Minecraft. Inni - Davidson Danica - ebook + książka

Minecraft. Inni ebook

Davidson Danica

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: Muza
  • Język: polski
Opis

Pewne cudowne miasto ma swoją niesamowitą tajemnicę, którą trzeba odkryć…

Jeremy co prawda nigdy nie uwarzył żadnej mikstury, ale niestety wie, jak to jest być niewidzialnym dla innych. Mieszka w największym mieście Świata Podstawowego, wśród wysokich budowli i cudów z redstone. Wokół niego jest pełno ludzi. Dlaczego więc czuje się samotny i tak trudno mu znaleźć przyjaciela?

Kiedy rodzina Jeremy'ego poznaje rodzinę z dzikiej krainy, wydaje się, że to spotkanie nie zapowiada żadnych zmian w życiu chłopca. Córka nowo poznanych, Valda, daje odczuć Jeremy’emu, że ten nic nie potrafi. Jasne, że nigdy nie złowił żadnej ryby ani nie walczył z wrogimi mobami, uczył się tylko o tym w szkole. Ale to jeszcze nie powód, żeby Valda była dla niego taka niemiła!

Któregoś dnia rodzina dziewczynki przynosi wieści o wielkim zagrożeniu: nieznanych dotąd zombi, które umieją kraść zasoby i współpracować ze sobą, terroryzując ludzi mieszkających poza murami miasta. Czy uda się powstrzymać tę inwazję?

Jeremy i Valda będą musieli zapomnieć o tym, co ich dzieli, uczyć się od siebie wzajemnie i połączyć siły. Inaczej Świat Podstawowy może już nigdy nie być taki sam!

Przeczytaj inne książki z serii "Minecraft. Najlepsze przygody". Każdą z nich napisał inny autor i w każdej spotkasz zupełnie nowych bohaterów!

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 205

Rok wydania: 2025

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Minecraft: The Outsider

Opracowanie graficzne: A.D. Eno

Projekt okładki i ilustracja na wyklejce: M.S. Corley

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Renata Jaśtak, Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)

Copyright © 2023 by Mojang AB. All rights reserved.

Minecraft, the Minecraft logo, the Mojang Studios logo, and the Creeper logo are trademarks of the Microsoft group of companies.

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. No part of this book may be used or reproduced in any manner for the purpose of training artificial intelligence technologies or systems. This work is reserved from text and data mining (Article 4(3) Directive (EU) 2019/790).

This edition published by arrangement with Random House Worlds, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

© for the Polish translation by Ewa Ziembińska

ISBN 978-83-287-3473-9

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Moim rodzicom,

Deborah Peckham i Peterowi Davidsonowi,

z wyrazami miłości

Rozdział 1

Jeremy nigdy w życiu nie przygotowywał mikstury niewidzialności, ale wiedział, jak to jest być niewidzialnym. W domu nikt go nie dostrzegał. Musiał walczyć o uwagę rodziców, bo miał pięcioro rodzeństwa, które zawsze liczyło się bardziej. Mieszkał w Mieście tak wielkim, że nie potrzebowało innej nazwy niż „Miasto”. A kiedy chodził ulicami wśród wieżowców, czuł się naprawdę maleńki.

W szkole było jeszcze gorzej. W tak dużym mieście każdy musiał się czuć mały, prawda? Ale szkoła była osobnym światkiem, w którym jedne dzieci rządziły, a inne ich słuchały. Tutaj Jeremy też tkwił na samym dole drabiny. Był przekonany, że żaden z pozostałych uczniów nie wie nawet, jak on się nazywa, nie mówiąc już o chęci bliższego poznania.

Teraz siedział w ławce na lekcji warzenia eliksirów, która była śmiechu warta. Nie wolno im było przyrządzać żadnych mikstur. Musieli się tylko nauczyć na pamięć, z jakich składników się je robi. A dziś było mu jeszcze trudniej się skupić niż zazwyczaj, bo był ostatni dzień przed tygodniową przerwą na obchody święta Miasta. Nazywało się to Tygodniem Miasta i zaczynało się wielką fetą w piątkowy wieczór. Ale od uroczystości dzieliło go jeszcze wiele godzin.

Sfermentowane oko pająka i mikstura noktowizji – przeczytał w podręczniku, starając się zapamiętać informacje przed klasówką, która właśnie miała się zacząć. Tak się robi miksturę niewidzialności.

Na początku roku szkolnego jedno z dzieci zapytało nauczycielkę, czy będą mogli naprawdę zrobić jakieś mikstury. Roześmiała się.

– Nie musicie – wyjaśniła. – Każdą z nich możecie kupić w sklepie. Kiedy pójdziecie na studia, o ile ktoś z was zdecyduje się zostać alchemikiem, będziecie robić eliksiry na zajęciach.

No właśnie, nauczycielka – gdzie ona się podziała? Za chwilę miała się zacząć lekcja. Pozostałe dzieci weszły do sali i już siedziały w ławkach. Wszyscy z zapartym tchem słuchali Branta. No jasne. Był najpopularniejszy w szkole.

Brant nawet nie musiał się starać o popularność. Miał najbogatszych rodziców w Mieście, prowadzili firmę Redstone Co., wytwarzającą urządzenia zasilane redstone’em. Choć firma nazywała się Redstone Co., zajmowała się mnóstwem innych rzeczy oprócz redstone’u, a bez produkowanych przez nią maszyn i towarów Miasto właściwie przestałoby funkcjonować. Firma Redstone Co. dostarczała Miastu węgiel, żelazo, drewno, sprzęt do warzenia mikstur, mączkę kostną, bloki lawy do produkcji obsydianu i masę innych rzeczy. Rodzice Branta urządzali najlepsze imprezy w Mieście, nic więc dziwnego, że ich syn był lubiany.

Jeremy próbował nie zazdrościć Brantowi, choć nie było to łatwe, przede wszystkim dlatego, że Brant był taki… Cóż, powiedzmy „świadomy swojej popularności”. Lubił się chwalić najnowszymi gadżetami z redstone’em, na przykład własnym tłokiem, albo nowymi zabawkami, które kupowali mu rodzice. Jeśli Brant czegoś chciał, dostawał to.

– Mam w domu nowego zwierzaka – opowiadał Brant.

Dzieci wręcz chłonęły jego słowa.

Zwierzaka! Jeremy się zarumienił. Tak bardzo chciał mieć swoje zwierzątko. Jakiekolwiek. Ale im częściej błagał mamę i tatę, tym częściej słyszał „nie”. Według nich nie udowodnił jeszcze, że umiałby się zaopiekować żywą istotą. Ale jak miał im to udowodnić, skoro nie chcieli dać mu okazji?

– Czy to oswojony wilk? – zapytał ktoś.

– A może kot?! – wykrzyknął ktoś inny.

Brant z zadowoloną miną poprawił się na krześle.

– Nie – powiedział. – Zgadujcie dalej.

Jeremy pomyślał o lisie, którego widywał przed swoim domem. Był rudo-biały, ciągle dobierał się do śmietnika i rozwłóczył śmieci.

– Przeklęty lis – narzekała mama. – Jeremy, idź posprzątać ten bałagan. – Owszem, dostrzegała Jeremy’ego, kiedy było coś do zrobienia.

– A jak posprzątam, mogę oswoić lisa? – pytał Jeremy.

Zawsze dostawał tę samą irytującą odpowiedź.

– Podpowiem wam – odezwał się Brant. – Jest zielony i gulgocze.

Dzieci się zamyśliły.

– Żaba? – zasugerował ktoś.

– Żaby nie gulgoczą! – odpalił ktoś inny.

Chwileczkę – pomyślał Jeremy i nagle przeszedł go dreszcz. Ale przecież to niemożliwe…

– Poddajecie się? – zakpił Brant. A potem rozsiadł się wygodniej i z wyraźną przyjemnością wysłuchał kilku następnych odpowiedzi. Błędnych. Doskonale się bawił. Coś w jego wyrażającym pewność siebie uśmiechu strasznie drażniło Jeremy’ego. Kąciki ust Branta dziwnie się unosiły i przez to wyglądał niemal podejrzanie, jak dziecko, któremu coś uchodzi na sucho. To nie była mina, która oznaczała, że dostałeś nowego fajnego zwierzaka. Ta mina wskazywała, że masz jakiś sekret. I to okropny.

Brant założył ręce na piersi, odchylił się na oparcie krzesła, przez chwilę milczał dla większego efektu i w końcu oznajmił zszokowanej klasie:

– Mam własnego zombi.

Rozdział 2

W klasie rozległy się okrzyki i piski. Jeremy wyprostował się na krześle.

– Moi rodzice powiedzieli, że już nie ma zombi! – upierała się jakaś dziewczynka.

– No, przecież one są z Przedczasów – przypomniał któryś chłopiec.

Przedczasy oznaczały okres przed powstaniem Miasta. Wiele lat wcześniej. Całe wieki wcześniej. Tak dawno, że ludzie już nie byli w stanie się doliczyć. Ludzie w Nadziemiu żyli wówczas jak barbarzyńcy, jakby wylądowali w nowo stworzonym świecie i sami musieli się wszystkim zajmować. Jeśli potrzebowali domu, nie mogli go sobie kupić za szmaragdy. Musieli ścinać drzewa i ze zdobytego drewna budowali dom. Nie otaczały ich sklepy i budowle, więc sami musieli uprawiać ziemię i wytwarzać narzędzia oraz broń. W Mieście nikt już nie miał broni, bo nie była potrzebna. A jeśli ktoś potrzebował narzędzia, nie było sensu go samodzielnie wytwarzać – produkowały je fabryki napędzane redstone’em. Wystarczyło iść do sklepu.

Lecz najdziwniejsze w Przedczasach były wrogie moby. Teraz pojawiały się tylko w książkach i strasznych opowieściach, chociaż niektórzy twierdzili, że kiedyś istniały naprawdę. Czy to były legendy, czy historia, a może trochę tego a trochę tamtego? Jedynym wrogim mobem, o którym wszyscy wiedzieli, że wciąż istnieje, były szlamy, ale nie stanowiły żadnego problemu, bowiem trzymano je na farmach, gdzie Redstone Co. przerabiała je na lepkie tłoki.

Jak wiele dzieci Jeremy czasem udawał, że żyje w Przedczasach. Ale to była tylko zabawa. Tak naprawdę wcale nie chciał własnoręcznie ścinać drzew czy samodzielnie szukać jedzenia. W Mieście żyło się o wiele bezpieczniej, łatwiej i lepiej.

– Skąd wiesz, że zombi nie istnieją? – zapytał Brant. – Wybrałeś się kiedyś poza Miasto?

W sali nagle zapadła cisza. Jeremy nie znał nikogo, kto kiedykolwiek wypuściłby się poza Miasto. Nie było takiej potrzeby – przecież wszystko, o czym można zamarzyć, było dostępne na miejscu! Miasto otaczał wielki mur, dorównujący wysokością wieżowcom, więc ludzie nawet nie mogli zobaczyć, jak jest po drugiej stronie. Okolica za murem była równie odległa jak Podziemie czy Kres – inne światy, o których ludzie tylko rozmawiali.

Mieszkańcy mogli opuszczać Miasto, jeśli chcieli, to prawda. Wystarczyło poprosić. Ale nikt tego nie robił.

– Zombi są tylko w książeczkach dla dzieci – odezwała się jakaś dziewczynka. – Kiedyś naprawdę istniały, ale już ich nie ma.

– Byłem poza Miastem. Pomagałem rodzicom – oznaj­mił Brant. – Chcecie wiedzieć, jak jest za murem?

Dzieciaki nachyliły się z ciekawością. Jeremy mimowolnie też to zrobił. Wypożyczył z olbrzymiej miejskiej biblioteki wiele książek opowiadających o Przedczasach, ale to, co w nich było, wydawało się nierzeczywiste. Te wszystkie historie o zombi, creeperach i endermanach… to na pewno wymysły.

– Zombi są wszędzie – poinformował Brant. – Wychodzą tylko nocą. Ale tam nie jest tak jak tutaj. Tu mamy wszędzie światła. Kiedy jesteś poza Miastem, musisz sobie zrobić własną pochodnię.

Jeremy wiedział z innej lekcji, że pochodnię robi się z węgla albo węgla drzewnego i patyka. Nie żeby kiedykolwiek jakąś zrobił. Mógł przecież kupić pochodnię w sklepie.

– No więc szedłem za Miastem z pochodnią – opowiadał Brant. – I otoczył mnie tłum zombi. Wydawały straszliwe dźwięki. – Uniósł przed sobą wyprostowane ręce i zaczął naśladować odrażające gulgoty i stękanie.

Jedna z dziewczynek aż krzyknęła.

– I co zrobiłeś? – zapytała.

– Przegnałem je pochodnią – odpowiedział. – Z wyjątkiem jednego. Schwytałem go i zatrzymałem dla siebie.

– No co ty – westchnął któryś z chłopców.

– Udowodnię to! – wykrzyknął Brant. – Wpadnijcie do mnie po szkole.

Właśnie wtedy, równocześnie z dzwonkiem, do klasy wkroczyła nauczycielka. W głowie Jeremy’ego kotłowały się myśli. Prawdziwy zombi? Chłopiec nie przepadał za Brantem, lecz o ile wiedział, Brant nie miał w zwyczaju kłamać. Po prostu był zarozumiały.

– Dzień dobry, dzieci! – zawołała nauczycielka.

Mało kto jej odpowiedział. Wszyscy intensywnie rozmyślali o domowym zombi.

Nauczycielka przyjrzała im się uważniej.

– Cóż, mam nadzieję, że nie śpicie – oznajmiła, lekko poirytowana. – Bo czas na klasówkę.

Rozdała testy wszystkim rzędom i dzieci zaczęły je podawać do tyłu przez ramię. Jeremy spojrzał na kartkę. Litery zmieniły się w zombi, a potem w tereny poza murem. Brant naprawdę czasem opuszczał Miasto i odkrywał zupełnie nowy świat? Jak wyglądała tamta rzeczywistość? Dla Jeremy’ego wszystko byłoby lepsze niż siedzenie tutaj.

Po szkole Jeremy i pozostałe dzieci powędrowali za Brantem do jego rezydencji. Mijały ich wagoniki pędzące po szynach: ludzie poruszali się nimi po Mieście. Na rogu ulicy stała szafa grająca i tańczył przy niej nastolatek. Z restauracji wyszła grupka dziewcząt, trzymając kawałki dyniowego placka, który przed chwilą kupiły. Śmiały się głośno. Ludzie rozmawiali, przekrzykując hałas, a na chodnikach przelewały się tłumy.

Miasto tętniło życiem jeszcze bardziej niż zwykle. Co roku, na początku Tygodnia Miasta, rodzice Branta urządzali wielką imprezę na cześć życia tutaj i właśnie ta zabawa miała się zacząć wieczorem. Co oznaczało, że będą sprzedawcy z jedzeniem, no i kilka zasilanych redstone’em atrakcji, które bywały dostępne jedynie raz w roku. Tylko na ten jeden wieczór w rodzinnej posiadłości Branta stawał ogromny rollercoaster. Kiedy Jeremy nim jechał, nawet z samej góry nie widział niczego poza wieżowcami i murami otaczającymi Miasto.

Jednak ulubioną atrakcją wielu osób było „Przeżycie z Przedczasów”, czyli interaktywne przedstawienie. Pod posiadłością została wykopana arena, którą urządzono tak, jakby goście znaleźli się w Nadziemiu, w czasach przed powstaniem Miasta. Straszyli ich ludzie poprzebierani za zombi; albo można było wpaść na potykacz i wtedy wyskakiwał na ciebie zombi, tylko że to nie był prawdziwy zombi, ale wielka kukła, która miała go udawać. Ludziom podobało się to straszenie na niby, bo wiedzieli, że są całkowicie bezpieczni.

Jeremy zastanawiał się czy może zombi Branta jest w rzeczywistości taką kukłą, która tylko wygląda jak zombi. To miałoby więcej sensu.

Ale gdyby chodziło o kukłę, Brant chybaby się tak nie zachowywał. Właśnie otworzyły się żelazne wrota rezydencji i Brant dumnie wkroczył do środka. Sam jego salon był większy niż cały dom Jeremy’ego. Wokół krzątała się służba, przystrajając dom na zabawę.

Brant poprowadził dzieci w głąb długiego korytarza i zatrzymał się przed ostatnimi drzwiami. Widniał na nich napis POKÓJ BRANTA. Chłopiec odwrócił się i zmierzył wszystkich bardzo poważnym spojrzeniem.

– Jeśli wam to pokażę, musicie obiecać, że nikomu nie powiecie – oznajmił. – Jeżeli dorośli się dowiedzą, nie będę mógł go zatrzymać.

Zmrużonymi oczami wodził po grupce kolegów i koleżanek. Nikt nie zaprotestował. Zadowolony Brant wcisnął guzik i drzwi do jego pokoju stanęły otworem. Dzieci wyciągnęły szyje, usiłując coś zobaczyć. Jeremy dostrzegł wielkie łóżko z baldachimem, biurko z komputerem i…

– Nie ma tam żadnego zombi – prychnął ktoś.

– Oczywiście, że nie widać go od razu! – żachnął się Brant. – Wtedy każdy przechodzący dorosły albo ktoś ze służby natychmiast by się o nim dowiedział.

– Och – zrozumiał tamten.

Ktoś zagulgotał.

Nie było to żadne z dzieci.

Ich wzrok pomknął w stronę, z której dochodził gulgot. Chwilę później coś znów basowo zagulgotało. Dźwięk dobiegał zza zamkniętych drzwi na tyłach pokoju Branta.

Brant zamknął drzwi na korytarz, zaciągnął zasłony i zgasił światło. Miał tylko pochodnię, którą pewnie kupił w sklepie „wszystko za jeden szmaragd”.

– Zombi giną w świetle słońca, pamiętacie? – wyjaśnił. – Więc musimy trzymać Łapsa w ciemnym miejscu.

– Łapsa? – zdziwił się ktoś.

– Tak nazwałem mojego zombiaka. – Brant się uśmiechnął.

Powoli sunął do drzwi, za którymi rozlegał się gulgot, gestem dając znak pozostałym, żeby szli za nim. Lipne zombi podczas imprezy też gulgotały, ale brzmiały zupełnie inaczej. Jeremy’emu nagle zrobiło się zimno. Cokolwiek wydawało te dźwięki, było wyraźnie zniecierpliwione. Gulgotało coraz głośniej.

Brant wcisnął guzik i drzwi się otworzyły. Warczący wściekle zombi rzucił się na nich, wyciągając ręce.

Rozdział 3

Kilkoro dzieci wrzasnęło. Zombi nagle stanął jak wryty i jakby się zdziwił. Tuż przed drzwiami Brant ustawił niski płotek, żeby stwór nie mógł wyjść dalej.

– Ciii – uspokoił ich Brant. – Łaps nas nie dosięgnie.

Ale Łaps próbował.

Brant przysunął do niego pochodnię. Zombiak był ubrany w podartą turkusową koszulę i niebieskie spodnie. Jego skóra miała odcień zgniłej zieleni, jak bagna w książkach z biblioteki, które czytywał Jeremy. Jego zombiak przypominał dwa czarne prostokąty wypełnione pustką. Roztaczał wokół siebie paskudny smród, jeszcze gorszy niż mała siostra Jeremy’ego.

Jeremy’emu zabrakło tchu. Stwór był prawdziwy!

Podczas imprez widać było, że udawane zombi to przebierańcy. No, może nie od razu, ale jeśli podszedłeś bliżej, wszystko stawało się jasne. A kukły zombi się nie poruszały, tylko wydawało się, że na ciebie wyskakują, kiedy trafiałeś na potykacz.

– Dobudowałem mu ten pokoik – pochwalił się Brant. – Tam go trzymam. Podoba ci się nowy dom, co, Łaps?

Łaps stęknął. Raz za razem odbijał się od niskiego płotka. Chyba miał za mało rozumu, żeby przestąpić nad nim, ale gdyby to zrobił, znaleźliby się w tarapatach. To nie był niegroźny straszak… to był prawdziwy, dziki zombi!

W książkach o Przedczasach zombi atakowały ludzi. Nie dało się oswoić takiego potwora jak wilka czy kota. Były niczym bezmyślne, okrutne, atakujące maszyny.

Brant się tym nie przejmował, ale część dzieci cofała się w popłochu. Zombi był wyższy od każdego z nich, wzrostu dorosłego człowieka. Mógłby je porozrywać na kawałki.

– Podoba się wam obroża Łapsa? – zapytał Brant, unosząc pochodnię. Zapiął zombiakowi na szyi czerwoną obrożę, jak oswojonemu wilkowi. Miała przyczepiony znaczek z imieniem ŁAPS. – Nikt inny o nim nie wie – ciągnął.

– Co on robi przez cały dzień? – zainteresował się ktoś. – Można się z nim w coś pobawić?

– Pobawić? – powtórzył Brant. – Nie. No cóż, próbuje się wyrwać na wolność, ale nigdy mu się nie udaje. – Zaśmiał się. – Durny zombi!

Pozostałe dzieci mu zawtórowały, choć ich śmiech był nieco bardziej nerwowy. Przebywanie w towarzystwie prawdziwego zombi było dużym przeżyciem.

– Ciągle próbuję go nauczyć paru sztuczek – powiedział Brant. – Łaps, siad.

Łaps zagulgotał i rzucił się na niego. Brant wybuchnął śmiechem. Dzieci cofnęły się o krok.

– Wydaje się bardziej aktywny w nocy – powiedział Brant. – Chyba nawet w moim pokoju wie, że na zewnątrz robi się ciemno. Pewnej nocy zostawiłem go tu samego i prawie udało mu się uciec. Ożywia się szczególnie wtedy, gdy wie, że w pobliżu jest dużo ludzi.

Nagle rozległo się pukanie do drzwi, prowadzących na korytarz. Ktoś przyszedł!

– Brant! – zawołał kobiecy głos.

– Idę, mamo! – odkrzyknął Brant. Wepchnął stwora z powrotem do kanciapy i zatrzasnął za nim drzwi. Przebiegł przez swój wielki pokój, żeby wpuścić mamę. – Co tam?

Jego mama się rozejrzała.

– Och, są tu wszyscy twoi przyjaciele. Już prawie pora kolacji, a potem musimy się przygotować na uroczystość. Dzieci mogą wtedy wrócić.

– W porządku, mamo – zgodził się Brant. Z jakiegoś powodu wydawał się zakłopotany obecnością mamy, a ona szybko się wycofała.

– Słuchajcie, przepraszam, ale lepiej idźcie – powiedział dzieciom.

Kiedy wszyscy zaczęli po kolei wychodzić, Brantowi coś przyszło do głowy.

– Właściwie to bardzo by mi pomogło, gdyby ktoś tu został na noc.

– Na nocowankę? – upewnił się któryś z chłopców.

Brant pokręcił głową.

– Ktoś powinien przypilnować Łapsa, tak na wszelki wypadek. No wiecie, podczas gdy ja będę na zabawie. Nie chcę, żeby naprawdę się stąd wydostał, kiedy usłyszy, że wszyscy świętują tuż obok.

Zapanowała niezręczna cisza. Oglądanie uwięzionego zombi całą grupą to jedno. Ale przebywanie sam na sam z zombi, który usiłuje się na ciebie rzucić, to zupełnie co innego. Przedsięwzięcie wydawało się zbyt ryzykowne.

Lecz Jeremy, ku swojemu zdumieniu, uniósł rękę.

– Ja to zrobię.

Brant obejrzał się na niego. Wszystkie pozostałe dzieci też się odwróciły i spojrzały.

– Och, hej, ty jesteś nowy – powiedział Brant. – Przypomnij mi, jak ci na imię.

– Jeremy. – W ustach poczuł gorycz. Chodził z Bran­tem do tej samej klasy już od zerówki!

– Fajnie, Jeremy – powiedział Brant. – Wpadnij po kolacji.

Teraz wszystkie dzieci wytrzeszczały oczy na Je­remy’ego. Niektóre z obawą. Inne z rozbawieniem. Jeszcze inne spoglądały po sobie, jakby chciały zapytać: „Kim jest ten cały Jeremy? Skąd on się tu wziął?”.

Ale zwracały na niego uwagę! Może to jednak był dobry pomysł. Jeremy mógł przypilnować zombi, a potem Brant będzie musiał go polubić. No i udowodni swoim rodzicom, że poradziłby sobie z opieką nad zwierzęciem, a oni będą musieli się zgodzić na pupila. Przecież nawet nie chciał żadnego dziwacznego, egzotycznego stwora, takiego jak zombi.

Jednak zaraz przypomniał sobie, że dorośli mieli się nie dowiedzieć o zombi, więc nie mógłby powiedzieć rodzicom. No trudno. Wystarczyłoby mu, gdyby Brant i reszta dzieci zaczęli zwracać na niego uwagę. I będzie męczył rodziców, aż zgodzą się na zwierzaka. Może Brant mógłby nawet za niego poręczyć i powiedzieć, że Jeremy świetnie sobie poradził z opieką nad zwierzęciem… nie wspominając, o jakie konkretnie zwierzę chodzi. Tak, to wszystko było znakomitym pomysłem.

Przypomniało mu się, jak to w podstawówce lubił sobie wyobrażać, że żyje w Przedczasach. Dochodziło do bijatyki z zombi i ludzie wpadali w panikę. Do kogo mieli się zwrócić? „Jeremy, pomóż nam!” – krzyczeli w jego wyobraźni, słabi i nieporadni bez niego. A Jeremy chwytał za miecz (tak naprawdę to patyk) i udawał, że pokonuje wszystkie potwory.

Po drugiej stronie pokoju zombi stęknął za drzwiami, jakby czytał mu w myślach, a w jego klatce piersiowej dudnił ponury gulgot.

Wracając do domu, Jeremy usiłował przekonać siebie samego, że to był dobry plan. Zgłosił się w porywie chwili, ale teraz opadły go wątpliwości, które usiłował odpędzić. To jedyna okazja, żeby zostać zauważonym, innej nie dostanie. Jednak w Łapsie było coś niepokojącego, bez względu na to, co mówił Brant. Jeremy będzie musiał znaleźć jedną ze swoich książek o Przedczasach i znów poczytać o zombi.

Ludzie mijali Jeremy’ego, pędząc po chodniku; od czasu do czasu ktoś go potrącał. Jeremy wiedział, że w tak zatłoczonym mieście wpadanie na ludzi jest nieuniknione, ale psuło mu to humor. Jakby nikt nie zauważał, że Jeremy istnieje i że chciałby móc iść prosto.

Nagle zderzyła się z nim jakaś dziewczyna.

– Hej – zaprotestował, robiąc krok w tył. Trąca­ją­cy go przechodnie to jedno, ale dziewczyna, która w niego wbiegła, to już przesada. Czyżby był niewidzialny? A może to ona była niezdarą? Potarł obolałą twarz.

Tamta nawet nie przeprosiła. Poszła dalej, jakby chciała stratować każdego, kto stanie jej na drodze.

Jeremy zagapił się na nią. Co za dziwaczka! Nie chodziło tylko o zachowanie. Była też cudacznie ubrana. Nie, zaraz, to było coś więcej. Miała na sobie zbroję. Nikt już nie musiał nosić zbroi – czy to miało być przebranie? Może wybierała się na „Przeżycie z Przedczasów” w kostiumie z epoki? Ale nikt inny nic takiego nie robił, więc najwyraźniej ta świrus­ka uznała, że ubierze się w zbroję ot tak, dla zabawy.

– Valda – skarcił ją jakiś mężczyzna – patrz, gdzie idziesz. Tu jest inaczej niż w domu.

Jeremy oderwał wzrok od dziewczyny i spojrzał na człowieka, który się do niej odezwał. Musiał być jej ojcem, bo miał włosy tego samego koloru i nosił zbroję tego samego typu. Jeremy nie interesował się modą, ale nawet on wstydziłby się wyjść na ulicę, gdyby wyglądał jak tamci. Potem podeszła kobieta, też w zbroi. Pewnie mama.

Valda zmierzyła Jeremy’ego wzrokiem.

– Patrz, jak chodzisz, ofermo – rzuciła.

Jeremy poczuł narastającą złość.

– Ja tu szedłem pierwszy! – wybuchnął. – To ty powinnaś patrzeć, gdzie idziesz.

Coś na niego warknęło i jakiś głos krzyknął:

– Łaps, nie!

Zombi wyrwał się na wolność!

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz