Miles Morales Spider-Man. Marvel - Jason Reynolds - ebook

Miles Morales Spider-Man. Marvel ebook

Reynolds Jason

3,9

Opis

Miles Morales jest zwykłym nastolatkiem. Gra w stare gry komputerowe, podkochuje się w ślicznej Alicii i chodzi do liceum. Aha, no i jest Spider-Manem. Ostatnio jednak jego pajęczy zmysł szwankuje. Miles zaczyna zastanawiać się nawet, czy jego przeznaczeniem jest bycie superbohaterem. Odkrywa jednak straszliwy spisek wymierzony w jego kolegów i sąsiadów z dzielnicy, a także w niego samego. Pora, żeby Miles znów włożył kostium.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
1
5
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jakubburdecki

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa!
00

Popularność




Rozdział 1

Miles posta­wił na stole odświętne tale­rze. Biała, gla­zu­ro­wana por­ce­lana w nie­bie­skie wzory – deko­ra­cje kwia­towe i misterne pej­zaże przed­sta­wia­jące dawne wio­ski w Chi­nach, któ­rych nikt z jego rodziny nie miał oka­zji odwie­dzić. Ta „dobra por­ce­lana”, jak mówił jego tata, została po babci i wyj­mo­wali ją tylko w nie­dziele i przy szcze­gól­nych oka­zjach. Aku­rat była nie­dziela, która zbie­gła się dla Milesa ze szcze­gólną oka­zją, bo tego dnia koń­czyła mu się kara.

– Mijo2, posłu­chaj mojej rady: zała­twiaj się przed jego lek­cjami – mówiła mama Milesa, pod­no­sząc okno i macha­jąc ścierką, żeby wypę­dzić dym uno­szący się znad kuchenki. – Bo przy­się­gam, jeśli jesz­cze raz cię zawie­szą za coś takiego, to prze­trze­pię ci cztery litery tą ścierką.

Miles został zawie­szony za to, że musiał pójść się wysi­kać. No, za to, że powie­dział, że musi to zro­bić. Kiedy pan Cham­ber­lain, nauczy­ciel histo­rii, odmó­wił, Miles zaczął bła­gać. A kiedy pan Cham­ber­lain znowu się nie zgo­dził, Miles po pro­stu wyszedł. W rze­czy­wi­sto­ści zawie­szono go więc za to, że wyszedł bez pozwo­le­nia z klasy. Pro­blem w tym, że Miles tak naprawdę nie musiał pójść się wysi­kać. I nie, tego dru­giego też nie musiał robić. Musiał za to popę­dzić komuś na ratu­nek.

A w każ­dym razie tak mu się wyda­wało. Bo prawda była taka, że jego paję­czy zmysł ostat­nio się zaci­nał. Miles nie mógł jed­nak ryzy­ko­wać bez­czyn­no­ści – nie mógł sie­dzieć z zało­żo­nymi rękami, kiedy cho­dziło o coś, co uwa­żał za swój obo­wią­zek.

– Mamo, nie zawsze mam czas, żeby pójść do łazienki przed lek­cją – wes­tchnął, a potem opłu­kał widelce i noże w zle­wie.

Mama zawie­siła ścierkę na uchwy­cie pie­kar­nika, wzięła szczypce i zaczęła wyj­mo­wać kawałki fileta z kur­czaka z syczą­cego tłusz­czu.

– Tak, daw­niej zawsze to mówi­łeś wie­czo­rem i wiesz co? Moczy­łeś łóżko czę­ściej niż wszy­scy znani mi chłopcy.

– Mógł w tym pobić rekord – dodał tata Milesa z kanapy.

Prze­glą­dał wła­śnie piąt­kowy numer „Daily Bugle”. Kupo­wał go tylko w piątki. Twier­dził, że gdyby czy­tał go codzien­nie, ni­gdy by nie wycho­dził z domu, bo według tej gazety wszę­dzie jakieś stwory zagra­żały cywi­li­za­cji – a prze­cież dotarł dopiero do arty­ku­łów o reality TV.

– Miles, przy­się­gam, że moczy­łeś łóżko naj­czę­ściej ze wszyst­kich dzieci z Bro­oklynu. A tak w ogóle, to mia­łem wtedy pre­nu­me­ratę z codzienną dostawą tej gazety tylko po to, żeby­śmy mogli wie­czo­rem roz­ło­żyć ją na twoim mate­racu. – Zamknął pismo i zło­żył je na pół. Pokrę­cił głową. – A potem przy­cho­dzi­łeś zasi­kany do naszej sypialni w środku nocy, śmier­dząc jak dwu­stu­let­nia lemo­niada, i mówi­łeś: „Mia­łem wypa­dek”. Wypa­dek! Powiem ci wprost, chłop­cze: podzię­kuj matce, bo gdyby to ode mnie zale­żało, leżał­byś w mokrym miej­scu, dopóki by się nie zamie­niło w suche miej­sce.

– Nie prze­sa­dzaj, Jeff – powie­działa mama, prze­kła­da­jąc kur­czaka na duży talerz.

– Ale co, prze­cież nie kła­mię, Rio. Zawsze go rato­wa­łaś.

– Bo jest moim dziec­kiem – odparła mama, kła­dąc kawa­łek papie­ro­wego ręcz­nika na pierw­szej war­stwie mięsa, żeby wchło­nął tłuszcz z błysz­czą­cej skóry kur­czaka. – Ale nie jesteś już małym dziec­kiem, Miles. Więc zasta­nów się, co powi­nie­neś zro­bić, żeby nie ruszać się z krze­sła u tego nauczy­ciela.

Miles sam już uznał, że musi jakoś roz­wią­zać ten pro­blem. Będzie sie­dział grzecz­nie w ławce na lek­cjach pana Cham­ber­la­ina i nie będzie zwra­cał uwagi na swój mózg, kiedy coś w nim zacznie mro­wić. Jego paję­czy zmysł dzia­łał jak alarm, dawał mu znać, kiedy zbli­żało się nie­bez­pie­czeń­stwo albo kiedy ktoś potrze­bo­wał pomocy. Ale od roz­po­czę­cia roku szkol­nego w dru­giej kla­sie liceum Bro­oklyn Visions Aca­demy wyda­wał się… szwan­ko­wać. Zupeł­nie jakby moce Milesa się wyczer­py­wały. Wymy­kał się z lek­cji Cham­ber­la­ina pod pre­tek­stem zmy­ślo­nej potrzeby łazien­ko­wej, pędził kory­ta­rzem, wybie­gał na zewnątrz, aż powie­trze świ­stało, i… nie znaj­do­wał niczego. Żad­nych potwo­rów. Żad­nych mutan­tów. Żad­nych sza­leń­ców. Tylko Bro­oklyn zacho­wu­jący się jak Bro­oklyn. I musiał wymy­ślać kolejne nie­zręczne wyja­śnie­nie, dla­czego mu tyle zeszło w łazience.

Może w przy­padku chło­paka takiego jak on super­bo­ha­ter­stwo miało okre­śloną datę waż­no­ści. I nie warto było nara­żać się na kary od rodzi­ców, zawa­lać jakie­goś przed­miotu ani ryzy­ko­wać wyrzu­ce­nia ze szkoły, jeśli Miles nie miał pew­no­ści, że po skoń­cze­niu szkoły na­dal będzie mógł być Spi­der-Manem.

Dzwo­nek u drzwi zabrzę­czał dokład­nie w chwili, w któ­rej Miles skoń­czył nakry­wać stół na cztery osoby. Prze­śli­zgnął się obok mamy, która wła­śnie prze­kła­dała żółty ryż z garnka do miski, i wysta­wił głowę za okno.

– Nie wiem, dla­czego spraw­dzasz, kto dzwoni, jak­byś tego dobrze nie wie­dział – rzu­cił jego tata, myjąc ręce pod kra­nem w kuchni. Cmok­nął gło­śno żonę w poli­czek. – Ład­nie pach­nie, kocha­nie. Tak ład­nie, że ten głup­ko­waty przy­ja­ciel naszego syna wywę­szył to na dru­gim końcu Bro­oklynu.

– Bądź mil­szy. Wiesz, że prze­cho­dzi trudny okres – upo­mniała go pani Mora­les.

– My też prze­cho­dzimy trudny okres. – Tata zaci­snął demon­stra­cyj­nie pasek w spodniach. – Kocham tego dzie­ciaka, nie zro­zum­cie mnie źle, ale nie stać nas na jesz­cze jedną głodną gębę przy stole.

Mama Milesa sta­nęła przed mężem, poło­żyła dło­nie na jego piersi i wes­tchnęła.

– Miłość to czyny, papi3. Nie tylko piękne słówka. – Poca­ło­wała go w usta.

– Hej! – zawo­łał przez okno Miles, sta­ra­jąc się nie patrzeć na rodzi­ców. – Cze­kaj. – Prze­szedł pod drzwi i przy­ci­snął guzik otwie­ra­jący auto­ma­tycz­nie drzwi fron­towe, a potem drugi, od drzwi budynku. Na scho­dach zadud­niły cięż­kie kroki.

– Hej – powie­dział Ganke, wpa­da­jąc nie­mal bie­giem do środka. Ganke, przy­sa­dzi­sty Kore­ań­czyk, był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i powier­ni­kiem Milesa, a także jego współ­lo­ka­to­rem z Bro­oklyn Visions Aca­demy. Zlu­stro­wał twarz Milesa, prawy poli­czek, lewy poli­czek, a potem szep­nął: – Nic ci nie jest? Dzi­wię się, że twoi sta­rzy cię nie zabili. – A potem minął Milesa i zaczął się witać z jego rodzi­cami: – Dzień dobry, pani M. i panie Jeff. Co tam dziś na obiad?

– Nie jestem pewien, Ganke, ale wiesz, kto na pewno wie? Twoi rodzice – odparł tata Milesa.

Pani Mora­les trzep­nęła męża w ramię.

– O, wiem, co mają na obiad. Już to zja­dłem. – Ganke wzru­szył ramio­nami.

– Ganke, umyj ręce i sia­daj. Wiesz, że zawsze miło nam cię gościć, nawet na obie­dzie numer dwa. Dziś będzie chi­char­rón de pollo.

Ganke spoj­rzał nie­ro­zu­mie­ją­cym wzro­kiem na pana Davisa, który stał już za krze­słem na końcu stołu.

– Panie­ro­wane kawałki kur­czaka – wyja­śnił; na jego twa­rzy iry­ta­cja mie­szała się z sym­pa­tią.

– O, pycha.

– Gdyby tak nie było i tak by to nie miało dla cie­bie zna­cze­nia – mruk­nął tata Milesa, wysu­wa­jąc krze­sło i sia­da­jąc.

– Co prawda, to prawda, pro­szę pana.

Miles posta­wił kur­czaka, ryż i warzywa na stole, po czym sam usiadł. Mama wło­żyła duże łyżki do misek z ryżem i warzy­wami, a szczypce poło­żyła na tale­rzu z kur­cza­kiem. Potem rów­nież zajęła miej­sce przy stole.

– Modli­twa, Jeff – przy­po­mniała pani Mora­les.

Miles, jego tata i Ganke cof­nęli szybko ręce, które już wycią­gali po jedze­nie, i zła­pali się za dło­nie.

– A, tak, oczy­wi­ście. Chłopcy, pochyl­cie głowy – powie­dział pan Davis. – Boże, pomóż naszemu synowi Mile­sowi zacho­wy­wać się porząd­nie w szkole. Bo jeśli nie będzie się zacho­wy­wał, może to być ostatni domowy posi­łek, jaki zje w życiu. Amen.

– Amen – rze­kła poważ­nie mama Milesa.

– Amen! – zawtó­ro­wał Ganke.

Miles wcią­gnął powie­trze przez zęby i rzu­cił Gan­kemu spoj­rze­nie. Ganke się­gnął po szczypce do kur­czaka.

W domu Milesa nie­dzielny obiad sta­no­wił tra­dy­cję. W tygo­dniu Miles miesz­kał w inter­na­cie Bro­oklyn Visions Aca­demy, a w sobotę, cóż… Nawet rodzice Milesa wie­dzieli, że na całym Bro­oklynie nie dałoby się zna­leźć ani jed­nego szes­na­sto­latka, który chciałby spę­dzić sobotni wie­czór z rodzi­cami. Ale nie­dziela nada­wała się ide­al­nie na rodzinny posi­łek. Był to leniwy dzień dla wszyst­kich. Poza tym, że mama budziła go wcze­śnie na poranną mszę, Miles mógł przez cały dzień się obi­jać, po połu­dniu oglą­dać z tatą stare filmy science fic­tion i modlić się, żeby mama przy­go­to­wała na obiad jego ulu­bione paste­les4.

Ale ta nie­dziela nie upły­wała w luź­nej atmos­fe­rze, podob­nie jak wcze­śniej­sza część week­endu. Miles został zawie­szony w szkole w czwar­tek po połu­dniu. Ojciec Jamie z ich para­fii dałby Mile­sowi za pokutę kilka zdro­wa­siek i tyle, ale ojciec Jeff naj­pierw wygło­sił kaza­nie, a potem kazał mu sie­dzieć w pokoju i nie wycho­dzić.

Wszystko zaczęło się w pią­tek, kiedy tata obu­dził Milesa o szó­stej rano i zacią­gnął przed drzwi do budynku.

– Po co tu przy­szli­śmy, tato? – zapy­tał z wes­tchnie­niem Miles. Miał na sobie wymiętą koszulkę z logo szkoły, spodnie od dresu z dziu­rami i japonki. Kosze i worki ze śmie­ciami stały pod ścianą; nie­które były roze­rwane przez bez­domne koty szu­ka­jące cze­goś na ząb, inne pootwie­rali nocą zbie­ra­cze, któ­rzy polo­wali na puszki i butelki, żeby oddać je za drobne.

Tata z początku nie odpo­wia­dał. Usiadł na naj­wyż­szym stop­niu z ser­wetką i pocią­gnął łyk kawy.

– To… twoje zawie­sze­nie. – Znów napił się kawy i prze­łknął. – Co się wła­ści­wie stało? – W jego gło­sie dźwię­czała stal.

– No, eee, cho­dzi o to, że… W gło­wie mi… Mia­łem… prze­czu­cie – wyją­kał Miles. Tata znał jego tajem­nicę i od dłuż­szego czasu ukry­wał ją przed mamą. Ale tata był rów­nież… tatą. Nie Spi­der-Mana, ale Milesa Mora­lesa. I przy­po­mi­nał o tym Mile­sowi tak czę­sto, jak tylko się dało.

– Czyli chcia­łeś kogoś ura­to­wać, tak? No to teraz cię o coś zapy­tam, super­bo­ha­te­rze… – Pocią­gnął łyk z kubka. – Kto ura­tuje cie­bie?

Miles sie­dział na scho­dach w mil­cze­niu, zasta­na­wia­jąc się, jaka odpo­wiedź zado­woli tatę, a jed­no­cze­śnie modląc się, żeby nada­rzyła się jaka­kol­wiek oka­zja do zmiany tematu.

Słońce wła­śnie zaczęło się budzić, po czer­wo­nych cegłach domów skra­dało się złote pasmo świa­tła; i aku­rat wtedy nastą­pił cud: nad­je­chała war­ko­cząca śmie­ciarka. „Jestem ura­to­wany”, prze­bie­gło Mile­sowi przez głowę. Wraz z tatą patrzyli, jak śmie­cia­rze powoli prze­mie­rzają ulicę; jeden pro­wa­dził samo­chód, dwaj masze­ro­wali obok, wrzu­ca­jąc do śmie­ciarki worki i opróż­nia­jąc kosze, a potem sta­wia­jąc je na chod­niku. Pla­sti­kowe widelce, kości kur­cza­ków, rolki po papie­rze toa­le­to­wym i inne odpadki, które wypa­dły przez dziury w wor­kach, leżały tu i tam na chod­niku. Minęło dzie­sięć minut; Miles na­dal nie miał poję­cia, dla­czego sie­dział z tatą pod drzwiami. Dopóki śmie­ciarka nie skoń­czyła z ich odcin­kiem ulicy, bo wów­czas tata powie­dział:

– Wiesz co, poga­damy o tym póź­niej. A teraz, synu, może byś posprzą­tał.

– To zna­czy?

Tata wstał, roz­pro­sto­wał nogi i napił się kawy. Powiódł ręką, poka­zu­jąc na ulicę.

– Widzisz te wszyst­kie puszki? Bądź dobrym boha­te­rem i wrzuć je tam, gdzie powinny się zna­leźć. Poma­ga­nie sąsia­dom to naj­bar­dziej hero­iczna rzecz, jaką można zro­bić, prawda?

Miles wes­tchnął.

– A – dodał tata – i pozbie­raj te wszyst­kie odpadki, które zosta­wili po sobie nasi wspa­niali śmie­cia­rze.

– Jak? – zapy­tał Miles, kuląc się z obrzy­dze­niem. Szkoda, że nie miał przy sobie jed­nej ze swo­ich wyrzutni sieci, żeby nie doty­kać rękami czy nawet się zbli­żać do pla­sti­ko­wych worecz­ków z psimi kupami i wnętrz­no­ści ryb. Cho­ciaż i tak prze­cież nie mógł wystrze­li­wać paję­czyny w piża­mie…

– Wymyśl coś, synku.

Oka­zało się, że to dopiero począ­tek jego kary. Póź­niej Miles musiał posprzą­tać całe miesz­ka­nie, poprze­no­sić tony ubrań do pralni i z powro­tem i zro­bić sobie obiad (poprze­stał na zupce chiń­skiej z pikant­nym sosem oraz tostem). W sobotę tata wziął go na wędrówkę po oko­licy i pukał do drzwi sąsia­dów z pyta­niem, czy nie potrze­bują jakiejś pomocy. Miles musiał więc wycią­gnąć stary mate­rac z piw­nicy pani Shine, w któ­rej miesz­kał Cyrus, jej syn nar­ko­man, powie­sić obrazy u pana Fran­kiego i pójść na spa­cer ze wszyst­kimi psami z sąsiedz­twa. A to ozna­czało, że miał też bli­ską stycz­ność z kupami, które trzeba było zapa­ko­wać do worecz­ków. Z całą masą kup.

A potem cze­kały go kolejne boha­ter­skie czyny w oko­licy. Zada­nie za zada­niem. Robota za robotą. Zupka chiń­ska za zupką chiń­ską.

Teraz, przy nie­dziel­nym obie­dzie, Miles wzdry­gnął się na samo wspo­mnie­nie dwóch poprzed­nich dni. Się­gnął po dokładkę ryżu i kolejny kawa­łek kur­czaka. Po raz pierw­szy od bar­dzo dawna jadł na obiad wię­cej niż Ganke i tata. I to nie tylko ze względu na wyśmie­nity smak potraw mamy – roz­ko­szo­wał się rów­nież sło­dy­czą świa­do­mo­ści, że jego kara – jego tor­tury – wresz­cie się zakoń­czyła.

Dopóki tata Milesa nie posta­no­wił uroz­ma­icić posiłku spra­wami bie­żą­cymi.

– Prze­czy­ta­łem dziś w gaze­cie, że ktoś bije dzieci i krad­nie im buty – ode­zwał się ni stąd, ni zowąd. Wło­żył wide­lec z warzy­wami do ust, żuł przez chwilę i prze­łknął. – Mówię do cie­bie, Ganke.

– Do mnie?

– Tak.

– No, ja nie mia­łem żad­nych pro­ble­mów. Przy­sze­dłem z metra tą samą drogą co zwy­kle i nikt nie zwra­cał na mnie uwagi – odparł Ganke.

Tata prze­chy­lił się w bok, żeby spoj­rzeć na buty Gan­kego.

– Nie, myślę, że może to ty krad­niesz buty.

– Też coś! – zawo­łała mama, wsta­jąc od stołu. Wło­żyła talerz do zlewu i rze­kła przez ramię: – Wiesz, że Ganke muchy by nie skrzyw­dził. Podob­nie jak Miles.

Ganke i tata Milesa jed­no­cze­śnie zer­k­nęli na Milesa. Tata wykrzy­wił się do niego zabaw­nie i w tej samej chwili mama się odwró­ciła.

– Jeff – prych­nęła, przy­ła­pu­jąc go na gorą­cym uczynku. – Zupeł­nie jak­bym miała dwóch małych chłop­ców. A tak w ogóle to za coś takiego ty będziesz zmy­wał.

– Nie, nie będę. – Tata Milesa powie­dział to tonem nie­po­słusz­nego dziecka. Par­sk­nął śmie­chem i poło­żył wide­lec na tale­rzu. – Zrobi to nasz syn, Miles. Niech to będzie dla niego deser kary. Z wisienką.

Ganke puścił do Milesa całusa. Miles spoj­rzał na niego z kamienną twa­rzą.

– Albo, synku, możemy się zamie­nić, jeśli chcesz. Ja pozmy­wam, a ty zapła­cisz te wszyst­kie rachunki – dodał tata, poka­zu­jąc na sto­liku kupkę kopert owi­nię­tych gumką.

– Oj, dobrze – jęk­nął Miles. Wie­dział, co nad­cho­dziło.

– I jak zwy­kle przy­po­mnę, że to nie życze­nia, ale stała pen­sja zwal­nia czło­wieka z szo­ro­wa­nia naczyń. – A potem dodał: – I jesz­cze wynie­siesz śmieci.

Po obie­dzie Miles wziął śmieci, wybiegł przed dom i wrzu­cił worek z odpad­kami do kosza. Kiedy się odwró­cił, jego tata sie­dział na naj­wyż­szym stop­niu scho­dów, tam gdzie w pią­tek. I od piątku trwało mię­dzy nimi coś na kształt zabawy w wyko­ny­wa­nie pole­ceń – jak w „Simon mówi”, tylko że z imie­niem Jeff. „Jeff mówi: sia­daj, Miles. Jeff mówi: siedź cicho, chyba że zadam ci pyta­nie, Miles”.

Żaden z nich przez minutę się nie odzy­wał; od tego mil­cze­nia Miles zaczął czuć ucisk w żołądku, zupeł­nie jakby roz­py­chał się w nim kur­czak, któ­rego zjadł przed chwilą.

– Wiesz, że ja i matka bar­dzo cię kochamy – zagaił tata.

– Tak. – Miles już prze­czu­wał, do czego to pro­wa­dziło.

– A ty szy­ku­jesz się do powrotu do szkoły, więc słu­chaj, musisz zro­zu­mieć… Po pro­stu chciał­bym, żebyś… – Teraz to tata się zająk­nął, szu­ka­jąc wła­ści­wych słów. W końcu powie­dział bez ogró­dek: – Wiesz, że twój wujek w szkole był zawie­szany. I to czę­sto. – Tata zło­żył dło­nie. – Uwa­żał, że nie musi się sto­so­wać do zasad. I przez to zgi­nął. Ja i twoja matka chcemy za wszelką cenę jed­nego: żebyś nie stał się taki… jak on.

Jesteś zupeł­nie taki jak ja.

Słowa taty zadały Mile­sowi cios w serce. Zawie­szany. Zasady. Zgi­nął. Miles prze­łknął z tru­dem ślinę. Poczu­cie winy mie­szało się w nim z nie­pew­no­ścią. Przy­zwy­czaił się do tego, że w podob­nych chwi­lach zawsze dosta­wał poga­dankę o wujku, ale za każ­dym razem spra­wiało mu to przy­krość. Tak wła­ści­wie, to tata wspo­mi­nał o wujku Aaro­nie tylko wtedy, kiedy pró­bo­wał wyja­śnić, czego Miles nie powi­nien robić. Jego tata i wujek byli chło­pa­kami z ulicy – drob­nymi prze­stęp­cami z Bro­oklynu – któ­rzy kra­dli i oszu­ki­wali, sta­wali przed sądem i lądo­wali w popraw­czaku, a kiedy doro­śli, tra­fiali do wię­zie­nia. W końcu tata Milesa poznał jego matkę i poszedł inną drogą, ale Aaron na­dal dążył do zdo­by­cia szyb­kich pie­nię­dzy w ciem­nych zauł­kach. I dla Jeffa Aaron stał się wyznacz­ni­kiem głu­poty, przy­kła­dem wszyst­kiego, co złe w ich rodzi­nie.

– Rozu­miesz? – zapy­tał tata.

Miles sie­dział, gry­ząc sobie poli­czek i roz­my­śla­jąc o wujku Aaro­nie. O tym, co o nim wie­dział. Nie tylko o tym, co powta­rzał mu bez końca tata, ale o tym, co wie­dział z pierw­szej ręki – że był przy śmierci wujka. O tym, że trzy lata temu wujek Aaron zabił się nie­chcący, gdy pró­bo­wał zamor­do­wać Milesa.

– Rozu­miem.

Rozdział 2

Miles zsu­nął maskę na czoło i na oczy. Przez uła­mek sekundy – ciem­ność. A potem dopa­so­wał otwory do oczu i znów zaczął widzieć; roz­cią­gnął maskę na nos, usta i brodę. Spoj­rzał na sie­bie w lustrze. Spi­der-Man. A potem ponow­nie pod­cią­gnął maskę i znowu prze­żył tę krótką chwilę ciem­no­ści. Robił to w kółko już od kilku minut. Tata opo­wia­dał mu wiele razy, że kiedy z wuj­kiem Aaro­nem byli mło­dzi, zabie­rali ciemne raj­stopy swo­jej matki i nacią­gali je na głowy, odci­nali część noga­wek, a resztę zwią­zy­wali sobie na czubku – póź­niej ruszali na robotę. Mówił, że było to nie­wy­godne i musieli się tro­chę do tego przy­zwy­cza­jać, bo czuli się jak w koko­nie.

– Aaron nie zmie­nił się jed­nak w motyla – powta­rzał. – Zmie­nił się w coś innego.

Jesteś zupeł­nie taki jak ja.

Wujek Aaron miesz­kał w Baruch Houses, kilka ulic od piz­ze­rii Ray’s Pizza. Było to duże osie­dle przy Fran­klin D. Roose­velt Drive, nad East River. Gdyby nie to, że w tych cegla­nych wie­żow­cach miesz­kało ponad pięć tysięcy osób, pew­nie uwa­żano by to miej­sce za bar­dzo atrak­cyjną część mia­sta – bo w końcu leżało tuż nad wodą. Miles zawsze spo­ty­kał się z wuj­kiem Aaro­nem na rogu ulicy East Houston i placu Baruch, w skle­piku, w któ­rym Aaron kupo­wał oran­żadę grejp­fru­tową. A potem zama­wiali jedną pizzę, wresz­cie zaś prze­cho­dzili razem przez las wie­żow­ców do miesz­ka­nia wujka Aarona. Bo po osie­dlach z miesz­ka­niami socjal­nymi ni­gdy nie wędruje się samemu, chyba że się tam mieszka.

Gdyby rodzice Milesa wtedy wie­dzieli, że wymy­kał się do wujka Aarona, daliby mu szla­ban na resztę życia. To zna­czy nie pozwa­la­liby mu wycho­dzić z domu, nawet gdyby miał czter­dzie­ści lat i wła­sne dzieci. Miles mówił im więc, że umó­wił się z kole­gami w Ray’s Pizza. W teo­rii nie mijał się z prawdą… Choć w Nowym Jorku ist­niało pew­nie ze sto tych piz­ze­rii. A kolega w rze­czy­wi­sto­ści był jego wuj­kiem. Miles zawsze też dbał o to, żeby nie dzwo­nić do rodzi­ców z miesz­ka­nia Aarona – dzięki temu nie musiał kła­mać. Tego po pro­stu nie mógł zro­bić. Nie potra­fił i już.

Miesz­ka­nie Aarona pod nume­rem 4D mie­ściło mate­rac, kilka skła­da­nych krze­seł, chwie­jącą się szafkę na RTV z tele­wi­zo­rem i mały sto­lik z kil­koma pacz­kami raj­stop. Zawsze leżały też gdzieś pudełka z butami w roz­mia­rze czter­dzie­ści. Miles wie­dział, że na wujka nie paso­wały i, nie­stety, na niego też nie. Pew­nie wujek roz­pro­wa­dzał je na osie­dlu jako towar, który spadł z cię­ża­rówki.

Wszystko poza tym, ubra­nia i rze­czy Aarona, leżało w wor­kach na śmieci pod ścianą. Wujek jak naj­bar­dziej miesz­kał tam na stałe – Miles nie wie­dział o żad­nym innym miej­scu, w któ­rym Aaron by kie­dyś żył – ale wszystko wyglą­dało tak, jakby w każ­dej chwili był gotowy do prze­pro­wadzki.

Sie­dząc na skła­da­nych krze­słach z pudeł­kiem z pizzą na sto­liku, tam gdzie nie leżały raj­stopy, jedli i roz­ma­wiali – o rodzi­nie, szkole i dziew­czy­nach. No, tak naprawdę o dziew­czy­nach mówił tylko wujek Aaron. Robił to jed­nak w taki spo­sób, że Miles czuł się tak, jakby naprawdę roz­ma­wiali o dziew­czy­nach razem, cho­ciaż sam na ich temat nie miał za wiele do powie­dze­nia (poza: „Nie mam na ich temat za wiele do powie­dze­nia”). O jed­nej rze­czy wujek Aaron nie mówił z Mile­sem ni­gdy – ale to przeni­gdy: o swoim „biz­ne­sie”. Ni­gdy nie opo­wia­dał mu o ban­kach ani o skle­pach, na które napa­dał. Nie mówił o tym, jak spa­ce­ro­wał w oko­licy Wall Street, jedy­nej opu­sto­sza­łej w nocy czę­ści Nowego Jorku, cza­tu­jąc na nie­po­zor­nych makle­rów gieł­do­wych poza­pi­na­nych na wszyst­kie guziki, wycho­dzą­cych późno z pracy. I zde­cy­do­wa­nie nie powie­dział Mile­sowi o swoim naj­więk­szym suk­ce­sie, tym, który zali­czył pew­nego dnia tuż przed popo­łu­dnio­wymi odwie­dzi­nami Milesa. Tym, który miał zmie­nić życie chłopca i znisz­czyć ich zna­jo­mość: czyli o OSBORN Indu­stries, miej­scu, w któ­rym powsta­wały ultra­no­wo­cze­sne inno­wa­cje w dzie­dzi­nie obrony, tech­no­lo­gii bio­me­dycz­nych i che­micz­nych. I w dzie­dzi­nie pają­ków. Zmu­to­wa­nych gene­tycz­nie i che­micz­nie udo­sko­na­lo­nych pają­ków.

Miles wie­dział, że za czter­dzie­ści pięć minut będzie musiał wyjść, żeby zadzwo­nić do domu. W tele­wi­zji leciał typowy popo­łu­dniowy talk-show. Jeste­ście przy­go­to­wani? Chce­cie zoba­czyć, jak zmie­nił się jej wygląd?! Gina, wyjdź do nas! Na pod­ło­dze obok krze­sła, na któ­rym sie­dział, leżała duża torba, pełna pie­nię­dzy i urzą­dzeń elek­tro­nicz­nych, które Aaron zamie­rzał sprze­dać na czarno. Z torby wylazł pająk, poma­sze­ro­wał po nodze krze­sła w górę i ugryzł Milesa w wierzch dłoni. Ból z miej­sca ugry­zie­nia roz­szedł się aż po czubki pal­ców chłopca.

– Au! – syk­nął Miles, strą­ca­jąc pająka na pod­łogę.

Wujek Aaron pod­biegł i zadep­tał go.

– Prze­pra­szam, chło­pie – rzekł, ale w jego gło­sie nie było sły­chać żad­nego poczu­cia winy. Roz­sma­ro­wał pająka po drew­nia­nej pod­ło­dze jak gumę do żucia na chod­niku, spoj­rzał nie­chęt­nie na papkę, która po nim została – i lekko świe­ciła. – Ale wiesz, jak jest. Ten dom to nie jest zwy­kła kamie­nica.

Ktoś zabęb­nił w drzwi łazienki.

Mile­sowi auto­ma­tycz­nie włą­czył się kamu­flaż i chło­pak sto­pił się z różem pły­tek na ścia­nie.

– Miles, wpa­dłeś do muszli czy co? – zawo­łała mama.

Kiedy wró­cił do domu po wynie­sie­niu śmieci i roz­mo­wie o tym, że Wiesz, że twój wujek to i tamto, zastał rodzi­ców i Gan­kego w salo­nie. Tata aku­rat prze­glą­dał wczo­raj­szą pocztę, głów­nie rachunki. Mama naci­skała na przy­cisk pilota, szu­ka­jąc w tele­wi­zji kanału Life­time, a Ganke sie­dział na sofie z brzu­chem peł­nym kur­czaka z ryżem i cze­kał na przy­ja­ciela, żeby mogli razem wró­cić do inter­natu. Miles pokrę­cił głową i wyszedł z trybu kamu­flażu. Zacho­wy­wał się zde­cy­do­wa­nie zbyt ner­wowo.

– E, nie! – odkrzyk­nął. – Już wycho­dzę. Tylko… jesz­cze się ucze­szę. – Wie­dział, że mama w to nie uwie­rzy. Na pewno pomy­śli, że musiał, ekhem, zadbać o swoje potrzeby – tak przy­naj­mniej się pocie­szał (po raz pierw­szy w życiu cie­szył się, że mama posą­dziła go wła­śnie o to, a nie o coś innego). Miles zdjął maskę i spró­bo­wał przy­gła­dzić sobie włosy.

– Rio! – zawo­łał tata Milesa. – Chodź coś zoba­czyć!

– Sprę­żaj się, Miles. Nie chcę, żeby­ście wycho­dzili bar­dzo późno. Sły­sza­łeś, co tata mówił o tych ban­dy­tach napa­da­ją­cych dzieci. – Mama ode­szła od drzwi łazienki, rzu­ca­jąc do męża: – O co cho­dzi?

Miles pocze­kał, aż jej kroki ucichną, a potem prze­mknął przez kory­tarz do swo­jego pokoju. Wci­snął maskę do ple­caka i porwał szczotkę ze stołu, żeby uwia­ry­god­nić histo­ryjkę o cze­sa­niu wło­sów.

– Dobra, jestem gotowy – rzekł Miles, wcho­dząc do pokoju z miną jak gdyby ni­gdy nic, zupeł­nie jakby nie spę­dził w łazience całych stu­leci. Prze­cze­sał sobie demon­stra­cyj­nie włosy. Góra do przodu, w dół po lewej, po pra­wej i z tyłu też – w takiej kolej­no­ści. Mama stała obok kanapy, czy­ta­jąc pocztę; przy­ci­snęła kartkę do sie­bie, kiedy poja­wił się Miles. Pew­nie kolejny rachu­nek; zawsze były jakieś kolejne rachunki. Gdyby o to zapy­tał, usły­szałby tylko wykład na temat tego, jak ważne jest, żeby miał dobre oceny w szkole. Po ostat­nich trzech dniach robiło mu się nie­do­brze na samą myśl o jesz­cze jed­nym takim wykła­dzie.

– Nic ci nie da to cze­sa­nie, synku – powie­dział tata i dotknął nogi żony, żeby wyrwać ją z zamy­śle­nia. – Rio.

Drgnęła, poskła­dała kartkę, wło­żyła ją do koperty i podała mężowi.

– Ech, prze­pra­szam – rze­kła i pode­szła do Milesa. Prze­su­nęła dło­nią po jego gło­wie. – Trzeba ci przy­strzyc włosy, kochany.

– W następny week­end, kiedy przy­je­dziesz do domu, idziemy do fry­zjera, bo zaraz zaczniesz nam szcze­kać – zażar­to­wał tata.

Miles upar­cie roz­cze­sy­wał włosy, uda­jąc, że nie sły­szy.

– Idziemy? – zwró­cił się do Gan­kego.

Ten wstał z kanapy i zarzu­cił ple­cak na ramię, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha. Ganke uwiel­biał takie chwile w domu Milesa, bo zyski­wał dzięki temu wię­cej amu­ni­cji do nabi­ja­nia się z przy­ja­ciela.

– Tak. Do widze­nia, pani M. – Ganke uści­snął mamę Milesa.

– Cześć, Ganke. Pro­szę cię, pil­nuj, żeby niczego nie zbroił.

– Zawsze się sta­ram, ale ten chło­pak to wariat.

– Jasne, jasne – mruk­nął Miles, przy­tu­la­jąc mamę i cału­jąc ją w poli­czek.

– Do widze­nia! – Ganke wycią­gnął rękę; tata Milesa ujął ją i mocno ści­snął. Ganke skrzy­wił się z bólu.

– W następną nie­dzielę będzie obiad wege­ta­riań­ski. Wcho­dzisz w to?

– No pew­nie! – obu­rzył się Ganke.

Pan Davis popa­trzył na żonę i pokrę­cił głową.

– Pró­bo­wa­łem, kocha­nie, ale jak widzisz, nic z tego. – I par­sk­nął śmie­chem.

– Dobrze, dobrze, ale uwa­żaj­cie na sie­bie, chłopcy. Ganke, pozdrów mamę. Miles, zadzwoń, kiedy będzie­cie na miej­scu.

– Pew­nie. – Wsu­nął szczotkę do ple­caka.

– Tylko nie zapo­mnij, mijo.

– Nie zapo­mnę, nie zapo­mnę.

Kiedy się zna­leźli na ulicy, Miles już otwie­rał usta, żeby zapy­tać Gan­kego, jak tam week­end, bo wie­dział, że chło­pak prze­ży­wał trudny okres po roz­sta­niu rodzi­ców, ale jego przy­ja­ciel wyczu­wał szó­stym zmy­słem takie nie­zręczne pyta­nia, więc zanim Miles zdą­żył coś powie­dzieć, Ganke sam wyto­czył cięż­kie działa.

– No więc jest coś, o co chcia­łem cię zapy­tać już dawno. – Chło­pak skoń­czył wią­zać sznu­ro­wa­dła pod scho­dami domu Milesa. Miles wziął swój nie­po­kój o przy­ja­ciela i scho­wał go sobie pod język jak gumę – na póź­niej. Wie­dział, że Ganke praw­do­po­dob­nie przy­go­to­wuje bazę pod jakiś żart z niego, który opra­co­wy­wał od pół godziny. Był jed­nym z takich przy­ja­ciół, któ­rych czło­wiek nie mógł zosta­wić sam na sam ze swo­imi rodzi­cami, ponie­waż zaczy­nali wtedy zada­wać roz­ma­ite idio­tyczne pyta­nia w nadziei, że dowie­dzą się w ten spo­sób o róż­nych wsty­dli­wych tajem­ni­cach, które rodzice uwa­żali za coś uro­czego. Na przy­kład o tym, że Miles pła­kał w każdą rocz­nicę śmierci Mar­tina Luthera Kinga. Nie przez to, co się stało z dok­to­rem Kin­giem, ale dla­tego, że w tele­wi­zji i radiu nada­wano wtedy frag­menty jego prze­mów i Miles zawsze uwa­żał, że King brzmiał jak zjawa. Albo o tym, że Miles miał zespół jelita draż­li­wego i robił w spodnie do dzie­sią­tego roku życia.

– O co? – jęk­nął Miles. Prze­cho­dzili wła­śnie obok domu pani Shine. Dobrze pamię­tał, jak śmier­dział mate­rac, który dla niej wyniósł, i jak się czuł, kiedy tajem­ni­cze plamy i kłaczki zbi­tej bia­łej kociej sier­ści muskały jego poli­czek. Fuj.

– No dobra, nie złość się… – Ganke już przy­go­to­wy­wał psy­chicz­nie Milesa na naj­gor­sze – Ale…

– No powiedz to wresz­cie.

– No dobra, więc… Twoje nazwi­sko. Nie za bar­dzo ma dla mnie sens.

– Co? Mora­les?

– No.

– Jestem w poło­wie Por­to­ry­kań­czy­kiem.

Ganke przy­sta­nął i pod­niósł wzrok na Milesa, jakby chciał powie­dzieć: no wia­domo.

– Czyli…

– Czyli twoja matka nazywa się Rio Mora­les, no nie?

– Tak.

– A twój ojciec – Jef­fer­son Davis.

– Dwa celne strzały.

– Więc czemu ty się nie nazy­wasz Miles Dav… – Ganke wytrzesz­czył oczy. – O… Cho­lera. Miles Davis5! – Znów przy­sta­nął, tym razem przed domem pana Fran­kiego i nie­mal zło­żył się wpół ze śmie­chu. – Cze­kaj… Cze­kaj! – Łapał z tru­dem oddech; Miles wbi­jał w niego zło­wro­gie spoj­rze­nie. – Miles. Prze­pra­szam. Ale cze­kaj… Miles Davis? Ja po pro­stu… Ni­gdy mi to wcze­śniej nie przy­szło do głowy… Oj… czło­wieku… Jesz­cze chwila… – W końcu prze­stał się śmiać. – Okej… O rany. Okej…

– Skoń­czy­łeś?

– Tak. O tak. Wybacz, po pro­stu mnie to zasko­czyło.

Poszli dalej.

– Przy czym to wcale nie dla­tego – wyja­śnił Miles. – Ale faj­nie, że cho­ciaż cie­bie to śmie­szy.

– No to dla­czego?

– Ganke, nie znasz mojej mamy czy co? Albo lepiej: nie znasz mojej abu­eli6? – Tym razem to Miles par­sk­nął śmie­chem. – Nie, serio, nie wiem. Wydaje mi się, że cho­dziło o coś innego.

– Czyli o co?

Miles wzru­szył ramio­nami.

– Dawno temu mój tata i wujek naro­bili tyle smrodu, że w nie­któ­rych krę­gach nazwi­sko Davis to wyzwi­sko. Wyglą­dam jak oni i miesz­kam w tej samej oko­licy, więc, no nie wiem, może…

– Jasne – odparł Ganke już zupeł­nie poważ­nym tonem.

Na chod­niku leżała pusta litrowa pla­sti­kowa butelka po wodzie. Przy­po­mi­nała kształ­tem beczułkę; kiedy Miles był mały, zawsze uda­wał, że takie butelki to gra­naty. Kop­nął ją, poto­czyła się pro­sto przed nim. Odchrząk­nął.

– Dla­tego też myślę, że moje super­moce się psują.

– Eee… Myślisz, że się psują z powodu two­jego nazwi­ska? – zapy­tał nie­pew­nie Ganke.

– Nie. Z powodu tego, co zna­czy moje nazwi­sko. To zna­czy przez to, jaka jest ta moja część oso­bo­wo­ści. Bo co, jeśli nie jestem stwo­rzony do tego, żeby być… bo ja wiem… dobry?

Bo naprawdę to miało sens. Wysocy ludzie zwy­kle mieli bar­dzo wyso­kich rodzi­ców. Albo na przy­kład czło­wiek miał pre­dys­po­zy­cje do bycia alko­ho­li­kiem, jeśli uza­leż­niony był jeden z jego rodzi­ców. Miles miał coś, co zawsze uwa­żał za skom­pli­ko­wane dzie­dzic­two gene­tyczne: zło we krwi. A co gor­sza, jego tata i wujek mieli szes­na­ście lat, kiedy zaczęli doko­ny­wać prze­stępstw, i wła­śnie w tym wieku był teraz Miles. Więc może ta część jego dzie­dzic­twa we krwi wal­czyła ze zmia­nami spo­wo­do­wa­nymi przez ugry­zie­nie pająka, jakby jakaś ponura bojówka gene­tyczna w jego orga­ni­zmie pró­bo­wała znisz­czyć wszystko, co było w nim nie­sa­mo­wite.

– Wiesz co, lepiej się zamknij.

– Mówię poważ­nie!

– Gadasz głu­poty. Bo to po pro­stu idio­tyczne. Zupeł­nie jak­byś uwa­żał, że jeśli grasz w koszy­kówkę, to twoje dzieci też będą grały.

– Są na to duże szanse – obru­szył się Miles. Wziął w kciuk i palec wska­zu­jący – jak w szczypce – pustą butelkę, którą przed chwilą kop­nął; z piąt­ko­wego sprzą­ta­nia śmieci zostały mu resztki odpo­wie­dzial­no­ści sąsiedz­kiej.

– Kiedy ostat­nio widzia­łeś Micha­ela Jor­dana juniora?

– Nie jestem pewien, czy Michael Jor­dan ma juniora. – Miles wrzu­cił pla­sti­kowy gra­nat do otwar­tego kosza na śmieci pod domem sąsiada.

– Wła­śnie. A wiesz, dla­czego nie wiesz, czy Jor­dan ma małego Jor­dana? – drą­żył Ganke. – Bo mały Jor­dan nie wyrósł na… Jor­dana numer dwa.

Miles nie odpo­wie­dział.

– No bo nie wiesz prze­cież, czemu ten twój bzy­czący alarm w gło­wie źle działa – cią­gnął Ganke. – Może dla­tego, że… Po pro­stu się wyczer­puje. Może ta super­moc z jadu pająka czy coś była jak wirus, któ­remu parę lat zeszło na opusz­cze­niu two­jego orga­ni­zmu. A może po pro­stu się zacina, bo rośniesz. Cho­lera, może wystar­czy, że poprzy­tu­lasz się z dziew­czyną i stra­cisz wszyst­kie super­moce, kiedy zaczniesz z kimś cho­dzić! – Ganke, wstrzą­śnięty swoją teo­rią, otwo­rzył sze­roko usta.

– Coś takiego mógłby powie­dzieć mój wujek. – Miles prze­stą­pił dużą psią kupę.

– Na szczę­ście dla cie­bie dziew­czyna na pewno ci się prędko nie przy­trafi – pocie­szył go Ganke, kle­piąc w ramię.

– I tobie też! – odgryzł się Miles.

– Słu­chaj, cho­dzi mi o to, że to prawda, nie wiesz, co jest tego przy­czyną, ale jeżeli się będziesz tak zamar­twiał, nic ci to raczej nie pomoże. Musisz się odstre­so­wać. Ciut zre­lak­so­wać. Zaba­wić się. – Ganke zro­bił ręką falę, jakby tań­czył bre­ak­dance. – Cho­lera, gdy­bym ja miał takie moce…

– No co? Co byś zro­bił? – zapy­tał ostro Miles.

Ganke zatrzy­mał się po raz trzeci. Sta­cja metra znaj­do­wała się po ich pra­wej stro­nie. Ganke popa­trzył w dół ulicy, a potem w lewo, żeby się upew­nić, czy nic nie jedzie.

– Chodźmy jesz­cze kawa­łek, a ci pokażę – powie­dział.

Prze­szli dwa kwar­tały i zna­leźli się przed boiskiem do koszy­kówki. Aku­rat grało tam czte­rech face­tów.

– Co my tu robimy? – wes­tchnął Miles, pod­cho­dząc z Gan­kem do wej­ścia.

– Mały postój. Zapy­ta­łeś, co ja bym zro­bił.

– A! Może innym razem, co? – odparł Miles, patrząc na boisko przez bramkę. – Tamci już grają.

Gan­kemu to jed­nak nie prze­szka­dzało.

– Chodźmy. – I wszedł na boisko.

– Ej, nie. – Miles zła­pał go za ramię.

– No chodź. Będzie faj­nie.

– Ganke, ja…

– Hej, chło­paki! Chło­paki! – Ganke wszedł na sam śro­dek boiska, mię­dzy gra­ją­cych.

Miles poszedł za nim, ale zatrzy­mał się z boku przy linii.

– Prze­rwa, prze­rwa! – zawo­łał Ganke, macha­jąc ręką.

– Ej, co jest grane? – zapy­tał niski facet, wypi­na­jąc pierś jak kogu­cik i łapiąc w ręce piłkę, którą dry­blo­wał. – Nie grasz, więc nie możesz pro­sić o prze­rwę. A tak w ogóle, to nie masz prawa pro­sić o nic. – Roz­sze­rzył noz­drza.

Miles pokrę­cił głową. Nie miał ochoty na bójkę i nie mógł też ryzy­ko­wać, że ktoś mu pod­bije oko albo coś takiego.

– Spa­daj z boiska, Bruce Bruce Lee – wark­nął niski facet.

– A kto to Bruce Bruce Lee? Może chcia­łeś powie­dzieć Bruce Lee? – odparł Ganke.

Męż­czyźni na boisku popa­trzyli na sie­bie ze zdzi­wie­niem.

– Nie wiesz, kto to Bruce Bruce? Ten komik? – Niski Kogu­cik roz­sta­wił ramiona i nadął policzki, naśla­du­jąc nie­udol­nie, choć pew­nie mu się zda­wało, że świet­nie, gru­bego czło­wieka. – Gruby, śmieszny facet. A Lee, bo…

– Bo to moje nazwi­sko – uzu­peł­nił poważ­nym tonem Ganke.

Miles stłu­mił śmiech.

– Zaraz… Nazy­wasz się Lee, serio? – zapy­tał z nie­do­wie­rza­niem Niski Kogu­cik.

– Aha. A on – Ganke wska­zał na Milesa – to Miles Davis.

Miles wes­tchnął i prze­wró­cił oczami.

– Jak ten facet od jazzu?

– Nie, jak ten facet, który zaraz wam zabie­rze hajs – odpa­ro­wał Ganke.

– Ta, serio? – ode­zwał się inny koleś. Miał jasną skórę, jak śluz z gar­dła przy gry­pie. I był tak samo lepki – od potu. – A jak niby to zrobi?

– W zawo­dach na wsady.

– Chwila… Co?! – zapro­te­sto­wał Miles, wcho­dząc ostroż­nie na boisko.

Lepki klep­nął w ramię faceta obok sie­bie. Faceta zbu­do­wa­nego jak… no cóż, jak kan­dy­dat na super­bo­ha­tera.

– No, teraz gadasz do rze­czy. Nie wiem, czy wiesz, kim jestem, ale nie­wielu potrafi sko­czyć wyżej niż ja – oznaj­mił.

– O tak, Benji jest jak kró­lik. Potrafi pod­sko­czyć pod sufit w sali. – Lepki był dobrym gawę­dzia­rzem.

– Wła­śnie. A ten mały jazz­man spra­wia wra­że­nie, jakby nie miał jesz­cze wło­sków na jajach. I nie wygląda, jakby miał hajs – ode­zwał się czwarty koszy­karz, który stał z boku i popi­jał wodę. Przy­po­mi­nał… niedź­wie­dzia. Nie takiego praw­dzi­wego, ale nie­wiele mu do tego bra­ko­wało.

– Bo nie ma. – Kiedy tylko Ganke to powie­dział, faceci wybuch­nęli śmie­chem i zaczęli machać na nich rękami jak na natrętne muchy, wyga­nia­jąc ich z boiska. – Ale – zawo­łał Ganke – sta­wiam to! – Zdjął buty. – Air Maxy 90. Infra­red. OG. Podobno wszy­scy o nich marzą, a ja je mam na nogach pierw­szy raz. Pew­nie są warte ze trzy stówy. – To nie Ganke wario­wał na punk­cie mar­ko­wego obu­wia spor­to­wego, ale jego ojciec, i to total­nie. Miał dwie pasje: stre­so­wa­nie Gan­kego w spra­wie szkoły (to zain­te­re­so­wa­nie podzie­lał z rodzi­cami Milesa) i kolek­cjo­no­wa­nie rzad­kich modeli butów spor­to­wych. Kiedy się wypro­wa­dzał, więk­szość butów zosta­wił synowi, pod warun­kiem że ten będzie o nie dbał. Oczy­wi­ście Ganke ni­gdy nie musiał się tym przej­mo­wać, bo Miles prze­jął od niego ten obo­wią­zek.

– Co? – powtó­rzył jak papuga Miles.

– A jaki roz­miar? – zapy­tał facet zwany Ben­jim, ten zbu­do­wany jak super­bo­ha­ter.

– Czter­dzie­ści trzy. – Ganke, uda­jąc, że nie sły­szy Milesa, zmie­rzył wzro­kiem stopy Ben­jiego. – Czyli twój.

Benji odsło­nił w uśmie­chu rzad­kie zęby. Się­gnął do skar­petki i wycią­gnął kilka bank­no­tów. Jego kum­ple poszpe­rali w kie­sze­niach, skar­pet­kach i ple­ca­kach i też powyj­mo­wali pie­nią­dze. Odli­czyw­szy trzy­sta dola­rów, poło­żyli bank­noty na boisku, przy­ci­ska­jąc je butem Gan­kego, żeby wie­czorny wiatr nie poniósł ich jak piórka w powie­trze.

Następ­nie wszy­scy się cof­nęli, żeby zro­bić Ben­jiemu i Mile­sowi miej­sce pod koszem. Benji dry­blo­wał tak zawzię­cie, jakby walił czy­jąś głową o chod­nik. Miles dobrze czuł, o co cho­dziło w tym poka­zie siły.

Spoj­rzał z ukosa na Gan­kego, który zało­żył sobie ple­cak Milesa na brzuch. Jego przy­ja­ciel uśmiech­nął się i wzru­szył ramio­nami.

– Ten mały pew­nie nawet nie sięga do kosza – prych­nął Benji. Wziął piłkę w obie ręce, zro­bił dwa kroki i bez trudu wrzu­cił piłkę przez obręcz. Bez ostrze­że­nia. Bez roz­grzewki. – To będzie bułka z masłem.

– Albo z haj­sem – sko­men­to­wał z boku Ganke.

Miles odwró­cił się i spio­ru­no­wał go wzro­kiem. Ganke powie­dział bez­dź­więcz­nie:

– Prze­pra­szam, prze­pra­szam.

Miles dał znak Ben­jiemu, że chce dostać piłkę. Kiedy jed­nak Benji ją do niego rzu­cił – tak szybko, jakby rzu­cał kulą ognia – Miles uświa­do­mił sobie, że nie­wiele wie o koszy­kówce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Paul Lau­rence Dun­bar (1872–1906) – poeta i pisarz uro­dzony w rodzi­nie byłych nie­wol­ni­ków, mąż poetki i akty­wistki Alice Dun­bar Nel­son. Był pierw­szym afro­ame­ry­kań­skim pisa­rzem, który zyskał uzna­nie za życia (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2.Mijo (hiszp. połu­dnio­wo­ame­ry­kań­ski) – piesz­czo­tliwy skrót od mi hijo, ozna­cza­jący „mój synku”, „synku”. [wróć]

3.Papi (hiszp.) – kocha­nie (w tym kon­tek­ście). [wróć]

4.Paste­les (hiszp.) – tra­dy­cyjna potrawa por­to­ry­kań­ska, podobna do mek­sy­kań­skich tamali, z cia­sta nadzie­wa­nego masą z mięsa, warzyw i przy­praw, które owija się w liście bana­nowca i papier do pie­cze­nia, a następ­nie gotuje na parze lub pie­cze. [wróć]

5. Miles Davis (1926–1991) – ame­ry­kań­ski trę­bacz i kom­po­zy­tor jaz­zowy, jeden z naj­słyn­niej­szych muzy­ków XX wieku. [wróć]

6.Abu­ela (hiszp.) – bab­cia. [wróć]