Miłość i Wojna - Jan Chruśliński - ebook

Miłość i Wojna ebook

Jan Chruśliński

3,7

Opis

Dramatyczna, wartka, pełna zaskoczeń i zwrotów akcja, trafne obserwacje psychologiczne, wyraziście zarysowane postaci bohaterów — to istotne walory tej powieści. Dodajmy, że opisane tu sytuacje mówią o autentycznych wydarzeniach, co dodatkowo wzbogaca tę ciekawą powieść o elementy poznawcze, odkrywa wiele nieznanych szczegółów historycznych.

 

Jan Chruśliński — mieszkaniec Warszawy (ur. 11.03.1937 r. w Busku-Zdroju). Członek Związku Literatów Polskich. Laureat nagrody literackiej im. Stefana Żeromskiego 2014. Autor pięciu książek: «Rozstania i powroty» (2009), «Tak było… wspomnienia oficera wojsk drogowych» (2010), «Życie wpisane w historię» (2012), «Starość zaczęła się wczoraj…» (2013) i najnowszej — nagrodzonej nagrodą literacką im. Stefana Żeromskiego — «Miłość i wojna» (2015).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 416

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (6 ocen)
1
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Chruśliński

Miłość i Wojna

© Jan Chruśliński, 2016

Dramatyczna, wartka, pełna zaskoczeń i zwrotów akcja, trafne obserwacje psychologiczne, wyraziście zarysowane postaci bohaterów — to istotne walory tej powieści. Dodajmy, że opisane tu sytuacje mówią o autentycznych wydarzeniach, co dodatkowo wzbogaca tę ciekawą powieść o elementy poznawcze, odkrywa wiele nieznanych szczegółów historycznych.

Stefan Jurkowski, poeta, krytyk literacki.

ISBN 978-83-65543-62-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Szukałem Ciebie pośród kobiet roju,

Czekałem Ciebie o każdej godzinie

I pełen byłem trwóg i niepokoju,

Że zanim przyjdziesz, życie moje minie.

„SZUKAŁEM CIEBIE…”

Kazimierz Przerwa — Tetmajer

Bohaterom powieści: Zosi i Alfredowi

książkę dedykuje

Autor

Słowo od autora

Mimo upływu 75 lat od września 1939 roku wciąż istnieją historie nieznane, fascynujące i budzące kontrowersje. Ten rozdział historii jeszcze dzisiaj razi wieloma mylnymi interpretacjami i niewiedzą o istotnych epizodach września.

Akcja książki toczy się w latach 1939—1947, w czasie trwania drugiej wojny światowej i tuż po niej. Opowiada o młodych ludziach, dla których przyjaźń, wierność, obowiązek i Ojczyzna były autentyczną, a nie tylko deklarowaną wartością. Bohaterami są Michał i Mela, którzy biorą udział w walce przeciw hitlerowskiej okupacji: Michał walczył w kampanii wrześniowej jako podchorąży 19. Pułku Ułanów Wołyńskich, potem w Armii Krajowej, na terenach zaanektowanych przez Sowietów. Mela — w szeregach AK na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Ci młodzi ludzie odznaczali się wyjątkowym bohaterstwem, które było odzwierciedleniem ich miłości do ojczyzny. Chwytając za broń chcieli służyć ojczyźnie, zdawali sobie sprawę, że za tę służbę mogą zapłacić życiem. Jednak dla nich najważniejsza była wolność Polski. Brali udział w niebezpiecznych akcjach, które ujawniały ich zdolności i wszechstronną inteligencję. Dzisiaj są godnymi do naśladowania bohaterami i wzorcami osobowymi.

Należeli do pokolenia, któremu wojna odebrała wszystko: prawo do nauki, bezpieczeństwo domu, marzenia o osobistym szczęściu, miłość, piosenkę, sport. A jednak żyli pełnią życia. Mieli jasno wytknięty cel i nie oszczędzali siebie.

To również opowieść o historii miłości dwojga młodych ludzi. Tuż przed wybuchem II wojny światowej między Melą, uczennicą klasy maturalnej liceum, a Michałem, kolegą z klasy rodzi się uczucie. Z nadzieją na lepszą przyszłość młodzi postanawiają, że on podejmie studia w Akademii Sztuk Pięknych, a ona na medycynie, w przyszłości połączą się węzłem małżeńskim. Jednak zaledwie w kilka tygodni później w wyniku wybuchu wojny, ich marzenia rozpadają się w proch.

Na kartach opowieści bohaterowie, Michał i Mela opowiadają o swoim życiu z różnych perspektyw. Rozdzieliła ich wojna, przypadek zadecydował o ich przyszłości, nie dane im było żyć razem, ale w sferze emocjonalnej, pozostali sobie wierni i pielęgnowali uczucie, które zrodziło się w ich młodych sercach i trwało przez całe życie.

Czy pierwsza miłość może być ostatnią? Mimo przeszkód, wojny, bólu, tragedii, rozpaczy? Mimo dzielących lat, mimo upływającego czasu? Mimo zupełnie innych dróg, które wybrało życie? Mimo niespełnienia się planów i zamiarów? To historia miłości stykającej się z brutalnością wojny, która w tamtych warunkach mogła uleczyć człowieka, pomóc mu odzyskać utracony sens życia.

Poza powieściowymi osobami wszystko jest w tej relacji autentyczne: ludzie, zwierzęta i rzeczy; nazwy miasteczek i wsi; wschód i zachód słońca.

Autentyczne są nazwiska i stopnie wojskowe kadry oficerskiej, 19. Pułku Ułanów Wołyńskich i szlak bojowy tego pułku: od 1 września aż do bitwy pod Dernakami.

Prawdziwe są również nazwiska: Finkelstein Ajzyk Józef, radomski lekarz specjalista neurolog, psychiatra, zamordowany przez Gestapo; Józef Teliga pseudonim „Habdank”, szef wywiadu Radomsko-Kieleckiego Okręgu AK; Józef Kobiałko znany szewc radomski, odznaczony krzyżem Virtuti Militari za waleczność w wojnie polsko-bolszewickiej, zamordowany w 1941 roku w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu.

Prócz dobrze znanych rzeczywistych postaci, wydarzeń i miejscowości, występujących w tej powieści wszelkie pozostałe imiona, nazwiska, bohaterowie, miejsca akcji i zdarzenia są wytworami wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwa do podobnych wypadków, miejsc czy żyjących osób są całkowicie przypadkowe.

Pozwolicie państwo, że swoje „słowo” zakończę wypowiedzią polskiego papieża, Świętego Jana Pawła II. „Każdy młody człowiek, znajduje w swoim życiu jakieś swoje Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić, jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć, jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić, nie można zdezerterować. Wreszcie, jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte. Utrzymać i obronić, w sobie i wokół siebie, obronić dla siebie i dla innych”.[1]

Książka, którą oddaję do rąk Czytelników ma na celu przypominać opisane wydarzenia starszym i młodym pokoleniom, i uchronić je od zapomnienia.

[1] Jan Paweł II, 12 czerwca 1987: Każdy ma swoje Westerplatte.

Rozdział I

Od najwcześniejszych lat mały Michał myślał o dalekim świecie. Wiedział o nim już wtedy, gdy dla rówieśników obce lądy były jeszcze mglistą bajką. W małej wiosce, oddalonej kilkadziesiąt kilometrów od miasta powiatowego, żyło się wtedy zacisznie. Michał kochał swoją wieś i jej okolice, pełne uroku lasy pachnące żywicą, zagajniki wzdłuż rzeczki, porośnięte gęsto wyniosłym drzewostanem liściastym, z wijącym się dookoła pni dzikim chmielem, stawy i rozlewiska większe i mniejsze, spotykane w rozległych lasach, do których dojście w wiadomych tylko miejscach było dostępne. Przez bór przechodziła jedna tylko wąska ścieżka, po której można było iść tylko gęsiego. A jakie w tych lasach kipiało życie! Gdy przechodziło się ścieżką, raptem z trzaskiem i chrumkaniem przebiegała obok wataha dzików. Nieco dalej można było zobaczyć stojącą klępę z małym łoszakiem. Z pobliskiego jeziorka dochodziły odgłosy tysięcy kłócących się kaczek.

Ulubionym miejscem Michała było niewielkie wzgórze, na zboczu którego tuż przy drodze samotnie rosła młodziutka brzoza. Miała jasną jak atłas delikatną korę. Po dziecinnemu, radośnie potrząsała gałązkami, jakby witając w zachwyceniu słońce. Lekki wietrzyk muskał ją figlarnie i przeliczał na niej dźwięczne, dukatowe złoto liści. Michałowi wydawało się, że od brzozy, niby od bajecznej lampy, bije łagodne światło. Było coś przekornego, nawet zuchwałego w jej samotności pośród brzydkiego, jesiennego pola.

Michał od najmłodszych lat lubił brzozy. Lubił patrzeć, jak budząc się na wiosnę zaczynają po omacku wyciągać w przestrzeń bezlistne gałązki; pełną piersią wdychać woń ich liści, które wytrysnęły bujnie o świcie; lubił patrzeć, jak gwarnym korowodem suną dookoła polan, jak wyciągają do okien gałązki, gęsto obsypane szronem, i kołyszą się na nich gile…

Kiedy Michał miał sześć lat, ojciec zachorował na gruźlicę i wkrótce zmarł. Pamiętał tylko niektóre szczegóły z jego życia. Jego wąsy, zakręcone, dwoma cienkimi szpileczkami do góry. Uśmiechniętą, wesołą twarz. Opowieści o swoim dzieciństwie na dalekiej Syberii. Jak siadywał w swoim ulubionym wiklinowym fotelu i opowiadał o dalekich krajach i swoich przeżyciach. Jak śpiewał. Do syna mówił Michałku, a on zwracał się do niego tatku. Zapomniał prawie wszystko, ale czasami słowa wracały do niego: wstawaj, wstawaj, Michałku, słońce już wysoko, czekają na ciebie pocałunek mamy i kwiaty w ogródku. Ojciec od matki był dziewięć lat starszy. Służył w carskim wojsku, a potem pojechał za pracą do Ameryki. Lubił rozbijać namiot w sadzie, wśród drzew owocowych. Jeśli musiał, potrafił rozpalić ogień za pomocą kawałka krzemienia. W sobotnie popołudnia zabierał mamę i Michała nad pobliski staw, gdzie plażowali i zażywali kąpieli.

Z tego okresu utkwiło mu w pamięci na całe życie jedno wzruszające wspomnienie:

Pewnego dnia znalazł rannego ptaka — opowiadał kiedyś. Zawinął go ostrożnie w chusteczkę i zaniósł ojcu. „Cóż to takiego?”, zapytał, kiedy położył zawiniątko przed nim na stole. „On jest chory, tatusiu” — odpowiedział. Głos jego brzmiał cichutko i błagalnie. Przyniósł ojcu coś, co w jego przekonaniu powinien umieć naprawić.

Ojciec ujął w dłonie chusteczkę z trzepoczącym się ptakiem. Maleńkie ciało stworzonka rozluźniło się pod wpływem ciepłego dotyku. Ojciec trzymał go tak przez dobre kilka minut, zanim ptak w końcu przestał się ruszać. Umarł w jego dłoniach.

Michał wciąż wracał do tamtej sytuacji. Ojciec musiał zdawać sobie sprawę, że nie zdoła ocalić tego ptaka. A jednak trzymał go w dłoniach, dopóki życie z niego nie uszło.

Po pewnym czasie Michał zrozumiał, że ojciec nie był w stanie uzdrowić każdej zranionej istoty. Że czasem nawet on ponosił klęskę. Michał starał się zawsze o tym pamiętać, kiedy miał wrażenie, że go rozczarowuje.

Matka uczyła w miejscowej szkole. Chłopiec podlegał więc zaborczej opiece matki, jego swoboda była ograniczona. Czytał co popadło, z atlasem pod ręką: budował własny świat i odbywał dalekie podróże.

Kiedy miał trzynaście lat, matce zdarzyła się wielka szansa. Przeniesiono ją do Radomia, powiatowego miasta między Warszawą a Kielcami. Chłopiec miał wkrótce iść do gimnazjum i matka martwiła się od dawna, że wypadnie jej syna wysłać na stancję do jakiegoś obcego miasta. A w Radomiu gimnazjum było na miejscu.

W tym czasie już rozumiał, jak nikłe są jego możliwości poznania dalekiego świata. Mimo to wierzył, że kiedyś zdarzy mu się wielka podróż z urozmaiconymi przygodami. Z takich marzeń chłopcy na ogół wyrastają, a życie przekształca ich w przysięgłych domatorów. I dorośli uśmiechają się pobłażliwie z tych chłopięcych rojeń, skądinąd bardzo pomocnych w nauce geografii.

Nowe miejsca zawsze fascynują, a szczególnie chłopców z wyobraźnią. W grupie rówieśników odkrywał stary park radomski. Do parku prowadziły trzy bramy z ulic Żeromskiego, Słowackiego i Sienkiewicza. Główna aleja prowadziła od gmachu starostwa powiatowego w kierunku kościoła Mariackiego. Między alejami wiły się kręte ścieżki gęsto obsadzone klonami. Złoty liść leżał pokotem na ziemi. Obcasy i odciski butów wciskały go w rozmiękłą żwirową aleję, a przecież lśnił się i żółcił nawet przy nisko płynących chmurach.

Wiosną było tu dopiero pięknie. Park tonął wśród kwiatów i drzew różnorakich, na jesieni postrzępionych, bezlistnych, pogmatwanych wzajemnie gałęziami. Było to bez wątpienia serce miasta, gdzie czas płynął znacznie leniwiej, a słońce mocniej świeciło. Mieszkańcy spacerowali powoli między klombami, przesiadując długie godziny na parkowych ławkach bądź w kawiarni „Latona”. Wokół unosi się charakterystyczny zapach świeżo parzonej kawy. Słychać było szum drzew i śpiew ptaków. Nad całym tym idyllicznym krajobrazem dominowała bryła wybudowanych ruin wieży zamkowej na usypanym niewielkim wzgórzu.

Porządku w parku pilnował stróż, który dzwonkiem obwieszczał wieczorne zamknięcie bram. Od domu Michała park dzieliła zaledwie jedna ulica. Hordy chłopców ruszały zdobywać tę puszczę, w której jak podawała legenda krążył duch Dmitrija Anuczina, w czasach carskich pomysłodawcy założenia parku.

Mijały kolejne lata nauki w gimnazjum, szybko upływały wakacje, aż przyszedł wrzesień. Ciszę w sadzie wokół domu przerywały tylko odgłosy spadających na ziemię dojrzałych owoców i brzęczenie owadów. Pogoda ustaliła się cudna. Słońce grzało jeszcze mocno i rzucało liczne złote blaski. W tych blaskach lśniły czerwone jabłka, a była ich wśród szarych liści taka obfitość, że drzewa zdawały się nimi oblepione. Gałęzie śliw gięły się pod owocem okrytym siwą mgiełką. Pierwsze nitki pajęczyny babiego lata, pouczepiane drzew, drgały wraz z leciuchnym powiewem, tak delikatnym, że nie poruszał nawet liśćmi.

Jesień ta przyniosła Michałowi licealny mundurek. Matczyna opieka stała się mniej wszechogarniająca. Nauka szła chłopcu nieźle, choć nie wkładał w nią szczególnego wysiłku. Uczył się łatwo języków, historię i geografię znał najlepiej w klasie, posiadał niezwykłe zdolności do rysunku i malarstwa, ale na przykład matematyka nudziła go i męczyła.

Bo któż mógł przewidzieć, z czym wyskoczy belfer, mawiał Michał. Byli bowiem i tacy profesorowie, co to z tajemniczym uśmiechem, trzymając notesik przed sobą, prosili uprzejmie o łaskawe przypomnienie czegoś, co już dawno wyleciało z głowy. Na nic błagalne spojrzenia, zerkanie do podręcznika i znaczące chrząkanie pod nosem. Znikąd ratunku ani pomocy. Nie można było liczyć na podszepty. Wystarczył byle szmerek za plecami, aby znaleźć się przy tablicy — bo pan profesor chciał pomóc w zebraniu myśli. Wiadomo, w ławce skrzypienia pulpitów rozpraszają uwagę, po prostu przeszkadzają, więc… I jakże nie być wdzięcznym panu profesorowi za troskę o ciebie? A cóż to za troska! Niejednemu z nich wylazła bokiem. Tablica także. Trzeba było rumienić się ze wstydu, przestępując z nogi na nogę.

— Nie! — postanowił. Trzeba się wystrzegać takiego wstydu.

— Wkuwaj, ucz się, chłopcze… — mawiała często do uczennic i uczniów klasy, wychowawczyni — na starość będzie jak znalazł. Przemawiała po matczynemu, nie tak jak profesor Kunicki.

Ten przemiły nauczyciel matematyki należał do osobistości świata naukowego, które nie nadają się na nauczycieli, gdyż wiedzą za dużo, żeby nieuświadomionym móc ze swojego nadmiaru użyczyć coś więcej ponad niezwiązane z sobą ułamki. Lecz był to bardzo miły człowiek, w równym stopniu gotów do pomocy, co i niezdolny do jej udzielenia; gdy w przeświadczeniu, że nie został w pełni zrozumiany, próbował wytłumaczyć coś jaśniej, wnet dochodził do tego punktu, w którym nawet uzdolnieni do matematyki uczniowie gubili się w tym, co już niby zdołali zrozumieć. A że w podobny sposób już od pierwszej klasy gimnazjum bezskutecznie zabiegał o ich matematyczne wykształcenie, większość z nich, przy pomocy słabo błyskających wspomnień o tym, co przerobili w gimnazjum, z trudem przedzierała się przez gąszcz jego niezgłębionych formułek; wszystko, co w ciągu czterech lat wykładał Kunicki, chyba w żadnym z nich nie pozostawiło wrażenia silniejszego niż u wędrowca wspomnienie gór, przez które przechodzić musiał nocą.

Liceum było koedukacyjne. W tym czasie niespodziewanie zaczęło zmierzchać dzieciństwo. Spostrzegł to wyraźnie któregoś z pierwszych dni w liceum, kiedy jego klasa wychodziła na przerwę i zdumiała go gromada dziewcząt przemieszana z chłopcami, którym zarost ocieniał już policzki, a męskiej powagi dodawały żołnierskiego kroju bluzy Przysposobienia Wojskowego.

Zaczął wtedy dbać o powierzchowność i odsuwać się od tych kolegów, dla których młodzieńcze wygłupy stanowiły wciąż największą radość na przerwach. Pokruszyły się w tym czasie liczne drobne przyjaźnie. Utrzymywała się właściwie tylko jedna, a jej trwałość polegała, być może, na przeciwieństwach obu chłopców. Powolny i pracowity Sławek Pierzchała był nieco wyższy od Michała, jego oczy patrzyły badawczo i jakby nieufnie, a szeroki, lekko wysunięty podbródek nasuwał myśl o uporze.

Późną jesienią pojawiła się w klasie Mela. Oddaliło to wszystkie inne sprawy. Egzotyczne zdrobnienie imienia zgadzało się z niebanalną urodą nowej koleżanki. Amelia Dębińska przyszła do pierwszej klasy liceum tuż przed Zaduszkami.

Uroda Meli nie należała do klasycznych. Może przodkowie niewiadomego pochodzenia obdarzyli ją bogactwem rozmaitości. Wysoka. Doskonały owal twarzy. Usta zmysłowe, o pełnych wargach. Siedząc przy jednym z ostatnich stolików, Michał miał wciąż przed sobą jej delikatny profil i jasny splot włosów upiętych nad karkiem. Miała leciutko skośne brwi nad wielkimi oczami — kiedy patrzyły pogodnie, były zielone — ciemniały w zażartych dyskusjach. W mroku świeciły blaskiem świętojańskich owadów. Ręce bardzo zgrabne, z długimi cienkimi palcami. W samych tych rękach można się było zakochać.

Ruchy Amelii były miękkie, żywe, jej sposób bycia znamionował temperament sangwiniczny, tonowany wysoką kulturą. Posiadała również coś, co przyciągało koleżanki i kolegów, i bynajmniej nie był to wygląd zewnętrzny, choć niezaprzeczalnie była bardzo urodziwą dziewczyną. Jak mało która uczennica w klasie potrafiła słuchać i doradzać, stąd też miała wielu przyjaciół wśród dziewcząt i chłopców.

Jej ojciec, zamożny właściciel fabryki powozów i dorożek konnych, w Radomiu kupił dom; przeniósł się tu z Grudziądza, gdyż w centralnej Polsce, jak przypuszczał, będzie w r a z i e

c z e g o spokojniej.

Mela zyskała wkrótce opinię dobrej, choć nie za bardzo pilnej uczennicy. Do nowego otoczenia odniosła się serdecznie. Nosiła się jak dorosła kobieta — miała wąską, modnego kroju spódniczkę, pielęgnowane paznokcie i nosiła zegarek na ręce.

Zakręciło się przy niej kilku licealistów. Amelia jednak nie lubiła stałości, bawiła się adoratorami, lubiła przelotne sympatie bez zobowiązań.

Michał patrzył na te zabiegi z tajoną wrogością, bowiem od pewnego czasu skrycie kochał się w Meli. Za nic nie dałby poznać po sobie, że dziewczyna bardzo go interesuje. Nie był chłopcem nieśmiałym, podobał się dziewczętom i od niedawna o tym wiedział. Lecz nie dopatrywał się zachęty w uśmiechu, którym go czasem obdarzała. Zamieniał kilka zdań i starał się wycofać.

Powoli zbliżała się wiosna. Kasztany napuchły pąkami, a gdzieniegdzie nagle, w ciągu nocy, wytryskały już kremowe kwietne stożki. Mela biegała co dzień do parku, żeby nie przegapić, kiedy wreszcie zakwitną pierwsze najwcześniejsze bzy. I co dzień wzdychała z rozczarowaniem: jeszcze nie… ale może już jutro?

Żeby już prędzej ta prawdziwa wiosna! I w ogóle, czemu to życie tak wolno się wlecze? Na wszystko trzeba czekać: może jutro, może pojutrze… A co dziś? Czy to jest właśnie młodość? Nie to wielkie oszustwo! Łykałoby się wielkimi haustami, pożerałoby się wszystko naraz, tak dręczyło pragnienie, taki niepohamowany był apetyt. A tu nic nie ma, nic się nie dzieje, ciągle tylko czekać i czekać. Straszne!

— Żeby choć burza z piorunami! Lubisz burzę? — Mela szarpała niecierpliwie Michała za mankiet wiatrówki. — Wiesz, jeżeli wlepią mi dwóję z matmy, to wsiąkłam.

— To przygotuj się! Belfer przecież zapowiedział, że jeszcze będzie cię pytać.

— Zobacz, sine chmury, może jednak burza…

— Czego nie umiesz z matmy? Może byśmy powtórzyli razem? — zaproponował Michał.

— E tam, „powtórzyli”! Co mam powtarzać? Cały rok się mnie czepia — rozżaliła się Mela.

— „Ta trójeczka to ledwo, ledwo, Dębińska! Ty się staczasz!” — przedrzeźniał Michał, tak dobrze naśladujący schrypnięty głos matematyka, że Mela roześmiała się na cały głos i z rozmachem potrąciła jakąś starszą panią objuczoną siatkami pełnymi produktów.

— Oj! — krzyknęła przepraszająco. — Bardzo przepraszam!

— Boże święty, co za rozwydrzenie! — jęknęła pani z zakupami. — Boże święty, do czego to dojdzie? Żeby młodzież…

Pani rozgniewała się na dobre, zbierał się tłumek, więc oboje z Melą dali nura.

— Chciałaś burzy, no to miałaś — roześmiał się Michał.

— E, nie, ja chcę takiej prawdziwej, z piorunami.

Burza nadeszła nazajutrz. Trochę w innej postaci co prawda, niż oczekiwała Mela.

Nauczyciele byli źli, niecierpliwi, podenerwowani. Nocami poprawiali pisemne prace maturalne, przychodzili niewyspani, z zaczerwienionymi powiekami, zmęczeni do ostatnich granic. Każdy szmer w klasie wywoływał odruchy zniecierpliwienia, a uśmiechy, żarty i szepty uczniowskie doprowadzały do nagłych wybuchów gniewu.

Tego dnia na matematyce nauczyciel zrobił z klasą ostatni „rachunek sumienia”. Kto ma się jeszcze poprawić? Czego nie umiał? Za co dostał dwóje w marcu, za co w kwietniu? Matematyk przeglądał nazwiska w dzienniku lekcyjnym. W pewnym momencie wyczytał:

— Amelia Dębińska! Proszę do tablicy — zawołał zniecierpliwiony.

Kiedy Mela tłumaczyła się przy tablicy przed „wysokim trybunałem”, reszta klasy nudziła się, rozmawiała, chichotała…

— Proszę o ciszę! Proszę o ciszę!

Klasa uciszyła się na chwilę, a potem nastąpiła zupełna cisza. Mela rozwiązywała zadanie jak w transie. W tym momencie do klasy wszedł woźny i poprosił pana profesora do dyrektora.

— Coś bardzo pilnego! Pan dyrektor prosił, żeby zaraz, to tylko na chwilę.

— Dębińska, jak chcesz to potrafisz się nauczyć. Stawiam ci czwórkę na koniec roku.

Ocenę wpisał do dziennika, zamknął go, wziął pod pachę i wyszedł do dyrektora.

Meli ze szczęścia zrobił się wielki mętlik w głowie. Jak po wielkiej burzy. Pomoc Michała dała rezultaty.

Na następnej lekcji w klasie panowała cisza, słychać było tylko skrobanie piór i przewracanie kartek zeszytów. Lecz Michał myślami był zupełnie gdzie indziej, zerkał co i rusz w kierunku Meli, która czasem odwracała się znienacka i nie zawsze udawało mu się uciec na czas oczami. Zapatrzony w jej profil, nie słyszał głosu profesora. Przymknął oczy, oparł czoło na splecionych dłoniach i na sekundę, na sekundę tylko, stracił poczucie rzeczywistości. Głos profesora monotonnie obwieszczał coś ważnego o spółgłoskach miękkich i funkcjonalnie miękkich („co mnie to obchodzi?” — pomyślał jeszcze). Dookoła skrzypiały obsadki, zza otwartego okna dolatywało usypiające „raz-dwa-trzy-cztery” („gimnastyka z młodszą klasą”). Głowa Michała ciężko oparła się o dłonie, a myśli biegły do Meli.

Kiedy otworzył oczy, w klasie panowała przejmująca cisza. Wszystkie głowy odwrócone były do tyłu, wszystkie oczy wpatrzone w niego, w Michała, jeszcze lekko nieprzytomnego, jeszcze nieobecnego.

Po rozdaniu świadectw na zakończenie pierwszej klasy liceum, wychowawca klasy, ponury matematyk, odwołał chłopca na bok.

— Po mojemu — oświadczył — na amory za wcześnie. Poczekaj aż zdasz maturę! Lecz jeśli cię już opętało, to pamiętaj: niektóre panny durniów nie lubią. Jak się nie pozbierasz, to powiem matce. To wszystko. Możesz iść do domu.

Rozdział II

Wakacje rozpoczęły się nijako. Pogoda była wciąż nienadzwyczajna. Mela z rodzicami wyjechała w Karpaty, na Huculszczyznę, do Worochty. Był to jeden z najpiękniejszych kurortów leżący w Dolinie Prutu, nazywany wówczas „perłą Karpat”, i idealnym punktem wypadowym w pobliskie Gorgany i Czarnohorę.

Natomiast Michał i Sławek — jego przyjaciel — chodzili opalać się nad Radomkę, aby nie świecić bladością, kiedy wreszcie zostanie otwarty basen RKS Broń, co zapowiadano na połowę lipca. Kładli się na kocu nad brzegiem rzeczki rozebrani do kąpielówek, nudzili się, jedli czereśnie, przeglądali „Echo Radomia”, „Strzelca” i „Przegląd Sportowy”, obserwowali spacerowiczów. Rachityczna rzeczka szumiała na kamiennym uskoku, jakby chciała udawać górski potok. Sławkowi przypominała szum Dunajca na wakacjach w Czorsztynie. Kiedy to było? Przed wiekami?

Przyjrzał się idącej ścieżką po drugiej stronie rzeki parze młodych ludzi.

— Takie ci się podobają, co? Czarnulki!

Michał nie odezwał się, myśli jego zaprzątała bowiem Mela, przebywająca teraz gdzieś w Karpatach

Po chwili podniósł głowę.

— Ja ich znam, to znaczy jego. On jest z naszej budy, w maju zdał maturę.

Sławek popatrzył na chłopca z podziwem.

— Fajny gość. Przystojniak. Nic dziwnego, że ma taką dziewczynę!

W połowie lipca Michał i Sławek zostali powołani na obóz Przysposobienia Wojskowego, stanowiący jedyną szanse na jakieś wakacje.

Wydano im: mundur, rogatywkę polową, buty, komplet bielizny osobistej i przybory do jedzenia, czyszczenia i higieny osobistej. Ponadto: plecaki, menażki, nieprzemakalne peleryny, maski przeciwgazowe i łopatki saperskie.

W dniu odjazdu wydano karabiny. Były to długie „rury” francuskie z okresu pierwszej wojny światowej. Przed wyjazdem apelowano, że jeśli ktoś ma jakiś instrument muzyczny, żeby go zabrał ze sobą. Michał wobec tego zabrał swoją bandżolę, a inni koledzy harmonię i skrzypce. Usiedli w jednym przedziale i grali razem, więc do przyjazdu na miejsce byli już dobrze zgrani.

— Pionki! Wysiadać! Usłyszeli po kilkudziesięciu minutach podróży. Był nadranny chłód. Ustawiono ich w dwuszeregu, odliczono do dwóch i po komendzie, „czwórki w prawo zwrot”, padła komenda „na wprost marsz”. Orkiestra zmontowana pośpiesznie, szła na przedzie i grała do marszu. Jakiś podporucznik z jedną gwiazdką na ramieniu prowadził kompanię. Wszyscy maszerowali bez obciążenia, bo po plecaki i sprzęt przyjechały wozy konne.

Słońce właśnie wschodziło, cała okolica rozświetliła się już narastającą od wschodu jasnością. Po obu stronach drogi ciągnęły się złociste, mokre od rosy zboża, nieporuszane najmniejszym powiewem. Przejrzysty opar wisiał nad ziemią zapowiadając bezwietrzny, upalny dzień. W górze trzepotały się skowronki. Poza tym cisza niemal absolutna i spokój panowały dookoła. Tylko buty maszerującej kompanii szurały jednostajnie, tylko konie ciągnące wozy ze sprzętem parskały słabo lub zachrzęściła uprząż. Chwilami po wyschniętej drodze dudniły obręcze kół. Zmęczeni podchorążowie szli niczym duchy okryci gęstym obłokiem suchego pyłu.

Po dwóch godzinach marszu znaleźli się na miejscu. Obóz był malowniczo położony nad Zagożdżanką, bystro płynącą płytką rzeczką.

Po śniadaniu i godzinnym odpoczynku wszyscy pracowali przy rozbijaniu namiotów, ustawianiu kuchni polowej i przy innych pracach związanych z urządzeniem obozu.

Komendant obozu, oficerowie i podoficerowie to instruktorzy, żołnierze zawodowi z jednostek wojskowych. Uczestnicy kursu mieli obowiązek oddawania honorów starszym stopniem.

Następnego dnia o piątej rano pobudka, mycie w przepływającej w pobliżu rzeczce, śniadanie z kuchni polowej, karabiny na plecy i wymarsz na ćwiczenia. Śpiewając wojskowe piosenki, maszerowali na odległe o kilka kilometrów błonia, leżące wśród lasów. Od rzeki wiał chłodny wiatr. Las był gęsty, nieprzebyty. Powalone pnie drzew, jary, porośnięte wrzosami stoki, niebo niby zamglone lustro wysoko nad koronami świerków. Pod podeszwami mlaskała bagnista gleba i szemrały małe strumyczki. W powietrzu unosił się ostry zapach nasyconych wilgocią mchów i gnijącej wody. Zmurszałe pniaki, wykroty, słoneczne polany porośnięte paprociami. Gdzieś w górze ćwierkał ptak. Wciąż powtarzał jedną i tą samą nutę. Błękitnawe światło zdawało się być na wyciągnięcie ręki.

Na miejscu instruktorzy prowadzili zajęcia: z musztry, nauki o broni, taktyki pola walki

i regulaminów wojskowych. Uczono szermierki. „Raz pchnij, dwa razy pchnij! Raz pchnij, dwa razy pchnij!” — padała komenda, a podchorążowie skakali, wystawiając przed siebie karabin.

— Przerwa! — padł rozkaz, gdy już dość długo ćwiczyli i byli porządnie zmęczeni. Wszyscy usiedli. Jedni jedli to, co udało im się zabrać ze śniadania, inni palili papierosy. Po odgwizdaniu przerwy rozpoczęły się zajęcia taktyczne — „Drużyna w natarciu i w obronie.” W otoczeniu pięknej przyrody, na słońcu i w spiekocie, w zapiętych pod szyję mundurach, ćwiczyli: „tyralierą naprzód, padnij, powstań, biegiem marsz” albo „padnij, czołganiem naprzód, powstań, raz pchnij, dwa razy pchnij” — i tak w kółko, codziennie, bez przerwy. Po ćwiczeniach wszyscy wracali do obozu na obiad, po obiedzie czyszczenie broni. Zaraz po zjedzeniu obiadu, umyciu menażki, Michał urywał się do lasu. Idąc, wyszedł nad piękne duże jezioro. Daleko od brzegu pływały po nim perkozy. Położył się w gęstej, wysokiej trawie, rozkoszował się pięknem przyrody, pisząc równocześnie długi list do Meli.

Rozpadały się deszcze. Lało z nieba przez cały tydzień, w dzień i w nocy. Radio i prasa informowały o powodziach spowodowanych deszczami. W obozie przerwano ćwiczenia w polu, przez kilka dni prowadzone były zajęcia teoretyczne z topografii, terenoznawstwa

i łączności, była też prowadzona praca sztabowa na mapach.

Na kilka dni przed zakończeniem obozu pogoda ustaliła się jako tako, słońce świeciło blado, rano od ziemi ciągnął wilgotny chłód. W dolinie przy rzece mgła długimi jęzorami wtargnęła do obozowiska. Zaspani elewi trzęśli się z zimna. Zmęczenie kładło się na oczach niczym mokra wata.

Przystąpiono do egzaminów na „Odznakę Sportową” i „Odznakę Strzelecką.” Michał i Sławek egzamin zdali na ocenę bardzo dobrą, a na strzelnicy Michał osiągnął wynik dziewięćdziesiąt pięć punktów na sto możliwych, strzelając z odległości stu metrów do tarczy z karabinu samopowtarzalnego.[1]

Na dwa dni przed rozwiązaniem obozu czekała podchorążych wielka atrakcja: miała ich odwiedzić kompania dziewczęca Przysposobienia Wojskowego, jaka obozowała w odległości kilku kilometrów. Płonęło już ognisko, zbliżał się wieczór. Dowódca obozu pokrzykiwał na swoich chłopców z kompanii, którzy uwijali się po obozie, usiłując sprzątać i coś ugotować w kotle nad ogniem.

— Będzie wstyd, dziewczyny zaraz tu będą i co zastaną? Brud, głód i zgrzytanie zębów — mówił Michał do Sławka podchodzącego z naręczem gałęzi do ogniska.

Słychać było zbliżający się śpiew dziewcząt:

Niechaj wesoło zabrzmi nam echo,

Niechaj uderzą w tarabany,

Niech wie świat cały, z jaką uciechą,

Idziemy, gdzie Wódz nasz kochany…

Zachodzące słońce zaczęło szaleć czerwienią. W końcu powoli zgasło. Zapadła ciepła, lipcowa noc, jeszcze świstały na pobliskich łąkach czajki. Kaczki przeleciały nad głowami na jakieś nocne żerowiska. Wzdłuż brzegu rzeczki rozległo się ciche pochrapywanie — to słonki. A wszyscy jedli kolację przy ognisku i patrzyli, jak roje latających wokół komarów wykonują jakiś szaleńczy taniec. Ognisko już przygasło, dziewczęta i chłopcy siedzieli wokół, chłopcy chwycili instrumenty muzyczne i szerokim echem popłynęła klasyczna pieśń:

Upływa szybko życie,

jak potok płynie czas,

za rok, za dzień, za chwilę

razem nie będzie nas.

Ognisko już wygasło, pojawiły się przedświtowe mgły. Michał i Sławek, w pałatkach z demobilu, z karabinami zawieszonymi przez ramię, stali na warcie, trzęsąc się z zimna i walcząc z sennością. Sławek popatrzył na zegarek.

— Czwarta, jeszcze dwie godziny…

Po chwili z mgły zaczęła wyłaniać się pomarańczowa tarcza słońca. Nastąpił poranek ostatniego dnia szkolenia wojskowego. Z zadowoleniem elewi wzięli udział w likwidowaniu obozu.

Do Pionek chłopcy pomaszerowali czwórkami w kolumnie marszowej. Dalej do Radomia pociągiem.

Michał i Sławek ukończyli szkolenie PW uzyskując stopień „szeregowca podchorążego z cenzusem” i zostali przeniesieni do rezerwy. Przeżycia i przyjaźnie, zadzierzgnięte w czasie obozu, pozostały na całe życie.

[1] Karabin samopowtarzalny wz.38M był na wyposażeniu jednostek piechoty II RP w latach 1938 — 1939. Zbigniew Gwóźdź, Piotr Zarzycki: Polskie konstrukcje broni strzeleckiej. Warszawa 1993, s. 171—175

Rozdział III

Jesień tamtego roku była wyjątkowo ciepła i długa; patrząc z balkonu w stronę kościoła Mariackiego, Michał widział białe obłoki, spoza ich pierzastej bieli niebieskość olśniewała oczy — wróble obsiadły drzewa po obu stronach ulicy, świergotały tak bezczelnie głośno, że zadziwieni przechodnie milkli podnosząc do góry oczy.

Jesienny sejm — skonstatował. — Naradzają się nad moją przyszłością — pomyślał w duchu. Przecież to już klasa maturalna, a potem wymarzone studia w Akademii Sztuk Pięknych?

Był początek września. Po kilku pochmurnych dniach niebo oczyściło się niemal zupełnie i tylko od czasu do czasu na przymglonym błękicie wolno przepływały drobne białe chmurki. Ulice zalewało jaskrawe słońce, którego blask odbijał się od ciepłych płyt chodnika i wygrzanych murów, i ogrzewał powietrze. W korytarzu szkolnym odezwał się dzwonek obwieszczający początek roku szkolnego 1938/1939.

Październik owego roku przyniósł zaolziańską gorączkę. Ojczyzna poszerzyła się wkrótce o tysiąc kwadratowych kilometrów, od słowackiej granicy szły wieści o jakichś starciach. Przez parę tygodni pachniało prochem i wielu chłopców żałowało, że nie mogło w nich brać udziału.

Pierwsze miesiące nauki upłynęły niepostrzeżenie. Przyszła zima. A zima tego roku była niezwykle ostra. Dookoła był śnieg i śnieg, na ulicach białe wały, góry śniegu. Ulicami przemykały dorożkarskie sanki. Budynki pokryte szarym tynkiem i drzewa oszronione szadzią mrozu. Całonocny śnieg pokrył stare brudy nieskalaną bielą. Białym dymem pyliły śnieżne grzbiety żywopłotów. Na nagich gałęziach kołysało się stado wron. Wiodły ze sobą gderliwy spór pełen wyrzutów: przygodna rodzina obieżyświatów, którym nigdzie się nie śpieszy.

W pierwszą sobotę lutego odbywała się doroczna zabawa, jedyna prawdziwa zabawa taneczna pierwszej i drugiej klas licealnych. Tego już całkiem dorosłego kończącego się przed północą balu klasa nie mogła się doczekać: miał być przecież oficjalnym wejściem w dorosłość. Dziewczęta prały białe bluzeczki i krochmaliły halki, chłopcy prasowali spodnie i białe koszule. Obowiązywał strój wieczorowy, trzeba więc było zrównoważyć jego skromność szerokością spódniczki i różnymi ozdobnymi akcesoriami.

Gimnazjalnej auli odebrano na ten wieczór jej surową powagę. Pary kręciły się w czerwonych, niebieskich i pomarańczowych smugach światła. Wszystko tu było niezwykłe: blask oczu, zalotne uśmiechy dziewcząt, stłumione słowa i szybkie oddechy. Obecność Meli narzucała Michałowi pozę, w jakiej wytrzymywał z trudem, pozę człowieka nieczułego, gardzącego tanimi uciechami. Śmieszyły go zachwycone i zalotne spojrzenia dziewczynek w białych bluzeczkach. Ale także chciał tańczyć i ściskać drobne dłonie i w gorących oczach widzieć odzew takiego uścisku. I tak przyszła chwila, w której do tańca miały wybierać dziewczęta. Pragnienie się spełniło, poprosiła go Mela.

Michał uśmiechnął się i obrzucił dziewczynę spojrzeniem: smukła, wąska w biodrach, długonoga, z włosami związanymi „w kucyki” — patrzyła na niego śmiało, nieco kokieteryjnie, uśmiechała się różowymi wargami, odsłaniającymi olśniewająco białe zęby. Michał promieniał, czarował, dwoił się i troił, a nade wszystko był zachwycony sam sobą i niemal szczęśliwy. Zapomniał o wszystkim, co go ostatnio trapiło. Wśród nieważkich słów tylko oczy mówiły prawdę.

Po krótkiej przerwie orkiestra zagrała sentymentalne tango argentyńskie. Wąż tancerzy kręcił się po wielkiej sali. Zmienił się nastrój. Tańczyli przytuleni do siebie. Michał przechylił głowę i zajrzał w oczy Meli. Serce biło mu coraz mocniej. Do tej pory, patrząc na nią, widział całość, teraz dostrzegał szczegóły. Wpijał wzrok w szyję, biust, ramiona, w rozchylenie ust, ich barwę. Palcami musnął jej gęste włosy… były jedwabiste i miękkie. Miał ochotę przytulić do nich policzek i… Orkiestra nagle umilkła. Chłopcy dziękowali dziewczętom za taniec.

Pod koniec zabawy uciekli przed innymi, żeby nie wracać w gromadzie. Była już głęboka noc, kiedy odprowadzał Melę. Na ulicy skrzypiał wesoło śnieg, czystym światłem paliły się na mrozie lampy miasta. Do jej domu na ulicę Kochanowskiego nie było daleko.

Stanęli przy furtce, na samym wydmuchu.

— Śliczności moje — szepnął, głaszcząc ją po policzku zmarzniętą ręką.

— Idź już, idź, jest późno.

Mela nagłym ruchem pocałowała Michała i natychmiast pobiegła do wejścia. W drzwiach zatrzymała się, odwróciła, pomachała ręką.

Michał odszedł kilkanaście metrów w bok, rzucił się w puszysty śnieg i położył na wznak, podłożywszy ręce pod głowę. Patrzył na niebo. Wyobrażał sobie Melę śpiącą, jej bujne włosy w nieładzie rozsypane po poduszce. Czuł się szczęśliwy. Jaki piękny jest świat…

Mela dobrze jeździła na łyżwach i polubiła wieczorne wyprawy na lodowisko w „Starym Ogrodzie”, rzęsiście oświetlone i gwarne, gdzie puszczano przez megafon z płyt najnowsze przeboje Fogga, chóru Dana czy polskie wersje piosenek z filmu Disneya Królewna Śnieżka. Towarzyszył jej zawsze Michał. Pomagał zakładać łyżwy, co nie było łatwe, bo najpierw trzeba było wydłubać śnieg wbijający się w dziurki w blaszkach, które pan Abe Szpigelman z ulicy Rwańskiej wciął w obcasy trzewików Meli, potem włożyć w nie tył łyżew, przekręcić i zacisnąć korbką przednie szczęki. To była wtedy nowość, klasyczne mocowanie miało szczęki z przodu i z tyłu, ale wydłubywanie śniegu z dziurki w obcasie zapadło w pamięci Michała na długie lata. Jeździli po lodowisku trzymając się za ręce i holendrując, zwracając uwagę swoim talentem i wdziękiem.

Z różnych źródeł otrzymała matka Meli relacje o córce, które inną matkę mogłyby zaniepokoić. Lecz pani Dębińska wychowała się w wielkim mieście i w doniesionych szczegółach nie znalazła nic skandalicznego. Była zdania, w przeciwieństwie do niektórych małomiasteczkowych jejmości, że panienka w osiemnastym roku życia powinna już mieć adoratorów. W liceum wszyscy oswoili się szybko z jeszcze jedną durzącą się w sobie parą.

Zima się skończyła, nadeszła wiosna. W klasie uczniowie przepisywali z tablicy działania matematyczne. Słychać było pilne skrzypienie piór, cichutkie sapania i pociągania nosem, a za oknami klasy zakwitły akacje. W powietrzu unosił się mocny zapach ich pękających kwiatów. Na przerwach dziewczęta i chłopcy obrywali te ukwiecone gałązki i wysysali z nich słodkie soki. W ogrodzie przed szkołą zawsze pachniało jak nie bzem, to konwaliami czy piwoniami lub innymi kwiatami, jakie kwitły tu do późnej jesieni.

Mela i Michał w wolnych chwilach chodzili do parku. Mela właśnie dochodziła do bramy wejściowej, kiedy zobaczyła Michała przebiegającego ulicę. Rozpięta wiatrówka powiewała u ramion jak skrzydła ptaka. Czarny sweter odsłaniał opaloną szyję, jasne obcisłe spodnie podkreślały smukłość chłopięcej sylwetki. Jak zwykle, wydał się Meli tak piękny, że aż ją coś ścisnęło w gardle, jakby tam uwiązł jakiś nieprzełknięty kęs. Przymknęła oczy i szybko odwróciła się w kierunku fontanny, żeby myślał, że go nie widziała. Oparła się łokciami o balustradę i schyliła głowę. Nic teraz nie istniało na świecie — było tylko oczekiwanie. Ledwo musnęła ją dłoń Michała, odwróciła się błyskawicznym skrętem i chwyciła obie jego dłonie.

— Michał!

Opamiętała się w tej chwili, zesztywniała, odepchnęła jego ręce i chcąc zgasić uprzednie uniesienie, którego się wstydziła, powiedziała umyślnie coś pospolitego, coś potocznym, sztubackim żargonem:

— Myślałam, żeś nawalił. Gdzieś ty przebywał tyle czasu, aż mi dolne kończyny wrosły w ziemię.

— To chodź, gdzieś usiądziemy na ławce.

Skierowali się w kierunku kościoła Mariackiego. W promieniach zachodzącego słońca szli na przełaj przez trawniki parku, podrzucając stopami zwiędłe liście. Michał objął Melę za ramiona, ona ujęła go w pasie i przytuliła się policzkiem do rękawa wiatrówki. Chciała tak iść i iść, i nie myśleć, i nie wracać.

Wyszli na szeroką aleję. Na ławkach siedziały samotne pary, szepczące, przytulone. Ale Mela nie widziała nikogo. Było jej cicho i dobrze.

— Co tak milczysz, skowroneczku drogi — zażartował Michał.

— Pssst! — położyła palec na ustach. — Nie płosz snów…

— Niedobrze jest śnić na jawie, można się potknąć o kamyczek.

— Nie pleć, pomilcz trochę. Zobacz, jak…

— Wiem, wiem: mgły, sny, zachody słońca, trele-morele ptaszków, sielanka! A ja jestem chłopak realista, zwyczajny i…

Zdjął dłoń z ramienia Meli, ujął jej policzek i podniósł twarz dziewczyny ku swojej. Zatrzymali się machinalnie. Pozwoliła się całować po oczach, policzkach, czole… Westchnęła głęboko:

— Bardzo, bardzo jesteś kochany!…

— Tfu! — zabrzmiał tuż przy nich zły babski głos. –Tfu! Do czego to podobne! Nic świętszego dla tej dzisiejszej młodzieży nie ma. Rozpusta na każdym kroku! I jak to się nie wstydzi, taka dziewczyna! Jezus Maria, żeby to dawniej, toby policja…

Mela podskoczyła jak ukłuta żądłem. Pobiegła na oślep przed siebie, nie oglądając się na Michała. Paliły ją uszy i policzki. Usiadła pod drzewem na trawie, objęła głowę rękami, łokcie wsparła na kolanach i zamknęła oczy.

— Kłamcy, obłudnicy, podli! To dla nich nie ma nic świętego! — krzyczała. Kołysała się w zapamiętaniu w tył i w przód, jakby wykonywała jakieś modlitewne, rytualne gesty.

Tak znalazł ją Michał.

— Czego się przejmujesz? Stary babsztyl! Masz się nad czym zastanawiać! No, Meluniu, nie przejmuj się, spójrz na mnie. Świat stoi przed nami! Patrz, jaki różowy paseczek tam między koronami drzew. Jak wstążeczka. I zaraz już go nie będzie, o, tak drży, kołysze się, podskakuje. Patrz, patrz — ostatnie spojrzenie dzisiejszego słońca.

— Jutro będzie jutrzejsze — też coś mądrego! Bo ci powiem coś o Tytusie. Ty-tu-się nie wygłupiaj…

Michał przyciągnął ją do siebie i pocałował. Dotknęła wargami jego ust i poczuła, jak ich oddechy się mieszają. Michał zaczął gładzić dłońmi jej włosy.

— Melu…

Mela odepchnęła rękę Michała, choć tak bardzo lubiła, kiedy ją głaskał po włosach, po ramieniu, po policzku. Wstała.

— Chodź. Muszę już wracać do domu. Nikt nie uwierzy, że po atlasy byłam tyle czasu… I w dodatku wrócę bez atlasów.

— O Boże, do matury pozostało tylko kilkanaście dni!

— Chodź.

— Do widzenia. Do jutra.

Rozdział IV

Dni mijały. Michał budził się wcześnie, w ciągu dnia czekała go sama radość. Wybiegał do parku. Na pniu zwalonego drzewa rozkładał podręczniki i przygotowując się do matury, starał się wygasić w sobie radosny niepokój. Przesiane w liściach słońce migało na kartkach, osuwały się z szelestem krople rosy.

Swoje szczęście przeżywał trochę zwierzęco, zmysłami, ze słabym udziałem myśli. W tym czasie Mela myślała za oboje; trapiły ją wątpliwości. Niektóre koleżanki kochały się w studentach, podchorążych szkół oficerskich, słowem w ludziach dorosłych. Chyba nim nie był Michał z czerwoną tarczą na przedramieniu, kolega z tej samej klasy. Czuła się doroślejsza od niego i czuła przy tym, że nie mogła go nie wybrać.

Była niedziela. Mela otworzyła drzwi balkonowe i oczami roziskrzonymi ze szczęścia wyjrzała w majowy poranek. — Och, jak tu pięknie! — wykrzyknęła.

Ogromne drzewo kasztanowca rosło tak blisko domu, że jego gałęzie sięgały dachu i były tak pełne białych kwiatów, że w gałęziach nie dało się dostrzec ani jednego listka. Po obu stronach domu znajdował się żywopłot i ładna dekoracyjna roślinność. Otoczenie upiększał trawnik, ogromna wierzba płacząca i rabatki, na których rozsiane były narcyze, a ich mdlący, słodki zapach unosił się i wpadał do domu przez okna wraz z porannym wiatrem. Mela wpatrywała się w te widoki, oparta o barierkę tarasu, i zapomniała o wszystkim, aż przywróciła ją do rzeczywistości myśl o Michale.

Wciąż słyszała pogłoski o rozlicznych rysunkach i szkicach, które Michał wykonywał w tajemnicy, ale widziała tylko dwa z nich, i to przez przypadek. Któregoś ranka przyszła do pracowni szkolnej przed lekcjami, bo chciała zabrać trochę materiałów dla siebie, zanim zjawią się koledzy.

Kiedy tam dotarła, w pomieszczeniu panował półmrok, tylko na zapleczu świeciło się słabe światło. Zrobiła kilka kroków i zauważyła pochyloną nad zlewem sylwetkę Michała.

— Michał! — powiedziała to znacznie głośniej, niż zamierzała. Na dźwięk jej głosu Michał odwrócił się gwałtownie. Ręką musiał przy tym zawadzić słoik, który spadł na podłogę i roztrzaskał się w kawałki.

— Mela?! — krzyknął. — Ależ mnie przestraszyłaś.

— Przepraszam, Michałku, naprawdę przepraszam… — próbowała załagodzić sprawę, ale musiało to brzmieć jak dukanie odpytywanego ucznia przy tablicy. Natychmiast rzuciła się w stronę rozbitego słoika i zaczęła zbierać odłamki gołymi rękami.

— Przestań, Melu. Przestań. — Michał podniósł dłoń, by ją powstrzymać. — Zrobisz sobie krzywdę i na co mi się przydasz? — Szybko ruszył w stronę kąta po szczotkę, a potem przyklęknął, żeby pozmiatać odpryski szkła.

— Masz rację, nie powinnam tego robić.

Kiedy tak stała obok niego, nie mogła zauważyć dwóch świeżych obrazów, wykonanych w oleju, na rozstawionych sztalugach:

Pierwszy przedstawiał wyrastające na tle nieba maszty przycumowanych kutrów rybackich i żaglówek. Najbardziej przykuwającym uwagę punktem była błękitna kula księżyca, rzucająca na wodę swoje odbicie. W jej tafli odbijały się także stojące w porcie statki oraz refleksy księżycowych promieni. Obraz drugi był w końcowej fazie tworzenia — pojedyncze ujęcie krajobrazu.

Mela przeczuwała, że jest dla Michała czymś więcej niż dla innych nadskakujących jej chłopców. Później, gdy byli już sobie bliscy i każdy dzień tę bliskość pogłębiał, jego wiek przestał być ważny. Był jej chłopcem, to wszystko.

Prócz radości istniały troski. Matka wiedziała o ich wzajemnej sympatii, ale nie wiedziała i nie mogła wiedzieć wszystkiego. O szczerych zwierzeniach nie mogło być mowy; macierzyński liberalizm miał wyraźne granice. Matka uznawała Michała na równi z innymi i córka nigdy z jej ust nie słyszała o nim nic złego. Tymczasem zapraszano innych i podkreślano nieznacznie ich wyższość. Mówiono o partii, jaką powinna zrobić panna z dobrego domu. Było jasne, choć tego nigdy nie powiedziano, że syn skromnej nauczycielki nie stanowi tego rodzaju partii.

Przedwcześnie było myśleć o tym teraz przed maturą, lecz dla Meli życie się dopiero zaczęło i zaczęło się pięknie. Chciała, by tak trwało.

Były momenty, kiedy broniła się też sama przed sobą. Będąc z dala od Michała zastanawiała się, czy na pewno go kocha? Oceniała krytycznie jego poglądy, nawet typ urody i nonszalancję w ubraniu. Ale wystarczyło, że znalazła się blisko, a już czuła dziwny niepokój, wpadała w przesadne ożywienie, kokietowała każdego, kto się nawinął pod rękę, wypowiadała ryzykowne poglądy, których naprawdę nie wyznawała, popisywała się swobodą, zaskakiwała śmiałością języka. Robiła sobie potem wyrzuty, lecz cóż, jakiś diabeł wchodził w nią natychmiast, gdy tylko Michał był w pobliżu.

Mela pamiętała dobrze, jak pierwszy raz przeszył ją prąd obezwładniający i straszny, gdy Michał nieznacznie pod stołem pogłaskał ją po udzie. Chciała cofnąć nogę i nie mogła. Od czubka głowy do palców u stóp zakłuło ją tysiące szpileczek, cała zakołysała się, zadrżała, zbladła. Chciała wtedy uciec od Michała, ale wiedziała, że byłaby to ucieczka od czegoś, czego pragnie najbardziej na świecie.

Miała w pamięci obraz z jakiejś powieści: młode małżeństwo, niebogate, studiujące razem na uniwersytecie. Nie myślała nawet o poważnych środkach materialnych, jakimi rozporządzali jej rodzice. Wiedziała, jak ostry i bezwzględny sprzeciw wywołałaby u matki odkryciem swoich marzeń. Z tych myśli rosła niechęć, dom stawał się czasem obcy. Na ojca w tych sprawach raczej nie mogła liczyć.

Tak nadszedł ostatni dzień szkoły. Obydwoje otrzymali świadectwa maturalne, los był wciąż po ich stronie. Z otwartych okien szedł zapach kwitnących lip. Z wysokości katedry srogi matematyk patrzył smutnie na tłoczących się u drzwi wychowanków. Mela i Michał zostali. Przyjrzał im się surowo.

— Aha — mruknął. — Cóż… życzę spełnienia waszych planów i marzeń.

Mela ociągała się jakoś z opuszczeniem tego miejsca.

— Poczekaj — prosiła Michała. — Chcę jeszcze popatrzeć na klasę. Już do niej przecież nie wrócimy.

— Pewno, że nie — odparł wesoło. — I nagle się przestraszył; nigdy dotąd nie widział Meli płaczącej.

Tłum roześmianych, rozbawionych dziewcząt i chłopców w odświętnych ubraniach wysypał się z bramy szkoły na ulicę. Wszyscy mieli w rękach świadectwa, pokazywali je sobie, porównywali.

— Mam trzy z historii i z łaciny — mówił jakiś chłopiec z kwaśną miną.

— Najważniejsze, że przeszedłeś do następnej klasy — pocieszał go kolega.

— Ty śpiewająco.

— Nie przesadzaj, mam trzy tróje: z chemii, matmy i fizyki, a tylko czwórkę z religii.

— O, to wyjątek! Bo nie chodziłeś na majowe i do spowiedzi.

— Pewnie tak… Ale po co mam chodzić co tydzień do spowiedzi, czy ja tak grzeszę? A zresztą nie będę już chodził do naszego szkolnego spowiednika, on tylko natarczywie wypytuje, czy mam nieczyste myśli i chorobliwe nawyki…

— Wiem, on wszystkich o to pyta. Gdzie jedziesz na lipiec?

Na słonecznej ulicy, kiedy przysłuchiwali się tym rozmowom młodszych koleżanek i kolegów, zły nastrój minął. Przed sobą mieli jeszcze tydzień: przeliczyli go na godziny i wypadło ich dużo. Z cienia starych kasztanów napływał rzeźwy chłód.

Pod koniec czerwca Dębińscy zaczęli szykować się do wyjazdu na długie wakacje do Kut, niewielkiej miejscowości położonej nad rwącym Czeremoszem, które w ostatnich czasach zrobiły się bardzo modne. Kuty popularność zdobyły jako górska miejscowość wypoczynkowa, przepięknie zlokalizowana. Malownicze okolice przecinał szum górskich potoków. Tam kończyła się Polska, której granice na Pokuciu miały prawie 700 lat. Klimat tej miejscowości, położonej w nasłonecznionym zakątku południowej granicy kraju, piękne, piaszczyste plaże nad czystym Czeremoszem, pensjonaty i restauracje powstające jak grzyby po deszczu, wszystko to przyciągało wakacyjnych gości z całej Polski.

Michał natomiast wybierał się do Pucka na plener rysunkowo-malarski, organizowany przez Akademię Sztuk Pięknych, w której miał w tym roku akademickim rozpocząć studia.

Uczestnicy mieli uwieczniać piękno Bałtyku i przystani rybackich od Helu po Puck. Ponadto na swych obrazach przypomnieć tradycje rybaków mieszkających na Kaszubach.

I oto nagle, przedostatniego dnia, okazało się, że godzin do wyjazdu pozostało niewiele. Dwudziestego czwartego czerwca, w sobotę, byli razem nad Radomką. Wieczorem Michał odprowadził Melę do domu; rozstawali się do jutra, ostatniego jutra przed wyjazdem. Już się ściemniało. Patrząc za nią z ulicy widział tylko jasną plamę sukienki i bardziej odczuł niż zobaczył gest jej dłoni przesyłającej całusa. W niedzielę zaś rano przyjaciółka Meli oddała mu małą kopertę. Bardzo się zaniepokoił, pisywali do siebie bardzo rzadko.

Michałku, pragnę się z Tobą w ten sposób pożegnać. Nie miałam siły na spotkanie i bezpośrednie pożegnanie. Wybacz i pamiętaj. Twoja M.

To krótkie zdanie, gdy wreszcie je zrozumiał, zamroczyło go. Póki z nim była, nie zdawał sobie sprawy, jak wielkim przeżyciem może być rozstanie. Była w drodze, gdy szedł ją zobaczyć, i była już w drodze jeszcze wcześniej, gdy budził się z myślą o niej.

Wracał do równowagi przez kilka następnych dni, opędzając się w domu niecierpliwie matczynej troskliwości. Sławek przychodził regularnie; siadywali na ławce w parku i długo zgodnie milczeli. Czasem krzywiąc się wypalali papierosa. Byli przecież dorosłymi ludźmi. Sławek ostrożnie napomykał o kąpieli, ale dla Michała słońce i woda nie miały w tych dniach żadnego sensu.

Tymczasem Kuty Dębińskich nie zawiodły. Przede wszystkim pogoda była cudowna, chyba za sprawą mikroklimatu, który tworzył tu aurę prawdziwie południowej miejscowości, jakby żywcem przeniesione z krajów południowej Europy, co niewątpliwie wiązało się z faktem, że po drugiej stronie Czeremoszu zaczynała się już Rumunia i jej winnice.

Było słoneczne, leniwe popołudnie. Park tonął wśród kwiatów i drzew różnorakich, na jesieni postrzępionych, bezlistnych, pogmatwanych wzajemnie gałęziami. Było to bez wątpienia serce kurortu, gdzie czas płynął znacznie leniwiej, a słońce mocniej świeciło. Pensjonariusze spacerowali powoli między klombami, przesiadywali długie godziny na parkowych ławkach bądź w ogródkach kawiarnianych. Słychać było szum fontanny i śpiew ptaków. W parkowej muszli na podwyższeniu grał niewielki zespół muzyczny.

Następnego dnia poszli na plażę nad Czeremoszem. Ułożyli się na piasku: rodzice na leżakach, Mela na kocu. Fale na rzece przelewały się z łoskotem, uderzając o liczne progi znajdujące się w rzece. Drewniane pomosty trzeszczały pod naporem wody. Woda była ciepła. Opaleni urlopowicze skakali do wody z pomostu; jedni płasko na brzuch, prawie się nie zanurzając, inni z mocnego odbicia na głowę, jeszcze inni na nogi. Pływali różnymi stylami, jak kto potrafił, byli niezmordowani, daleko odrzucając masy wody spod muskularnych ramion, jakby nieczułych na zmęczenie, radośni i szczęśliwi. Plaża była dobrze zagospodarowana: przystań kajaków, bufety w pawilonach, w pobliżu restauracja, muzyka z megafonów, boisko do siatkówki — panowała atmosfera beztroski i dobrobytu. A jednak czuło się jakieś napięcie, niepokój. Na świecie działy się ważne rzeczy i coraz szybciej rwał naprzód prąd wydarzeń. Ludzie wykupywali przywożone koło południa gazety, czytano i dyskutowano nowe wiadomości, ton ich był coraz ostrzejszy, ale w końcu przeważał optymizm, bagatelizowano obawy wyrażane tu i ówdzie, wszyscy wracali do zabawy i wypoczynku.

— Mają tu wspaniałe owoce — zachwycała się Mela, zjadając soczystą brzoskwinię.

— Są tu ogromne winnice — powiedział ojciec. — Zresztą tam, w Rumunii, produkują wino na wielką skalę. Tam jest bardzo blisko, można by któregoś dnia pojechać.

— Tylko przez ten most, prawda? — zapytała Mela wskazując na most na rzece.

Karta z Kut przyszła do Michała po kilku dniach, zwięzła, ostrożna i niewiele mówiąca.

Rozdział V

Michał od piątego lipca 1939 roku był w Pucku na plenerze rysunkowo-malarskim. Pozytywne zaliczenie pleneru umożliwiało mu rozpoczęcie w październiku studiów w Akademii Sztuk Pięknych.

Pierwszego dnia niestety pogoda nie dopisała. Po zwiedzeniu Pucka zajęcia plenerowe odbyły się w Rzucewie, pobliskiej wsi kaszubskiej, na tarasie widokowym zabytkowego neogotyckiego pałacu. Nie przeszkodziło to jednak w możliwości uchwycenia pięknej panoramy okolicznych lasów i łąk zalewowych, położonych od strony lądu. Na szczęście w drugim dniu pogoda była już o wiele łaskawsza. Michał mógł spokojnie przespacerować się ze sztalugami i pędzlami w dłoniach na wyjątkowy, nocny plener portu rybackiego.

Był późny wieczór, jakże pięknie wyglądał port pod gwiaździstym niebem. Gwiazdy, światła latarń odbijające się od tafli wody, kontury dachów przybrzeżnych domków zlewające się z niebem, przebijające się promienie księżyca — to był wymarzony temat dla Michała.

Pomimo ciemności, tonacja barw była wyraźnie jaskrawa. Światła latarń i domostw, odbijające się od nieregularnych fal basenu portowego, sprawiały wrażenie tajemniczości. Załamywały się i drgały.

Tuż przed nim widoczne były wyrastające na tle nieba maszty przycumowanych kutrów rybackich i żaglówek. Najbardziej przykuwającym uwagę punktem była błękitna kula księżyca, rzucająca na wodę swoje odbicie. W wodzie odbijały się także znajdujące się w porcie statki oraz refleksy księżycowych promieni.

Na następne dni pogoda się ustabilizowała i była wyjątkowo piękna, znacznie lepsza niż podczas uprzednich wakacji, spędzonych na skrawku polskiego Wybrzeża. Michał odbywał długie spacery brzegiem morza, starał się wypoczywać i przede wszystkim malować.

Zachód słońca — w każdym zakątku świata inny, ale zawsze piękny. Szczególnie nad morzem, gdzie odbijające się w wodzie promienie współtworzą z cudowną paletą barw nieba obraz jak z bajki. Kula jakoby z ognia zanurzająca się w głąb morza, powodująca, że wszystkie żyjące istoty wstrzymują na chwilę oddech, by w ciszy oglądać to wspaniałe zjawisko. Gdy jest już cicho, pusto, człowiek spoglądając na zaczerwienione niebo zachwyca się tym, jak stopniowo i powoli znika za horyzontem. Cudowna, wielka czerwona kula na tle żółtoczerwonego nieba nigdy się nie znudzi ludziom, bo za każdym razem, gdy na nią patrzą, dostrzegają w niej na nowo piękno. Gdy patrzy się na zachód słońca, przypominają się same radosne chwile.

Każdy żywi nadzieję, że po zachodzie słońca zacznie się nowy, piękny dzień, po schyłku którego znów będzie można podziwiać nowy zachód słońca oraz niegasnący jego blask. Nie bez powodu niektórzy ludzie dawniej wierzyli, że Słońce to bóg, gdyż widzimy w nim dużo magii, która podnosi nas na duchu. Patrzymy niemal z czcią na to niesamowite zjawisko, gdyż za każdym razem ukazuje ono na nowo piękno kończącego się dnia. Czasami razem z tym zachodem słońca topimy w morzu swoje zmartwienia, problemy i myślimy, jak można ulepszyć swoje życie, by móc korzystać z niego pełną piersią.

Michał przez kilka dni stał przy sztalugach i oddawał się kontemplacji zachodu słońca oraz próbom przelania odebranych bodźców i własnych odczuć na płótno. Morze to jeden z jego ulubionych tematów — w liceum za obraz pod tytułem Pejzaż morski otrzymał jedną z głównych nagród Ligi Morskiej i Kolonialnej; posiadał w domu wiele innych swoich prac marynistycznych.

Po kilku dniach odbyła się wycieczka krajoznawcza po okolicy. Na trasie wyprawy znalazły się takie perełki, jak Kartuzy, stolica Szwajcarii Kaszubskiej. Malowniczo usytuowaną miejscowość wśród zalesionych wzgórz uatrakcyjniał zespół zabytkowych budowli sakralnych z kościołem poklasztornym Kartuzów z XIV wieku. W wędrówce po zabytkach Kartuz zwiedzili także Muzeum Etnograficzne z bogatą i ciekawą ekspozycją rzemiosła ludowego.

Gdynia. Michał był w niej po raz pierwszy i oczarowała go swoją nowoczesnością i rozmachem. Wystarczył rzut oka na ulice. Gdynia była nowoczesnym miastem wybudowanym od podstaw w ciągu piętnastu lat, prześcignęła swoim rozmachem utarte schematy ówczesnego budownictwa. Uczestnicy wycieczki byli oczarowani jej pięknem, prężnością i osiągnięciami gospodarczymi.

Wreszcie — Rozewie. Gdyby nie latarnia morska — nie byłoby po co przyjeżdżać. Ale pojechali tam przede wszystkim, aby uczcić siedemdziesiątą piątą rocznicę urodzin Stefana Żeromskiego.

Po raz pierwszy w życiu wielu z nich miało okazję zapoznać się z mechanizmem „zbawczego światła”. Że było ono od wieków gwiazdą przewodnią żeglarzy w bezgwiezdne noce, wiedzieli od lat najmłodszych ci, którzy czytali powieści o przygodach rozbitków, ocalałych dzięki latarniom.

Sapiąc niczym miechy kowalskie, wdrapali się po krętych schodach na szczyt wieży. Bezbrzeżna dal oczarowała Michała błękitnoszafirową wstęgą mgieł, wiszących hen na horyzoncie.

Morze szumiące u stóp latarni mieniło się srebrzystozłotą poświatą, udrapowaną białymi smużkami spienionych fal. Gnane wiatrem, przypływały nieustannie ku brzegowi, by się z szumem wycofać i znów przypuścić szturm na piaszczyste plaże.

Gdzieś daleko majaczyły sylwetki statków. Z wysokości latarni wyglądały jak małe łódeczki wśród bezmiaru wód. Michał zerknął ku lądowi. I tam — czarująca dal wyzłocona łanami zbóż ginących hen, u stóp zamglonych pagórków. A dalej — już tylko granat leśnych masywów, okalających Bielawskie Błota, i czerń lasów, ginąca gdzieś za Czarną Wdą i Płutnicą.

Stał jak urzeczony, słuchając słów latarnika. Opowiadał o swojej pracy i dziejach latarni rozewskiej.

Wybrano dla niej najkorzystniejsze miejsce, bo na 53-metrowym wzniesieniu, położonym na cyplu, skąd oko latarni mogło sięgnąć daleko na zachód i wschód, aż do Mierzei Helskiej.

Po kilkunastu minutach opuścili pomost, schodząc piętro niżej, do małego pomieszczenia, w którym Stefan Żeromski pisał swój epos Wiatr od morza, wsłuchując się w zawodzenie wichru w przybrzeżnych wydmach. Smętkowe to były zawodzenia. Być może snuł zły duch Pomorza złowieszcze dumki o powrocie na słowiańskie ziemie. Któż mógł odgadnąć jego zamiary, wszakże nieraz ukrywał się w Bielawskich Błotach i Puszczy Darżlubskiej, by spaść na te ziemie z krogulczym szponem i czerwoną żagwią…

Ten dzień był naprawdę pełen atrakcji i tylko żal, że trwał tak krótko — albo to czas wówczas biegł szybciej niż zwykle?

Pomimo wymarzonej pogody, Michał nie mógł skoncentrować się na pracy przy sztalugach, nie potrafił też wypoczywać. Gazety przynosiły wieści coraz bardziej niepokojące, rozmowy skupiały się wokół jednego przygnębiającego tematu — dojdzie czy nie dojdzie do wybuchu wojny z Niemcami?

Ze Śląska Opolskiego docierały wiadomości o masowym zwalnianiu z pracy polskich robotników i przesiedlaniu ich w głąb Niemiec, o tym, że Polacy w Rzeszy hitlerowskiej niepewni są życia i mienia. Hitlerowskie samoloty zaczynały jawnie naruszać granicę z Polską.

W społeczeństwie narastał nerwowy niepokój. Wyczuwalny był zwłaszcza tu, na skrawku polskiego Wybrzeża. W Gdańsku miejscowy senat jaskrawo lekceważył prawa Polski. Jawnie organizowały się i ćwiczyły hitlerowskie bojówki, powtarzały się napady na Polaków.

Michał, jak większość ludzi, gubił się w domysłach. Nie chciał wierzyć w wojnę, ale rozumiał, iż wobec skomplikowanej sytuacji politycznej trzeba liczyć się z najgorszym, a zatem nie powinien pozostawać dłużej na Wybrzeżu.

Plener został skrócony, artyści po spakowaniu się i przekazaniu owoców swojej pracy do ASP, pożegnali się i rozjechali do swoich domów z postanowieniem, że dołożą wszelkich starań, aby tego rodzaju imprezy odbywały się już cyklicznie w krajobrazie przepełnionym zapachem fal morskich, widokiem wijących się starorzeczy, wśród śpiewu i odgłosów mieszkańców starych Kaszub.

Pod koniec lipca Michał był już w domu. Jego matka z zatroskaniem sięgała po gazety. Bojowe artykuły przeplatały się z apelami wodzów. Przypominano rocznicę Grunwaldu, mnożyły się antyniemieckie demonstracje. Tegoż dnia przyszła od Meli pocztówka z Czerniowców, z widokiem na sobór katedralny Ducha Świętego i rumuńskim znaczkiem. Michał przyglądał się jej bez uśmiechu. Czekał niecierpliwie na wojnę, jak większość jego kolegów, ale wojna mogła przedłużyć nieobecność Meli.

W domu było cicho. Pokój, w którym sypiał, drzewa pobliskiego parku napełniały zielonym cieniem. Gdy ucichł ptasi hałas, nie było przytulniejszego miejsca nad ten pokoik. Michał myślał ze zdumieniem, że właściwie ta napięta sytuacja niczego nie zmienia.

Ranek wstał zwyczajny. Michał szedł ulicą po zakupy, gdy w pewnym momencie wyprzedził go zdyszany człowiek z wielkim rulonem pod pachą. Na betonowym słupie ogłoszeniowym rozklejał obwieszczenia. Michał zajrzał mu przez ramię. Czarne litery ogłaszały mobilizację, rekwizycję pojazdów i koni. Po kilku dniach mobilizacja została odwołana. Te jakieś manipulacje z obwieszczeniami mobilizacyjnymi, które rozlepiano i znowu zdejmowano, były irytujące. Michał naprawdę odetchnął z ulgą, kiedy policjant dzielnicowy przyszedł wreszcie i wręczył mu kartę mobilizacyjną. Taką również otrzymał Sławek.

Wieczorem z matką usiedli do kolacji. Rozmowa jakoś się nie kleiła. Nawet lampka wina do kawy nie ożywiła humorów. Zaraz potem poszli na dworzec. A tam pociąg spóźniony około godziny.

— Wracaj już… — prosił matkę bez przekonania.

— Jeszcze zostanę. Pozwól… Bóg wie, kiedy wrócisz. — Próbował się uśmiechnąć.

Na peronach stały gromadki młodych mężczyzn. Zieleniły się oficerskie mundury.

— Zobaczysz, nie będzie wojny. Wrócę za kilka dni. A jak będzie, nie potrwa długo. Wrócę z krzyżami, medalami i gwiazdką na naramienniku.

Wreszcie pociąg wjechał na peron. Matka ucałowała syna na pożegnanie. Michał był dziwnie oszczędny w słowach, tylko rękę matki ucałował i uścisnął szczególnie mocno, wymownie. Jak wtedy, gdy przed laty wyjeżdżał pierwszy raz w życiu na dłużej z domu. A teraz…?

Tego dnia przyszedł długi list od Meli i dopiero w tych gęsto zapisanych stroniczkach wyraził się jej niepokój i napięcie ostatnich dni. Michał bezradnie opuścił ręce. Bardzo chciał ją zobaczyć.

Rozdział VI

Pociąg zwolnił bieg. Zaraz będzie Lwów. Po drugim torze nadjeżdżał od strony miasta długi pociąg towarowy. Sławek stojący na korytarzu wagonu wyjrzał przez okno: platformy załadowane samochodami osobowymi różnych marek.

— Michał, patrz! Zarekwirowane dla wojska!

Sięgnął po papierosy, choć właściwie przed śniadaniem nie powinien palić. Zaciągnął się, wypuścił dym przez uchylone okno. Po kilku minutach wcisnął niedopałek do śmietniczki. Spojrzał w zaciągnięte firanką szyby przedziału. Odbijały młodego, szczupłego mężczyznę w letnim ubraniu z cienkiej szarej wełny. Zmrużył oczy. Wyobraził sobie, że jest w mundurze, długich butach, furażerce. Pewnie już jutro…

We Lwowie mieli przesiadkę i kilka godzin oczekiwania na pociąg. W mieście dawał się wyczuć nastrój wyczekiwania, napięcia. Na ulicach wzmożony ruch. W sklepach rojno. Dorożki, taksówki, samochody prywatne załadowane zapasami żywności. Owczy pęd! Może skończy się na strachu? Pewnie Beck znajdzie jakieś wyjście z tego impasu. Trzeba kupić gazety, to później przeczytamy.

Po powrocie zajęli miejsca w przedziale podstawionego pociągu. Ulokowali się w pierwszej klasie. Byli w przedziale tylko we dwóch. Rozłożyli się wygodnie.

— Chcesz poczytać?

— A co masz, Michale?

Michał sięgnął po kupione gazety — wieczorne wydanie „Kuriera Warszawskiego” i krakowski „Ilustrowany Kurier Codzienny”, popularnie zwany „IKC”.

— No cóż, jeśli pozwolisz, przejrzę sobie.

Sławek przeglądał od niechcenia, ślizgając się po tytułach. Ziewnął dyskretnie. Znów to samo: Ribbentrop, narady sztabów francuskich, angielskich i sowieckich, relacje z Anglii i Francji, wzbudzające nadzieje. Były też wiadomości o niemieckich poczynaniach w Gdańsku, zaprawione ironią notki o Hitlerze, Goebbelsie, Goeringu. Batalion Stołeczny na ulicach Warszawy entuzjastycznie witany przez ludność Stolicy. Skromna demonstracja siły. Ogłoszenie: Sucharki w dziesięciu gatunkach — wyborowe — codziennie świeże — Cukiernia A. Leżeński — Marszałkowska 83.

— Co tam piszą? — zapytał Michał.

— Anglia czuwa — odczytał Sławek następny tytuł.

— Jasne! John Bull nie da sobie dmuchać w kaszę i to jakiemuś tam Hitlerowi.

Odsunął gazetowe płachty. Ale na razie mam lepszą propozycję… — Sławek sięgnął do walizki. Wyciągnął płaską butelkę obszytą skórą i pojemnik ze szklaneczkami. Nalał.

— Za zdrowie Becka i Anglików — podał naczyńko Michałowi. Ten przełknął ostrożnie. Rozpromienił się.

Stary, dobry Courvoisier…

Wypili.

— No, Sławku, a teraz za pomyślność wołyńskich ułanów — sięgnął po butelkę.

— Daj spokój. Przyda ci się jeszcze dobry trunek.

— Nie bój się, mam zapasik.

— No to pijmy…

Wypili po drugim kusztyczku.

Michał wstał z miejsca, podszedł do okna. Był koniec lipca. Na rozległych przestrzeniach falowały łąki, zboże czerwone i błękitne od kwiatów, owies i kartofle silne i bujne, a co krok widoczna praca rolników. Popatrzył w niebo. Po pewnym czasie zaczęło mu się wydawać, że błękit nieba opada w dół i że kapią z niego złote błyski… Niżej, niżej, niżej…

Pociąg nabierał coraz szybszego, pewniejszego rytmu. Rozkołysany swoją mechaniczną pieśnią, mknął zapamiętale w rudy blask wschodu, w mrok świetlisty jeszcze, ale stygnący prędko, nasiąkający pustką i chłodem. U samego już progu kończącego się dnia mgliście mignęła mu wielka łąka wśród lasu z pasącym się spokojnie stadem krów.

I właśnie ten widok przypomniał Michałowi raz jeszcze apokaliptyczne proroctwa Mefista.

— Mówisz, Sławku, że wojny nie będzie? Obyś miał rację. Ale wydaje mi się, że za tę jakąś katastrofę, jeżeli ona nastąpi, odpowiedzialni będziemy my, ludzie, wobec owych żyjących

w niewinności i ciszy świata, który wypadnie nam może rozsadzać i burzyć. Teraz prześpijmy się trochę, nie jedziemy na wypoczynek. W pułku zapędzą nas do roboty. I to nie byle jakiej… — westchnął Michał.

Ale sen nie przychodził. Monotonne kołysanie pociągu nastrajało do marzeń. Michał wracał myślami do rodzinnego domu, do przeżyć ostatnich miesięcy i dni. Do Meli!

Wreszcie zmęczenie dało znać o sobie. Zasnęli nie wiedząc kiedy.

Na kilkanaście minut przed dojazdem na miejsce konduktor obudził obydwóch chłopców. Wysiedli na peron, pusty, głuchy i ponury. Z pociągu wysiadło zaledwie kilkanaście osób. W krótkim czasie rozeszli się we wszystkie strony, omijając budynek stacji kolejowej. Widać byli tutejsi. Na peronie pozostali sami z walizkami, jak nieodłącznym psem u nogi.

Skierowali się wreszcie do małego budynku z napisem „Stacja kolejowa Ożenin”. W małej cuchnącej poczekalni siedziało na ławach kilka osób. Pod jedną ze ścian, za kontuarem bufetu, tęga baba spała w najlepsze, a chrapanie jej roznosiło się po całej sali. Rozglądali się po niewielkiej, niskiej hali, w której panował półmrok. Po pustej i ciemnej stacji, samotny policjant odliczał leniwie ciężkie kroki. Po namyśle skierowali się do wyjścia, przed budynek stacyjny. Na niewielkim placu przed stacją świeciło się kilka lamp gazowych. Przy chodniku stało kilka dorożek z drzemiącymi woźnicami na tylnych siedzeniach.

— Witam szanownych panów! — padło gdzieś z tyłu. Odwrócili się. Przed nimi stał na baczność miejscowy bałaguła.

Dorożkarz szybko przełożył bat do lewej ręki. Poprzednio trzymał go w prawej, tak jak szablę na prezentuj broń. Wolną ręką chwycił walizkę i szybko, najpierw jedną, a później drugą umieścił na koźle.

Był rozgwieżdżony wieczór. Księżyc, żółtolicy i ogromny jak gong z korynckiej miedzi, lśnił poświatą nad małą przygraniczną stacją kolejową. Wkoło panowała nieskończona ciemność. Michał w oddali wyczuwał góry, nie wzrokiem, lecz jako zakrzywienie ciemności. Wszystko było duże, płaskie i czarne. Uwagę przykuwała na przemian kopuła nieba i drżąca plamka światła przesuwająca się po niebie.

Dorożkarz strzelił z bata, przeciągle zacmokał — wiooo. Konie z miejsca ruszyły kłusem. Woźnica wstawił bat w tulejkę, lejce okręcił koło uchwytu żelaznego, a sam odwrócił się do podchorążych, żeby pogadać.

— Dlaczego pan nie pyta, dokąd jedziemy? — zażartował Michał.

— A po cóż mnie pytać, czy ja nie wiem? — bronił się Ejdesel, bo tak przedstawił się dorożkarz. — Ja wiem, że do koszar. Jutro o dziesiątej rano jest zbiórka wszystkich zmobilizowanych.

— Ależ pan wszystko wie, jak adiutant pułku. — Michał nie bez ironii wypowiedział tę uwagę.

— Wozi się panów oficerów, to i coś tam człowiek usłyszy.

— A jak daleko jest do Ostroga? — zapytał Sławek.

— Będzie jakieś piętnaście kilometrów.