Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Troje czternastolatków spotyka się przypadkiem w starej świetlicy przeznaczonej do remontu. W opuszczonej pracowni komputerowej na przedmieściach Los Angeles znajdują trzy działające komputery z Minecraftem. Jake, Tank i Emily dopiero co się poznali i choć początkowo są wobec siebie nieufni, to wkrótce cała trójka jednoczy się w grze. Kolejne zagadki i tajemniczy wirtualny świat pochłaniają ich coraz bardziej. Chcą dotrzeć do podwodnego miasta skarbów.
Realizację planów nastolatków utrudnia strażnik terenu budowy i zarządczyni osiedla. No i wielki napis na ogrodzeniu: „Zakaz wstępu!”. Ale Jake, Emily i Tank pokonują te przeszkody współpracują już nie tylko w Minecrafcie, ale także w realu. Rodzi się między nimi przyjaźń, a liczne perypetie po drodze wystawiają ją na próbę. W grze wciąż natykają się na kolejne wyzwania, a czasu mają coraz mniej. Muszą się śpieszyć, bo za kilka dni zacznie się remont budynku.
Pewnego dnia, oprócz awatarów trojga przyjaciół, na serwerze pojawia się tajemnicza postać Czarownik, władca absolutny świata gry. Innym razem, gdy już szczęśliwie zbliżają się do finału atakuje ich morski potwór Lewiatan. Czy zdążą dokończyć grę? Czy pozostaną przyjaciółmi także po wakacjach?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Data ważności licencji: 8/2/2029
Tytuł oryginału: Minecraft. The Shipwreck
Projekt okładki i ilustracje: M.S. Corley
Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski
Skład wersj elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki
Fotografia na okładce:© Caroline Tran
© 2020 Mojang AB. All Rights Reserved. Minecraft, the Minecraft logo and the Mojang Studios logo are trademarks of the Microsoft group of companies.
Published in the United States by Del Rey, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC, New York.
Del Rey is a registered trademark and the Circle colophon is a trademark of Penguin Random House LLC.
Minecraft is a trademark or registered trademark of Mojang Synergies AB.
Published simultaneously in the United Kingdom by Century, an imprint of Penguin Random House UK, London.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Ewa Ziembińska
ISBN 978-83-287-1854-8
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
Dla wszystkich, którzy kiedykolwiek pragnęli zbudować coś nowego, w sobie i w świecie.
– To tutaj! Nareszcie w domu!
Jake wysiada z ciężarówki i zatrzaskuje za sobą drzwi. Staje na ulicy, której nawierzchnia niemal zapada mu się pod stopami. Asfalt jest świeży i nadal miękki od upału, niedawno wymalowano na nim wyraźne, równe białe linie.
Tata pogwizduje, słońce grzeje go wprost w łysiejący czubek głowy. Bierze się pod boki i kiwa głową w zamyśleniu.
Jake podąża za dumnym wzrokiem taty i spogląda na stojący na rogu szary budynek po drugiej stronie obsadzonej drzewami ulicy. Od chodnika dzieli go szeroki pas trawy. Szarobure, nijakie osiedle nie odbiega wyglądem od reszty okolicznych budynków. Zupełnie nie przypomina nadmorskiego raju, którym tata tak się chełpił podczas podróży przez trzy stany. Okolica najlepsze czasy ma już za sobą: rzędy niepasujących do siebie bloków, łuszcząca się farba, pożółkłe trawniki i zaśmiecone ulice. Jake wzdycha i kręci głową, kiedy ojciec odwraca się do niego z szerokim uśmiechem.
– To jest ten budynek, który macie zburzyć? – Jake ogarnia wzrokiem stare osiedle.
– Tak. Już odremontowaliśmy jeden blok na tym osiedlu, właśnie ten, do którego się wprowadzamy. Och, będziesz zachwycony. Wszystko nowiutkie i idealne!
Za pierwszym budynkiem od ulicy tłoczą się trzy bloki. Jeden jest bez wątpienia nowy: lśniąco biały, w jego błyszczących oknach odbija się bladobłękitne niebo, jakby sam blok próbował stać się jego częścią. Pozostałe dwa zbudowano z takiego samego, nijakiego szarego betonu jak pierwszy, gdzieniegdzie urozmaiconego cegłami w barwne cętki, które miały dodawać artystycznego sznytu. Jake mimowolnie się uśmiecha, myśląc o żyłach rud w Minecrafcie. Wyobraża sobie, że demoluje całe osiedle, jeden rząd bloków za drugim, i zbiera klejnoty, węgiel oraz rozmaite skały ze ścian budynków. Dostrzega dwa, może trzy rodzaje budulca. Wyglądają znacznie solidniej niż materiał, z którego wykonano nowy blok, chociaż szkło prezentuje się nieźle. Byłoby ciekawie przekopać taki blok i wcale nietrudno, wystarczyłoby zmontować kilka drabin, dostać się na dach i schodzić…
Pogrążony w marzeniach Jake dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że tata nadal rozpływa się w zachwytach nad projektem.
– To będzie dłuższa sprawa; moja firma robi to osiedle i dwa kolejne, kawałek dalej przy tej samej ulicy, dla jakiejś nowej, ekskluzywnej firmy projektowej. W Los Angeles jest sporo pracy. Nie cieszysz się? Cudowne kalifornijskie słońce, a do tego możemy wyskoczyć na plażę, kiedy tylko będziemy mieli ochotę!
– Jasne, tato. – Jake nie czuje różnicy między tym słońcem a innymi, z którymi miał do czynienia; bo przecież to jedno i to samo słońce. Taką przynajmniej ma nadzieję.
Tata posyła mu lekki, pełen obietnic uśmiech, który – Jake chciałby w to wierzyć – oznacza, że naprawdę pójdą razem na plażę. Przez ostatnie trzy lata każdy kolejny stan, każde miasto niosło te same obietnice: „Pojedziemy na jarmark. Zabiorę cię na mecz. Wybierzemy się pod namiot”. Ale wtedy tata tłumaczył, że musi budować reputację firmy, teraz najwyraźniej wszystko ma się zmienić.
Jake uwierzy, kiedy zobaczy. Chicago, San Antonio, Seattle – tata obiecywał, że każde z tych miast będzie ich domem, ale okazywały się tylko przystankami.
– Piękne, prawda? Mówię ci, architektka, która wymyśliła tę renowację, jest genialna. – Tata wyciąga pudło z samochodu i wzdycha z zadowoleniem, wciąż podziwiając widok.
Jake chrząka wymijająco w odpowiedzi. To po prostu kolejny idealny blok pełen takich samych niewygodnych mebli i nijakich pejzaży na ścianach. Stoi przed nim ciężarówka firmy przeprowadzkowej, ale nie ich, i przez chwilę Jake się zastanawia, jak to jest mieć naprawdę wygodne meble, które chce ci się ciągnąć ze sobą przez cały kraj, bibeloty i różne drobiazgi, które tworzą prawdziwy dom.
Oni sami już nie mają żadnych mebli. Nie mieli ich od dawna, odkąd spakowali swój stary dom w Marylandzie i wszystko trafiło do magazynu. Jake próbuje nie myśleć o pudłach z albumami fotograficznymi, pożółkłych dyplomach za stuprocentową frekwencję, które mama przechowywała od pierwszej do trzeciej klasy, o idealnej podniszczonej kanapie, którą uwielbiał. Wszystko powoli obrasta kurzem po drugiej stronie kraju.
Teraz każde mieszkanie, do którego się wprowadzają, jest umeblowane, zwykle pozostałościami z mieszkań pokazowych albo wystaw: zbieraniną dziwnych mebli, która nigdy nie sprawia wrażenia przemyślanej całości, a tym bardziej domu. Jake idzie na tył ciężarówki, bierze swój plecak oraz pudło z rzeczami i rusza za tatą przez ulicę, do ich nowego domu.
– Wszystko, co zamówiłem, przyjechało wczoraj, więc powinniśmy mieć, co trzeba! Gotów?
Jake wzrusza ramionami.
Mijają parę młodych ludzi, którzy ze śmiechem wloką po schodkach na górę miękką kanapę. Sprawia wrażenie wysłużonej i doskonałej. Jake odwraca wzrok i niemal wpada na małego chłopca, który zupełnie nic nie widzi, bo jest zajęty popychaniem plastikowej ciężarówki po chodniku.
– Widzisz, ludzie już się wprowadzają. Co ci mówiłem? Te nowe mieszkania są niesamowite, nie chwaląc się, a my zjawiliśmy się tutaj w samą porę. Ceny w okolicy poszybują w górę. – Tata z dumą przyciska do siebie pudło, nucąc pierwsze takty wesołej melodii.
Od przyjazdu do Kalifornii Jack nie jest zachwycony. Przespał większą część podróży, a odkąd się obudził, nie zobaczył ani jednej palmy, celebryty ani nawet basenu. Na razie to osiedle na przedmieściach Los Angeles wygląda jak każde inne miasteczko, z pasażami handlowymi przy ulicy, sygnalizacją świetlną i chodnikami, a ta ulica przypomina każdą inną ulicę w każdym innym mieście. Jake do tej pory widział ich tyle, że w ogóle go to nie obchodzi.
Tata zagaduje tamtą parę, pomagając im przedostać się głównym wejściem do pierwszego budynku, przez podwójne szklane drzwi. Z bliska wszystko wygląda jeszcze bardziej odpychająco: zakurzone lobby z kolejnymi szklanymi drzwiami po drugiej stronie wychodzącymi na coś w rodzaju podwórka. Nowy budynek wyróżnia się teraz jeszcze bardziej, gładkie szkaradzieństwo z kremowych płyt i lśniącego szkła. Na tle sąsiednich bloków wygląda rażąco dziwacznie.
Jake zamyka oczy i bierze głęboki oddech. Znów je otwiera i wyobraża sobie ulicę odmienioną cegła po cegle. Budynek jest tylko kolejną stertą materiałów czekającą, aż Jake ją przekształci i odbuduje według własnego projektu i…
– Chodź, rozejrzymy się! – Głos taty ściąga go z powrotem do przygnębiającej rzeczywistości.
Jake wchodzi po schodach i staje obok taty, który przytrzymuje stopą masywne drzwi.
– Słuchaj, wiem, że masz mi za złe, ale tym razem obiecuję, że to będzie ostatnia przeprowadzka. Zostaniemy w Los Angeles. Remont potrwa naprawdę długo, a wkrótce przybędą kolejne.
– Ty to zaprojektowałeś?
Tata szybko spuszcza wzrok, a potem podnosi głowę i patrzy na Jake’a.
– Tylko zarządzam projektem. Ale mamy jeszcze trzy budynki do odnowienia, a taki projekt może zająć i kilka lat. – Posyła Jake’owi lekki uśmiech. – Idziesz do liceum. Uznałem, że dobrze byłoby przestać się przenosić.
Jake kiwa głową, ale nie odpowiada. Przywykł już do przeprowadzek, do tego, że zawsze jest nowy w klasie. Trudno jest się z kimś zaprzyjaźnić, zwłaszcza jeśli nie wiadomo, jak długo się zostanie.
Lobby jest puste i ciemne, światło wpada jedynie przez podwójne drzwi z jednej i z drugiej strony przestronnego pomieszczenia. Jest niezwykle duże jak na budynek mieszkalny, a kiedy Jake wchodzi dalej, domyśla się przyczyny. Lobby prowadzi do ogromnej sali ze sfatygowanymi zakurzonymi meblami i z drzwiami, które wyglądają, jakby od dekady nikt ich nie otwierał.
ŚWIETLICA I OSIEDLE MIESZKANIOWE PACIFIC CREST
Napis widnieje na wyblakłej tabliczce wiszącej nad ogromnym malowidłem na ścianie. Popękana tabliczka się rozpada, ale sama ściana nadal jest jasna i wesoła. Budynki są tutaj pomalowane na kolor głębokiej akwamaryny, a scenki przedstawiają roześmianych ludzi spacerujących po parku, pływających w basenach i pracujących przy komputerach. Pośrodku malowidła rysunkowe słońce w ciemnych okularach uśmiecha się z góry do budynku, a za nim migoce ocean z wezbraną falą wymalowaną zamaszystym łukiem. Pozostałą część ściany zajmują niebieskie fale, żywo kontrastujące z resztą pomieszczenia: szarymi cegłami ustawionymi pieczołowicie jedna na drugiej, sztucznymi fikusami, takimi, jakie widuje się w biurowcach, gdzie mają dodawać przytulności. Drzewka pokrywa gruba warstwa kurzu, wszędzie pełno pustych stolików i krzeseł, a w kącie stoi zepsuty stół bilardowy. Wisi tam również ogołocona tablica z samotną kartką zatytułowaną „Zapisy na zajęcia”. Kartka jest pusta.
– Tak, obciach, wiem. Nie martw się, to wszystko będzie gruntownie odnowione. No bo: „sala informatyczna”? – Tata kręci głową. – Ależ to przestarzałe, nawet jak na moje czasy. Od wieków nikt nie postawił stopy w tym ośrodku. Trudno mieć pretensje, tu przecież nic nie ma.
Na sztalugach ustawiono zalaminowany plakat przedstawiający ukończone osiedle: wszędzie lśniące szkło i konstrukcje płytowe. Na obrazku trzy budynki górują nad wypielęgnowanym parkiem z dziwnymi rzeźbami ze szkła i stali. Świetlicę przy chodniku zastąpił ciąg eleganckich kawiarni i ekskluzywnych butików.
– No i o to mi chodziło! Czyż nie wygląda pięknie? – mówi tata, ruchem głowy wskazując plakat.
– Jasne, tato – zgadza się Jake, mocniej ściskając pasek plecaka.
Za lobby opuszczonej świetlicy i za kolejnymi szklanymi drzwiami czeka na nich bujny gąszcz krzaków, drzew i więdnących kwiatów. W środku osiedle jest tak samo nieciekawe i nijakie jak z zewnątrz i zupełnie nie przypomina soczyście zielonego parku, o którym opowiadał tata, gdzie Jake miał uprawiać sporty i poznawać przyjaciół. Jake rozgląda się i przewraca oczami. Odwraca się i chciałby stąd wyjść, ale nie ma dokąd. Wzdycha, spoglądając na wyświechtaną tabliczkę z napisem „MANAGER”, wiszącą na drzwiach mieszkania w przybudówce obok pierwszego budynku.
Beznadziejnie tu mieszkać, tuż przy ulicy i obok drzwi, przez które wszyscy wchodzą i wychodzą, myśli Jack. Przynajmniej my tu nie mieszkamy.
– Chodźmy! – woła tata i prowadzi Jake’a do nowiutkiego bloku.
Mijają znak z napisem „BASEN”, chociaż Jake nie widzi niczego z wyjątkiem zarośniętego płotu i jakichś drabinek w oddali wśród chwastów i koślawych drzew.
– Dobrze, że przyjechaliśmy akurat teraz. Zanim zacznie się szkoła, zdążysz poznać jakichś kolegów, co? – rzuca radośnie tata.
Jake rozgląda się po pustym podwórku i wzdycha. Tak. Świetne miejsce, żeby poznać kogoś nowego.
Przynajmniej będą mieć wi-fi.
Nowy budynek jeszcze pachnie świeżą farbą i czymś ostrym jak metal, z którego zbudowane są surowe filary w środku. Po krótkich poszukiwaniach znajdują windę i razem ze swoimi pudłami wjeżdżają na drugie piętro. Jake patrzy na podwórko z zewnętrznego korytarza łączącego drzwi do wszystkich mieszkań i zastanawia się, czy będzie głośno.
– No i jesteśmy! – Tata chwieje się i prawie upuszcza karton z napisem „KUCHNIA”, próbując wydobyć klucze z kieszeni. Opiera pudło na biodrze i otwiera drzwi. – Nasz nowy dom! Doskonale wykończony przez moich ludzi – oznajmia. – Pójdę do samochodu po resztę rzeczy. Potrzebujesz czegoś?
– Nie – odpowiada Jake i odstawia swoje pudło na podłogę. – A internet?
– Wszystko wskazuje na to, że jutro ktoś przyjdzie – wyjaśnia tata.
Super.
Pokój Jake’a to pusty kwadrat, taki sam, jak wiele innych pustych kwadratów wcześniej. W środku stoi nowiutki materac, jeszcze zapakowany w folię. Jake odstawia swoje pudło i podchodzi do materaca, popycha go. Materac z klapnięciem przewraca się na podłogę, odsłaniając stojącą za nim, niezmontowaną ramę łóżka. Jake wzdycha i wyciąga z kartonu prześcieradło. Nie to, które trzeba, ale na razie jest mu wszystko jedno. Naciąga je na materac i pada na niego z laptopem; plastikowa folia szeleści pod jego ciężarem. Później pościeli łóżko porządnie, kiedy już dotrze do niego, że jest wprawdzie w Los Angeles, ale daleko od oceanu, Disneylandu i w ogóle czegokolwiek fajnego.
A na dodatek nie ma internetu.
Jake wzdycha i sprawdza, która godzina. W Marylandzie pewnie nadeszła już pora obiadu, ale Danny i tak nie logował się ostatnio na ich wspólny serwer w Minecrafcie. Kiedy mieszkali niedaleko siebie, byli najlepszymi kumplami i pozostali w kontakcie, gdy Jake przeprowadził się do Chicago. Ale to było trzy przeprowadzki temu, a teraz widywali się rzadko, nawet w Minecrafcie. Zwykle Jake budował dla niego jakąś śmieszną niespodziankę albo odwrotnie, lecz to zupełnie nie przypominało czasów, kiedy planowali fantastyczne wyprawy, podczas których razem szukali twierdz.
Jest nadzieja, że niedługo będą mieć łącze. Jake może grać offline, ale kiedyś na pewno zechce popracować nad swoją ostatnią budowlą na ich serwerze. Za dużo czasu poświęcił na wydobywanie kwarcu na kopię rzymskiego Koloseum, by jej nie skończyć.
Jake kładzie się na brzuchu i uruchamia Minecrafta. Rozbrzmiewa znajoma muzyka, powitalne trele, wezwanie do radosnego oczekiwania, odkrywania i przeżywania. Jake wybiera tryb jednoosobowy i przegląda swoje starsze światy. Mógłby otworzyć któryś z nich i dobrze się bawić – na przykład ten z niedokończoną wieżą Eiffla albo ten, w którym wciągnęło go zaklinanie i zbierał najlepszą broń i zbroje, albo taki, w którym przewędrował całe kontynenty i odkrył twierdze oraz podwodne świątynie. Każdy z tych światów jest wyjątkowy. Nieważne, gdzie Jake się znajduje w prawdziwym świecie, w jakim jest mieście, do jakiej chodzi szkoły z jej nowymi zasadami, ludźmi i nowymi układami, które trzeba rozszyfrować – zawsze może liczyć na Minecrafta.
Tutaj zasady się nie zmieniają: z kłody zawsze wychodzą cztery deski, z czterech desek zawsze wychodzi stół rzemieślniczy i wszystko da się rozłożyć na podstawowe elementy. Tutaj Jake nad wszystkim panuje. Decyduje, co ma zostać, co nie, dokąd chce podróżować i jak ma wyglądać miejsce, w którym przebywa.
Jake klika „Stwórz nowy świat” i uśmiecha się. Jest w domu.
Jake pojawia się w biomie leśnym, pełnym pikselowatych kwiatów i drzew. Nie tracąc czasu, gromadzi wszystko, co będzie mu potrzebne do przetrwania pierwszej nocy. Robił to już nieraz, ale niezmiennie go cieszy własna sprawność w zbieraniu materiałów; dla niego to już rutyna, więc przed zapadnięciem nocy w grze buduje schronienie i nie zagrażają mu grasujące wokół zombie. Czeka na wschód słońca i rusza dalej.
Kusi go, żeby zbadać okolicę w poszukiwaniu malowniczego miejsca na bazę, ale rozsądniej będzie zbierać wszystko, co się da, zamiast łazić tu i tam i nie robić żadnych postępów. Buduje tymczasową kryjówkę w pobliżu góry, która okazuje się solidnym źródłem węgla. Co wieczór wraca do kryjówki ze zgromadzonymi w ciągu dnia materiałami. Powoli, systematycznie wznosi swój fort, choć nie jest jeszcze pewien, czy będzie chciał tu zostać na stałe, ale przydadzą mu się regularne dostawy pożywienia z niewielkiej farmy pszenicy, którą założył. Wkrótce będzie potrzebował żelaza i innych rud, jeśli zechce wykuć lepszą zbroję, ale losowe poszukiwania we wnętrzu góry nic nie dały.
Labirynt jaskiń odkrywa przypadkiem.
Jake ucieka przed creeperem, który wybucha, zaskakując go w samym środku pola rażenia. Jake jęczy; przed chwilą wracał z udanej wyprawy górniczej i niósł spore ilości węgla. Odradza się w bazie. Składa jeszcze kilka kilofów i piecze parę bochenków chleba na drogę, a potem wyrusza z powrotem zdecydowany pozbierać swoją własność, zanim wszystko zniknie.
Jake nie ma problemu z zaczynaniem w Minecrafcie od nowa; doskonale wie, co robić, żeby mu się udało. Usiłuje sobie przypomnieć, gdzie dokładnie natknął się na creepera; za podszeptem intuicji rusza na wschód. Wszystko wygląda znajomo – jest góra, która przypomina łeb wilka, i potok lawy, wpadający do jeziora. Drzewa wokół niego powoli zajmują się płomieniem, więc Jake starannie omija to ogniste piekło. Obchodzi dookoła lawę i uspokaja się na widok pasma unoszących się w powietrzu koron drzew, pozostałości jego wyprawy po drewno.
Wczorajszy krater łatwo dostrzec w świetle kolejnego poranka. Eksplozja odsłoniła skalny masyw i kiedy Jake zbiera swoje rzeczy, trafia na otwór.
– Ooch, super – mówi. Wbija kilof w niewielką czarną szczelinę, powiększając ją o kilka bloków. Pochodnie oznaczą miejsce i oświetlą mu drogę. W środku Jake dostrzega początek obiecującej groty pełnej zakrętów i zakamarków, w oddali jest nawet woda. Buduje skrzynię i chowa do niej większość węgla, na wypadek gdyby akurat tej przygody nie przeżył, po czym zapuszcza się w głąb jaskini.
W ciemnościach, z dala od cyklu dnia i nocy, Jake traci poczucie czasu. W którymś momencie tata mówi mu, że idzie do pracy na spotkanie, a pochłonięty grą Jake mamrocze coś w odpowiedzi. Znajduje złoża węgla i dobre źródło żelaza, dzielnie stawia czoło napotykanym szkieletom, choć w końcu przegrywa. Odradza się w kryjówce, produkuje więcej broni, pochodni i mnóstwo chleba, który pomoże mu dojść do siebie po atakach, a potem wraca do groty. Dzięki stałym dostawom żelaza w pobliżu kryjówka w ciągu zaledwie kilku dni staje się prawdziwą bazą, dobrze zaopatrzoną w żywność i rudę żelaza, która tylko czeka, żeby ją przetworzyć na jeszcze lepszą zbroję i broń. Jake umacnia właśnie otaczający bazę świeżo zbudowany mur, kiedy zaczyna mu burczeć w brzuchu.
Chłopiec mruga; razi go surowość prawdziwego świata. Nagie białe ściany, pusta podłoga, leżące samotnie w kącie pudło i plecak, które tu ze sobą przytargał. Zapadł już zmrok, wszystko pogrążyło się w dziwnym, złowrogim cieniu. Jedyne barwy to soczysta zieleń pól i lasów w oddali oraz żywa czerwień, błękit i żółć kwiatowych łąk tryskających jaskrawością z ekranu laptopa.
Patrząc na komputer, Jake dochodzi do wniosku, że powinien nakarmić swoje fizyczne ciało, zanim tu wróci. Najpierw sprawdza, czy znalazł się wewnątrz muru otaczającego bazę, żeby móc powrócić w bezpiecznym miejscu, potem zapisuje grę i wychodzi. Przeciąga się. Wraz z nim przeciąga się odbicie w szybie, chłopiec o mysich włosach, blady i wątły. Jake marszczy brwi i kręci głową – woli zbrojnego bohatera, którego ogląda w grze. Człapie do okna i otwiera je z pewnym trudem; ktoś pomalował okno razem z parapetem, łącząc jedno z drugim prawie na amen.
Do środka wpada nocne powietrze, świeższe i chłodniejsze od nagromadzonego w pokoju dusznego upału. Jake głęboko oddycha. Właściwie ze względu na lepszy widok wolałby zamieszkać na wyższym piętrze, ale tu też jest nieźle. Widzi stłoczone wieżowce – centrum, domyśla się. Ich światła błyszczą, a rzeka samochodów sunących tam i z powrotem mruga miarowo szeregami białych i czerwonych reflektorów.
Z jego perspektywy podwórko jeszcze bardziej przypomina leśny gąszcz, utrzymywany w ryzach stanowczym cięciem. Pośrodku znajdują się drabinki z huśtawkami, a dalej, w zachodnim rogu widać pusty betonowy basen pełen liści, gałęzi i śmieci. Jake kręci głową.
Salon jest zastawiony pudłami pieczołowicie opatrzonymi napisami takimi jak „ELEKTRONIKA” i „PRZYBORY SZKOLNE JAKE’A” oraz „BIURO”. Jest też starsze pudełko, na którym starannie wykaligrafowano dużymi krągłymi literami „BASEBALL”. Jake wolno przesuwa palcem po charakterystycznym zarysie liter „A” wypisanych przez mamę. Nie otwiera pudełka.
Mieszkanie jest jak puste płótno: same szare, nowoczesne meble zanurzone w suchym upale. Stół kreślarski taty stoi rozmontowany na części, oparty o ścianę w przedpokoju przed jego gabinetem. W środku pokój jest w większości urządzony, proste biurko już zostało zarzucone planami i teczkami, stoi na nim także kubek z niedopitą kawą.
Sypialnia taty jeszcze nie jest gotowa; jego materac stoi przy ścianie, obok niego pusta rama łóżka i pusta walizka. Ubrania i kurtki walają się po podłodze, jakby tata ubierał się w pośpiechu. Pewnie jakieś spotkanie służbowe zwołane na ostatnią chwilę. Jake powtarza tacie, żeby pakował swój szczęśliwy garnitur osobno, dzięki czemu nie będzie musiał go potem szukać, ale tata zawsze zapomina.
Jake prycha cicho, zbiera ubrania i wpycha je do pustej komody.
Twarda szara kanapa jest wciąż owinięta folią, a na stole leży dwudziestodolarowy banknot i karteczka.
„Na pizzę. Wrócę późno. Baw się dobrze w ten pierwszy wieczór!
Buziaki
Tata”
Jake wkłada pieniądze do kieszeni i otwiera lodówkę, która okazuje się pusta. Wzdycha, zastanawiając się, czy warto iść i poszukać sklepu spożywczego.
Za kuchennym oknem niosą się echem krzyki i śmiechy. Jake usiłuje otworzyć i to okno. Musi powiedzieć tacie, że jego malarze się nie popisali. Udaje mu się wreszcie uchylić je na kilkanaście centymetrów i do środka zaczyna napływać świeże powietrze.
Z tego okna wyraźniej widać park, tętniący życiem w ten wczesny wieczór. Samochody trąbią, ludzie rozmawiają, a gdzieś w telewizji leci serial. Na huśtawkach siedzi dwóch chłopców – na oko ośmio-, dziewięcioletnich. Praktycznie maluchy. Jake ma czternaście lat i niedługo idzie do liceum, jest za duży, żeby się huśtać na huśtawkach, choć coś w tej czynności wydaje mu się fajne. Może poszedłby sprawdzić, czy w świetlicy jest się czym zająć. Patrzy, jak dwaj chłopcy zeskakują z huśtawek, uśmiechają się do siebie szeroko i z przejęcia machają rękami. Biegną do drabinek, zaśmiewają się i podpuszczają jeden drugiego, żeby wspinać się coraz wyżej i wyżej. Musi być miło mieć takiego najlepszego przyjaciela, kogoś, kto cię rozumie i potrafi zmienić każdą chwilę w świetną zabawę.
– To Tank! Wiejemy! – Krzyki przywabiają go z powrotem do okna, skąd Jake obserwuje ucieczkę dwóch chłopców przed zbliżającym się cieniem. Inny chłopak, prawdopodobnie starszy od Jake’a. Wygląda na wrednego łobuza. Ma ulizane do tyłu ciemne włosy, mimo upału jest ubrany w grubą dżinsową kurtkę. Kręci głową na widok dzieci opuszczających plac zabaw, siada na huśtawce i zaczyna się powoli bujać.
– Właśnie tak, wiejcie – mówi drwiąco, prostując się.
Za jego plecami rozlegają się kroki i do chłopaka podchodzi dziewczynka z warkoczykami. Ma takie samo czoło i duże oczy jak on, Tank.
– Pohuśtaj mnie Thanh-anh – mówi mała i Jake widzi, że ramiona chłopca się rozluźniają, a on sam posyła siadającej na huśtawce dziewczynce lekki porozumiewawczy uśmiech. Huśta ją delikatnie, śmieje się i ona też się śmieje, frunąc pod niebo.
Tank z ciężkim łupnięciem stawia pudła na podłodze. Rozprostowuje i strzepuje ręce, łapie oddech. Ociera pot z czoła i się uśmiecha.
– Czy to wszystko, panie Mishra?
Pan Mishra odlicza resztę klientce, wysokiej kobiecie w garsonce. Kobieta bierze swoją gumę do żucia i podnosi wzrok na Tanka. Wytrzeszcza oczy i nieufnie cofa się o krok.
Tank kuli się, próbując wyglądać tak niegroźnie, jak to tylko możliwe, ale w szybie lodówki z mlekiem i napojami widzi to, co widzi: góruje nad kobietą, a jego odbicie jest tak wielkie, że ramiona się nie mieszczą i przechodzą na stojącą obok lodówkę z wędlinami.
Myśli o spotkaniu, na którym mieli się stawić wszyscy siódmoklasiści, tym, na które zaspał, a potem słuchał o nim żartów, gdzie mówiono o ciałach i o tym, jak się zmieniają. Miał oczywiście jakieś pojęcie o tym, że dzieci rosną i tak dalej, ale nikt go nie uprzedził, że to się może stać tak raptownie, że nagle przestanie się mieścić w ubrania, rozboli go gardło, a ludzie zaczną patrzeć na niego inaczej. Jakby teraz się go bali.
Shark mówi, że to dobrze, że wszyscy mają wiedzieć, jaki jest silny – nikt nie będzie go zaczepiał, co Tank bardzo sobie ceni. Shark zna się na takich sprawach. Zanim Tank poznał Sharka, jadał lunch w samotności i z nikim nie rozmawiał, a teraz ma kumpli. Przyjaciół, którzy się o niego troszczą, z którymi może się spotykać.
Tank przebrnął przez siódmą i większą część ósmej klasy zupełnie sam, niewidzialny, a potem, pewnego dnia po wiosennych feriach, obok jego tacy z jedzeniem z trzaskiem wylądowała druga taca. Tank podniósł wzrok i zobaczył szeroki uśmiech Sharka.
– Powinieneś trzymać się z nami – oświadczył Shark, choć nigdy wcześniej się do niego nie odezwał.
– Tak? – Tank cały dzień był spięty, ledwie się zmieścił w koszulkę i dżinsy, które wyciągnął z szafy Ba, bo już nie pasował na niego żaden jego własny ciuch.
– Byłeś kiedyś w Fortress Park?
Nie był. Dzieci ze szkoły ciągle się tam kręciły: kupowały napoje, precle i hot dogi w Snack Shack, grały w minigolfa albo ścigały się gokartami. Tylko oglądał to miejsce z daleka, po drodze ze szkoły do domu – długi mur ze sztucznych kamieni z kolorowymi wieżyczkami wznoszący się nad pasażami handlowymi przy autostradzie. W takim miejscu bawisz się dobrze wyłącznie z przyjaciółmi, a jego nikt nigdy tam nie zaprosił. Uznał, że nic nie traci, co najwyżej jakieś durne zabawy i ludzi ze szkoły, do których i tak by się nie odezwał, bo był zbyt nieśmiały.
Ale tamtego dnia Shark go zaprosił i po szkole poszli do Fortress Park z AJ-em i Gusem. Pod koniec zaczęli poklepywać go po ramieniu i nazywać Tankiem.
I tak się zaczęło.
Nagle inne dzieciaki zaczęły go rozpoznawać na korytarzu, odsuwały się, żeby go przepuścić, częstowały chipsami albo napojami z automatów, dawały bilety na rozrywki w Fortress Park. Ludzie wciąż coś dawali Sharkowi, a jako że Tank został jego przyjacielem, również się załapał. Teraz ma imię, które inni potrafią wymówić, i wymawiają je z szacunkiem.
Nic nie poradzi, że się go boją. Zdarza się to coraz częściej, a Tank pociesza się myślą, że nikt w okolicy nie będzie zaczepiać ani jego, ani Viv, bo groźnie wygląda.
Ale czasem mu przykro, kiedy ludzie z góry zakładają, że jest łobuzem.
Tank otrząsa się z tego uczucia; kobieta dawno sobie poszła, stukot jej obcasów cichnie w oddali.
– Dziękuję, Thanh – mówi pan Mishra. – Świetna robota. Jestem naprawdę wdzięczny.
– Mogę jeszcze coś zrobić?
Pan Mishra kręci głową.
– Dziękuję ci za pomoc. Przepraszam, że nie miałem dziś dla ciebie więcej godzin.
– Mogę przyjść jutro?
– A może w czwartek? Wtedy przyjeżdża dostawa napojów, a moje plecy już nie są takie, jak kiedyś.
– Jasne, panie Mishra.
Pan Mishra uśmiecha się do niego łagodnie i życzliwie. Tank założyłby się, że właśnie tak uśmiecha się do swoich dzieci, może nawet ładniej. Jest dobrym tatą, myśli sobie Tank. Czasem widuje rodzinę Mishrów w niewielkim parku na osiedlu: pan Mishra uśmiecha się do żony, jego córki bawią się w berka. Tank niekiedy chciałby, żeby Viv wciąż była w tym wieku; było prościej, kiedy łatwiej dawała się rozbawić. Teraz jest trochę za bardzo zamknięta w swoim świecie i trudno jej nawiązywać znajomości. Bliźniaczki Mishrów są za małe, żeby Viv się nimi interesowała, ale należą do nielicznej grupki dzieci, które nie uciekają na jego widok, i Tank jest im za to wdzięczny.
– Do zobaczenia w czwartek, Thanh. – Pan Mishra wyjmuje gotówkę z kasy, przelicza i wręcza Tankowi.
Chłopak wkłada pieniądze do kieszeni, nawet nie patrząc. Kiwa głową właścicielowi i wychodzi ze sklepu trochę zasmucony. Pan Mishra chciał go zatrudnić naprawdę, ale wówczas potrzebne byłoby pozwolenie na pracę, no i są te wszystkie przepisy, które mówią, że musisz mieć szesnaście lat, a Tank nie wie, jak wyjaśnić, że ma tylko czternaście.
Od osiedla Pacific Crest dzieli go jedynie kilka przecznic i Tank cieszy się, że po drodze nie wpada na Sharka ani żadnego innego znajomego. Prześlizguje się przez uchyloną żelazną furtkę przy kontenerach do recyklingu i przeciska się przez rząd krzewów na podwórko.
Otrzepuje się z liści i idzie przez park do wznoszącego się nad nim szarego bloku, coraz bardziej zdenerwowany. Pieniądze w kieszeni zaczynają mu ciążyć. Mija nowiutki blok i kręci głową. Co za paskudny budynek. Większość ludzi ze starego budynku wyprowadziła się na czas remontu, bo było sporo zamieszania. Pan Mishra był ciągle wściekły, bo wraz z rodziną musiał mieszkać przez trzy miesiące w hotelu, kiedy firma budowlana odnawiała blok.
Tank nie wie, czy jego rodzina też zostanie, kiedy przyjdzie pora na remont ich bloku. Przypuszcza, że firma złoży im tę samą propozycję, co Mishrom, da zniżkę na hotel, ale prawdę mówiąc, on nie chce się przeprowadzać.
Otwiera drzwi wejściowe do zachodniego bloku, omija rozklekotaną starą windę i wchodzi na klatkę schodową w rogu. Wbiega na swoje piętro, przeskakując po dwa schodki. Zwalnia, powoli podchodzi do mieszkania, stąpając cicho, żeby stłumić echo kroków. Otwiera drzwi, wślizguje się do środka i bezszelestnie zamyka je za sobą – weszło mu to w krew.
Liczy pieniądze i wzdycha. Niewiele tego, ale przyda się. Ma jest w sypialni, jeszcze śpi. Wkrótce obudzi się na nocną zmianę, ale na razie odpoczywa. Tank bezszelestnie podchodzi do nocnego stolika, na którym leży jej torebka, stara się zachowywać jak najciszej. Wyciąga jej wąski portfel, wsuwa do środka połowę gotówki i cichutko wychodzi z sypialni. W kuchni odnajduje kopertę przyklejoną za drugą szufladą na sztućce i chowa w niej wszystko oprócz jednej dwudziestki. Może zapyta Ma, czy mogliby uruchomić w tym tygodniu nowy klimatyzator, teraz ledwie można wytrzymać.
Tank pada na kanapę i zamyka oczy. Nie jest cicho – na zewnątrz wciąż słychać warkot samochodów, kroki i rozmowy, trzaskają drzwi za kimś przechodzącym przez budynek.
Drzwi do ich mieszkania otwierają się i zamykają w znajomym rytmie, potem brzęczą klucze i stukają rzucone na podłogę buty.
– Hej, Thanh, wróciłeś właśnie z pracy? Masz jakieś pieniądze na zakupy?
Tank otwiera oczy. Ba patrzy na niego, ale niezupełnie na niego. Ojciec spogląda bardziej na podłogę, koszulę mechanika ma poplamioną smarem, a jego pochylone ramiona zdradzają rezygnację.
Tank wzdycha, myśląc o dwudziestce w swojej kieszeni. Miał nadzieję, że tego lata zaoszczędzi na nowe sportowe buty – Shark mówi, że może tanio dostać te najfajniejsze, ale nawet połowa ceny w centrum handlowym to dla niego za dużo. W lśniąco białych sportowych butach, mówi Shark, wyglądałby niezaprzeczalnie super, byłby nietykalny. Tank chciałby tego, chciałby czegoś dla siebie, czegoś, na co sam zapracował.
– Dziś nie mieliśmy żadnych klientów, więc wyszedłem wcześniej – mówi Ba, przestępując z zakłopotaniem z nogi na nogę.
Świetnie. Więc zamiast posiedzieć w warsztacie i może pomóc jakimś klientom za pieniądze, wrócił do domu i będzie usiłował się „przydać”, czego Ma nie znosi, bo zwykle kończy się tak, że Ba majstruje przy czymś, co majstrowania nie wymagało, ponieważ stara się „zaoszczędzić”. Ale zawsze kończy się to źle, a potem rozdrażniona pani Jenkins informuje ich, że muszą zapłacić za uszkodzoną instalację elektryczną i że rozdzielanie należącego do sąsiada kabla od internetu jest nielegalne.
– Ciocia Phuong nagotowała wczoraj sporo jedzenia, chyba jeszcze nam wystarczy – mówi Tank.
Ba uśmiecha się szeroko, ze znajomym błyskiem kreatywności w oku.
– Tak, ale moglibyśmy zrobić coś fajnego. Co powiesz na to: przygotuję obiad, a kiedy Ma wróci, będziemy mogli zjeść razem, jak szczęśliwa rodzina, okej?
– Ma pracuje dziś w nocy. Wróci dopiero o szóstej. – Tank wzdycha.
– To zjemy śniadanie jak szczęśliwa rodzina.
– O szóstej? Ba, nie mamy szkoły. Nie zamierzam wstawać o szóstej.
– Dobrze, w takim razie zjem z wami, dzieciaki, i zostawię trochę dla Ma na rano. – Ba marszczy brwi. – Gdzie Vivian?
– W swoim pokoju, uczy się. Nie przeszkadzaj jej.
– Wydawało mi się, że wspomniałeś, że nie macie szkoły.
– Jest bystra. Uczy się na zapas, na przyszły rok.
Ba robi ruch, jakby chciał iść do pokoju Vivian i z nią porozmawiać, i Tank mimowolnie sięga do kieszeni. Będzie tego później żałował, ale Viv zasługuje na chwilę spokoju. Nie potrzebuje, żeby Ba prosił ją o trzymanie narzędzi, kiedy sam będzie dłubał przy elektryce albo znowu jej pokazywał, jak zmienić olej, bo wciąż zapomina, czego ich już nauczył, a czego nie.
Viv ma więcej cierpliwości niż Tank, więc po prostu by się zgodziła.
– Proszę, idź po zakupy – mówi Tank, podając mu dwudziestkę. Bałagan w kuchni jest lepszy od bałaganu w instalacji. – Nie grzeb przy elektryce. Nadal mamy kłopoty przez to, co w zeszłym miesiącu zrobiłeś z klimatyzacją.
Ba wzrusza ramionami, bo taki już jest – beztroski. Nie zastanawia się nad tym, że Tank musiał jak najszybciej znaleźć pracę, żeby pomóc zapłacić za dodatkowe naprawy, że Ma i ciocia Phuong bynajmniej nie zostają tak długo w pracy dla przyjemności, ani nad tym, że Viv jest tylko dzieckiem, które nie powinno w ogóle o tym wszystkim myśleć. Ba wychodzi z pieniędzmi w ręku, powłócząc nogami.
Tank nalewa sobie szklankę wody i pije. Chodzi po mieszkaniu, przyciskając chłodne szkło do czoła. Viv jest w drugim pokoju, ma na uszach słuchawki, kiwa się w rytm muzyki, machając głową. Siedzi tyłem do drzwi i jeszcze go nie zauważyła, całkowicie zanurzona w świecie Minecrafta. Tank uśmiecha się pod nosem, patrząc, jaką frajdę sprawia jej gra. Wróciła do bazy, do jednego z kunsztownych domów, które sobie zbudowała, i robi coś zawiłego przy użyciu redstone’u, Tank nie ma pojęcia co. Viv wysuwa język w skupieniu i po chwili odchyla się, podziwiając swoją najnowszą konstrukcję. Choć dwa monitory i komputer stacjonarny są toporne i przestarzałe, prezentują się nieźle: czyste, dobrze utrzymane i sprawne. W obudowie komputera jasno świecą niebieskie diody LED, które Tank zainstalował siostrze w zeszłym tygodniu, żeby jej komputer wyglądał fajniej, jak sprzęt do gier.
Tank myśli o pokojach dzieciaków z telewizyjnych seriali: kolorowych, pełnych pluszaków i bibelotów. Ten pokój, nie licząc komputera, wygląda tak samo jak pięć lat temu, dziesięć lat temu, przed urodzeniem Viv, kiedy to on tutaj z kimś mieszkał. Wtedy był to wujek Tho, zanim się ożenił i wyprowadził. Teraz mieszka tu ciocia Phuong, jej łóżko jest zasłane wyblakłą pikowaną narzutą, taką jak u Viv. Przestrzeń rozdziela cienki parawan, każdy kawałek miejsca został zagospodarowany: pudła, ubrania, przedmioty, których postanowili się nie pozbywać, na wypadek gdyby jeszcze kiedyś się przydały.
– Wejdziesz czy przyrośniesz do drzwi?
Tank wybucha śmiechem i przeciska się wąskim przesmykiem między komodą cioci Phuong a łóżkiem Viv. Podchodzi do biurka siostry, solidnego, składanego stołu, który znalazł kiedyś na ulicy. Tank zerka na jej ekran. Awatar Viv stoi w częściowo rozkopanym kamiennym tunelu, widać tam skrzynie i fragment obwodu, redstone’owe przekaźniki i inne rzeczy, które dla Tanka są czarną magią.
– Wygląda super. Stacja metra, tak? Myślałem, że skończyłaś.
– Nie. – Viv wzdycha. – To znaczy, kopałam ten tunel strasznie długo, ale skończyłam wczoraj. Cały dzień pracowałam nad wagonem z dozownikiem, ale bez przerwy się psuje. To chyba przez system biletowy. Teraz działa tylko bez niego. – Rozbija jeden z ciągów redstone’u i przekaźników, zbiera wszystko i ustawia z powrotem kamienie. – Chodź, zobacz.
Awatar Viv podchodzi do torów wijących się w górę i w dół, a Tank pochyla się nad ramieniem siostry i patrzy. Viv staje na płycie naciskowej i wiszący nad nią lej zrzuca wagonik na tory. Błyszczący awatar wskakuje do wagonika i na oczach Tanka rusza w mrożącą krew w żyłach podróż skomplikowanym kamiennym tunelem. Tank jest pod wrażeniem, szczególnie zaimponowała mu rozległa szklana ściana na jednym odcinku, za którą widać groty z jeziorami pełnymi lawy.
– Tunel wygląda super, Viv.
– Dodałam parę okien widokowych w różnych fajnych miejscach, na które trafiłam przy kopaniu – chwali się Viv.
Wagonik zatrzymuje się gwałtownie i po chwili Viv stoi na kamiennej platformie.
– Gdzie się podział wagonik? – pyta Tank.
– Niszczy go kaktus, więc automatycznie wysiadasz. Fajne, nie?
– Bardzo. Zdecydowanie lepiej niż w zeszłym tygodniu.
– No, pomyśleliśmy, że nie ma sensu poprzestawać na sprawnym systemie metra łączącym główną bazę z tą nową. – Viv wchodzi do wodnej windy, która błyskawicznie ją unosi. Wyłania się na kwadratowym kamiennym placu, pośrodku którego wesoło pluska fontanna. – Uch, nie wiem, co robię źle. Pracowałam nad tym cały dzień. Mina i Rocky też nie są w stanie tego rozgryźć. Rocky mówi, że możemy po prostu zabrać własne wagoniki, ale przecież nie o to chodzi w zautomatyzowanym systemie.
– Na pewno coś wymyślisz. Już sobie poradziłaś bez systemu biletowego, a te automatycznie spadające wagoniki są superfajne.
– Chcesz pograć z nami?
– Ee. – Tank wzrusza ramionami. Zawsze chętnie grywa w Minecrafta z młodszą siostrą, ale nie nadąża za tym, co mała wyrabia razem ze swoimi przyjaciółmi na ich wspólnym serwerze. Najpierw grał z nią, żeby sprawdzić, czy wszyscy są dla siebie mili, ale potem został daleko w tyle. Jego prosta chatka i ogródek kwiatowy we wspólnej bazie wyglądają w zasadzie tak samo, jak rok temu, kiedy utworzyli serwer. Viv i pozostali gracze szybko wybudowali skomplikowane domy, szklarnie i kunsztownie zdobione wielopiętrowe rezydencje z ukrytymi pokojami i korytarzami. Zapuszczali się na rubieże świata, budowali niesamowite rzeczy i nowe bazy tematyczne, a teraz nawet zautomatyzowali połączenia między nimi.
Tank przeważnie ich nie rozumie; Mina mieszka gdzieś na Wschodnim Wybrzeżu, Rocky – w Japonii, a nowszych graczy w ogóle nie jest w stanie spamiętać. Kiedy otworzyli serwer dla większej liczby ludzi, wszystko się skomplikowało przez system pieniężny, sklepy, ciągłe zmiany zasad i nowe gry, które bez przerwy zaczyna Rocky, coś w rodzaju skomplikowanych misji RPG, w których Tank nie umie się połapać. Wszyscy przyjaźnią się z Vivian, i choć Tank za nimi nie nadąża, cieszy się, że siostra dobrze się bawi.
Czuje się zmęczony, ale na zewnątrz wciąż jest jasno; mógłby się zdrzemnąć, tylko że na pewno się obudzi, gdy ciocia Phuong wróci do domu, a potem, kiedy Ma będzie wychodzić do pracy. I, nieuchronnie, gdy wreszcie powróci Ba. Jego przykrótkie skrzypiące łóżko stoi tuż przy drzwiach wejściowych i chociaż Ma powiesiła tam prześcieradło, żeby miał odrobinę prywatności, nie zatrzymuje ono ani dźwięków, ani drżenia ściany, kiedy ktoś zamyka czy otwiera drzwi. Tank rozważa, czy lepiej przespać kilka godzin i obudzić się zamroczonym, czy może nie spać w ogóle, kiedy Viv szturcha go łokciem w brzuch.
– Co? – Tank ziewa.
– Mówię, że mogę się rozłączyć i możemy pograć w świecie, który założyliśmy w zeszłym tygodniu – proponuje Vivian.
– Nie, jesteś z przyjaciółmi. Mogę zająć się czymś innym…
– Nie ma sprawy, chcemy tylko przeprojektować kilka rzeczy. Rocky wymyślił, jak automatycznie włączać i wyłączać ten portal do Netheru, ale chcą postawić jeden tuż pod miastem, a Cogsowi to się nie podoba i wszyscy się kłócą, jak najlepiej zaprojektować przepływ wody do wyłączników, a ja nie mam ochoty na takie dramaty. – Viv rozłącza się i kręci na krześle, wiruje z radosnym śmiechem. W takich chwilach Tank przypomina sobie, jakie z niej jeszcze dziecko, chociaż zazwyczaj gada, jakby połknęła podręcznik programowania. – Gotowy?
Tank mierzwi jej włosy i idzie do szafy, w której trzyma swoje rzeczy. Wyciąga laptopa. To starszy model, ale Viv zasługuje na lepszy komputer, zwłaszcza że to ona ma się stąd kiedyś wydostać.
Viv ładuje ich świat na swoim komputerze i na jej ekranie witają ich znajome jaskrawe kwiaty z założonego przez Tanka ogrodu. Viv nuci pod nosem, spacerując po głównym domu, pięknej, stojącej w cieniu bambusów konstrukcji z przeszklonymi od podłogi do sufitu ścianami. Bambusy wymyślił Tank, cieszą go bujna zieleń i barwy rozkwitające w tym malutkim bezpiecznym świecie, który stworzyli razem.
– Zbuduję automatyczną farmę pszenicy.
– Uch…
– Nie martw się, będzie daleko od głównego budynku, żeby nie zaburzać estetyki twoich pól i ogrodów. – Viv pokazuje mu język.
Tank prycha i kręci głową.
– Dzięki.
Zanim jego laptop się uruchomił, zdążyła sobie pójść i kiedy Tank łączy się wreszcie z ich światem, jej awatar jest już daleko, a wokół młodych zielonych pędów pszenicy na ziemnym podwyższeniu wznosi się jakieś toporne szklane paskudztwo.
Tank przystaje na chwilę i obserwuje pochłoniętą budową siostrę, cały puchnąc z dumy. Jest niesamowita z tą swoją fascynacją redstone’em – od zgłębiania tajników budowy instalacji takich jak automatyczne farmy po naprawdę niezwykłe pomysły, na przykład linie metra z biletami, zdalnie sterowane systemy alarmowe i tajne przejścia. Jest totalnym nerdem, ale jego nerdem, i choć Tank nigdy się głośno do tego nie przyzna, uważa, że jego siostra jest bardzo fajna.
Tank rozgaszcza się na swojej farmie złożonej z przeplatających się poletek pszenicy, dyń, buraków i marchewki. Chodzenie po polach i metodyczne zbieranie plonów działa kojąco. Nie szkoda mu czasu, choć wie, że szybciej byłoby zbudować automatyczną farmę. Tank lubi tę powtarzalność, a do tego pola wyglądają pięknie: barwne plamy otoczone wodą. Choć przydałoby się trochę urozmaicenia wysokości. Trzcina cukrowa, tego mu potrzeba. Tank opróżnia wiadro do rowu, który wykopał wokół miejsca przeznaczonego pod trzcinę cukrową, i patrzy na płynącą wodę. Teraz cała farma jest zagospodarowana tak, że każda z roślin dostaje tyle wody, ile potrzebuje.
Tank chowa zebrane plony i starannie je układa w zbudowanym przez siebie domu. Jest z niego naprawdę dumny: ma tu wesołe czerwone gobeliny i wielkie okna. Piece, stoły rzemieślnicze, łóżko – wszystko, czego mu trzeba. Pod przeciwległą ścianą ustawił szeregi pedantycznie uporządkowanych skrzyń, nad każdą widnieje odpowiednia etykieta. Tank uświadamia sobie, jak dużo wszystkiego nagromadził, i kręci głową, widząc, że wśród nasion i kwiatów leżą przypadkowe znaleziska, takie jak granit czy pióra. Musiała tu zajrzeć Vivian i po prostu wsypać całą zawartość swojego ekwipunku do najbliższej skrzyni. Zawsze tak robi, nigdy nie czyta etykiet Tanka.
Chłopak odkłada wszystko na właściwe miejsca i wychodzi na farmę. Może zmieni dekoracje od południowej strony. Odchyla się, podziwiając kompozycję różnych kwitnących krzewów, mają śliczne barwy.
Uprawianie roślin na farmie napełnia go spokojem. Przez jakiś czas pracuje, ale potem Viv chce iść się rozejrzeć i powalczyć z potworami. Idzie za nią, wreszcie ginie i odradza się w bazie. Projektuje i układa fundamenty nowego labiryntu z żywopłotu, później zabiera się do porządkowania i sortowania kolekcji kwiatów. Od czasu do czasu podnosi wzrok i zerka na Viv, która wciąż kopie i włóczy się po okolicy na swoim ekranie. Tank czuje się przy niej swobodnie; wchodzi w rytm, teraz chce zajrzeć do zwierząt w zagrodach.
– Nudny jesteś – marudzi Viv. – Chcesz tylko uprawiać ziemię i ozdabiać bazę. A to wygląda dokładnie tak samo, jak twoja poprzednia farma. Czemu nie zrobisz czegoś nowego?
Tank wzrusza ramionami. Lubi równe rzędy upraw i kwiatów, lubi zajmować się swoimi drzewami.
– Wiesz, że jest tyle do odkrycia?
– Sama możesz to robić, nie przepadam za potworami – mówi Tank.
– Chcesz załadować nowy świat i rozejrzeć się ze mną? Patrz, moglibyśmy użyć tylu fajnych modów. Któregoś dnia znalazłam taki, który zmienia wszystkie kałamarnice w gigantyczne kałamarnice, wyobraź sobie…
– Jasne. Jak chcesz.
– Ale czego ty chcesz?
Tank wskazuje gestem rządek skrzyń pod ścianą swojego domu. Kwiaty są poukładane kolorami, więc projektowanie nowego ogrodu to łatwizna. Ale powoli kończą mu się niektóre kolory, a będzie ich potrzebował do labiryntu.
– W sumie możemy iść poszukać roślin. Wydaje mi się, że widziałem kilka piwonii w lesie za tamtym bagnem, na którym wczoraj byliśmy.
– Znowu kwiaty? – Viv wzdycha i rzuca mu cierpiętnicze spojrzenie.
Tank prycha.
– Słuchaj, możesz robić, co chcesz. Idź i zbuduj coś nowego w trybie kreatywnym.
– Chyba tak zrobię – mówi Viv. – Nie chcę spędzić całego lata na zrywaniu z tobą kwiatków.
– Cicho bądź – mówi Tank, ale w jego głosie nie ma złości. – Nikt ci nie każe zrywać kwiatków. Sam je sobie znajdę.
– Nie, od dawna nie byłam w tamtej okolicy. Och, czekaj, chyba widziałam parę niebieskich orchidei tutaj, gdzie jestem, chcesz się tu ze mną spotkać?
– Pewnie.
– Czekaj, zrobię ci jakąś zbroję, masz pióra na strzały?
Skończy się tak, że będą się tłuc z potworami. Tank kręci głową.
– Pójdę z tobą walczyć z potworami. Tylko powiedz, gdzie jesteś.
Ona zawsze stawia na swoim. Co za bachor. Viv szczerzy się w uśmiechu i przesyła mu koordynaty. Tank rusza.
Jake’owi idzie coraz lepiej w nowym świecie. Ma bezpieczną główną bazę, żelazną zbroję, wyczyścił grotę i w poszukiwaniu diamentów wydrążył nową kopalnię, głęboką aż do skały macierzystej. Zaczyna myśleć o powiększeniu bazy, może zbudowałby coś fajnego, ale o wiele łatwiej zaprojektować coś odlotowego, mając odpowiednie narzędzia i materiały, chociaż nieźle się bawił, zaczynając w nowym świecie od zera.
Danny 8.32
Hej! Przepraszam, że tak długo nie odpowiadałem. Treningi piłki nożnej były trochę męczące, haha! Ale zbudowałem ci wielką rzeźbę owcy na serwerze, idź jej poszukać :)
Jake wystukuje długą odpowiedź: zaczyna od opisu strasznie nudnego mieszkania, potem zadaje mnóstwo pytań, jak Danny’emu mija lato, i pisze, że nie może się doczekać, kiedy znajdzie posąg. Wzdycha i kasuje cały akapit. Za dużo gadania. Brzmi jak desperat. Uch.
Jake 8.39
Haha, dzięki! Ogarnę to, jak włączą nam internet. Jak ci mija lato?
Jake wciska telefon do kieszeni, żeby się nad tym nie zastanawiać.
– Tato! Zrobili wreszcie wi-fi?
Tata przystaje w drodze do wyjścia, z ust wystaje mu bajgiel. Odgryza kawałek i próbuje utrzymać resztę na naręczu zwiniętych planów i teczce.
– Myślałem, że byli wczoraj?
– Nikt się nie pokazał przez cały dzień. – Jake jest tego pewien. Przez cały dzień był sam na sam ze swoją grą offline. Na osiedlu panuje cisza, mimo że jest lato i myślał, że wszędzie będzie pełno dzieci. Czasem słyszał ludzi na zewnątrz, ale byli niczym cienie, odgłos kroków i stłumione rozmowy. Jake myśli, że wszyscy albo wychodzą do pracy, albo siedzą w mieszkaniach. Nie ma im tego za złe. Jego też nie ciągnie do zarośniętego parku z tym pustym, obrzydliwym basenem i zdezelowanymi drabinkami.
– Zadzwonię do firmy od kablówki i przypilnuję, żeby wpadli. Włączyłeś router i tak dalej?
Jake posyła tacie puste spojrzenie.
– Same narzędzia i odpowiedni sprzęt nic nie dadzą, jeśli nie jesteśmy podłączeni do sieci.
Tata chichocze.
– Trafiłeś w sedno, kolego. Do zobaczenia wieczorem. Zrobię kolację, w lodówce są zakupy.
Jake otwiera lodówkę, kiwając głową nad zawartością. Nieźle. Paluszki serowe, jogurt, ser w plasterkach i wędliny. Na szafce jest nawet chleb i kilka pudełek jego ulubionych płatków śniadaniowych. Wyciąga mleko, którego data przydatności do spożycia nawet jeszcze nie minęła, i je otwiera.
– Dzięki, tato – mówi, a w piersi czuje rosnącą nadzieję. Zwykle tak się zaczyna – nowe miejsce, nowe podejście – ale może tym razem tacie nie przejdzie. Grzebie w stojącym na szafce częściowo rozpakowanym kartonie i wyjmuje z niego swoją miskę na płatki.
– Powinieneś kogoś poznać! W budynku jest sporo innych rodzin z dziećmi. – Tata uśmiecha się do Jake’a szerokim, pogodnym uśmiechem, który budzi tyle samo zaufania, co wyblakłe sztuczne rośliny w lobby.
– Mhm– mruczy Jake pod nosem, otwierając pudełko płatków. Nasypuje sobie pełną miskę chrupiących, owsianych, owocowych, słodkich pyszności.
– Mógłbyś zajrzeć do świetlicy; chyba mieli tam jakieś gry i tak dalej? Oczywiście niedługo wszystko będzie likwidowane podczas remontu, więc teraz masz szansę się rozejrzeć. Właśnie idę się spotkać z architektką. Ma niesamowite plany co do tego miejsca!
– Aha – mamrocze Jake, zalewając płatki mlekiem.
– Powinieneś dziś wyjść – mówi tata. Poprawia naręcze papierów i ostrożnie kładzie na nich bajgla. – Podaj mi tę kawę i otwórz drzwi, dobrze?
Jake naprędce miesza płatki, żeby równo zanurzyły się w mleku, i bierze kubek termiczny z kawą. Mocno zakręca pokrywkę, podaje go tacie, a następnie otwiera drzwi. Do ciemnego mieszkania wlewa się jaskrawe światło, zmuszając Jake’a do zmrużenia oczu.
– Och, wow, popatrz tylko na to fantastyczne kalifornijskie słońce! Gdybyśmy byli w Seattle, błagałbyś mnie, żebym ci pozwolił wyjść się pobawić. Nie szkoda ci takiego dnia? – pyta z uśmiechem tata.
Jake czeka, aż jego oczy się przyzwyczają, i natychmiast tego żałuje. Światło odbija się od wszystkich białych ścian i lśniących blatów, bombarduje go jaskrawością. Chłopiec mruży oczy, starając się zignorować zaczepki taty.
– Nie musisz być w pracy?
– Tak, tak, już idę. O, w parku są jakieś dzieciaki w twoim wieku. Może będą chodzić do twojej szkoły? Pójdziesz do nich zagadać?
Jake wzrusza ramionami, macha tacie na pożegnanie i zamyka za nim drzwi. W mieszkaniu znów zapada optymalny półmrok. Chłopak kończy jeść płatki, zastanawiając się, czy założyć kolejny świat. Mógłby też budować dalej i przejść na wyższy poziom technicznych usprawnień, ale tak naprawdę chce zobaczyć, co Danny dla niego zostawił, i rozbudować konstrukcje, które ma na tamtym serwerze. Ciągłe zaczynanie od nowa jest irytujące, przecież zrobił już spore postępy; kopanie nie sprawia mu takiej frajdy ani nie idzie tak sprawnie bez diamentowych narzędzi.
Na podwórku rozlega się śmiech.
Jake wygląda zza żaluzji na chłopców, których widział wcześniej. Bawią się w berka z innymi dziećmi, ścigając się dookoła drabinek, krzycząc i zaśmiewając się jeden przez drugiego.
Jake płucze miskę i przeciąga się, wyobrażając sobie głos taty, który mówi mu, ile ma szczęścia, bo to dla niego Lato Wielkich Szans. Tak właśnie je nazywa, jak gdyby to Cokolwiek Znaczyło. Tacie się wydaje, że kiedy jest się nastolatkiem, każdy dzień jest jakąś magiczną przygodą o głębokim znaczeniu czy coś w tym rodzaju.
„Za drzwiami jest cały wielki świat, a ty możesz zrobić wszystko, co zechcesz” – powtarza tata. Nieważne, że Jake zawsze ląduje daleko od wszystkiego, co interesujące, i to bez pieniędzy; nie ma jak się tam dostać, a sam pomysł, że „możesz zrobić wszystko, co zechcesz”, jest tak wszechogarniający, że aż przytłacza.
Jake zawsze bardzo się stara – dzięki czemu już trzykrotnie przeżył w szkole jako „nowy”. Nie zaprzyjaźniłby się z nikim, gdyby nie zrobił pierwszego kroku, ale jak dotąd na osiedlu nie widział nikogo, nie licząc tych maluchów.
Wygląda przez okno. Grające w berka dzieci się rozbiegły i znikły z placu zabaw, a on od razu widzi dlaczego. O brudnoszare cegły wewnętrznych ścian podwórka opiera się trzech pogrążonych w rozmowie chłopaków. Wyglądają na starszych, twardszych i wredniejszych, więc głos w głowie odruchowo podpowiada mu, że lepiej zostać w domu, że za wszelką cenę powinien tych chłopaków unikać.
Najwyższy z nich wybucha śmiechem i wyciąga z kieszeni złotawą butelkę. Hojnie wylewa zawartość na jakieś szmaty. Dwaj pozostali rechoczą złośliwie i zabierają się do wycierania nimi sprzętów na placu zabaw. Jake uświadamia sobie z przerażeniem, że to olej.
Na kuchennym blacie brzęczy telefon Jake’a. To pewnie tata, w jego kontaktach ma nikogo innego, nie licząc Danny’ego i pizzerii z dowozem w miastach, w których już nie mieszka.
Tata 9.23
Miłego dnia!
Tata 9.24
