Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość w cieniu wojny. Wzruszające historie o prawdziwym uczuciu w najcięższych czasach.
Agnieszka Cubała znów porusza serca. Bohaterowie jej najnowszej książki doświadczyli miłości tam, gdzie nikt nie odważyłby się jej szukać – za drutami obozów i łagrów, za murami gett, kratami więzień niemieckich, radzieckich i ubeckich, podczas rzezi wołyńskiej albo niewolniczej pracy na robotach w III Rzeszy. Cubała maluje obraz silnych uczuć, które rodziły się i trwały mimo okrucieństwa wojny, przypominając nam, że miłość nie zna granic.
Ta poruszająca książka to zbiór historii opartych na faktach – opowiada o prawdziwych ludziach, którzy w obliczu niewyobrażalnych wyzwań, potrafili kochać, dawać ciepło i zrozumienie. Autorka śledzi losy wybranych postaci i ich romantycznych relacji, analizując fenomen miłości, która pojawiała się nagle lub istniała jeszcze przed wojną i trwała, mimo okrutnych realiów, w świecie pozbawionym nadziei.
Wśród bohaterów książki znajdują się znani poeci, pisarze i artyści, tacy jak Stanisława Fleszarowa-Muskat, Tadeusz Borowski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Wiera Gran, Hanka Ordonówna, Witold Zacharewicz, a także rodzice reżysera Romana Polańskiego czy też osoby będące pierwowzorami bohaterów filmów „Popiół i diament”, „Mała Moskwa” i „W zawieszeniu”.
W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku, korzystając z uroków lata, dziewczyna przebywała w domu rodzinnym ukochanego. Pewnego ranka jej ciocia weszła do pokoju, mówiąc: „Basiu, wstawaj! Jest mobilizacja!” Dziewczyna natychmiast zerwała się z łóżka. Po chwili zobaczyła Marysia. Wyglądał inaczej niż zwykle, miał na sobie mundur wojskowy. Udało mu się namówić obie kobiety, by poszli sobie zrobić w ogrodzie pamiątkowe zdjęcia. Uwielbiał wszystko utrwalać na fotografiach – miał ich całe stosy. Tak, jakby przeczuwał, że trzeba upamiętnić każdy szczęśliwy moment, zadbać o to, by po razem przeżytych chwilach pozostała jakaś pamiątka…
fragment książki
Agnieszka Cubała – pisarka, pasjonatka historii powstania warszawskiego, absolwentka warszawskiej Szkoły Głównej Handlowej, w której studiowała Międzynarodowe Stosunki Gospodarcze i Polityczne oraz Zarządzanie i Marketing. To na SGH zaczęła się jej przygoda z tematem powstania warszawskiego – napisała pracę magisterską, która stała się jej książkowym debiutem. Przez wiele lat zajmowała się marketingiem, łącząc to zajęcie z pracą nad kolejnymi publikacjami: Ku wolności… Międzynarodowe, polityczne i psychologiczno-socjologiczne aspekty Powstania Warszawskiego; Sten pod pachą, bimber w szklance, dziewczyna i… Warszawa. Życie codzienne powstańczej Warszawy; Skazani na zagładę? 15 sierpnia 1944. Sen o wolności a dramatyczne realia; Igrzyska życia i śmierci. Sportowcy w Powstaniu Warszawskim; Miłość’44; Piaseczno’44. Miasto i ludzie; Kobiety’44, Warszawskie dzieci’44; Sportowe dzieje Piaseczna.
Opracowała także hasła autorskie do Wielkiej Ilustrowanej Encyklopedii Powstania Warszawskiego, konsultowała dwa rozdziały polskiej edycji książki Normana Davisa Powstanie’44, współpracowała z Muzeum Powstania Warszawskiego przy realizacji prac nad ekspozycją stałą placówki.
Za popularyzację tematu dwukrotnie otrzymała prestiżową nagrodę Klio podczas Targów Książki Historycznej, a także odznakę Zasłużony dla Warszawy. W wolnym czasie odwiedza stare zamki i pałace, robi zdjęcia, piecze ciasta i tańczy. Gdy potrzebuje chwili przerwy, dodatkowej energii czy inspiracji, jedzie nad morze i godzinami chodzi po plaży.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 438
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nienawiść jest łatwa, miłość wymaga wysiłku i poświęcenia.
Marek Edelman
Wstęp
Czy ktoś zrozumie nasze zachwyty, uniesienia i miłość?
Raz wzbiera we mnie nadzieja,
raz jestem niespokojna.
Zbyt wiele rzeczy się dzieje –
coś przyjdzie: miłość lub wojna.
Są znaki, że przyjdzie wojna:
Kometa, orędzia, mowy.
Są znaki, że przyjdzie miłość:
Serce, zawroty głowy[1].
Autorką powyższych słów jest Zuzanna Ginczanka – młoda kobieta, która w roku 1935 przyjechała z Równego, miasta na dalekich Kresach II RP, do Warszawy. Środowisko artystyczne stolicy zachwyciła nie tylko niebanalną urodą, elegancją i kobiecością, ale także inteligencją i talentem literackim. Napisany parę lat później wiersz Maj 1939 okazał się niestety proroczy. Przywołane w nim znaki już kilka miesięcy później przyniosły poetce dramatyczny los.
Pierwsze lata okupacji Zuzanna spędziła we Lwowie. Wyszła za mąż za Michała Weinziehera, ale zakochała się w... Januszu Woźniakowskim – mężczyźnie, który pomógł jej uciec z miasta po tym, jak sąsiadka i dozorczyni doniosła na nią gestapo, wyjawiając jej żydowskie pochodzenie i miejsce ukrycia. Niespodziewane uczucie przyniosło poetce krótkie chwile szczęścia. Dodało jej sił niezbędnych, by znieść poniewierkę, niepewność, upodlenie. Pokonać strach i przetrwać konieczność przebywania przez wiele dni w całkowitej izolacji, bez możliwości zamienienia z kimkolwiek choćby słowa. Niestety, miłość stała się dla Zuzanny również zapowiedzią zagłady. Badacze uważają, że to ukochany – przez brak ostrożności – mógł doprowadzić Niemców do kryjówki kobiety, choć nie sposób tego udowodnić.
Wojna zniszczyła nie tylko karierę poetki i zdruzgotała jej psychikę, lecz także odebrała życie. Najprawdopodobniej została zamordowana w Krakowie lub okolicach, podczas masowej egzekucji więźniów. Do dziś leży w bezimiennym, być może nawet nieoznakowanym grobie.
Całkiem odmiennie potoczyły się wojenne losy innego poety, Jana Brzechwy. On sam wspominał, że okupacja go nie dotyczyła, ponieważ... się zakochał! Przeżył, gdyż kurczowo chwycił się miłości: barwnej, pełnej wzlotów i upadków. Wybranką jego serca została kobieta będąca żoną innego mężczyzny – Janina Serocka. Odwzajemniała wprawdzie uczucia poety, ale nie chciała porzucić dla niego męża. Związek okazał się burzliwy i obfitował w skrajne emocje: uwielbienie, ekscytację, zazdrość, a także żale, pretensje, rozstania i powroty.
W przeciwieństwie do Zuzanny Ginczanki, Jan Brzechwa nie ukrywał się. Początek wojny spędził pod Krakowem, później przeniósł się w okolice Warszawy, by ostatecznie zamieszkać w samej stolicy. Pracował w niemieckim gospodarstwie, na terenie toru wyścigów konnych na Służewcu. Dbał tam o żywopłot i podobno robił to wyjątkowo umiejętnie – efekty jego ogrodniczych zabiegów chwalono jeszcze wiele lat po wojnie. Na Służewiec jeździł tramwajem, co w jego przypadku mogło okazać się wyjątkowo niebezpieczne. A mimo to przetrwał – dzięki miłości i pisaniu książek oraz wierszy dla dzieci. To wtedy powstała Akademia Pana Kleksa, zawierająca mnóstwo odwołań i do czasu wojny, i do jego trudnej miłości[2].
Niestety, doświadczeniom większości obywateli II RP przez sześć lat wojny i okupacji bliżej było raczej do tragicznych losów Zuzanny Ginczanki. Napaść III Rzeszy na Polskę i wkroczenie na Kresy Wschodnie oddziałów Armii Czerwonej oznaczały dla większości mieszkańców najpierw walkę zbrojną z wrogiem lub – w przypadku ludności cywilnej – asystowanie przy niej, pomoc żołnierzom i ponoszenie skutków obrony. Po klęsce roku 1939 nastąpiły zaś aresztowania, przymusowe przesiedlenia, a także konieczność ukrywania się i zmiany tożsamości oraz podejmowania prób przetrwania za murami, kratami i drutami obozu, getta, łagru, więzienia czy na przymusowych robotach w III Rzeszy.
A jednak właśnie wtedy, mimo że czas temu nie sprzyjał, ludzie – i to nie tylko poeci, jak Ginczanka czy Brzechwa – zakochiwali się, łączyli w pary, doświadczali wszystkich odcieni miłości. Szukali bliskości, wsparcia i zrozumienia, ale także sposobu na odreagowanie strachu i stresu. W obliczu nieustannego zagrożenia śmiercią chcieli nacieszyć się życiem i uzmysławiali sobie, że do przetrwania potrzebny jest im drugi człowiek. Ktoś, kto wysłucha, pocieszy, wesprze silnym ramieniem, pomoże zdobyć żywność i dach nad głową.
Choć oddanie serca innej osobie zawsze niesie ze sobą ryzyko cierpienia, ludzie nie chcieli rezygnować z uczuć, które się między nimi rodziły. Doświadczali dzięki nim radości, poczucia szczęścia i bezpieczeństwa. Odnajdywali siłę niezbędną do przetrwania następnego dnia, a w sytuacjach ostatecznych ułatwiającą przyjęcie z godnością i spokojem wyroku losu. Bo, jak napisała Anka Kowalska: „Czy miłość nie jest po to, by trzymać się za ręce w ciemnościach pełnych przerażenia?”[3].
Podczas II wojny światowej uczucie szczególnie często łączyło osoby należące do tej samej struktury konspiracyjnej albo kręgu towarzyskiego związanego z danym oddziałem. Niestety, bardzo utrudniało to zachowanie zasad bezpieczeństwa. O tym, że beztroska w tej dziedzinie może prowadzić do tragedii, przekonali się żołnierze Oddziału Specjalnych Akcji Bojowych (kryptonim „Osa”-„Kosa 30”). Ich zadaniem była dywersja i wykonywanie wyroków śmierci na szczególnie okrutnych przedstawicielach niemieckiego aparatu władzy. Ładunki wybuchowe podłożyli m.in. na dworcach kolejowych w Berlinie i Wrocławiu, a na obrzeżach Rygi wysadzili pociąg z amunicją.
Pewnego dnia w ich gronie rozeszła się radosna wiadomość o planowanym ślubie Mieczysława Uniejewskiego, ps. Marynarz, z Teofilą Suchankówną, siostrą jego kolegi z jednostki. Zakochani postanowili złożyć przysięgę małżeńską w towarzystwie licznych gości, przede wszystkim przyjaciół z podziemia. Pomimo protestów części środowiska, nie zrezygnowali z tego pomysłu, ponieważ pan młody obiecał narzeczonej „wesele, które będzie długo pamiętała”[4]. Nie spodziewali się, że słowa te okażą się złowrogą przepowiednią.
Ślub odbył się w sobotę, 5 czerwca 1943 roku, o godzinie 12 w warszawskim kościele św. Aleksandra przy placu Trzech Krzyży. Zgodnie z życzeniem pary na mszy pojawili się żołnierze „Osy”-„Kosy 30” oraz przedstawiciele środowiska krakowskiego – uczestnicy zamachu na Krügera. Niestety, kiedy małżonkowie odeszli od ołtarza, przed świątynią – zamiast szpaleru ustawionego przez kolegów – czekało na nich gestapo. Aresztowano i przewieziono na Pawiak wszystkich znajdujących się wówczas się w kościele: 89 osób. Po selekcji zatrzymano 56 z nich. Wśród pojmanych był tzw. V-Mann (niem. Vertrauensmann), czyli konfident gestapo, który wskazał konspiratorów[5]. Rozstrzelano ośmiu mężczyzn i dwie kobiety. Jedna osoba, po przejściu ciężkiego śledztwa i z obawy, że nie zniesie kolejnych tortur, popełniła samobójstwo, połykając ukrytą w ubraniu truciznę.
Nieoczekiwanym zrządzeniem losu początkowo udało się uratować parę młodą. Dziewczyna nie była bezpośrednio zaangażowana w działalność konspiracyjną, a jej narzeczonego ocalił pisarz z kancelarii więziennej, wykreślając go z listy żywych. Po jakimś czasie Mieczysław został niestety rozstrzelany wraz z innymi więźniami Pawiaka. Teofila z rodziną trafiła do KL Auschwitz-Birkenau, a następnie do Offizierlager Saarbrücken i KL Ravensbrück. Na szczęście przeżyła.
Zuzanna Ginczanka, 1938 r.[Muzeum Literatury/EastNews]
Mieczysław Uniejewski[domena publiczna]
Zuzanna Ginczanka z nieznanym mężczyzną, Równe, czerwiec 1933 r.[EastNews]
Więźniowie obozów koncentracyjnych, zwłaszcza ci młodsi, niejednokrotnie wspominali o uczuciach, które rodziły się nawet w tak strasznych miejscach. Opowiedziała o tym między innymi Danuta Brzosko-Mędryk, przetrzymywana w KL Lublin (na Majdanku). Zakochała się w Andrzeju Czaykowskim, swoim – jako go nazywała – „wolnościowym” chłopaku. Mężczyzna kilka razy, dzięki pomocy znajomych, wszedł na teren obozu, jako że posiadał dokumenty zewnętrznego pracownika. Chciał osobiście podarować dziewczynie prezenty z dawno zapomnianego przez więźniarki świata: bukiet pąsowych róż, pączki od Bliklego, kobiece czasopisma.
Danusiu, gość do... ale pani Niusia nie kończy, bo za nią staje... Andrzej Czaykowski. Śmieje się, jakby lekko zażenowany niezapowiedzianą wizytą.
– Andrzej! – rzucam się w otwarte ramiona.
– Tylko nie becz! – woła ostrzegawczo Ala, wiedząc, że potrafię płakać i z radości.
– Po co znowu? Po co... – powtarzam, wtulając twarz w ramię, które mnie obejmuje.
– Przyniosłem paniom listy, ciastka, żurnal i kwiaty...
– Żurnal? Naprawdę? – pyta zaskoczona Malinka Bielicka.
– A czy nie jesteście kobietami, moje piękne panie?
Teraz widzę, że wszystkie są wzruszone tym hołdem, dawno nam nie składanym. Kobiety... Przecież zapominamy o tym powoli. Zapominamy, jak rysów własnych twarzy, które nie znają odbicia w lustrze. (...)
– Maleńka – szepcze Andrzej – przysuń się do mnie.
Dlaczego nie mogę zarzucić mu rąk na szyję i podać ust do pocałunku? Co mi przeszkadza? Te brudne, cuchnące sienniki, wrzaski Niemca, pamięć Wojtka czy... Nie wiem. Nie wiem. Czy on, czy w ogóle ktoś stamtąd zrozumie człowieka, który żyje jak my upodlony, odczłowieczony, codziennie bity, choćby nawet bez razów? Czy ktoś zrozumie nasze opory, zachwyty, uniesienia i miłość?[6].
W innym wspomnieniu kobieta opisała doświadczenia towarzyszących jej więźniarek, które zakochiwały się w widywanych przelotnie mężczyznach. Nawet te krótkie wspólne chwile – uśmiechy, ciepłe spojrzenia i towarzyszące im później myśli czy marzenia – okazywały się ważne. Stanowiły swego rodzaju kotwicę, która pozwalała przetrwać najtrudniejsze chwile zwątpienia, smutku i załamania. Danusia tak przedstawiła te niecodzienne spotkania i towarzyszące im emocje:
Tu w obozie rodzą się dziwne, platoniczne miłości, dzięki którym można przeżyć wzruszenie przelotnego spotkania, lecz z powodu nieobecności czyichś oczu i rozpacz, gdy nie otrzymuje się odpowiedzi. Ta miłość nie umniejsza uczucia do rodzin żyjących za drutami, to jest coś nagłego i wzruszającego jak zabłąkany fiołek w bukiecie róż. Myśli – to za mało. Uczucia, to za dużo. Więc ci, którzy jako tako zaspokajają żołądek, wylizują się ze śladów kija – szukają obiektu adoracji. Szczęśliwi, gdy znajdują odwzajemnioną, przedziwną obozową miłość[7].
Relacje między więźniami w obozach, gettach czy łagrach rzadko okazywały się jednak platoniczne. Oczywiście przyznawali to znacznie częściej mężczyźni niż kobiety. Zawierane wtedy związki oparte były na fascynacji i prawdziwych uczuciach, ale także czystej kalkulacji – możliwości otrzymywania dodatkowej porcji chleba, przydziału lżejszej pracy, chęci zaspokojenia potrzeb biologicznych czy przeżycia chwili przyjemności w obliczu nieustającego zagrożenia życia.
Choć za intymne spotkania groziły surowe kary i można było za nie utracić wszystkie niezbędne do przeżycia przywileje, często przyłapywano pary na takich schadzkach. W ich konsekwencji w KL Stutthof przyszło na świat kilkoro dzieci. Pisał o tym między innymi litewski poeta, prozaik i dramaturg Balys Sruoga, przetrzymywany w obozie w latach 1943–1945:
Miłość (...) w warunkach niewoli i separacji jednej płci od drugiej jest jedną z form tęsknoty trzymanego w zamknięciu człowieka za normalnym ludzkim życiem. (...) Jest rzeczą niewątpliwą, że obok mniej lub więcej autentycznych uczuć, które kazały pokonywać więźniom i więźniarkom niezwykłe przeszkody, by chociaż spojrzeć na ukochaną lub ukochanego lub spotkać się z nim skrycie, panoszyła się również w obozie stutthofskim zwyczajna rozpusta, uprawiana przez tak zwanych prominentów, których stać było na nią, nie tylko nie głodowali bowiem, ale jak na warunki obozowe, opływali w dostatki.
Miłość autentyczna prowadziła w wielu przypadkach do trwałych związków. Wiele z nich przeżyło obóz i kończyło się małżeństwem, które, o ile wiem, napotkać można w niejednym zakątku Polski. Czasami było to tylko erotyczne pragnienie, któremu nie towarzyszyło głębsze uczucie – ale czyż nie jest to zjawisko normalne, ludzkie, zwłaszcza w warunkach obozowych, gdy nie było ani czasu, ani miejsca na kultywowanie uczuć wysublimowanych[8].
Szczególnie okrutną formę karania kobiet za tego rodzaju relacje zastosowano w KL Stuthoff latem 1944 roku. Więźniarkom najpierw ogolono głowy, a potem skierowano je do karnego komanda, na którego czele stał Niemiec o nazwisku Lege. Trafił on do obozu za gwałty. Wymyślił, by „winne” zaprzęgnąć do ogromnego wozu, którego koła były wyższe od większości z nich. Znajdowała się na nim wielka beczka do wywozu nieczystości z męskich baraków. Kobiety musiały zaciągnąć ją na pobliskie pole i tam opróżnić. I tak przez dwa tygodnie – do momentu aż wóz nie przewrócił się i nie połamał nóg jednej z więźniarek[9].
O tym, że bogate życie erotyczne kwitło również w gettach, świadczy relacja Noemi Wigdorowicz-Makower – lekarki, która w warszawskiej dzielnicy zamkniętej poznała swojego przyszłego męża Henryka (ich historię przedstawiam szerzej w części trzeciej):
Dookoła widać wszędzie parki, już sformowane, albo też w trakcie tworzenia się. Miłość we wszelkich odmianach, nierzadko trwałe uczucie młodych ludzi, albo też perfidne wyuzdanie wraz z częstą zmianą partnerów. Zatwardziali kawalerowie zatęsknili za życiem małżeńskim, stare zasuszone panny znajdują amatorów; w dawno „wypalonych piecach” wdowców po sześćdziesiątce znowuż diabeł pali.
Dancingi pełne, młode dziewczyny tulą się do swoich przypadkowych partnerów, w przeczuciu nieznanych, ale już oczekiwanych pieszczot, prężą się im piersi. (...) Sprzedajna miłość też kwitnie. Już jedenastoletnie dziewczynki wychodzą na ulicę, trzeba przecież jeść! Życie przesiąknięte jest nędzą i erotyzmem, muzyką upojnego tanga, i „muzyką strzałów”. A może jutro trafi mnie kula? Prędzej, prędzej, carpe diem, dziś należy do mnie. (...) Byle zdążyć jeszcze przed śmiercią upić trochę rozkoszy z pucharu życia. (...) Zmysły są wyostrzone, czujne, wciągają wraz ze strachem woń prochu, a z lubością woń ciała, która przepowiada zapomnienie[10].
Szczególną próbę trwałości uczuć przeszły małżeństwa polsko-ukraińskie podczas rzezi wołyńskiej. Można tu mówić o kilku scenariuszach: oboje małżonkowie ginęli z rąk band nacjonalistów; jedno z nich (pochodzenia ukraińskiego) pokazowo wyrzekało się drugiego, poświęcając go „na ołtarzu walki o wolną ojczyznę”; mąż i żona wspólnie uciekali, najpierw do większego miasta, na przykład Lwowa, a następnie, po zakończeniu działań wojennych, do Polski, najczęściej na tzw. Ziemie Odzyskane. W tym ostatnim przypadku ich sytuacja była stosunkowo najlepsza, jeśli przyłączyli się do mieszkającej już na danym terenie wspólnoty ukraińskiej. W przeciwnym razie musieli zwykle ukrywać swą tożsamość czy wyznanie, a co za tym idzie – żyć w poczuciu zagrożenia, pośród wzajemnych pretensji i oskarżeń, braku zrozumienia i wsparcia.
Dokumenty poświadczające zbrodnię dokonaną wówczas na Polakach, a także ich ukraińskich małżonkach, porażają skalą okrucieństwa, bestialstwa i nienawiści. Oto kilka przykładów: Polki pojmane przez bandy nacjonalistów najpierw były zbiorowo gwałcone, a potem zabijane. Czasami na ich nagich ciałach umieszczano szarfy z napisem: „Laszki tak powinny ginąć”. Schwytanych mężczyzn bito, a następnie okaleczano. Do stałych praktyk należało odzieranie ze skóry, wyrywanie żył i narządów wewnętrznych, wydłubywanie oczu.
Nie oszczędzano także Ukrainek, które poślubiły Polaków. Jedną z najczęściej stosowanych wobec nich kar – a raczej zbrodni – były grupowe gwałty. Taki los spotykał również córki mieszanych małżeństw. Panowało przekonanie, że dzięki temu ciała kobiet, dziewcząt, a czasem wręcz dzieci, zostaną „oczyszczone”, a ich winy – zmazane. Do tego typu zachowań nawoływały hasła głoszone przez nacjonalistów na wiecach, przy ogniskach, w przydrożnych gospodach, ale i przez księży w cerkwiach. Ci, którzy dopuścili się „zdrady”, mogli zmyć z siebie hańbę jedynie przez rozlew krwi – wymordowanie polskiej gałęzi własnej rodziny.
Wasyl Łozowyj opisał, co od samozwańczego przywódcy grupy usłyszał jeden z Ukraińców chcących wstąpić w szeregi nacjonalistów:
– Mówią, że masz żonę Polkę... Teraz zrobisz z nią porządek i będziesz wolnym Kozakiem... Wiemy: twoja żona, twoje dzieci. U nas w Galicji dziewczęta idą po linii matki. Znaczy, że i one Laszęta. A my wszystkich Lachów, starych i małych, ot tak! – wyciągnął nóż i trzymając go za rączkę pchnął przed siebie.
– Na ostrze, jak żaby... Jednym słowem zaczynaj druhu, zaczynaj... Czytałeś Tarasa Bulbę? Własnymi rękami syna zakatrupił.
Następuje scena zabijania żony.
– Śmierć! Śmierć Lachom! – ryczeli za jego plecami esbowcy. – A teraz za jednym zamachem bachorów... Dawaj bachorów za jednym razem! Słyszysz?!... Kończ, jakeś zaczął[11].
Rzadko opisywane są z kolei związki przymusowych robotników wysłanych do III Rzeszy i mieszkających tam Niemek. Być może to dlatego niewiele osób zdaje sobie sprawę, że jedną z najpoważniejszych zbrodni Polaków noszących na ubraniach znak z literą „P” (symbol przypisany robotnikom przymusowym) było „spółkowanie z kobietą niemiecką lub mężczyzną niemieckim, względnie zbliżenie niemoralne do nich”. Groziła za to kara śmierci. Podstawą do takiego działania stał się tajny okólnik Heinricha Himmlera, Reichsführera SS i komisarza do spraw umacniania niemczyzny, z dnia 8 marca 1940 roku. Nakazano w nim „specjalnie” traktować mężczyzn utrzymujących stosunki seksualne z Niemkami. Wyroki zapadały bez orzecznictwa sądu, jedynie na podstawie przeprowadzonego przez gestapo śledztwa. Do historii przeszło nawet określenie „skazanie na mocy tzw. polskich dekretów”[12].
Historyk Thomas Muggenthaler dotarł w archiwach do akt 22 polskich robotników przymusowych pracujących na terenie Dolnej Bawarii (Niederbayern) i Górnego Palatynatu (Oberpfalz). „Dopuścili się” oni w latach 1941–1943 złamania zakazu kontaktu z obywatelkami III Rzeszy, za co zostali w większości powieszeni podczas zbiorowych egzekucji. Szacuje się, że wykonano około 700 takich wyroków[13].
W archiwum zachowały się między innymi dokumenty i zdjęcia z egzekucji Juliana Majki (por. s. 344), zakochanego w siedemnastoletniej Niemce. Gdy dziewczyna zaszła w ciążę, mężczyzna został aresztowany. Stracono go w Michelsneukirchen, 18 kwietnia 1941 roku. Jego śmierć miała być ostrzeżeniem dla innych robotników przymusowych.
Historię tę syn pary poznał dopiero w roku 2003, po 59 latach od śmierci ojca. Jadąc na grób matki, przypadkiem usłyszał audycję radiową, w której opowiedziano o losach jego rodziców. Zaskoczony tym odkryciem porozmawiał z jednym z krewnych. Ten potwierdził, że młodzi naprawdę się kochali, a Julian planował po wojnie zabrać dziewczynę ze sobą do ojczyzny. Mężczyzna przeżył szok, ale po jakimś czasie stwierdził: „To była miłość!”[14].
W trakcie przygotowywania niniejszej książki temat miłości polskich robotników przymusowych i niemieckich kobiet nabrał dla mnie wyjątkowego wydźwięku. W części szóstej opisałam historię Marii Fischer i Kazimierza Woźnickiego, którzy poznali się we wsi Yach w Schwarzwaldzie. Dzięki wsparciu redaktora prowadzącego, Bartłomieja Kaftana, udało nam się skontaktować z mieszkańcami miejscowości. Okazało się, że pamięć o Marii i Kazimierzu jest wśród nich nadal żywa, a Polaka wielu wspomina jako bardzo dobrego, ciepłego, serdecznego człowieka. Udostępnione mi przez niemieckiego historyka, Heiko Haumanna, bardzo cenne, wręcz unikatowe dokumenty, oraz informacje przekazane przez Karla Fischera, krewnego Marii, i Andreasa Werneta, który miał okazję poznać Kazimierza Woźnickiego, rzucają nowe światło na to zagadnienie.
Sytuacji, w których to Polka, pracownica przymusowa, zakochiwała się w Niemcu, było znacznie mniej. Ale i takie się zdarzały, o czym świadczy choćby historia siedemnastoletniej Heleny Wolskiej ze Staszowa w powiecie piotrkowskim. W 1940 roku z jednym z pierwszych transportów robotników przymusowych trafiła ona na Dolny Śląsk – najpierw do Liegnitz (Legnicy), a następnie do Goldbergu (Złotoryi) i wsi Wolfsdorf (Wilków). Pracowała w dużym, nowoczesnym gospodarstwie rodziny Matzke. Pewnego dnia do rodziców przyjechał Konrad Matzke, żołnierz Wehrmachtu. Młodzi zakochali się w sobie „bez pamięci”, jak stwierdziła Helena, nie bacząc na to, że należą do narodów będących ze sobą w stanie wojny. Nie ukrywali swoich uczuć, a rodzina nie miała nic przeciwko ich miłości. Niestety, wkrótce stali się tematem plotek w całej okolicy. Aż w końcu pewnego dnia przed dom państwa Matzke przyjechało gestapo. Konrad trafił do kompanii karnej na froncie wschodnim, a Helena na pięć tygodni do aresztu. Gdyby była w ciąży, prawdopodobnie groziłoby jej zesłanie do KL Gross-Rosen. Badający ją lekarz stwierdził jednak, że młodzi ludzie byli tylko przyjaciółmi. Przydzielono ją do innych gospodarstw – najpierw w Kunitz (Kunicach), a następnie Pansdorfie (Pątnówku). Po wojnie pozostała w Legnicy, gdzie poznała Polaka, który wrócił z robót przymusowych w Niemczech. Stworzyła z nim udane i szczęśliwe małżeństwo[15].
Wyjątkowo dramatyczne okazały się losy mieszkańców gett: ponad 400 dzielnic zamkniętych utworzonych przez Niemców na terytorium Generalnego Gubernatorstwa. Do zajęcia się tym tematem zainspirowała mnie książka I była miłość w getcie – pokłosie rozmów Pauli Sawickiej z Markiem Edelmanem. Niestety, jej autor o własnych doświadczeniach opowiadał mało i niechętnie. W sposób otwarty zdecydował się podzielić tylko jedną historią. Pewnego wieczora wracał z akcji przeprowadzonej przez Żydowską Organizację Bojową (ŻOB). Wchodząc na klatkę schodową domu, w którym mieszkał, zauważył cień. Jego wyciągnięta ręka trafiła na grubo splecione warkocze. „Objęli się i weszli na pierwsze piętro. I już przez całą wojnę razem zostali. Przeszli razem wszystko, co najgorsze i co najlepsze podczas okupacji. Po wojnie ona wyjechała do Ameryki, sama. On został. Nauczyli się siebie, nauczyli się być jednością. Po dwudziestu latach znów się spotkali. Chociaż przez ten czas każde z nich żyło innym życiem, dalej byli jednością”[16].
Jolanta Dylewska, reżyserka filmu opartego na motywach książki, zauważyła, że w przytoczonych historiach z dzielnicy zamkniętej Marek Edelman odwoływał się do emocji, które każde z nas może odnaleźć w swoim życiu. A gdy tylko odważy się je przyjąć, na nowo odkryje w sobie dobro, piękno i spokój.
Marek krzyczy do nas: otwórz się na miłość, kochaj, daj się kochać, pokochaj kogoś. A wszystko będzie dobrze – jeżeli wtedy, tam, było dobrze i wtedy mogliśmy znaleźć naszą kroplę szczęścia... Bo Marek tak do mnie kiedyś krzyczał poza kamerą: Ty nic nie zrozumiesz, bo nie wiesz, co to było bać się przez cały dzień, ale wiedzieć, że w nocy czeka na ciebie kropla szczęścia. Więc obyśmy wszyscy szukali i znajdywali nasze osobiste krople szczęścia – i lepiej żyli dzięki temu[17].
O tym właśnie opowiada niniejsza książka. O ludziach, dla których przeżywane podczas okupacji uczucie okazywało się równie ważne, co walka o wolność. O miłości doświadczanej w obliczu wojny, totalitaryzmu, zniewolenia, zagłady, terroru, zbrodni i śmierci. Ale także o tym, że w świecie pozbawionym ideałów, a nawet jakichkolwiek ludzkich odruchów, da się zachować nadzieję, wiarę w lepsze jutro, a przede wszystkim człowieczeństwo. Spotkać miłość tam, gdzie nikt nie odważyłby się jej szukać: za drutami kolczastymi obozów i łagrów, za murami gett, kratami więzień niemieckich, radzieckich i ubeckich, podczas niewolniczej pracy na robotach w III Rzeszy czy w azjatyckich sowchozach.
Nawet tam – w świecie przepełnionym cierpieniem, głodem, nieustannym zagrożeniem życia – ludzie lgnęli do siebie. Szukali swojego towarzystwa, bliskości, wsparcia i ciepła. Okazywali sobie czułość i troskę. Kochali się, uprawiali seks, współdzielili życie. Potrafili odnaleźć miłość i chwile szczęścia.
Losy bohaterów niniejszej książki są potwierdzeniem tezy, że nienawiść jest łatwa, a miłość wymaga wysiłku i poświęceń. Można się o tym przekonać, poznając wojenne historie najwybitniejszych artystów polskiej estrady, filmu i teatru: Hanki Ordonówny, Wiery Gran czy Witolda Zacharewicza, a także rodziny słynnego reżysera Romana Polańskiego; ludzi pióra: Stanisławy Fleszarowej-Muskat, Tadeusza Borowskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego; sportowców, w tym pilotki szybowcowej i spadochroniarki Janiny Lewandowskiej, wioślarza gdańskiej Gedanii, Michała Szucy oraz boksera Szapsela Rotholca; a także osób będących pierwowzorami bohaterów filmów „Popiół i diament”, „Mała Moskwa” czy „W zawieszeniu”.
Początkowo planowałam pogrupować ich historie wedle miejsc, w których osadzeni zostali bohaterowie: obozów, gett, więzień, łagrów czy miejscowości w III Rzeszy, do których trafili na roboty przymusowe. Klucz ten wydał mi się precyzyjny. Po namyśle stwierdziłam jednak, że może odwracać uwagę Czytelnika od tego, co stanowi sedno zebranych tu opowieści: miłości silniejszej niż jakiekolwiek przeciwieństwa.
Skoncentrowałam się więc na tym, jakiego aspektu uczucia i relacji dotyczy dana historia – czy to opowieść o początkach znajomości, rozłące albo rozstaniu – a także czy na pierwszy plan wysuwa się w niej opowieść mężczyzny, czy może kobiety. Otwiera to oczywiście rozległe pole do dyskusji, o czym jest dana historia. Wszelkie oceny będą tu niezwykle subiektywne – oparte na wrażeniach, przekonaniach, własnych doświadczeniach, a nawet ranach. Każdy z Czytelników zwróci pewnie uwagę na inny aspekt poszczególnych opowieści. Ile osób, tyle opinii, interpretacji, propozycji – i każdy będzie miał na swój sposób rację. Warto pamiętać więc, że zaproponowany podział jest umowny i stanowi mój subiektywny wybór. Być może skłoni on Czytelników do refleksji i zastanawiania się nad tym, czym tak naprawdę jest i jak objawia się miłość. Uważam, że taka dyskusja i związane z nią emocje to najlepsza rzecz, jaka mogłaby się przydarzyć każdej książce i jej autorce lub autorowi.
Niniejsza publikacja ma również charakter osobisty. Dzięki niej poznałam lepiej dzieje mojej rodziny. Między innymi historię babci Krysi, której zakochany w niej chłopak wpisał na pamiątkowej fotografii w 1940 roku przepiękną dedykację, oraz losy dziadka Mietka i babci Jadzi, którzy – gdyby nie wybuch wojny – prawdopodobnie by się nie poznali i nie pobrali w styczniu 1940 roku. Ich małżeńskie szczęście nie trwało długo. Za próbę udzielenia pomocy więźniom politycznym dziadek trafił do hitlerowskiego więzienia. Niebawem spotkał w nim również żonę. Babcia została aresztowana, bo – chcąc pożyczyć szklankę cukru czy mąki – zapukała w niewłaściwej chwili do sąsiadki, u której Niemcy urządzili akurat tzw. kocioł, czyli zasadzkę.
Moja babcia Jadzia z córką Haneczką. Być może to podczas tej zimy musiała sama zajmować się dzieckiem, gdy dziadek przebywał w hitlerowskim więzieniu.[arch. autorki]
Moja babcia Krysia, grudzień 1939 r. Pół roku później zakochany w niej kolega napisał na pamiątkowym zdjęciu dedykację: „Na czym polega miłość... nie wiem. Ale jeśli kiedyś będziesz miała dla mnie trochę sympatii, to wspomnij mnie czasem i się uśmiechnij. Lutek, 2 maja 1940 roku”.[arch. autorki]
Dopiero w trakcie pracy nad książką uświadomiłam sobie, jak bardzo i moją rodzinę dotknęło doświadczenie Katynia oraz obozów koncentracyjnych, o czym więcej piszę w zakończeniu. Z tego względu niniejszą publikację chciałabym zadedykować pamięci moich dziadków i pradziadków, a w szczególności Marii i Mariannie oraz wujkowi Wieśkowi, który na dwa tygodnie przed śmiercią, jako ostatni świadek, podzielił się ze mną wspomnieniami i refleksjami.
Za pomoc okazaną podczas pracy nad niniejszą publikacją chciałabym podziękować następującym instytucjom: Archiv des Heimat- und Landschaftspflegevereins Yach, Archiwum Straży Granicznej w Szczecinie, Bibliotece Gdańskiej PAN, Bibliotece Narodowej, Bibliotece Publicznej w Legnicy, Bibliotece Publicznej w Piasecznie, Bibliotece Publicznej w Zalesiu Dolnym, Instytutowi Pamięci Narodowej, KZ-Gedenkstätte Flossenbürg, Muzeum Historyczno-Archeologicznemu w Ostrowcu Świętokrzyskim, Muzeum Miedzi w Legnicy, Muzeum Państwowemu Auschwitz-Birkenau, Muzeum Regionalnemu Kielc, Muzeum Regionalnemu w Pińczowie, Muzeum Stutthof w Sztutowie i Państwowemu Muzeum na Majdanku.
Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję także do osób, które w różnorodny sposób przyczyniły się do powstania niniejszej pracy. Należą do nich: Wojciech Bałabański, Marzena Biegała, Sylwia Chojnacka-Tuzimek, Anna Cubała-Wojcicka, Beata Dobkowska, Danuta Drywa, Janina Filipecka, Wacław Filipecki, Wiesław Filipecki, Karl Fischer, Maciej Gablankowski, Anna Gątowska, Franciszek Grzywacz, Heiko Haumann, Jürgen Herr, Bartłomiej Kaftan, Marcin Kolasa, Ilona Kowalska, Radosław Kowalski, Maciej Kreyer-Nowak, Waldemar Krzystek, Irena Makower, Marcin Makuch, Monika Mielke, Barbara Miśkiewicz, Grzegorz Motyka, Katarzyna Nabiałek, Natalia Nowak, Siergiej Nowikov, Joanna Ostrowska, Katarzyna Promińska, Joanna Rawik, Iza Reicher, Tadeusz Samborski, Marzena Smolak, Agnieszka Sokołowska, Maja Sokołowska, Maciej Sokołowski, Marek Tyka, Paweł Ukielski, Tomasz Urzykowski, Andreas Wernet, Mariola i Paweł Wieczorkiewiczowie, Wiesław Wisiecki, Łukasz Wojnar, Anna Wójcik, Marek Wójcicki, Małgorzata Wryk, Magdalena Ziółek-Wojnar, Renata Żołna i Marek Żołna, a także moi Rodzice, Anna i Janusz Cubałowie.
CZĘŚĆ I
Pierwsze kroki
Chusteczka ze słowem: „Kocham”
Barbara Zielazek-Kobylańska i Marian Frankowski
Kiedy myślę o ich historii, mam przed oczami przede wszystkim fotografie. Najpierw widzę zdjęcie uśmiechających się, zakochanych młodych ludzi stojących w ogrodzie pełnym róż. Przystojny mężczyzna ma na sobie mundur, a kobieta o pięknych, długich włosach ubrana jest w letnią sukienkę. Kolejny obraz to starsza pani, która ze wzruszeniem przegląda fotografie w starym rodzinnym albumie. Niestety, z losami Barbary Zielazek-Kobylańskiej i Mariana Frankowskiego nieodłącznie kojarzy mi się także zdjęcie, które widziałam na ekspozycji w poznańskim Forcie VII – zrobili je gestapowcy dokumentujący materiały zabrane z mieszkań członków Narodowej Organizacji Bojowej.
Basia swoje pierwsze zauroczenie przeżyła w stolicy Wielkopolski. Czy to była miłość? Nawet u kresu życia nie potrafiła jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Los dał jej za mało czasu, by mogła się o tym przekonać. Wspominając sympatię – swego dalekiego kuzyna, Mariana Frankowskiego, powiedziała: „Byliśmy z Marysiem szczęśliwi, nie spodziewaliśmy się tragedii”[1].
Znali się od dziecka, widywali na rodzinnych uroczystościach oraz podczas wakacji. Wiosną 1939 roku okazało się, że łączy ich coś więcej niż zwykła sympatia. Ale w Wielkopolsce graniczącej z III Rzeszą coraz częściej mówiło się wtedy o możliwości wybuchu wojny, a zapobiegliwi i racjonalni w swych działaniach mieszkańcy myśleli raczej o odparciu ewentualnego ataku. W zamieszaniu, które zapanowało, sprawy sercowe zeszły na dalszy plan.
W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku, korzystając z uroków lata, dziewczyna przebywała w domu rodzinnym ukochanego. Pewnego ranka jej ciocia weszła do pokoju, mówiąc: „Basiu, wstawaj! Jest mobilizacja!”. Ta natychmiast zerwała się z łóżka. Po chwili zobaczyła Marysia. Wyglądał inaczej niż zwykle, miał na sobie mundur wojskowy. Udało mu się namówić obie kobiety, by poszli sobie zrobić w ogrodzie pamiątkowe zdjęcia. Uwielbiał wszystko utrwalać na fotografiach – miał ich całe stosy. Tak, jakby przeczuwał, że trzeba upamiętnić każdy szczęśliwy moment, zadbać o to, by po razem przeżytych chwilach pozostała jakaś pamiątka. Gdy wrócili do domu, pożegnał się i wyruszył prosto do jednostki.
Po klęsce wojny obronnej 1939 roku Maryś powrócił do Poznania. Bardzo szybko przyłączył się do jednej z organizacji konspiracyjnych, których w Wielkopolsce działało wówczas wiele. Został żołnierzem Narodowej Organizacji Bojowej.
Basia nie uczestniczyła w życiu konspiracyjnym, ale dzięki ukochanemu mężczyźnie miewała kontakt z osobami działającymi w podziemiu. Podczas wspólnych spacerów po mieście Maryś wielokrotnie na chwilę znikał. Widziała, jak w bramie pobliskiej kamienicy zamieniał z kimś kilka słów, przekazywał kartkę albo niewielki pakunek. Nigdy jednak nie pytała o szczegóły. On również nie kwapił się do zwierzeń, w obawie o jej bezpieczeństwo. Terror okupanta na ziemiach wcielonych do III Rzeszy był wyjątkowo nasilony. A w mieście, w którym od lat żyli obok siebie Niemcy i Polacy, nie brakowało konfidentów. Basia dopiero po wojnie dowiedziała się, że ukochany należał do grona liderów Narodowej Organizacji Bojowej.
Pewnego dnia jeden z członków tej struktury został aresztowany. Po wyjątkowo krótkim śledztwie wyszedł na wolność – nie nawiązał wówczas kontaktu z organizacją, lecz koledzy widywali go na ulicach miasta. Zapanowała konsternacja. Jedni uważali, że należy natychmiast opuścić Poznań. Inni, podejrzewając zdradę, sugerowali wykonanie wyroku. Jednak, ze względu na brak mocnych dowodów, zdecydowano się tylko na zmianę adresów zamieszkania. Pomimo podjętych działań, którejś nocy wszyscy członkowie Narodowej Organizacji Bojowej przebywający w Poznaniu zostali aresztowani i osadzeni w Forcie VII. Prawdopodobnie to wtedy wykonano fotografię przedstawiającą materiały znalezione w mieszkaniach konspiratorów: broń, radiostację, prasę podziemną.
Uroczyste zaprzysiężenie niemieckich oddziałów, złożonych z rekrutów pochodzących z Poznania, na Wilhelmplatz (obecnie plac Wolności).[Narodowe Archiwum Cyfrowe]
Gmach NSDAP w Poznaniu,wrzesień 1939 r.[Narodowe Archiwum Cyfrowe]
Tablica upamiętniająca zamordowanych żołnierzy Narodowej Organizacji Bojowej, poznański Fort VII[fot. autorki]
Brama poznańskiego Fortu VII[fot. autorki]
Basia dowiedziała się o wszystkim następnego ranka od jednego z krewnych. Dodatkowe informacje przekazała żona brata jej narzeczonego, Mścisława Frankowskiego, który, podobnie jak Maryś, trafił w ręce Niemców. Obie kobiety, tak jak bliscy innych więźniów, postanowiły przygotować paczki dla swoich ukochanych. Raz w tygodniu zanosiło się je do sortowni, która znajdowała się w budynku administracji obozu. W taki sposób można było dostarczyć czyste ubrania oraz żywność. Przy dużym szczęściu czasami udawało się przekazać jakąś wiadomość. Niemcy przygotowali listę dozwolonych produktów. Po latach Barbara pamiętała, że znajdowały się na niej na pewno chleb i cebula. Więźniowie w jednym z grypsów prosili o miód dla ciężko pobitego Marysia. Niestety przesłanie go było niemożliwe – każdy pakunek dokładnie sprawdzano. Wszystkie produkty spoza listy lub te, które szczególnie spodobały się strażnikom, nie trafiały do adresatów. Z pola znajdującego się obok sortowni krewni mogli zabrać brudne ubrania więźniów, zawinięte w stare gazety.
Basia przygotowała pierwszą paczkę i z drżeniem serca wyruszyła do Fortu VII. Strażnik w sortowni skrupulatnie spisywał wszystkie informacje. Dziewczyna nie wiedziała, czy ma podać konspiracyjne, czy prawdziwe nazwisko ukochanego. Zaryzykowała, mówiąc, że przyszła w sprawie Wojciecha Klinge (konspiracyjne nazwisko Marysia). To była dobra decyzja. Po chwili wydano jej paczkę z zakrwawioną odzieżą.
Kiedy pojawiła się następnym razem, musiała stanąć w długiej kolejce. Tego dnia chętnych do oddania paczki dla więźniów było bardzo wielu. Podeszła do niej Fela – żona Mścicha (jak najczęściej mówiło się o Mścisławie). Powiedziała: „Basia, przyszłaś pięć minut za późno. Byś widziała Marysia. Bo wysiadali z tej ciężarówki przed bramą. (...) Słuchaj, on nie schodził. Oni go na rękach... Z góry, z samochodu wzięli go ci więźniowie, nieśli go na rękach”[2]. Gestapowcy, rozwścieczeni faktem, że mężczyzna do niczego się nie przyznaje, pobili go do nieprzytomności.
Ubrania, które dziewczyna otrzymywała z aresztu, były pełne wszy. Maryś przed włożeniem odzieży do paczki zawijał ją w stare gazety, więc Basia przed spaleniem oglądała uważnie każdy skrawek papieru, szukając jakiejś wiadomości. Aż w końcu dostrzegła napis przeznaczony tylko dla jej oczu. Na białej chusteczce białymi nićmi wyhaftowane było niewprawną ręką jedno słowo: „Kocham”.
Dziewczyna zdążyła wysłać tylko trzy paczki. Obawiała się, że i ona zostanie aresztowana. Mieli przecież z Marysiem tak dużo wspólnych zdjęć, które z pewnością trafiły w ręce gestapo. Dlatego na pewien czas wyjechała do pobliskiego Kiekrza (obecnie leżącego już w granicach administracyjnych Poznania). Ale, gdy przez dłuższy czas gestapo nie wykazywało nią zainteresowania, wróciła do miasta. To, że nie została wezwana do złożenia zeznań, zawdzięczała prawdopodobnie niezłomnej postawie narzeczonego. Choć, gdy byli razem, nie rozmawiali na tematy związane z konspiracją, pewnego dnia usłyszała od ukochanego słowa: „Wiesz, co? Gdyby mnie zabrali czasem, to ze mnie mogą ściągać skórę. Ja będę zawsze mówił to, co na początku powiedziałem. Nie zmienię zdania”[3].
Niebawem te słowa okazały się smutną przepowiednią. Maryś przeszedł bardzo ciężkie śledztwo. Był bity, wręcz maltretowany. Nie wiadomo, czy został zamęczony jeszcze w Poznaniu, czy też przewieziono go wraz z innymi konspiratorami z Narodowej Organizacji Bojowej do Berlina, gdzie w roku 1942 całą grupę skazano na karę śmierci „za zdradę stanu” i rozstrzelano. Basia uważała, że bardziej prawdopodobna jest pierwsza wersja wydarzeń. Ona sama po jakimś czasie została przymusowo przeniesiona z Poznania do Jarocina, gdzie pracowała w wielkiej szwalni, szyjąc niemieckie mundury.
Kiedy w roku 2022 pisałam książkę poświęconą Wielkopolanom uczestniczącym w powstaniu warszawskim, odwiedziłam poznański Fort VII i utworzone tam muzeum. Na zewnątrz znajduje się mnóstwo tablic, upamiętniających zamordowanych w tym miejscu więźniów. Ale moją uwagę przykuła jedna, poświęcona Narodowej Organizacji Bojowej, choć wówczas nie miałam nawet pojęcia o istnieniu takiej struktury. Oglądając ekspozycję, widziałam mnóstwo ciekawych zdjęć i dokumentów. Najbardziej zapamiętałam fotografię z materiałami znalezionymi w mieszkaniach konspiratorów należących do NOB-u. Czy była to zapowiedź tego, że już niebawem poznam tragiczne losy Basi i Marysia?
Fiołki na Majdanku
Ewa Walecka i Edward Laskus
Historia Ewy i Edwarda to dowód, że gdy miłość rozkwita między dwojgiem ludzi, dzieją się prawdziwe cuda. Nawet w piekle, jakim był obóz koncentracyjny na Majdanku, mogą pojawić się alpejskie fiołki, a w powietrzu, zamiast okropnego odoru więziennych baraków, wyczuwalny będzie subtelny zapach perfum Soir de Paris. Niewyobrażalne? A jednak... Bo czego nie zrobiłby zakochany mężczyzna dla tak pięknej kobiety jak Ewa Walecka?
Uroda dziewczyny była naprawdę wyjątkowa. Widoczne jest to zarówno na zdjęciach zachowanych z okresu okupacji, jak i na materiale filmowym, gdzie już jako elegancka starsza dama opowiada o miłości przeżytej na Majdanku.
Zanim tam trafiła, beztrosko chodziła ulicami rodzinnego Piotrkowa Trybunalskiego, uśmiechając się do mijanych mężczyzn. Nie było takiego, który zdołałby przejść obojętnie obok tej ślicznej nastolatki.
Kiedy wybuchła wojna, zaangażowała się w działalność konspiracyjną. W jej domu odbywały się zebrania żołnierzy Armii Krajowej. Ale po jakimś czasie gestapo wpadło na ślad konspiratorów. Drugiego stycznia 1943 roku Ewa została zatrzymana i osadzona w areszcie, skąd przewieziono ją najpierw do więzienia w Radomiu, a następnie – 8 stycznia 1943 roku, do KL Lublin (Majdanek).
Początkowo trafiła do pracy w obozowej pralni. Następnie przydzielono ją jako pomoc domową do willi komendantów obozu – Hermanna Florstedta, a później – Martina Weissa.
Edward Laskus pochodził z Warszawy. W rodzinnym mieście zaangażowany był w działalność konspiracyjną, za co trafił na Pawiak. W styczniu 1943 roku przewieziono go do KL Lublin. Na Majdanku pracował w jednym z komand zewnętrznych, co umożliwiało mu kontakty z tzw. pracownikami wolnościowymi. To dawało liczne przywileje. Chętnie pomagał innym więźniom w przekazywaniu grypsów, leków i żywności.
Na Ewę, wyróżniającą się niepospolitą urodą, zwrócił uwagę od razu. O okolicznościach ich pierwszego spotkania była więźniarka tak opowiadała po latach:
Poznałam Edwarda, Edwarda w pasiakach, chłopca, który, jak mnie kiedyś zobaczył pierwszy raz, to mówi: skąd się ta blondynka tu wzięła? Skąd pani jest? Ja mówię: z Piotrkowa. A ja jestem z Warszawy! Będę o panią dbał, będę przysyłał, co będę mógł. Tak powiedział. Młody, wysoki, o pięknych zębach. Rzeczywiście, wieczorem koleżanki mi przyniosły kawałek kiełbasy i list od niego, gryps. I napisał mi w liście, że bardzo będzie dbał o mnie, w miarę możliwości w obozie i przysyłał mi cebulę. I nawet mi przysłał kiedyś długie, z cholewkami buciki, bo zobaczył, że krew mi leci z nóg. Objawienie w obozie![4]
Troszcząc się o dziewczynę i chcąc sprawić jej przyjemność, Edward wielokrotnie się narażał. Nawet za krótki, przelotny kontakt czy próbę dostarczenia upominku bywał wręcz katowany przez strażników. Pewnego dnia przyniósł jej książkę z wierszami, które w obozowych realiach stanowiły swoistą przepustkę do dawno zapomnianego świata.
Wspominając tamte chwile, Ewa stwierdziła: „Ta nasza (...) obozowa miłość była dla mnie jakby tlenem, kiedy mijały się nasze komanda, serce biło mi mocniej, tętno miało prawie 200 uderzeń na minutę. (...) Tak to już jest... Człowiek zakochany bardziej chce żyć”[5].
Ewa Walecka[arch. Państwowego Muzeum na Majdanku/domena publiczna]
Pomnik Walki i Męczeństwa w Państwowym Muzeum na Majdanku, zaprojektowany przez powstańca warszawskiego Wiktora Tołkina.[fot. autorki]
Młodzi ludzie z dnia na dzień stawali się sobie coraz bliżsi. O tym, jak ważne było, by w obozowej rzeczywistości mieć człowieka, na którego można liczyć, dziewczyna pisała w grypsach do matki. W jednym z nich pojawiły się słowa: „Wiesz przecież, że nie jest mi tak źle, że mam kogoś kochanego, który okazuje mi bardzo dużo serca, nie pozwoli smucić się i płakać, pociesza, że przecież kiedyś skończy się to nasze ciężkie życie”[6].
Edward postarał się, by święta Bożego Narodzenia upłynęły Ewie w przyjemnym nastroju. Zorganizował dla niej uroczą niespodziankę, którą tak opisała:
Każda Wigilia – jakieś oczekiwanie. (...) A na Majdanku, w Boże Narodzenie, w dzień moich imienin, dostałam paczuszkę od Edwarda. Małą paczuszkę, takie pudełeczko. Ja otwieram, a tam są fiołki alpejskie w wacie, czerwone fiołki alpejskie... I co? Maleńka flaszeczka, taka szafirowa fiolka Soir de Paris – perfumki. W obozie! To było coś nadzwyczajnego[7].
Dziewczyna dnia 19 kwietnia 1944 roku przeniesiona została do KL Ravensbrück. Tu było jej o wiele trudniej przetrwać. Gdy zabrakło Edwarda, mogła liczyć wyłącznie na siebie. Mężczyznę z KL Lublin przewieziono na Dolny Śląsk – do KL Gross-Rosen.
W kwietniu 1945 roku, po wyzwoleniu obozu, Ewa trafiła wraz z Czerwonym Krzyżem na leczenie do Szwecji. Po siedmiu miesiącach rekonwalescencji, wróciła do Polski, do rodzinnego Piotrkowa. I chociaż jej związek z Edwardem nie przetrwał próby czasu, nigdy o sobie nie zapomnieli. Po wielu latach wciąż wspominali się z sympatią i dużym wzruszeniem.
A Ewa tak podsumowała znaczenie tej znajomości:
Miłość, którą przeżyłam w obozie, pozwoliła mi spoglądać jaśniej w każdy nowy dzień. Spowodowała, że staliśmy się w obozie bardzo czujni i tak bardzo chcieliśmy przetrwać. Ale póki co, to byliśmy zakotwiczeni w tej obozowej rzeczywistości, w której w każdej chwili czyhało na nas niebezpieczeństwo[8].
Włosy
Samuel Willenberg i Rut Dorfman
Do baraku obozu zagłady w Treblince weszła grupa kobiet. Na rozkaz Niemców zaczęły się rozbierać. W sali obok, przy niewielkich taboretach, na których za chwilę miały usiąść, stali więźniowie z komanda dezynfekcyjnego, ubrani w białe fartuchy. Każdy z mężczyzn trzymał w dłoniach nożyczki.
Przez otwór w ścianie widzieli, jak kobiety wzajemnie sobie pomagały. Niektóre przyszły tu z małymi dziećmi, tulącymi teraz swe wątłe ciałka do nóg matek.
W baraku mimo dużej liczby kobiet i dzieci panowała grobowa cisza przerywana rozkazami, krzykliwymi ponagleniami Niemców. Barak wypełnił się nagimi kobietami, które jeszcze stały bez ruchu i tylko strach wyzierał z ich oczu. I nagle z ziemi zaczęła się unosić delikatna mgiełka i niby tajemnicza aura okalała nagie ciała kobiet. Ta odzież, jeszcze ciepła, dopiero zdarta z ciał, parowała w zimnym baraku[9].
Kobiety, ponaglane przez Niemców, zaczęły kierować się do kolejnego pomieszczenia. Siadały na taboretach, większość z nich trzymała na kolanach dzieci przerażone nową sytuacją. Więźniowie zabrali się do pracy.
Na podłogę spadały czarne, rude, jasne lub zupełnie siwe pasma włosów. Po chwili w oczach więźniarek dawało się zauważyć przebłyski nadziei. Łudziły się, że to jeden z etapów dezynfekcji i może nie zostaną zgładzone – przecież wykonywanie tej czynności wobec osoby, która za chwilę miała być martwa, nie miałoby sensu. Żadna z nich nie przypuszczała, że włosy posłużyć miały do wypychania sienników niemieckich marynarzy, pełniących służbę na okrętach wojennych III Rzeszy. Podobno materiał ten nie absorbował tak dużo wody jak inne tworzywa.
Kiedy fryzjerzy skończyli pracę, esesmani otwierali drzwi do kolejnego pomieszczenia. Stamtąd droga prowadziła prosto do komór gazowych.
Tego dnia przez stanowisko Samuela Willenberga pracującego w komandzie fryzjerów przeszło około stu kobiet w różnym wieku. Zapamiętał tylko jedną – ale za to do końca życia.
W pewnym momencie podeszła do mnie młodziutka i śliczna dziewczyna. Nie miała więcej niż 20 lat. Znajomość nasza trwała kilka zaledwie krótkich minut, lecz ta odrobina czasu wystarczyła za długie lata. Dowiedziałem się od niej, że nazywa się Rut Dorfman i że jest już po maturze. Zdawała sobie dobrze sprawę, co ją czeka, i nie ukrywała tego przede mną.
W jej ślicznych oczach nie dostrzegłem ani lęku, ani smutku. Malował się w nich tylko bezmierny żal. Matowym głosem zapytała mnie, jak długo będzie się męczyć. Odpowiedziałem, że tylko kilka minut[1*].
Jakiś ciężar spadł nam z serca i łzy zakręciły się w naszych oczach. To właściwie było już wszystko. Obok nas przesunął się esesman i zmuszony byłem w dalszym ciągu przycinać jej długie, jedwabiste włosy. W końcu wstała, obrzuciła mnie ostatnim, dziwnie powłóczystym spojrzeniem, jak gdyby żegnała nim mnie i resztę nielitościwego świata, i powoli oddaliła się ku ostatniej alei. Po pewnym czasie usłyszałem warkot maszyny wytwarzającej gaz spalinowy i oczyma duszy dostrzegłem Rut w masie nagich ciał, już bez życia[10].
O dziewczynie będącej bohaterką tej smutnej historii wiadomo niewiele. Rut pochodziła ze stolicy. Przyszła na świat dnia 24 grudnia 1922 roku jako córka Leiba Ariego Dorfmana i Racheli Tzuker. Podczas okupacji wraz z rodziną znalazła się w getcie warszawskim. Pomimo trudnej sytuacji materialnej kontynuowała naukę i zdała maturę. Nie chciała marnować czasu, marzyła o rozpoczęciu studiów. Miała tyle planów.
Stacja kolejowa Treblinka w czasach okupacji. Zdjęcie z albumu jednego z niemieckich żołnierzy[domena publiczna]
Rut Dorfman uwieczniona przez Samuela Willenberga[fot. Sławomir Kasper, arch. Instytutu Pamięci Narodowej]
Z getta przetransportowana została do obozu zagłady w Treblince w styczniu 1943 roku, w ramach przeprowadzonej przez Niemców tzw. Wielkiej Akcji Wysiedleńczej. Pierwszym etapem podróży – a jednocześnie częścią dramatu, który rozgrywał się wówczas w stolicy – był Umschlagplatz. Następny stanowił wypchany do granic możliwości wagon towarowy, wiozący Żydów do obozu zagłady w Treblince. Potem przyszedł czas na barak, w którym kobietom obcinano włosy. Tu Rut zrozumiała, jaki los ją czeka. Przyjęła go odważnie i spokojnie. Ale w jej oczach widać było ogromny smutek i żal – jak wspominał Samuel – za tym, czego nie dane jej było poznać i doświadczyć. Została zamordowana dnia 19 stycznia 1943 roku.
Niektórzy uważają, że człowiek żyje, dopóki trwa o nim pamięć. Samuel, któremu przyszło ogolić głowę Rut, nie mógł o niej zapomnieć – i jako artysta rzeźbiarz utrwalił chwilę ich spotkania. Przynajmniej w ten sposób próbował ją ocalić. Bo wielka sztuka potrafi uczynić człowieka nieśmiertelnym – nie tylko artystę, lecz także bohatera jego pracy.
Samuel Willenberg urodził się w Częstochowie 16 lutego 1923 roku. Jego matka, Maniefa, była Rosjanką wyznania prawosławnego, ale po ślubie przeszła na judaizm. Pracowała w szpitalu jako pielęgniarka. We wspomnieniach rodzinnych zapisała się jako niezwykle piękna kobieta. Podobno zachwycał się nią sam Henryk Sienkiewicz.
Ojciec Samuela, Perec, był polskim Żydem obdarzonym wielkim talentem malarskim. Mówiło się o tym zarówno na warszawskiej, jak i petersburskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wystawiał obrazy m.in. z Jackiem Malczewskim i Leonem Wyczółkowskim. Szczególnie zasłynął jako twórca nowoczesnych fresków synagogalnych. Miał szansę zaistnieć jako prekursor nowego stylu w malarstwie judaistycznym (zwanego neorenesansem żydowskim). Niestety talent plastyczny nieczęsto łączy się z wysokimi dochodami, dlatego Perec, chcąc utrzymać powiększającą się rodzinę, zatrudnił się jako nauczyciel rysunku[11].
W Częstochowie Willenbergowie mieszkali przy ul. Fabrycznej (obecnie Mielczarskiego), mając za sąsiadów zarówno rodziny polskie, jak i żydowskie. Samek, jak o nim najczęściej mawiano, należał do grona największych łobuzów w okolicy. Pewny siebie, z szelmowskim uśmiechem na twarzy, królował na swojej ulicy. To tutaj nauczył się języka polskiego. Później nie raz uratowało mu to życie – nie „żydłaczył”, przez co trudniej było rozpoznać jego pochodzenie. Na dodatek zawsze lubił się bić, a powodów do kolejnych starć na podwórku nigdy nie brakowało. Niekiedy stawał też w obronie słabszych kolegów. Jednym z nich był Alfred Boehm, któremu dokuczano ze względu na słabą znajomość polskiego. Chłopak nie znał języka, ponieważ urodził się na terenach w wyniku plebiscytów przyłączonych do Niemiec. Do Częstochowy przeniósł się wraz z rodziną, gdy w III Rzeszy rozpoczęły się prześladowania Żydów. Samek nie spodziewał się, że po latach znajomość z Alfredem go ocali.
Wybuch wojny zastał rodzinę Willenbergów w podwarszawskiej Radości, gdzie chłopak przebywał wraz z matką i dwoma młodszymi siostrami – Itą oraz Tamarą – na wakacjach. 6 września 1939 roku, po apelu płk. Romana Umiastowskiego, wzywającym wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia broni do udania się na wschód, gdzie mieli zostać zmobilizowani, szesnastolatek wyruszył w kierunku Lublina. Uczestniczył w walkach z Niemcami i Rosjanami. W okolicach Chełma został ranny. Trafił do szpitala polowego, z którego uciekł po trzech miesiącach.
Na początku 1940 roku wraz z matką i siostrami wyjechał do Opatowa, gdzie w miejscowej synagodze jego ojciec malował polichromie. Wkrótce cała rodzina musiała przenieść się do utworzonego tam getta. W roku 1942 Maniefa wraz z córkami uciekła do Częstochowy, gdzie – dzięki pomocy przyjaciółki – zamieszkała pod zmienionym nazwiskiem w aryjskiej części miasta. Niestety, ktoś z sąsiadów zadenuncjował dziewczynki, w wyniku czego trafiły do obozu zagłady w Treblince. Niedługo potem znalazł się tam także ich starszy brat.
Na obozowej rampie Samek spotkał kolegę z Częstochowy – Alfreda Boehma. To od niego usłyszał, by podał się za murarza. Miał akurat na sobie pobrudzony farbą kitel swego ojca, co zwiększyło wiarygodność jego słów. Dzięki temu jako jedyny z grupy ponad sześciu tysięcy Żydów z getta w Opatowie nie trafił do komory gazowej. Skierowano go do Sonderkommando[2*]. Pracował m.in. przy segregacji rzeczy należących do zamordowanych. Gdy trafił na ubrania sióstr – dziecięcy brązowy płaszczyk Tamary i spódniczkę Ity – był bliski załamania. Potem przeniesiono go do komanda ścinającego kobietom włosy, gdzie spotkał Rut.
Drugiego sierpnia 1943 roku doszło do buntu w Treblince. Więźniowie podpalili obóz, zabijając część strażników. Tylko niewielka grupa posiadała broń i amunicję. Pozostali uzbroili się w siekiery, noże, pręty. Samuel tak zapamiętał tamte chwile:
Było upalnie i słonecznie. Nad całym obozem Treblinka roznosił się odór spalonych, rozkładających się ciał tych, którzy przedtem zostali zagazowani. Ten dzień był dla nas dniem wyjątkowym. Mieliśmy nadzieję, że spełni się w nim to, o czym od dawna marzyliśmy. Nie myśleliśmy, czy pozostaniemy przy życiu. Jedyne, co nas absorbowało, to myśl, aby zniszczyć fabrykę śmierci, w której się znajdowaliśmy[12].
Spośród kilkuset osób ocalało tylko sześćdziesiąt osiem. Samuel był jedną z nich. Po jakimś czasie przedostał się do stolicy. Spragniony odwetu na Niemcach, od razu włączył się w działalność konspiracyjną, przyjmując pseudonim Ignacy Popow, w skrócie „Igo”. Kiedy wybiła godzina „W”, walczył w Śródmieściu jako żołnierz VII Zgrupowania „Ruczaj”. Po konfliktach na tle narodowościowym przeniósł się do oddziału Polskiej Armii Ludowej (PAL)[13].
Z rodziny Willenbergów wojnę przeżyli syn i rodzice. Z pewnością pomógł im fakt, że mieli tzw. dobry wygląd i trafili na ludzi, którzy udzielili im pomocy. W latach pięćdziesiątych XX wieku rodzina wyemigrowała do Izraela, gdzie Samuel pracował jako geodeta.
Po przejściu na emeryturę zaangażował się w działalność na rzecz przywrócenia pamięci o tym, co wydarzyło się w obozach zagłady. Spotykał się z młodzieżą, napisał książkę Bunt w Treblince[3*]. Pomimo wielu trudnych doświadczeń uczestniczył w pracach na rzecz umacniania dobrych relacji polsko-niemieckich. Nie koncentrował się na podziałach, narodowości czy wyznaniu. Szukał człowieka i elementarnych wartości. Wierzył, że dobro jest w stanie pokonać zło, a miłość przezwyciężyć nienawiść.
Mając 77 lat, zainteresował się historią sztuki i zajął rzeźbiarstwem. Kiedy zabrał się do pracy, stanęły mu znów przed oczami przeżycia z Treblinki. Niemal w transie stworzył piętnaście prac. Wszystkie przedstawiały postacie i sceny z obozu. Uchwycił w nich cały dramat upodlenia więźniów, niejednokrotnie traktujących śmierć jako wyzwolenie.
Ze wszystkich spotkanych tam osób najlepiej zapamiętał Rut Dorfman. Dlatego to jej poświęcił najbardziej przejmującą z rzeźb. Przypomniał światu tę szczupłą, nagą, piękną dziewczynę, siedzącą na taborecie ze spuszczonymi bezradnie ramionami i na wpół ogoloną głową. Dzięki temu, w jakimś sensie, wyrwał ją z fabryki śmierci.
Kto się ożeni z lotniczką?
Janina i Mieczysław Lewandowscy
Janina Lewandowska, córka generała Józefa Dowbora-Muśnickiego, kojarzona jest przede wszystkim jako jedyna kobieta, która została zamordowana w Katyniu. Dużo rzadziej wspomina się o jej wspaniałych sukcesach sportowych i życiu pełnym pasji. A prawie nikt nie mówi o tym, że na kilkadziesiąt dni przed wybuchem wojny została również szczęśliwą mężatką.
Przyszła na świat w Charkowie, ale od dziesiątego roku życia związana była z Poznaniem. Tu należała do aeroklubu, uczęszczała do konserwatorium muzycznego, śpiewała w kabarecie. Zapamiętana została jako wielka pasjonatka lotnictwa, szybownictwa oraz pierwsza Europejka, która w 1930 roku wykonała skok na spadochronie z wysokości 5 kilometrów. Oczywiście ojciec nie był zachwycony takimi zainteresowaniami córki. Nieustannie powtarzał: „Kto się z tobą ożeni? Nikt nie potrzebuje przecież baby-spadochroniarza”.
Janka nic sobie nie robiła ze słów ojca. Przyszłego męża poznała w roku 1936 podczas pokazów szybowcowych w Tęgoborzu, na Sądecczyźnie. Mężczyzna zakochał się w niej „na zabój”, gdy tylko ją zobaczył. Była młodą, piękną, wysportowaną, odważną i niezależną kobietą. Na dodatek połączyła ich wspólna pasja. Mieczysław Lewandowski, bo o nim mowa, był pilotem (podoficerem rezerwy lotnictwa), instruktorem i właścicielem szkoły szybowcowej.
Ślub cywilny wzięli 10 czerwca 1939 roku w Poznaniu, potwierdzając swoją przysięgę niebawem także w zabytkowym kościółku na wzgórzu św. Justa w Tęgoborzu[4*]. Dzień był ciepły, piękny i słoneczny, a sceneria niemal bajkowa – widok na wstęgę Dunajca i zalesione pagórki. Po ceremonii wybrali się na miesiąc miodowy, na wędrówkę po górach. Razem dane było im przeżyć tylko 50 dni. Janina wróciła do Poznania, by przygotować się do mistrzostw szybowcowych mających niebawem odbyć się w stolicy. Mieczysław postanowił zostać jeszcze kilka dni na południu Polski.
Atak III Rzeszy na Polskę okazał się dla pary wydarzeniem, które rozdzieliło świeżo upieczonych małżonków na zawsze. Zabrakło im kilku godzin, by się spotkać. Gdyby nie to, być może ich losy ułożyłyby się zupełnie inaczej – znacznie mniej tragicznie. Kobieta wraz z innymi lotnikami wyruszyła pociągiem w okolicę Lwowa. Mąż wrócił do Poznania w dniu wyjazdu żony, ale zastał już puste mieszkanie – Janina opuściła je tuż przed jego przybyciem. Czekał na jej powrót, ale zamiast ukochanej do drzwi zapukało gestapo. W mieście opanowanym przez okupanta już 10 września 1939 roku eksterminacja ludności polskiej rozpoczęła się bardzo szybko. Ostatecznie Mieczysławowi udało się uciec. Los rzucił go do Wielkiej Brytanii, gdzie służył w 307 Dywizjonie Myśliwskim Nocnym „Lwowskich Puchaczy” i 305 Dywizjonie Bombowym „Ziemi Wielkopolskiej”.
Janina nie dotarła do punktu mobilizacyjnego ani do tworzonej w Łucku jednostki. Wędrówkę na wschód odbyła wraz z żołnierzami i oficerami III Pułku Lotniczego. Pod Husiatyniem, niedaleko Tarnopola, dnia 22 września 1939 roku, oddział otoczyli Rosjanie. Wśród zatrzymanych znalazła się i lotniczka, która kilka dni wcześniej otrzymała oficerski mundur podporucznika. Miał jej zapewnić bezpieczeństwo – w cywilizowanym świecie nie mordowało się przecież jeńców.
Janina Lewandowska[domena publiczna]
Banknoty i naramienniki znalezione przy zamordowanych w Katyniu polskich oficerach[domena publiczna]
Odkopywanie jednego z największych katyńskich grobów[domena publiczna]
Przeszła przez obóz w Ostaszkowie i Kozielsku. Mjr Kazimierz Szczekowski w swoim dzienniku napisał: „Jest tu w obozie lotniczka – dzielna kobieta, już czwarty miesiąc znosi razem z nami wszelkie trudy i niewygody niewoli, a trzyma się wzorowo”[14]. Najprawdopodobniej została zamordowana w dzień swoich 32. urodzin – 22 kwietnia 1940 roku, w lesie w okolicach Gniezdowa i Katynia.
Mąż szukał śladu po ukochanej przez całą wojnę i kolejne lata. Nigdy nie pogodził się z jej stratą. Najpierw próbował dowiedzieć się czegoś o losach żony, później – odnaleźć jej grób. Przez pół wieku Janina była go pozbawiona.
Oficjalnie nie mówiło się, że wśród ofiar katyńskich była kobieta, choć Niemcy wiedzieli o tym już w roku 1943. Obawiali się, że taka informacja podważy wiarygodność przekazu o dokonanej przez Rosjan zbrodni, dlatego zataili ten fakt.
Czaszkę lotniczki jeszcze w czasie wojny do Wrocławia przywiózł Niemiec – prof. Gerhard Buhtz. Pracował w zespole zajmującym się ekshumacjami w 1943 roku. W Zakładzie Medycyny Sądowej przeleżała ponad 65 lat. Oficjalnie zidentyfikowano ją dopiero w roku 2005. Wówczas złożona została do grobu rodzinnego Dowbor-Muśnickich w Lusowie, w Wielkopolsce.
CZĘŚĆ II
Miłość szalona
Kochankowie z Auschwitz
Mala Zimetbaum i Edward Galiński
Opowieść o wielkiej, szalonej miłości wojennej nie byłaby pełna, gdyby nie pojawiła się tutaj choćby krótka wzmianka o Mali Zimetbaum i Edwardzie Galińskim. To para, do której przylgnęło określenie „Romeo i Julia z Auschwitz”. Młodych ludzi więźniowie tego ponurego miejsca kojarzyli również z nadzieją, wolnością – a także przekonaniem, że nikt nie jest w stanie zabrać człowiekowi godności.
Dziewczyna pochodziła z polskiej rodziny żydowskiego pochodzenia, którą los jeszcze przed wybuchem II wojny światowej rzucił do Belgii. We wrześniu 1942 roku, w nieoczekiwanych dla siebie okolicznościach, Mala wróciła do rodzinnego kraju. Ale tym razem pozbawiono ją tożsamości – jej imię i nazwisko zastąpiono numerem wytatuowanym na ręce. Dla Niemców stała się jedynie rzędem stojących obok siebie cyfr (19880), figurujących w obozowej kartotece, a nie człowiekiem, który myśli, czuje, kocha i ma swoje niezbywalne prawa.
A przecież Mala, jak podkreślali jej przedwojenni znajomi, zanim trafiła do obozu, była inteligentną, ładną, młodą kobietą o nieprzeciętnej osobowości. Posiadała wiele talentów, spośród których na pierwsze miejsce wysuwały się zdolności językowe i wyjątkowa łatwość przyswajania wiedzy z przedmiotów ścisłych. Patrząc na jej zdjęcia, widzimy pewną siebie, nowoczesną dziewczynę, świadomą swego uroku. Jak wspomniała jej kuzynka – Giza Weisblum, Mala łączyła w sobie niezwykłą siłę charakteru z kruchością dziecka. Miała także swoje małe słabości. W rodzinie powszechnie wiedziano, że ta wyjątkowa intelektualistka nie potrafiła się oprzeć porcji puddingu[1].
Mala Zimetbaum[domena publiczna]
Edward Galiński[domena publiczna]
Katownia, czyli blok nr 11 w KL Auschwitz[arch. Polona]
Więźniarka od początku wyróżniała się z grona kobiet przetrzymywanych w KL Auschwitz. Jako jedyna znała tak wiele języków obcych. Mówiła po francusku, niemiecku, niderlandzku, włosku i oczywiście po polsku. W obozie, którego więźniowie pochodzili z tak różnych krajów, taka umiejętność została doceniona. Mali przydzielono rolę obozowego gońca i tłumaczki. A to zapewniło jej znacznie lepsze warunki – własną celę zamiast wieloosobowych prycz, większy przydział jedzenia. W koszmarnie trudnych realiach życia, jakie panowały w KL Auschwitz-Birkenau, były to ogromne atuty, dające jakieś szanse na przeżycie.
Tego typu przywileje najczęściej wzbudzają zawiść współwięźniów. Tak jednak nie stało się w przypadku Mali. Jej życzliwość, urok osobisty, a także pomoc niesiona potrzebującym każdego dnia, sprawiły, że obozowa tłumaczka była lubiana zarówno przez towarzyszki niedoli, jak i nadzorczynie. Dlatego „nikt (...) nigdy jej nie zarzucił, że wykorzystywała swoją pozycję, co robiło wielu ludzi w obozie, bo Mala opierała się odczłowieczeniu w Auschwitz. Była łącznikiem między odległymi przyjaciółkami, przekazywała wiadomości, które do siebie wysyłały, załatwiała trudno dostępne leki, (...) zachowywała dla nas wycinki z gazet, żebyśmy wiedziały, jak toczy się wojna”[2]. Poza tym dawała ludziom nadzieję na lepsze jutro i poprawę losu. Dzięki niej wierzyli, że warto wytrwać, przeczekać ten trudny czas, nie poddać się zwątpieniu i rozpaczy.
Edek pochodził z Podkarpacia. Urodził się w Więckowicach, w powiecie tarnowskim[3]. Trudno go było nie zauważyć – przystojny, męski, natychmiast rzucał się w oczy. Był od Mali o pięć lat młodszy. Do KL Auschwitz trafił 14 czerwca 1940 roku. Miał wówczas zaledwie 17 lat. W obozowej hierarchii należał do grupy określanej mianem „stary numer”. Świadczyło to o tym, że przebywał w tym strasznym miejscu już bardzo długo, był doświadczonym więźniem, cieszącym się szacunkiem wśród towarzyszy, ale i niektórych kapo. Znał dobrze obozową rzeczywistość, dzięki czemu poruszał się sprawnie w jej meandrach, unikając zagrożeń i pułapek.
Jak się poznali? Na to pytanie trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Prawdopodobnie dzięki temu, że zarówno Mala jako goniec, jak i Edek pracujący w komandzie instalatorów, mieli względną swobodę poruszania się wewnątrz obozu. Zapewne trafili na siebie kilka razy i tak bardzo przypadli sobie do gustu, że kolejne spotkania były już planowane. O tym, że połączyła ich miłość, wiedziało wielu więźniów. Większość z nich sprzyjała zakochanym, choć byli i tacy, których oburzał fakt, że wśród dymiących krematoriów, wszechobecnej śmierci i codziennych dramatów młodzi ludzie koncentrują się na rzeczy tak banalnej i pozornie nieważnej jak miłość. Oni jednak nie zwracali uwagi na uszczypliwe komentarze i – na przekór wszystkiemu – zuchwale, z nadzieją patrzyli w przyszłość.
– Kocham i jestem kochana. – To słowa Mali, zapamiętane przez jedną z jej ocalonych koleżanek[4].
Mężczyźni najczęściej nie są aż tak wylewni i mniej chętnie opowiadają o swoim życiu miłosnym. Ale i znajomi Edka zauważyli, że uczucie do dziewczyny zmieniło jego życie.
Ich miłość rozkwitła szybko i gwałtownie. Wiedzieli, że do końca życia chcą pozostać razem. Jednak w obozie koncentracyjnym określenie „na zawsze” miało zupełnie inny wymiar. Tutaj nikt nie mógł być pewny, czy dożyje następnego dnia. Dlatego zakochani postanowili spróbować wydostać się z miejsca, które drutami kolczastymi zamykało im horyzont marzeń.
Ucieczka ze starannie strzeżonego obozu większości więźniów wydawała się czynem nie tylko karkołomnym, ale wręcz nierealnym. Do grona osób tak myślących nigdy nie należał Edek. Początkowo planował przeprowadzić akcję razem z przyjacielem – Wiesławem Kielarem. W końcu jednak na towarzyszkę wybrał Malę. Tłumaczył to tym, że jako Żydówka miała znacznie mniejsze szansę na doczekanie końca wojny. We trójkę ustalili, że najpierw wydostanie się na zewnątrz z ukochaną, a następnie, dzięki znajomościom i łapówkom, przekaże zdobyty wcześniej mundur i broń przyjacielowi.
Wiesław zrozumiał jego postawę, sam był wówczas zakochany. Z ogromną tkliwością wracał do wspomnień o siedemnastoletniej dziewczynie, która oczarowała go nie tylko wyglądem, lecz także ogromnym urokiem:
Sylwia była ładna – mało – była piękna, pełna wdzięku i niewinności, nieświadoma losu, jaki miał ją wkrótce spotkać. Niemal każdą wolną chwilę spędzałem z nią na rozmowach, rozmowach może naiwnych, za naiwnych jak na więźniów obozu koncentracyjnego: różowe dzieciństwo, dom, wycieczki, sport, kino, pierwsze randki... Słowem mówiliśmy o wszystkim, z czego składały się nasze szczęśliwe lata nastolatków. Trzymając się za ręce i patrząc sobie w oczy, zapominaliśmy o otaczającym nas świecie, o nędzy, głodzie i chłodzie, o brudzie i robactwie, gwałcie, przemocy, szpilowaniu i gazowaniu, selekcjach i masowych mordach, o... naszej zagładzie. Pochłonięci sobą, byliśmy upojeni szczęściem, jakie dawała nam ta czysta, platoniczna miłość, platoniczna, innej bowiem, tej cielesnej, nie znaliśmy jeszcze[5].
Dnia 24 czerwca 1944 roku Mala i Edek bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń opuścili teren obozu. Chłopak, przebrany za esesmana spokojnie eskortował dziewczynę, ubraną w roboczy kombinezon i niosącą nad głową porcelanową umywalkę. Strażnikowi machnął z dużą swobodą i pewnością siebie zdobytą przepustką. Wkrótce, niesprawdzani już przez nikogo, znaleźli się po drugiej stronie drutów. Po tej ucieczce ich imiona stały się symbolem wolności.
Niestety, parze nie dane było żyć razem długo i szczęśliwie. Wolnością cieszyli się tylko kilkanaście dni. Szóstego lipca 1944 roku Mala weszła do sklepu, by kupić trochę żywności. Nie wracała tak długo, że stojący na zewnątrz Edek zaczął się niepokoić. W końcu zdał sobie sprawę, że musiało się wydarzyć coś złego. To był moment, w którym mógł spróbować się ratować. Nie wyobrażał sobie jednak, że miałby zostawić ukochaną. Poza tym obiecali sobie, że idą razem. A to było jak przysięga małżeńska, która łączy ludzi na zawsze – na dobre i złe.
Oboje zostali aresztowani i odesłani do KL Auschwitz, prosto do bloku śmierci. Takich „wybryków” jak ich spektakularna ucieczka esesmani nie puszczali nikomu płazem. Młody mężczyzna przeszedł przez wyjątkowo brutalne śledztwo. Próbowano za wszelką cenę wydobyć z niego informację, kto pomógł im w organizacji całego przedsięwzięcia. Chłopak wykazał się jednak ogromnym hartem ducha i nikogo nie wydał.
Mala, zapytana przez esesmana, dlaczego zdecydowali się na tak desperacki krok, miała odpowiedzieć: „Chciałam być wolna i nie widzieć tysięcy istot ludzkich, w tym niewinnych dzieci, które co dzień zmierzają do komór gazowych”[6].
Pomimo udręczenia, ledwo żywy Edek każdego dnia po wieczornym apelu stawał przy maleńkim okienku, śpiewając włoską piosenkę. Był to znak dla Mali, że jeszcze żyje. Ich wcześniejsze znajomości sprawiły, że mogli pożegnać się przed śmiercią. Spotkanie – po otrzymaniu łapówki – zorganizował obozowy kapo, Jakub Kozelczuk, zwany „Jakubem Wielkim” lub „katem”, ze względu na pełnioną funkcję. Znany był z tego, że wykonywał rozkazy Niemców, ale nie pastwił się nad więźniami. Para zaimponowała mu odwagą, dlatego postanowił pomóc. Najpierw zorganizował dla nich dodatkowe racje żywności i przekazywał grypsy. Potem doprowadził do krótkiego spotkania. Relację o tym przekazał Bolesław Staroń, przetrzymywany razem z Edkiem:
To było po apelu, Edek wyszedł z celi, ale nie wiem, do której części bloku 11 się udał. Wrócił szybko, był smutny, powiedział, że widział Malę i nie chce o tym rozmawiać. Tego wieczoru zaczął rysować twarz na ścianie, myślę, że to była ona, ale nie skończył rysunku. Łyżką wyrył już wcześniej ich imiona, numery i datę ich aresztowania. Potrafił tego dokonać nawet w ciemnościach. Miałem nadzieję, że Jakub zdoła ich ocalić, bo zazwyczaj przekupywał esesmanów złotem i brylantami, a wiedziałem, że Mala i Edek przekazali mu kosztowności[7].
Dwudziestego drugiego sierpnia 1944 roku Niemcy zamierzali przeprowadzić dwie pokazowe egzekucje. Miały stać się zastraszającym przykładem dla innych więźniów. Jednak i tym razem parze, w jakimś sensie, udało się pokrzyżować plany oprawców.
Edward, nie czekając na wykonanie wyroku – sam zeskoczył ze stołka stojącego przy szubienicy. Umarł z okrzykiem: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Mali, czekającej na egzekucję, ktoś dał możliwość wyboru rodzaju śmierci. Zdecydowała się na samobójstwo, podcinając sobie żyły dostarczoną do celi żyletką[5*]. Jej zakrwawione ciało przeniesiono do krematorium. Jednej z przyjaciółek przed śmiercią powiedziała: „Gdybym miała możliwość, zrobiłabym to ponownie, przez trzy tygodnie byłam niebywale szczęśliwa”[8].
Po latach Wiesław Kielar stwierdził, że historia tej pary świadczy o tym, że nawet w „odbytnicy świata” (Anus mundi – jak zatytułował swoje obozowe wspomnienia), można kochać i być kochanym. Miłość tej pary przyniosła współwięźniom jeszcze jeden ogromnie cenny podarunek – nadzieję oraz świadomość, że w obozowym piekle można pozostać człowiekiem.
Musiały minąć lata, by ta opowieść mogła przebić się do świadomości społecznej. Rodzina Edwarda długo nosiła w sobie uprzedzenia wobec Mali. Uważali, że to przez nią zginął ich krewny. Nie wszyscy akceptowali także fakt, że dziewczyna była Żydówką. Dlatego nie chcieli przyjąć pamiątki po parze – pukli ich włosów i karteczki zapisanej ręką zakochanego mężczyzny, na której widniały słowa: „Mally Zimetbaum 19880 i Edward Galiński 531”.
Młoda kobieta przez długie lata nie została należycie upamiętniona także przez swoją społeczność. Zarzucano jej, że związała się z Polakiem, na dodatek nie-Żydem, co zawsze wzbudzało różnorodne podejrzenia oraz prowadziło do powstania plotek i pomówień. Dlatego trudno nie zgodzić się z Francescą Paci, która, badając ich historię, stwierdziła: