąć. Drugie piętro, gabinet numer dwieście sześć. Dziękuję.

Złapałem swoją kartę, odwróciłem się na pięcie i zacząłem przeciskać się przez tłum w stronę klatki schodowej. Marny był ze mnie Mojżesz, nie szło mi to tak gładko jak Panu Dresowi.

Ponieważ godzina mojej wizyty zbliżała się nieuchronnie, szybkimi susami pokonałem ostatnie stopnie prowadzące na drugie piętro, stanąłem na korytarzu i rozejrzałem się. Moje pojawienie się musiało wzbudzić pewne zainteresowanie, gdyż wszystkie głowy obróciły się w moją stronę. Trochę mnie to zaskoczyło, wydawało mi się bowiem, że są na tym świecie rzeczy o wiele bardziej widowiskowe niż młodzieniec przestępujący przez próg w korytarzu przychodni. Nie zważając na nic, zrobiłem kilka kroków i przeczytałem napis na pierwszych drzwiach, jakie napotkałem. Dwieście dwa. Moja sala powinna być więc niedaleko.

Bez zbędnej zwłoki podjąłem kolejną próbę odnalezienia właściwego gabinetu. Szedłem korytarzem odmalowanym na nie wiadomo jaki kolor (jedyne określenie, jakie przychodziło mi do głowy, to kolor serka homogenizowanego). Tu i ówdzie wisiał jakiś plakat z reklamą środków medycznych i kampanii wczesnego wykrywania raka u dzieci poniżej trzeciego roku życia. Stała tam też wielka donica, ale nie było w niej nawet śladu po roślinie. Gdyby przypięli ją jakąś drewnianą belą do ściany, jak to zrobili ze wszystkimi krzesełkami, może wtedy fikus jakoś by przetrwał.

Podążałem dalej korytarzem, który skręcał nagle w lewo, by za chwilę znów odbić w prawo. Po prawej stronie natomiast znajdowała się kolejna klatka schodowa, która prowadziła zapewne w dół do rejestracji, tyle że od innej strony. Skręciłem w lewo i zatrzymałem się przed jedynymi na tym krótkim odcinku drzwiami, które znajdowały się po mojej prawej stronie. Niemal naprzeciwko nich ujrzałem plakat z budzącym zaufanie mężczyzną w kitlu, a napis poniżej głosił: „Mit primum non nocere”. Drzwi nosiły numer dwieście sześć. A więc to tutaj.

Pozostało mi już tylko ustalić kwestię miejsca w kolejce i grzecznie czekać na wizytę.

2

– Dzień dobry, kto z państwa jest ostatni do gabinetu dwieście sześć? – zapytałem i ukłoniłem się grzecznie. – A może wchodzimy według godzin wizyty?

– Po godzinie wchodzimy – odparła szybko kobieta siedząca naprzeciwko drzwi do gabinetu, tuż pod plakatem z lekarzem. – Na jaką godzinę pan masz?

Pan masz? Jak ja nie znoszę tego typu zwrotów. Spojrzałem na nią. Miała na oko jakieś sześćdziesiąt lat, może więcej, siwe i rzadkie włosy idealnie zakręcone na lokówce, niewiarygodnie duży naszyjnik z kamieniem koloru piwa bezalkoholowego, w dłoni dzierżyła laskę, a do tego nałożyła tyle warstw ubrań, że łatwo było stracić rachubę. Na dole wisiały trzy rodzaje falbanek, na jednej nodze wystawało coś jeszcze, ale co – nie potrafię powiedzieć. Na ramionach zauważyłem po trzy ramiączka, a pod pachą trzymała dodatkowo kurtkę, choć zupełnie niedaleko stał wieszak. Zawstydziłaby niejedną cebulę. I do tego jeszcze wielka torba wypchana do granic możliwości. Czy ona prosto ze spożywczaka przyszła?

– Na trzynastą trzydzieści pięć – odpowiedziałem grzecznie, upewniwszy się wcześniej na swojej karcie.