Mieszko. Na krwawym szlaku - Daniel Komorowski - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Mieszko. Na krwawym szlaku ebook i audiobook

Daniel Komorowski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

18 osób interesuje się tą książką

Opis

MIESZKO WYSZEDŁ Z CIENIA, W BLASKU CHWAŁY POWRÓCIŁ DO KSIĘSTWA I TERAZ MUSI ZAPROWADZIĆ W NIM PORZĄDEK. A WROGÓW NA KRWAWYM SZLAKU NIE BRAKUJE.

Mieszko dla jednych, Dagome dla drugich, zostaje wyniesiony na kniazia i od razu czyni przygotowania do wyprawy, mającej na celu rozprawienie się z żupanami, którzy wsparli bunt Strogomira. Każdemu daje szanse odkupienia win, na zadośćuczynienie za zdradę.

 

Czy z niej skorzystają?

Ambitne działania mają zapewnić spokój, niestety droga do niego jest niezwykle wyboista, o co postarają się wrogowie Mieszka.

Który z nich zaskoczy go najbardziej i jakie konsekwencje przyniosą ryzykowne działania?

Nie tylko ród Piastów ma waleczność we krwi, co oznacza tylko jedno. Ziemia spłynie purpurą.

Co z braćmi? Czy ich relacje ocieplą się, a ród Piastów stanie się silny jak nigdy dotąd? Jaki wpływ będą miały na to niektóre niezrozumiałe decyzje Mieszka? Osłabią księstwo, czy może wzmocnią? Czy kniaź nie igra przypadkiem z ogniem?

Bitwy, które zaważą na przyszłości księstwa. Starcia, które wywrócą pionkami na planszy dziejów. Zwroty, które zaskoczą nawet samych bogów, oraz winy, które nie obędą się bez srogich konsekwencji.

HISTORIA PEŁNA BITEW, KTÓRA POKAŻE TAKŻE DO CZEGO POTRAFI DOPROWADZIĆ MIŁOŚĆ, ORAZ JEJ UTRATA. HISTORIA O WIELKOŚCI, ALE I BÓLU, Z KTÓRYM PORADZĄ SOBIE TYLKO NAJSILNIEJSI.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 19 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Tomasz Ignaczak

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



SŁOWO OD AUTORA

To już trzeci tom historii naszego księcia i po raz kolejny uczulam Was na to, jak niewiele wiadomo o Mieszku z czasów przed przyjęciem chrztu. Wszystkie książki, nie tylko moje, których akcja toczy się w tamtym okresie, opierają się w dużej mierze na domysłach snutych na bazie szczątkowych i niekiedy niepewnych informacji. Tradycyjnie proszę więc o wyrozumiałość, jeśli moje wizje w pewnych kwestiach okażą się odmienne od Waszych. Po prostu cieszcie się lekturą, do której gorąco zapraszam. Jedno mogę Wam zagwarantować, nudy tutaj nie doświadczycie, już się o to postara pewien Piast, jego bracia oraz cała bogata kompania pozostałych bohaterów.

Miłego!

1.

Losy człowieka zmieniają się jak szalone i na niejednym przykładzie widać, że niczego w życiu nie można być pewnym. Czasem wystarczy skręcić w lewo, zamiast w prawo, i podążyć inną ścieżką, czasem wystarczy powiedzieć o słowo bądź dwa za dużo lub za mało. W niektórych przypadkach, choć zdawać by się mogło, że pewne swojej przyszłości, tak jedno jedyne wydarzenie, zajście, wystarczy, by całkowicie odwrócić wszystko, czego wyglądano w nadchodzących latach. Tak przewrotny los okazał się dla najstarszych synów Siemomysła, któremu nie tak dawno temu dane było wydać ostatnie tchnienie na ludzkim padole, czym łącznie z podjętymi decyzjami sprawił, że potomek szykowany na kniazia, kniaziem miał nie zostać, natomiast ten, którego skazał na banicję, miał powrócić, by objąć tron. Dla każdego nowe koleje losu wielce były zaskakujące, ale mogli się im jedynie podporządkować, i tak też uczynili. Czcibor zgodził się spełnić ostatnią wolę ojca i posłał po Mieszka, a ten powrócił w rodzime strony razem z armią i pozbawił buntownika Strogomira zarówno wszelkich nadziei na obalenie rodu Piastów, jak i życia. Bitwa o Gniezno zaiste należała do wielkich i na długo pozostanie w pamięci świadków, którzy przekazywać będą wszędy rozliczne opowieści. Starło się ze sobą kilka armii i na koniec triumfowali synowie Siemomysła. Triumfowali i świętowali zwycięstwo długo w noc. Chociaż nie brakowało między nimi wzajemnej nieufności czy niepewności, czego spodziewać się mogą po drugiej stronie, lecz wypili razem na uczcie niejeden toast.

Do idealnych stosunków i relacji jednak daleka jeszcze droga. Zbyt wiele czasu rozdzieliło braci, żeby z dnia na dzień wszystko się między nimi ułożyło i jeszcze długo będą sobie patrzeć na ręce.

Mieszko lub też Dagome, zależy wszak dla kogo, patrzył teraz na ręce, lecz nie żadnego z braci, a swej lubej. Bogna leżała obok niego na łożu i obracała w dłoniach jego bransoletę zwieńczoną na końcach łbami dwóch wilków. Bransoletę, którą podarował mu przed laty Harald Sinozęby. Podobne w krajach Północy dostawał każdy młodzian, który wchodził w wiek dorosły.

– Też będziesz takie rozdawał w księstwie? – zapytała swego mężczyzny, zerkając na niego kątem oka. – Pewnikiem zjednałbyś sobie zaraz przyjaciół spragnionych błyskotek.

– To nie byle jaka błyskotka, a coś znacznie więcej. A poza tym nie zamierzam wkupywać się w niczyje łaski podarkami. Co innego nagradzać, ale na to trzeba zasłużyć.

– Myślisz, że lud będzie ci się opierał czy posłusznie pochylą się w karkach i pogodzą z… – urwała nagle, jakby wahając się nad ostatnim słowem. Dagome, jakby czytając jej w myślach, dokończył:

– Obcym? Ich wybór. Lepiej dla nich, by się słuchali. Po dobroci lepiej będzie im się ze mną żyło.

– Obcym nie jesteś. Bardziej miałam na myśli, że nieznanym. Słyszeli o tobie to i owo, ale taki Czcibor rósł na ich oczach, ty zaś z dala.

– Wiem, że zdecydowana większość wolałaby jego, ale nie moją wolą było mnie tu sprowadzać. Poza tym, gdybyśmy nie przybyli z Truso, kto wie, czy na stolcu nie siedziałby teraz Strogomir, a on jeszcze mniej miałby zwolenników. Niech się więc cieszą, że księstwo pozostało w Piastowych rękach.

– Nie odparłby go Czcibor?

– Nie wydaje mi się – przyznał szczerze. – Może i silną postawił obronę, ale Gniezno prędzej czy później padłoby przed buntownikiem. Wtedy zaś Strogomir pewnikiem zadałby memu bratu pokazową śmierć i zapowiedział, że to samo cały nasz ród czeka. Poległ jednak on i teraz pozostali jedynie jego synowie spragnieni zemsty.

– Nie obawiasz się? – dopytywała dalej Bogna ciekawa, jak się na to zapatruje.

– Nie mam czego – odparł bez wahania, ona zaś nie miała powodu, by mu w to nie wierzyć. – Nie lekceważę ich, ale zgnietliśmy ich armię. W Rozprzy i innych sojuszniczych grodach pewnikiem nie brakuje im sił, ale za niedługo na nich wyruszymy i odzyskamy każdy gród po kolei. Wyrżniemy wszystkich wiernych Strogomirowi i jego rodowi i zobaczysz, nim się obejrzysz, a w księstwie zapanuje spokój. Najważniejsze to jeno schwytać Sulirada. Wokół niego gromadzić się będą zdrajcy i szykować do kolejnego natarcia. Pozbawię ich jednak tej możliwości.

– A Sulibor? Naprawdę chcesz go trzymać przy sobie? Nie lękasz się, że w każdej chwili może wbić ci nóż w plecy?

– Złożył mi przysięgę.

– Ale to wciąż Strogomirowy syn i to najstarszy – upierała się Bogna przy swoim. – Na moje nie uszanuje przysięgi i gdy tylko nadarzy się okazja…

– Nazbyt lękliwie patrzysz w przyszłość – orzekł pewnie Piast. – Wiem, co robię, a co do Sulibora mam dobre przeczucia.

– Obyś się nie zdziwił, kiedy połączy siły z bratem. Ci dwaj nie byli rozdzieleni, jak ty ze swoimi. Bliżsi sobie są i nie chce mi się wierzyć, żeby walczyli po dwóch przeciwnych stronach.

– Życie bywa zaskakujące, Bogno. Jeszcze do niedawna nawet nie przyszłoby mi do głowy, że powrócę do księstwa i zostanę kniaziem po ojcu, a patrz – rozłożył dłonie w demonstracyjnym geście. Luba westchnęła, kręcąc głową, a jej ciemnobrązowe włosy zafalowały niczym woda opadająca z wodospadu.

– Uparłeś się na tego Sulibora, nie wiem czemu? Mało ci ryzyka, że samemu zapewniasz sobie nowe? Nudzi ci się aby? Nie dość jawi się przed tobą kłopotów?

Dagome milczał, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. Po krótkiej chwili udzielił jej:

– Pokładam w nim nadzieję – odparł, zaskakując Bognę i ową reakcję jeszcze wzmógł, kiedy dodał: – Do tego szkoda mi go.

Jego towarzyszka zmarszczyła brwi.

– Szkoda? Bo stracił ojca czy czegoś nie dostrzegam?

– Szkoda mi takiego woja jak on. Według ciebie i wielu innych, powinienem go zabić i tyle. Poderżnąć gardło, nadziać na miecz… Dobry wróg, to martwy wróg, czyż nie? A ja mało, że nie pozbawiłem go życia, to jeszcze staram się z nim dogadać, trzymać u mego boku. Kto tak postępuje?

– No właśnie…

– Trochę już mnie poznałaś – zaznaczył, podejmując wątek. – Powinnaś wiedzieć, że co jak co, ale pochopnie nie postępuję. Do tego szanuję takich wojowników jak on. Chłop jak dąb, wymachuje orężem, jakby ten był naturalnym przedłużeniem jego ramion. Na polu bitwy sieje spustoszenie. Mało który może z nim się równać i wolę ja takiego Sulibora mieć w murze tarcz, niż nie. Jak sama wspomniałaś, problemów nie będzie mi brakować, więc powinienem wzmacniać drużynę, a kim lepiej to czynić niż takimi srogimi rębajłami? – zapytał, dając Bognie chwilę na przyswojenie wszystkiego, co powiedział. – Mam księstwo, mam gdzie zrobić zaciąg, ale szkolenie trwa, a do wielkości, jaką osiągnął Sulibor czy ja, nie tak łatwo dotrzeć. To trzeba we krwi mieć i tyle ci powiem, że wojów dzieli się na kilka grup, począwszy od słabych, przez średnich, do dobrych i bardzo dobrych. Wyżej od nich są dwie grupy: ci, którzy chcą stać się najlepszymi, lecz giną, próbując, oraz ci, których ostrza przeciwników po prostu się nie imają. Obaj w niej jesteśmy, i co? Miałbym go ot tak zabić?

– Z tej strony na to nie spojrzałam – odparła, jakby ździebko bardziej przekonana do podejścia Dagome. – Miej jednak świadomość, że musisz na niego uważać.

– Będę. Jak zawsze.

2.

– Alem głodny… – Siemirad westchnął głęboko, trzymając się lewą dłonią za brzuch. – Burczy mi w brzuchu, jakby co chciało się z niego wyrwać.

Druh Dagome zjawił się w sali, gdzie jeszcze w nocy biesiadowali i zasiadł na miejscu naprzeciwko konunga. Wymienili uśmiechy. Służki wnosiły poranną strawę i przyjemne zapachy z wolna poczynały pieścić ich nozdrza.

– To lepiej zapchaj go czym prędzej, żebyś tam jakiego gada nie wyhodował.

– Uważaj, bo pomyślę, że się o mnie martwisz – prychnął z rozbawieniem Siemirad.

– O ciebie? Nie żartuj, nie mam to ja co robić?

Zaśmiali się obydwaj i wtem w sali zjawiły się osoby, które z lekka ich uśmiechy przytępiły. Czcibor i Prokuj szli do stołu, bacząc na nich uważnie.

– Witajcie – odezwał się sztywno starszy z nich. Po nim powtórzył młodszy i zajęli miejsca na prawo od Dagome. Ten wraz z Siemiradem kiwnęli głowami. W drzwiach pojawiła się za to tym razem Bogna i zatrzymała się w nich na widok czterech mężczyzn przy stole. Po jej licu przebiegło lekkie rozbawienie i ledwie powstrzymała się przed rzuceniem kąśliwej uwagi odnośnie namacalnej wręcz niezręczności, jaka była między nimi. Zamiast tego podeszła bliżej, skinęła do nich i usiadła przy Dagome, na lewo od niego.

– Ktoś umarł? – wypalił wtem nikt inny jak Siemirad. Próba rozluźnienia atmosfery nie została zrozumiana przez Czcibora i Prokuja. Pierwszy z nich orzekł:

– Wielu wczoraj poległo. Jeśli złączyć straty wszystkich stro…

– Kiedy ja nie o tym mówię – wtrącił wojownik. – Milczycie, jakby żałoba jaka była. Po prawdzie przyszliście dopiero, ale krępować to jeńców, a nie się.

Chwilę musieli pomyśleć, o co mu chodziło. Pierwszy zaśmiał się pod nosem Prokuj.

– Noo… Lepiej – pochwalił go Siemirad. – Nie wiem, ile pożyję, ale trochę zamierzam, a nie lubię, jak jest sztywno. To co? Po kielichu? Nie ma to jak miód we krwi z samego rana, dobrze mówię?

No i napili się i zajęli strawą. Świeże pieczywo, także pieczone mięsiwo. Do tego zupa gulaszowa, którą zajadali się najbardziej, rozbryzgując na boki smakowite krople. Raz po raz ktoś zagadnął ogółem, coś nawiązał do nocy czy bitwy. W międzyczasie dołączyła do nich Lutosława, a także jej ojciec Mściwoj oraz matka Piastów Ludmiła, powiększając kompanię i nadając posiłkowi iście rodzinnego wydźwięku.

– Jakie plany, kniaziu? – zagadnął w pewnym momencie Mieszka teść Czcibora. – Chyba mogę się już tak do ciebie zwracać?

– Jesteśmy jeszcze przed ceremonią wyniesienia na kniazia, ale chyba nic nie stoi na przeszkodzie – odparł, popatrując na niego znad michy.

– A imię? Mieszko czy Dagome? Jak chcesz, by cię wołano?

Wszyscy spojrzeli na Piasta, ciekawi odpowiedzi. Każdy żywił swoje przypuszczenia, przemyślenia, które właśnie miały zostać obalone bądź też potwierdzone:

– Czuję się Dagome, nie Mieszkiem – oznajmił zapytany. – Tyle lat miałem nowe imię, tyle samo starego nie słyszałem. Ale kim tutaj w księstwie dawniej byłem, tym będę.

– A więc kniaziem Mieszkiem?

Nowy władca skinął na potwierdzenie.

– Niemniej nikogo nie skrócę o głowę, jak nazwie mnie Dagome.

– Zrozumiałe! – Mściwoj zaśmiał się radośnie. Swoją reakcją nieco zaskoczył córkę, która wzięła ją za przesadną. – Potoczyłoby się ich trochę, wszak niejeden z wojów, których ze sobą przyprowadziłeś, długo nie wzwyczai się do nowego imienia.

– Nie chciałbym tym sposobem drużyny uszczuplać – zawtórował mu Mieszko. – Co do planów zaś, to zamierzam najszybciej, jak to możliwe, odzyskać utracone podczas buntu grody, co by sojusznicy Strogomira, którzy nie zdechli pod Gnieznem, nie mieli zbyt wiele czasu na samowolę. Poleje się krew, ale zamierzam twardo przywrócić to, co było przed śmiercią ojca. Wcześniej jednak ceremonia, żeby każdy mógł już przysięgać wierność nowemu kniaziowi. Najważniejsze, to podczas objazdu. Niech roznosi się wieść, że objąłem władztwo.

– I ja myślę, że tak najlepiej.

– Rozkażę, co trzeba – włączył się Czcibor, choć z ociąganiem. Mimo, że był pogodzony z tytułem dla brata, tak ciągle uwierała go utrata tronu. – Roześlę wici do żupanów. Niech przybywają.

– Dobrze. Pośpieszmy się jednak ze wszystkim. Czas goni. Chcę czym prędzej wyruszać.

3.

– Dużo tych grodów?

– Kilka się uzbiera.

– Zresztą po co pytam w ogóle? Tak czy owak, wyruszam z tobą ja i moi wojowie. Nie zostawimy cię – odpowiedział z uśmiechem Palnatoki. Jarl Jomsborga był więcej niż ochoczo nastawiony do planów przyjaciela. Piast opowiedział mu wszystko, co i jak, pytając na koniec, kiedy zamierza wracać do siebie? Jak się okazało, pewnikiem nie w najbliższym czasie.

– Spodziewałem się, że wyruszysz do Jomsborga, gdy księstwo będzie już moje.

– Bo tak, ale jeszcze nie jest całe twoje – nie omieszkał zauważyć. – Wrócę, kiedy wyrżniemy wszystkich zdrajców. Do tego czasu możesz liczyć na mnie i moją armię.

– Rad jestem. Z połączonymi siłami, to będzie jak spacer.

– Ale za rękę mnie nie weźmiesz, jak mniemam?

Mieszko się zaśmiał.

– Nie, nie. Obejdzie się, możesz być spokojny.

Paltanoki odetchnął z udawaną ulgą.

– A jak bracia? – zapytał. – Ufasz im? W nich nie ma co się dopatrywać wrogów?

Piast westchnął bezradnie.

– Ażebym to ja wiedział… Niby oddali mi tron niejako sami z siebie. Jaki mogliby mieć w tym ukryty cel? Z drugiej jednak strony w najładniejszych słowach może skrywać się ułuda. Będę na nich uważał, póki nie zyskam co do nich pewności.

– Słusznie – pochwalił zrazu jarl. – Im więcej posiadasz, tym więcej masz i do stracenia. Dlatego czujności nigdy za wiele.

Dagome dojrzał w spojrzeniu Palnatokiego coś, co postanowił od razu poruszyć, upewnić się, czy nie jest przypadkiem w błędzie:

– O co chodzi?

– O czym prawisz?

– Wiem, że coś ci chodzi po głowie. Rzeknij konkretnie.

Jarl Jomsborga uśmiechnął się poniekąd przyłapany na gorącym uczynku.

– Sulibor – oznajmił posłusznie, na co Piast przewrócił oczyma.

– Ty też? Ugadaliście się z Bogną czy co?

– Też jej się nie podoba, że go nie zabiłeś?

– Chyba nie powiesz, żeś zdziwiony?

– Nie zamierzam, mądra z niej kobieta. Każdego zresztą zastanawia twoja decyzja.

– Widocznie mam swoje powody, przyjacielu, a jednym z nich marnotrawstwo świetnego wojownika. Bardziej przyda mi się Sulibor żywy, niźli martwy, ot cała historia.

– A jego chęć zemsty?

– Jeśli jest wojem, za jakiego go mam, to honor nie pozwoli mu złamać przysięgi. Czas pokaże.

– A w tym czasie…

– Wiele może się zdarzyć. – Dagome wszedł mu w słowo, wiedząc do czego zmierza druh. – Nie bój nic, mam ja swój rozum i zdaję sobie sprawę z ryzyka, ale nie z takimi sobie w życiu radziłem. Tym razem w razie czego będzie podobnie. Sulibor zaś już niedługo będzie miał bez liku okazji, by się wykazać i okazać prawdziwe intencje. Myślę, że niecierpliwy z niego człek i jeśli miałby się czegoś dopuścić, to wcześniej niż później. Taka tego dobra strona, że na możliwą zdradę nie będę długo czekał i problem zostanie sprawnie rozwiązany. W innym wypadku solidnie wzmocniłem drużynę, a tego nigdy dość.

4.

Sulibor snuł się go grodzisku. Powiedzieć, że czuł się nieswojo, to jak nie powiedzieć nic. Dużo wydarzyło się w ostatnim dniu, czy nawet dniach, i to rzeczy, których za nic nawet nie brałby wcześniej pod uwagę. Wydarzenia niespodziewane, a ich rozwój jeszcze bardziej zaskakujący i komplikacje przyprawiające o zawroty głowy…

A zaczęło się od bitwy, która bez wątpienia miała być zwycięska i wielka. Tak też zapowiadała się z początku, by w pewnym momencie całkiem odwróciły się jej losy. Potem było coraz gorzej i gorzej, i to nie w delikatnych spadkach, a drastycznych wręcz. Przybyła wroga armia, zginął ojciec… Na koniec jeszcze przegrany pojedynek, a jakby tego było mało, to bogowie zakpili z niego i sprawili, że nieświadomy komu, poprzysiągł wierność jednemu z Piastów. Związał się z rodem, który chciał zniszczyć i zająć wraz ze swoim jego miejsce. Obalić ich i sprawić, że ród Strogomira stanie się kniaziowym.

Teraz musiał służyć… Służyć Mieszkowi, który podał się wcześniej za niejakiego Dagome. Okpił mnie, przechodziło mu przez myśl do znudzenia. Niemniej zdawał sobie sprawę, że gdyby zwyciężył go w pojedynku, sytuacja zgoła byłaby odwrotna. Piast wygrał sprawiedliwie i chociaż z bólem to musiał przyznać, to należał mu się szacunek. Sulibor nie pamiętał, kiedy ostatnio ktoś go pokonał. Nie liczył pojedynków z bratem, w których wygrywali na zmianę, one jednak nie były walką całkowicie na poważnie, gdzie przeważnie życie jest stawką. Jakby nie w smak mu to wszystko było, Mieszko okazał swą wyższość, a on teraz musiał żyć z konsekwencjami, lub… złamać dane słowo.

Ze straszliwym nasileniem atakowały go wszelkie rozterki. Do ogromnej klęski w decydującej bitwie o księstwo doszła bowiem także strata brata, a właściwie niepewność wobec jego losu. Sulibor nie mógł odnaleźć jego ciała na pobojowisku. Wielu jednak poległo wojów i mimo długich poszukiwań istniało prawdopodobieństwo, że mógł go przegapić. Z jednej strony może to i dobrze, ponieważ, kto wie, czy Sulirad nie przeżył i nie uciekł? Jeśli jednak nie, to udał się w ostatnią drogę na tym świecie niejako anonimowo, bez należnego mu pożegnania…

Niewiedza o losie brata doskwierała mu straszliwie. Od samego początku byli sobie nader bliscy, niemal na krok się nie rozstawali, wprawiając się przez lata w walce i nie tylko. Teraz był sam. Sam pośród stada piastowych wilków i ich popleczników. Całe Gniezno życzyło mu śmierci. Wiedział o tym, widział to w ich wrogich spojrzeniach, zachowaniu. Słyszał, jak mruczeli pomiędzy sobą nienawistne zapewne słowa względem jego osoby. Ich stosunek całkiem był mu obojętny, lecz nóż wbity w plecy na pierwszym lepszym zakręcie, uliczce czy zaułku już nie. Bez przerwy musiał mieć się na baczności, by nie skończyć w taki sposób. Nie miał w tym grodzie przyjaciół, z którymi mogliby się strzec wzajemnie, a jedynie wrogów… No może poza Mieszkiem jeno, niejako teraz panem…

Jak wydostać się spod złożonej mu przysięgi? Jak ją unieważnić? Jak odzyskać wolność?, pytał ciągle sam siebie, lecz żadne odpowiedzi nie nadchodziły. Jawiła mu się tylko zdrada, lecz wtedy splamiłby swój honor. Honor, który poniekąd i tak był już splamiony okrutnie ową przysięgą. Sulibor czuł, jakby znajdował się w jakowymś kołowrocie beznadziejności, z którego nie było sposobu na ucieczkę…

Szedł placem, odpowiadając wrogim spojrzeniem na identyczne wymierzone ku niemu, kiedy ujrzał pewnego człeka. Człeka, którego widok jeszcze bardziej pogłębił jego nie najlepszy nastrój. Czcibor. Brat Mieszka, którego prawie zabił w bitwie o Rozprzę, co całym swym jestestwem pragnął dokończyć, walcząc o Gniezno. Niestety, nie powiodło się i jeśli nie znajdzie sposobu na wyjście ze swego fatalnego położenia, to długo się to nie zmieni. Co więcej, będzie musiał żyć w otoczeniu Piasta, którym gardzi, a nawet współpracować z nim, walczyć ramię w ramię na polu bitwy, a nie twarzą w twarz i na śmierć i życie.

Czcibor nie zmierzał w jego stronę, a jedynie przechodził nieopodal. Na szczęście. Obędzie się bez wielce możliwej utarczki, która nie wiadomo jak mogłaby się zakończyć. Sulibor nie miał pewności, jak daleko sięga jego przysięga, lecz jeśli podczas kłótni, wynikłej chociażby z prowokacji kniaziowego brata, po prostu wycisnąłby z niego życie, mogłoby to tę granicę bez wątpienia przekroczyć.

5.

Czcibor na widok Sulibora zamarł na krótką chwilę. Nie było człeka bardziej przeciwnego niż on odnośnie do trzymania Strogomirowego syna w Gnieźnie przy życiu, i to nawet bez kajdan na nadgarstkach, a i w lochu przy tym. Wiedział, że nie można mu ufać, podejrzewał o wszystko, co najgorsze. Tym bardziej że obydwaj wciąż mieli z Rozprzy rachunki do wyrównania. W ostatniej bitwie się nie udało, lecz nie wątpił, że prędzej czy później ten moment pewnikiem nastąpi i jeden z nich dłonią drugiego wyzionie ducha. Pytanie tylko, który? Czcibor doskonale znał siłę i wprawę bojową wroga. Człek to jest, do którego należało podchodzić z największym respektem i uwagą, za nic lekceważenie i umniejszanie mu. Choćby i z jedną ręką, byłby śmiertelnie niebezpieczny.

Niemniej, przynajmniej na razie, do niczego między nimi nie dojdzie. Czcibor zmierzał w całkiem odmiennym niż on kierunku, a do tego ku jeszcze znacznie różnej osobie. Osobie, co do której towarzyszyło mu nieprzyjemnie uczucie, jakby nie widział jej całe wieki i o te wieki okrutnie za długo. Zawsze zatrzymywały go jednak różnego rodzaju komplikacje czy zajścia, lecz teraz miało być inaczej. W końcu miał do niej dotrzeć i z wolna odliczał już ku temu czas.

Zniknął z placu, gdzie dostrzegł jednego ze swych największych, jeśli nie największego wroga. Skręcił w uliczkę, potem ponownie. Zdążał powoli, acz pewnie ku dobrze znanemu mu miejscu, które kojarzyło mu się niemal wyłącznie z samymi dobrymi wspomnieniami. Z każdym krokiem był coraz bliższy stworzeniu kolejnych miłych przeżyć.

Wyraźnie odetchnął z ulgą, kiedy jego oczom ukazała się znajoma chata. Bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby obrócił się dla pewności, czy nikt go nie obserwuje, a kiedy uznał, że jest sam, zapukał dwukrotnie do drzwi. Na twarzy momentalnie wykwitł mu promienny uśmiech, oczy zaczęły połyskiwać z zadowolenia, a serce bić szybciej. Nareszcie, pomyślał.

Po chwili ściągnął z lekka brwi. Z chaty nie nadeszła żadna odpowiedź: ani zaproszenie, ani nikt nie wyszedł. Czyżby jej nie zastał? Zaniepokoił się ździebko, lecz miał czas, mógł poczekać. Na wszelki jednak wypadek sprawdził, czy drzwi są otwarte, wszak ktoś tu mógł uciąć sobie zwykłą drzemkę i… jak się okazało, wejście stanęło przed nim otworem, lecz w środku nikogo nie było.

Czcibor westchnął z zawodem, po czym zaniepokoił się nie na żarty, gdy bardziej przyjrzał się wnętrzu. Przewrócony stołek, niewielki stół odepchnięty na bok z miejsca, gdzie zawsze stał. Do tego rozrzucone niedbale posłanie, a wszystko przykryte grubą warstwą kurzu i oblepione gęstymi sieciami pajęczyn. Niewiele z tego rozumiał. Jedyne, co przychodziło mu na myśl, to że właścicielki dawno tutaj nie było, stąd bałagan, lecz wszystko przywodziło na myśl opuszczenie chaty w pośpiechu. Gdzie ją tak wywiało?, zastanawiał się zdezorientowany. Gdzie jest Gosława? Odeszła?

W kącie izby dostrzegł jej sakwę, na której pająki wyraźnie się rozgościły. Nie zostawiłaby jej. O co tu chodzi, na bogów? Z owym pytaniem, kołaczącym mu w głowie, rozglądał się dalej, lecz poza ogólnym bałaganem nie zauważył nic więcej podejrzanego. Jeśli coś zaś gdzieś się skrywało, to przykryte brudem było dobrze zamaskowane i mu umykało. Wkrótce Piast opuścił chatę, lecz nie zamierzał tak tego pozostawić.

6.

Każda wojna czy bitwa niesie za sobą szereg konsekwencji. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby jakiekolwiek starcia się zakończyły, nie przynosząc zmian zarówno dla zwycięskiej strony, jak i przegranej. Nie było w tej gestii wyjątków, i tak też to miało miejsce dla Gniezna i przeciwników, którzy stoczyli zacięte i nader krwawe walki o grodziszcze oraz całe księstwo. Zmiany zaś dosięgały nie tylko przywódców czy walczących pod nimi dzielnych wojów. Poddane nim były także ich rodziny, bliscy. Lutosława, żona Czcibora, jeszcze nie tak dawno temu wychodziła za Piasta z myślą, że zostanie kniazinią, a z czasem także matką nowego władcy. Na nieszczęście dla niej i nie tylko, historia potoczyła się w takim kierunku, że musiała godzić się ze stratą pozycji, nim w ogóle ją zdobyła. Z jednej strony poniesiona strata była mniejsza, jak i ból, wszak nie poznała jeszcze życia, które miało być jej udziałem, lecz z czasem zdała sobie sprawę, że wcale nie zależało jej tak bardzo na tytule. Co innego zaś jej ojcu, dla którego zdobycie pozycji było najważniejsze.

Czcibor stracił szanse na objęcie tronu w momencie, kiedy ojciec na łożu śmierci wyznał mu swoją ostatnią wolę, a on zdecydował się ją spełnić i posłał po wygnanego przed laty Mieszka. Wtedy nastąpił czas oczekiwania na decyzję i możliwe przybycie starszego brata, a w międzyczasie doszło do buntu w księstwie. Buntu, który doprowadził zarówno do walk o Gniezno, jak i niejakiego przypieczętowania objęcia władzy przez nowego kniazia. Było to swoiste potwierdzenie nadchodzących zmian. Zmian, z którymi całkowicie pogodziła się Lutosława, a czemu za dowód mogło służyć spotkanie, do którego doprowadziła. Spotkanie z osobą, która choć może nie jest żoną nowego kniazia, lecz jest jego kobietą, i jak Lutka przypuszczała, ich relacja może wznieść się wyżej.

Nie winiła Bogny, że poniekąd odebrała jej pozycję, nie żywiła do niej żadnej urazy. Po prostu los tak chciał, a ona musiała to zaakceptować tak samo, jak uczynił to jej luby. Czcibor pogodził się z Mieszkiem na tronie, a ona miała zamiar dobrze żyć z kobietą, która najpewniej zasiądzie obok niego. W tym celu udała się do jej izby, coby zamienić z nią kilka słów, poznać się lepiej i dowiedzieć się, jakie ona ma podejście do jej osoby. Gdzieś tak z tyłu głowy tłoczyła się obawa, że Bogna może wcale nie chcieć poświęcić jej choćby krótkiej chwili i najzwyczajniej w świecie zbędzie ją. Lada moment miało się okazać, jak będzie naprawdę.

Zastukała do drzwi i niemal od razu usłyszała zaproszenie do środka. Uchyliła drzwi i pokazała się czekającej w izbie kobiecie. Była sama, żadnej służki, Mieszka również nie było, lecz o tym Lutka wiedziała już wcześniej, gdyż widziała go na zewnątrz. W innym wypadku nie odważyłaby się na przyjście tutaj.

– Lutosława? – Bogna nie kryła zdziwienia. Akurat stała nad łożem, gdy ta się zjawiła. – Coś się stało? – zapytała, zastanawiając się nad możliwymi powodami tej niezapowiedzianej wizyty.

– Nie, nic. Przeszkadzam?

– Nie, ale o co chodzi? – dopytywała Bogna, wciąż lekko zdziwiona.

Lutka spojrzała jej prosto w oczy, nie odpowiadając w pierwszej chwili. Szukała właściwych słów i gdy w końcu je odnalazła, oznajmiła:

– Czcibor z Mieszkiem odnawiają dawno utraconą relację. Pomyślałam, że razem z nimi, znaczy się, ja i ty, mogłybyśmy zacząć naszą. Nie znamy się, zaledwie dopiero co ujrzałyśmy się po raz pierwszy w życiu, ale będziemy żyły obok siebie i miło byłoby żyć w dobrej komitywie. Nie szukam zwady, a…

– Przyjaciółki? – Bogna weszła jej w słowo, dokańczając za nią, lecz coś w jej głosie wzbudziło czujność Lutosławy. Jakowyś krótki szmer, ledwie możliwy do dostrzeżenia niuans. A może się przesłyszała?

– A nawet jeśli? – dopytała, nie spuszczając z rozmówczyni czujnego spojrzenia. Chwila oczekiwania na odpowiedź choć nie trwała długo, to dłużyła jej się nieprzyjemnie. Nie wiedziała, czego się spodziewać, lecz jak się okazało, obawy były niesłuszne.

– Nie mam nic przeciwko – odparła Bogna, uśmiechając się serdecznie. – Tym bardziej że poza Mieszkiem właściwie nikogo tutaj nie znam.

– Nie zapominasz o kimś?

Luba konunga zmrużyła oczy.

– O kim?

– O wielkiej armii, jaką ze sobą przyprowadził.

Wymieniły rozbawione uśmiechy.

– No tak, ale oni raczej do damskiej przyjaźni się nie nadają.

– Dlatego jestem ja i cieszę się, że nie wyrzuciłaś mnie za drzwi.

– A jaki miałabym mieć w tym powód? W niczym mi nie zawiniłaś.

Lutka wzruszyła ramionami, po czym odparła:

– Wiesz, jak jest? Wieczne przepychanki na szczycie, rywalizacja.

– To już bardziej o wrogość mogłam podejrzewać ciebie niż ty mnie. W końcu to Mieszko będzie władał, nie twój Czcibor, a ty przyszłaś do mnie pokojowo nastawiona. Wiedz, że bardzo to doceniam, a w ogóle to usiądźmy, a nie stoimy jak dwa drzewa. – Wskazała na krzesła z rzeźbionymi oparciami, umieszczone przy stole. W dalszej kolejności na dzbany: – Napijesz się czegoś? Została tylko woda, bo Mieszko osuszył miód, ale mogę posłać po coś.

– Woda jest w sam raz.

7.

Dni upływały w Gnieźnie niezwykle szybko. Mieszkający w grodzie ludzie powoli przyzwyczajali się zarówno do nowego władztwa, jak i dużej grupy wojów z północy, którzy z wyłączeniem sił Palnatokiego mieli zostać w księstwie już na stałe i żyć pośród nich. Zmiany. Nadchodziły wielkie zmiany i wszyscy żywili nadzieję, że będą to zmiany na lepsze. Każdemu żyło się dobrze za Siemomysła. Mieszko na tronie stanowił zaś jedną wielką niewiadomą, lecz dołączeniem do walk o Gniezno i rozniesieniem w pył buntowniczej armii Strogomira zaprezentował się nader godnie, imponująco i groźnie. Już od samego początku powrotu zaczął budzić szacunek i podziw, a u niektórych natomiast swoisty lęk, czy bardziej niepokój, że w jego pobliżu spuszczali głowy. Wygnany i odzyskany syn Siemomysła pokazał się podczas bitwy z walecznej strony jako przedni dowódca. W pierwszym szeregu razem ze swymi wojami starł się z wrogiem, nie zostawiając tego na ich barkach. Nie stronił od walk, tylko sam wziął sprawy w swoje ręce i poprowadził armię do wielkiego zwycięstwa.

To było wtedy. Teraz, w zwykłej codzienności, człekiem był nieodgadnionym. W walkach pokazał brutalną i waleczną stronę, a w ostatnich dniach interesowną, ciekawską. Chciał wiedzieć wszystko i o wszystkich. Nie było dnia, by nie przechadzał się przez większość czasu po grodziszczu, coby poznawać jego zabezpieczenia, dowiadywać się o jego możliwościach czy to obronnych, czy ofensywnych, zaznajamiać się z ilością zapasów. Interesowało go wszystko, czym udowadniał, że może być z niego nie tylko wielki przywódca wojenny, ale i solidny gospodarz.

Ludziom także poświęcał swoją uwagę. Nie padały z jego ust jeno pytania o poruszane kwestie okołogrodowe czy księstwa, ale i prywatne. Pytał o rodziny, o to, jak im się żyje. Zjednywał ich tym sobie, a także, choć nie było to jego głównym celem, ocieplał swój wizerunek.

I tak upłynął czas do dnia z zaplanowaną ceremonią uznania Mieszka za kniazia, gdy Piast oficjalnie przejmie kniaziowski tron i otrzyma miecz swego ojca, który ten także otrzymał po swoim i zgodnie z rodową tradycją po Mieszku powinien go odziedziczyć jego następca. Następca, którego na razie nie ma… Niemniej dzisiejszy dzień był jego, a w Gnieźnie stawiali się już od wczoraj wezwani na uroczystość żupani, a dokładniej rzecz ujmując ci, którzy pozostali wierni Piastom podczas ostatniego buntu. Następcy buntowników, którzy polegli i ich ciała spłonęły na stosie, spodziewając się odwetu nowego kniazia, skrywali się w szczelnie zamkniętych włościach, modląc się do bogów, by nie dosięgła ich zemsta. Ich czas jeszcze jednak nadejdzie, już Mieszko się o to postara.

Dzień powoli chylił się ku końcowi. Święty gaj, okryty teraz płachtą ciemności, był miejscem, gdzie wszystko się zacznie. Wokół świętego dębu rozpalono liczne pochodnie, których krąg rozświetlał scenę najbliższych wydarzeń. Scenę obserwowały setki skupionych spojrzeń, chcących być świadkami każdego, choćby i najmniejszego szczegółu. Na przodzie ustawili się najbliżsi Mieszka, czyli przyjaciele, Bogna, bracia i najważniejsi wojowie z drużyny, żupani. W dalszych szeregach panowała dowolność, zależna od prostej zasady: kto pierwszy, ten lepszy. Wszyscy stali i obserwowali wprowadzane do gaju dwa konie. Jeden kasztanowej maści, drugi szarej, niczym mysz. Zwierzęta z początku spokojne, im bliżej się znajdowały, tym robiły się coraz bardziej nerwowe, jakby wyczuwały, co je czeka, a w ich perspektywie nie było to nic dobrego, wszak nie rozumiały swej nader istotnej roli. Roli, którą była ofiara dla bogów, aby ci sprzyjali nowemu kniaziowi.

Mimo stawianych oporów, konie dotarły pod dąb i wciąż trzymane na powrozach, stanęły obok żercy Dalibora i Piasta, dla którego wszyscy tutaj przybyli. Dalibor o włosach białych jak jego szata, przemówił:

– O bogowie! Bogowie mili! – W jego starczym, acz wciąż tęgim głosie, pobrzmiewała niezachwiana siła, a i zarazem przejęcie idealnie oddające wyniosłość obrządku. – Przybywamy, by prosić was o łaski dla nowego kniazia, by nam godnie rządził, a księstwo pod jego władztwem rosło bez końca w siłę i nie imało się go żadne zagrożenie, wrogowie zaś tępili sobie na nim zęby. O potężny Świętowidzie, gromowładny Perunie, wielki Swarożycu. Dadźboże, Welesie i wszystkie inne bogi, prosimy was o przychylne spojrzenie na tego tu Mieszka. – Wskazał na rzeczonego Piasta, odzianego w czarny skórzany kaftan z futrzanym kołnierzem o tym samym kolorze, choć ten planował przybyć w białej koszuli i własnoręcznie złożyć ofiary. Żerca jednak zaoponował, że w tym dniu wyręczą go inni. – Ześlijcie mu wszelkie łaski i siłę. Ześlijcie wszelki dostatek i wieczne zdrowie, a także potomka, który przedłuży ród piastowy i kiedyś zajmie miejsce swego ojca. Zapamiętajcie Mieszkowe imię i miejcie nań baczenie. Czuję, że wielkie stoją przed nim czyny, sprawcie, bym się nie mylił!

Dalibor skinął głową do dwóch rosłych wojowników znajdujących się na uboczu. Dzierżyli w mocnych dłoniach po oburęcznym toporze o szerokich, połyskujących w świetle ognia styliskach. Zbliżyli się, stanęli obok koni, skierowani do nich przodem i bez słowa wznieśli potężny oręż nad głowy, po czym niemal w tym samym czasie opuścili je gwałtownie na karki ogierów. Ostrza przecięły ze świstem powietrze, po czym rozcięły skórę, mięśnie i kości, uwalniając potok tryskającej dookoła krwi, która uciekała z ofiar tak szalenie, jakby jeno czekała na ów moment.

Konie zarżały przeraźliwie ze straszliwego bólu, nim żeleźce oderwały im łby od reszty ciała, a nogi ugięły się pod nimi. Ofiarne zwierzęta runęły w dół, w towarzystwie nieodrywanych od nich spojrzeń. W tym tego obecnie najważniejszego. Mieszkowego. Konung, a teraz i kniaź, nawet nie mrugnął, gdy konie traciły żywot. Wciąż tylko żałował, że nie jemu przyszło złożenie ich bogom. Mimo że miał tutaj rządzić, to nie zamierzał jednak kłócić się z żercą, a więc człekiem będącym najbliżej tutejszych bogów.

Zza drzewa wychynęło trzech młodzianów, pomocników Dalibora. Dwóch z nich czym prędzej podłożyło drewniane michy pod końskie szyje. Trzeci zaś niósł złożony na intensywnie czerwonym materiale miecz Siemomysła.

Mieszko klęknął przed żercą, a ten, chwyciwszy oburącz rodowy oręż, prawicą za klingę, lewicą za ostrze, przemówił ponownie:

– W obliczu bogów i nas wszystkich wynoszę cię na kniazia! Niech cię bogi prowadzą, odwaga nie pozwala zwątpić, a piastowy hart ducha pomoże osiągnąć, co tylko zamierzysz. – Dalibor wręczył następcy tronu ostrze, atrybut władzy, będący pożądaniem wielu, a następnie dał znać pomocnikom od mis, aby podeszli. Ci natychmiast zbliżyli się do niego, a żerca, nic nie mówiąc, umaczał dłonie w krwi, po jednej na michę. Następnie zwrócił się do Mieszka i kciukami naznaczył mu na twarzy dwie purpurowe linie, począwszy od czoła, na brodzie skończywszy, po czym skinął mu głową.

– Dokonało się! – zawołał donośnie tak, aby wszyscy posłyszeli. – Witaj, kniaziu Mieszku! Witaj! Sława! Sława ci! – zakrzyknął, a ów krzyk tubalnie poniosły za nim zgromadzone w świętym gaju gardła:

– SŁAWA! Sława, kniaź Mieszko! Sława mu! Sława księstwu! Sława!

Mieszko, odwróciwszy się od żercy do zgromadzonych, przyjmował ich zawołania z zadowoleniem. Może bez wielkich wylewności w postaci chociażby szerokiego uśmiechu na licu czy wzniesionych dłoni niczym w geście triumfu, ale o wyważonej, dumnej postawie, jak na kniazia przystało. Lekko uniesione kąciki ust, tak samo nieznacznie wzniesiony podbródek i skinięcia głową w odpowiedzi na niekończące się pozdrowienia.

Co najmniej jeden człek nie pozdrawiał nowego władcy, co to, to nie. Choćby i siłą go do tego zmuszano, za nic by się do tego nie zniżył. Na jego twarzy malowało się całkowite przeciwieństwo radości obecnej u reszty zgromadzonych. Uśmiech? Nigdy. Zamiast niego grymas, delikatnie rzecz ujmując, niezadowolenia, który tylko dzięki jego wielkiemu wysiłkowi nie zdradza obecnie bezkresnej nienawiści wobec nowego władcy. Władcy, któremu życzył wszystkiego, co najgorsze, a nie kniaziowego tronu. A niechby trafił do kogokolwiek, byle nie do niego. Do największego łachmyty czy nawet wroga księstwa, lecz nie Piasta, który powrócił z wygnania. Z wygnania, które miało być karą za jego czyn sprzed lat, lecz karą i tak zgoła zbyt niską, która w żaden sposób nie zadośćuczyniła za występek. Do tego jeszcze w ogóle została odwołana… Nie mieściło mu się to zaiste w głowie i nim przybył do Gniezna, by uczestniczyć w ceremonii, długo ważył wszelkie za i przeciw. Zwyciężyła chęć, żeby spotkać się z banitą twarzą w twarz i spojrzeć mu prosto w oczy. Czy oczekiwał skruchy, przeprosin? W żadnym razie. Chciał, by nie żył, tak jak zabity przez Mieszka jego syn.

Ich spojrzenia się spotkały, gdy kniaź wodził wzrokiem po rozemocjonowanym tłumie. Gniemir, wszak on był tym iście niezadowolonym i wzburzonym, przybył do Gniezna tego dnia jako jeden z ostatnich, nie było więc okazji porozmawiać wcześniej, lecz ów moment z wolna nadchodził.

Mieszko zatrzymał na nim swój wzrok, lecz nie zdradził większego przejęcia przybyciem żupana. Nie okazał ni to zdziwienia, nie obruszył się. Pozostawał jakby obojętny i po krótkiej chwili, po prostu, jak gdyby nigdy nic, powiódł spojrzeniem dalej. Złość w Gniemirze wezbrała, poczuł gorąc wychodzący mu na lico. Nie zamierzał pozwolić na ignorowanie się, nie po to tutaj przybył.

Niemniej starał się uspokoić, nie chciał dać się sprowokować, a wiedział, że taka była bez wątpienia intencja Piasta. Potraktował go jak pierwszego lepszego człeka w tłumie, a to jawna obraza. Obraza, której koniec końców nie zdołał zdzierżyć i stłumić w sobie. Drgnął jednak zaledwie, co by wyjść ze zbiorowiska, gdy wtem poczuł dłonie chwytające go w łokciach. Obrócił gwałtownie głowę najpierw do prawego boku, potem do lewego. Stało za nim dwóch wpatrzonych weń wojów, a dokładniej Czcibor i jeden z jego najbardziej zaufanych ludzi, Małogost.

– Nie radzę – wycedził spokojnie do żupana pierwszy z nich. Ten iście rozdrażniony rękoczynem, warknął w odpowiedzi:

– Co to ma znaczyć?! Puszczajcie w tej chwili. Inaczej…

– Co inaczej? Powstrzymujemy cię przed błędem, Gniemirze. Co chciałeś uczynić? Zaatakować mego brata i to jeszcze na oczach wszystkich? Cóżeś sobie myślał?

– Nie zamierzałem go atakować – burknął w obronie, przy czym szarpnął się, by zwolnili objęcia. Ci jednak wciąż mocno trzymali.

– Widziałem, żeś ruszył ku niemu.

– Coś widział, twoja sprawa. Najlepiej idź do znachorki, da ci coś na omamy.

– Nie przewidziało mi się.

– Ty tak uważasz…

I tak spieraliby się być może jeszcze jakiś czas, lecz dalszą dyskusję przerwało wkroczenie osoby poniekąd za zajście odpowiedzialnej.

– Masz odwagę, żeś tu przybył, Gniemirze – przemówił w pierwszych słowach kniaź Mieszko. Tłum skupił na nich uwagę.

– A ty za to czelność, żeś wrócił z Północy i zagarniasz tron – wycedził żupan z jawną nienawiścią w głosie, czując, jak zaczyna wrzeć mu krew w żyłach. Podprowadzono go bliżej. Bliskość zaś znienawidzonego Piasta, do tego rozmowa z nim, a w zasadzie sam już jej początek wystarczył, żeby wszystko się w nim burzyło. Złość, jak dotąd duża, wzrastała coraz bardziej z każdą chwilą.

– Nie prosiłem się o tron. Nie chciałem go. Było mi dobrze w Truso, w nowym domu.

– Tak, tak… – Gniemir drwiąco pokiwał głową. – Po cóżeś w takim razie wrócił?

– Taka była wola mego ojca i braci, a poza tym nie muszę ci się tłumaczyć. Lepiej zdradź, po coś tutaj przybył? Nie powiem, ale dziwi mnie twoja obecność bez armii pod wałami Gniezna.

– Chciałbyś tego, wiem. Chciałbyś, żebym porwał się na was jak Strogomir i skończył w ten sam sposób. Nie jestem jednak taki głupi i naiwny jak on, znam swoje siły i wiem, że was nie pokonam. Dlatego nie wojna mi w głowie.

– Powtórzę więc: po coś przybył? – zapytał Mieszko, krzyżując ręce na piersi. Z zaciekawieniem przyglądał się żupanowi, tak jak i Czcibor, Małogost, oraz ci z tłumu stojący najbliżej.

Gniemir łypnął na niego. Nie krył swej niechęci, a nawet gdyby tego chciał, nie byłby w stanie. Niechęć i nienawiść w jego spojrzeniu były zbyt intensywne, by jakiekolwiek próby mogły je zamaskować.

– Po co? – Zaczął mówić. – Po to, żeby ujrzeć mordercę mego syna i przysiąc mu wierność oczywiście. Czy to nie było do przewidzenia? Wszak jesteś teraz naszym kniaziem.

Twarz Mieszka, chociaż tak rzadko zdradzająca emocje, zawsze tak nieprzenikniona, tym razem pokazała więcej. Władca księstwa Piastów wybałuszył z lekka oczy, ściągnął brwi i przekrzywił nieco głowę. Potrójna seria reakcji jasno odzwierciedlała uczucie zaskoczenia, które zresztą towarzyszyło także innym. Chociażby Czcibor i Małogost zastygli niczym kamienne słupy, gdy słowa Gniemira dotarły do ich uszu. Momentalnie wzmogli czujność. Coś tu było nie tak, bardzo nie tak i nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości.

Nim ktokolwiek zdołał zabrać głos, żupan… uklęknął przed Mieszkiem, czym wzmógł jeszcze bardziej wszelkie zdziwienie. Pytania kołaczące się w głowach zgromadzonych nie miały końca. Wątpliwości i niepomierne niezrozumienie targały każdym. Tymczasem prowodyr zamieszania ponownie zabrał głos i znowu zwrócił się do Mieszka:

– Przysięgam ci, kniaziu, swoją wierność i uznaję w tobie swego władcę.

Rzeczony kniaź oniemiał. Co on, na bogów, knuje?, zastanawiał się. Kątem oka zerknął to do prawej, to do lewej strony, jakby badawczo, czy skądś nie nadciąga skryty atak lub coś podobnego, lecz wszędzie panował spokój. Spokój, jeśli nie liczyć konsternacji wywołanej czynem żupana. Mieszko czuł się zbity z tropu jak nigdy. Wróg. Wróg zaprzysięgły, który nienawidzi go za śmierć syna i który to przed laty nalegał na ukaranie go również śmiercią, teraz klęczy przed nim i przysięga. Mieszko mógł spodziewać się po tym dniu wszystkiego, ale nie czegoś takiego…

Do solidnego grona zdumionych osób należał także człek, który za nic w świecie nie chciałby obecnie znaleźć się centrum uwagi, jak to uczynił Gniemir. Nie, nie. Dla niego cień jawił się obecnie najlepszym sojusznikiem i przyjacielem, którego bezpiecznych objęć póki co nie zamierzał opuszczać. Trwał w nich i przyglądał się zarówno ceremoniałowi, jak i przysiędze żupana na uboczu. Nie zajmował miejsc w pierwszych rzędach, a dalej. W jego przypadku im dalej od najważniejszych w tej chwili osób w księstwie, tym lepiej. Nie mógł ryzykować, że go rozpoznają. Nie mógł ryzykować, że ktokolwiek go rozpozna, dlatego, ciągle ze spuszczoną głową, unikał ze wszystkimi wszelkich kontaktów wzrokowych czy innych takich. Sulirad, ponieważ to o nim mowa, wielce ryzykował pobytem w Gnieźnie i uczestnictwem w wydarzeniu. Z jednej strony powinien uciekać jak najdalej i najszybciej, lecz jak pokazał los, wielu uciekinierów poległo z rąk puszczonej nazajutrz po bitwie o gród obławie, mającej przeczesać okoliczne tereny. On z początku zaszył się w lesie, lecz wykorzystując zamieszanie pobitewne, zajmowanie się zwłokami i stosami, dostał się do grodu, udając jednego z tutejszych wojów. Wiedział, że choć to siedziba wroga, to tutaj nie będą się go spodziewać. Poza tym chciał pomówić ze swym bratem, Suliborem, o przysiędze, jaką ten złożył Mieszkowi po przegranej z nim walce. Czy miał wybór? Pewnikiem zginąłby w innym wypadku, ale teraz należało tę przysięgę złamać. Sulirad nie wyobrażał sobie, żeby brat walczył teraz dla Piastów. Co to, to nie. Mieli z nimi wojnę i muszą stać po tej samej stronie, a nie po stronach przeciwnych. Z bronią skierowaną ku wrogowi, a nie skrzyżowaną przeciwko sobie…

Niestety, dotąd nie znalazł dobrej okazji do rozmowy, a w każdym bądź razie nie takiej, w której nikt nie zobaczyłby ich razem. Sulibor ciągle był obserwowany. Wszyscy w Gnieźnie wiedzieli, że jest synem Strogomira i uważali na niego. Spodziewali się po nim wszystkiego, co najgorsze, więc był ciągle pod ich czujnym wzrokiem. Gdyby ktoś dojrzał, że się spotkali, wieści chyłkiem dotarłyby dalej, wyżej. Sulirad powoli godził się z myślą, że z rozmowy nic nie wyjdzie i będzie ją musiał odłożyć na inny, bardziej sprzyjający czas, wszak jeśli zginą w wyniku nawiązania próby, kto pomści ich ojca? Musi być więc ostrożny. Dlatego też pozostaje w cieniu i przygląda się wszystkiemu w spokoju. Co do Gniemira słyszał o zajściu, które poróżniło go z Piastami, a szczególnie z Mieszkiem. Każdy słyszał. I nikt nie dziwił się wrogości żupana, tudzież zrozumiałe jest pokaźne zdziwienie jego przysięgą. Sulirada tak jak i ich interesowało teraz najbardziej, jakie są jego prawdziwe zamiary. Wierność Mieszkowi? W to za nic nie uwierzy i jednego był pewien. Przed nowym kniaziem sporo zagrożeń, a Gniemir jest tylko jednym z nich, bo i ród Strogomira nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

***

Uroczystość wyniesienia na kniazia nie mogła obyć się bez zacnej uczty, wszak było co świętować, niemniej zanim wszyscy zasiedli do stołów, nadszedł czas na ostateczne przypieczętowanie objęcia władzy przez Mieszka. Mianowicie Piast dumnym i pewnym krokiem wszedł do sali tronowej na czele tłumu i zajął miejsce na tronie.

– Sława! Sława, Mieszko! Sława kniaziowi Mieszce!!! – wołali poddani, rodzina, a także przyjaciele z Jomsborga. Wszyscy się radowali, a jeśli ktoś nie, to to ukrywał. Jedynie Gniemir otwarcie nie świętował, a jeno stał pośród innych żupanów i przyglądał się wszystkim.

– A ty co? Nie przysięgałeś? – zapytał go żupan Bożeciech. – Zadziwiłeś wszystkich, ale na uradowanego to wcale nie wyglądasz.

– Bo i nie jestem, chyba nie dziwota? – odparł tamten, wysilając się znacznie, co by zbyt mocno nie odpyskować i nie zasiać konfliktu. Poza tym, kto jak kto, ale wrogowie mu niepotrzebni. – Czasu mi jeno potrzeba. Przysięga wiele mnie kosztowała, ale wiedziałem, że tak trzeba. Miłością jednak do Mieszka nie zapałam, przyjaźnią także. Postaram się go tolerować, więc daruj, ale wykrzykiwać jego imienia z radością nie zdołam.

Mieszko przyjął przysięgę Gniemira pod świętym dębem. Przyjął, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że nie jest tak szczera, jak być powinna. Domyślał się, że wynika ze strachu o życie i to strachu całkowicie zresztą słusznego, wszak w niedalekiej przyszłości planował się z żupanem rozprawić. Czy zamierzał go zabić? Otwarcie i bez powodu mogłoby to wzbudzić sporo niepożądanych reakcji w księstwie, lepiej gdyby to Gniemir doprowadził do konfliktu, lecz na taki obecnie się nie zapowiadało. Przynajmniej nie na pierwszy rzut oka, lecz żupan musiał coś kombinować. Z pewnością ukrywał prawdziwe intencje, a wszystko, żeby przetrwać, wszak Mieszko został wygnany z jego inicjatywy i nacisków na panującego wtedy kniazia Siemomysła i domyślał się, że ten nie przepuści teraz jakowegoś odwetu. Odwetu, który w obliczu nowych, zaskakujących wydarzeń został odroczony na bliżej nieokreślony czas.

Po klęknięciu Gniemira nadszedł czas na innych żupanów, lecz ci klękali już w sali tronowej. Kiedy ledwie co przycichła wrzawa, zaczęli po kolei podchodzić pod stolec. Jako pierwszy pan na Kaliszu, nie kto inny jak Mściwoj, który odkąd oddał córkę Czciborowi, więcej czasu spędzał w Gnieźnie niż na swoich włościach.

Wszyscy ucichli. Składanie przysięgi to nie byle jakie zajście, co by miało odbywać się w towarzystwie hałasu i harmidru. Należne są mu godne warunki.

Mściwoj klęknął i wypowiedział mniej więcej te same słowa, które Mieszko wcześniej usłyszał od Gniemira:

– Panie, przysięgam ci wierność, uznaję w tobie swego kniazia.

Mieszko skinął mu głową, wtedy teść jego brata wstał i jego miejsce zajął Domażyr.

– Panie, wielem słyszał o tobie i raduję się, że będziesz nam rządził. Przysięgam ci i uznaję w tobie swego kniazia.

Dalej podchodzili kolejni: najstarszy ze wszystkich Izbor, łysy, acz o bujnej ruder brodzie Łękomir, Bożeciech, prawiący wcześniej z Gniemirem. Mironieg, Rędziwoj i inni. Jako na ostatniego z żupanów padło na Godzisława z Wielenia, który… jeszcze nie tak dawno temu solidne posiadał wątpliwości wobec następcy wybranego przez Siemomysła. Wieści o tym dotarły swego czasu do Czcibora, który rozprawiał z nim o tym, uspokajając go co kandydatury brata, ale czy powiodło mu się, co zamierzył? Nie do końca, wszak żupan po powrocie do swego grodu żalił się potomkom i zapowiadał bliżej nieokreślone wówczas, lecz konieczne działania, by nie oddać się pod władanie banity. Czy coś w tej gestii i jego stanowisku uległo zmianie? No cóż… Wiedzą to jeno nieliczni.

Po żupanach nadszedł czas na braci Mieszka, których obowiązek nie mógł ominąć. Czcibor zamiarował podejść już wcześniej, by pokazać wszystkim wsparcie, jakie okazuje bratu, lecz popędliwy teść uprzedził go i wyszło, jak wyszło. Teraz zaś przepuścił przed sobą Prokuja.

Młodzian klęknął przed Mieszkiem, spojrzał na niego nieśmiało, wszak odczuwał przy nim sporych rozmiarów skrępowanie. Ich spotkanie po latach, nieporozumienia na Północy, a także pełna nieufności droga do Gniezna miały wpływ na dzisiejszy nastrój. Nie spoglądał na brata przesadnie przychylnym wzrokiem, chociaż do wrogości też wiele mu brakowało. Po prostu zniechęcił się do niego, mimo iż poniekąd rozumiał jego poszczególne decyzje i brak ufności wobec jego osoby czy Czcibora. Teraz po prostu, jak wielu innych, tak i on potrzebował czasu, by pogodzić się ze wszystkim, co się ostatnimi czasy wydarzyło i niejako zacząć od nowa.

– Składam ci przysięgę i uznaję w tobie kniazia – wyrecytował sucho. Krótko i zwięźle, by niemal natychmiast wstać z kolan i oddalić się na wcześniej zajmowane na sali miejsce obok Czcibora. Czym prędzej chciał się oddalić, czym nie pozostawił władcy złudzeń, że wciąż ma mu za złe wspólnie spędzony czas, odkąd ten dotarł do Jomsborga, szukając go i niosąc mu wieści w kwestii pozostawionego mu przez ojca tronu.

Czcibor obrzucił młodziana spojrzeniem. Ten nie odwzajemnił go, jakby spodziewał się przygany w jego oczach. Niedoszły kniaź ruszył ku stolcowi.

– Bracie – ozwał się, spojrzawszy z kolan na Mieszka. – Przysięgam ci jak wszyscy wierność. Przysięgam, że możesz na mnie liczyć niezależnie od sytuacji czy zagrożeń. Przysięgam, że masz we mnie nie tylko lojalnego poddanego, ale i oddanego brata jakiego miałeś lata temu. Przysięgam ci i uznaję w tobie kniazia. – Skinieniem potwierdził, że rzekł, co miał do powiedzenia, na co w odpowiedzi otrzymał to samo, a nawet więcej, bo i delikatny uśmiech. Uśmiech lub może zdało mu się, z przejęcia i przeżycia, gdyż ową sytuację przez długie lata widział oczyma wyobraźni zgoła od drugiej strony, a więc on na tronie, a inni składający przysięgi jemu, nie inaczej. Kolejnym był więc człek, któremu natłok emocji towarzyszył dzisiejszego dnia, lecz jako że już od dawna oswajał się z tym, że nie zasiądzie na tronie, to ździebko było mu lżej. Niewiele, bo niewiele, ale zawsze. Dużo jednak przeleje się wody, nim pogodzi się z tym całkiem.

***

– Już myślałem, że nigdy to się nie skończy – Siemirad zaśmiał się Mieszkowi prosto w ucho, gdy już zasiedli do stołu. – Ale podobało ci się, wiem, widziałem to po tobie. Połechtały twoje wysokie mniemanie o sobie te wszystkie przysięgi.

Piast w odpowiedzi tylko spojrzał na niego spod przymrużonych powiek, przekrzywiając ku niemu głowę, niby w geście politowania.

– No! Już nie rób takiej miny – prychnął Siemirad. – Już jako konung Truso czułeś się jak jaka ryba w wodzie, to teraz, kiedy twoja władza większa będzie jako kniaź, to będziesz miał jak ryba w… – zamilkł, szukając odpowiedniego porównania i gdy je znalazł, dokończył: – też w wodzie, ale nie w jakimś tam jeziorku, a morzu. Może nawet oceanie? – Mieszko parsknął na to porównanie.

– Przyrównujesz Truso do jeziora? Sam nie wiem, czy chcesz mnie obrazić, czy co?

– Zaraz obrazić… Za kogo mnie masz? – Siemirad zaśmiał się ponownie. – Bardziej nakreślam, jakie możliwości przed tobą się pojawiły, a i przy okazji obawy chcę wyrazić.

– Aż lękam się zapytać, co tym razem ci się przez łepetynę przewinęło?

– Same ważkie rzeczy, przyjacielu. Same ważkie kwestie, znasz mnie przecież – zapewniał, przybierając poważną pozę. – Nigdy o głupotach nie prawię, zbyt zabiegany ze mnie człek, żeby tracić go na banialuki jakoweś.

Mieszko kiwał głową z udawaną powagą, jakby przyjmował do wiadomości jego słowa, a jednocześnie w głęboką je brał rozwagę. Po chwili druh zaś dokończył wcześniej poruszoną myśl o odczuwanych lękach:

– Obawiam się jeno, jakie te możliwości i nowy, większy tron wpływ na ciebie wywrą. Dagome kochałem jak brata i to zanim stał się konungiem. Mieszka nie znam i ciekawi mnie, czy z nim da się żyć, czy może zadufanym gnojkiem się okaże, co mu tak klękanie przed jego obliczem się spodoba, że słów żadnych bez tego przyjmować nie będzie raczył.

Zastanowienie objęło lico Piasta we władanie. Zastanowienie iście udawane, lecz talentów Mieszkowi nie było można odmówić. Zmrużył prawe oko, spojrzał przed siebie, cmoknął i dopiero po chwili podzielił się z przyjacielem spostrzeżeniem:

– Ciekawe prawisz rzeczy, ale z łaski swojej racz zważyć, że rozmawiasz ze mną, a jakoś klękać ci nie kazałem.

Siemirad przytaknął, brnąc dalej w poważne tony i niejako ciągnąć to przedstawienie.

– Może i prawda, ale kto wie, czy ci się coś nie pozmienia?

– Jeśli się pozmienia, to najwyżej stanowisko najlepszego druha, bo mój obecny takie mecyje durne czasem prawi, marnując przy tym powietrze i mój czas, że nader często zastanawiam się nad kimś nowym.

– O następstwie rzeczesz?

– O następstwie. A jakże! – potwierdził Mieszko z entuzjazmem. – Paląca to mi się jawi konieczność.

– I jak poszukiwania? Może doradzę, skoro twój druh tak ci się daje we znaki? Może Sulibor? Wielki on jak dąb, a przy tym małomówny wielce. Miałbyś z nim spokoju, co niemiara.

– Nooo… I to jest myśl przednia i celna, jak się patrzy. Zaraz podzielę się z nią z Suliborem. Mam nadzieję jeno, że będzie zainteresowany.

– Weźcie wy się napijcie lepiej, bo w głowie się kręci, jak się was chwilę posłucha. – W rozmowę iście… ciekawą wtrąciła im się Bogna, przewracając na początku oczyma w geście rozbawienia. – Jakby przysłuchał się ktoś, kto was nie zna, to wziąłby wszystko na poważnie.

– A niech bierze. – Mieszko wzruszył ramionami.

– A mnie inna kwestia interesuje – zaczął Siemirad. Widząc zaciekawione spojrzenia pozostałej dwójki, ciągnął, zwracając się bezpośrednio do Bogny: – Ty sądzisz, że gdy wypijemy, to zaczniemy mądrzej prawić? Oj, wielka jest twa wiara w nas, ogromna wręcz – dodał ucieszony, na co zaśmiali się wszyscy gromko, a i wypili w końcu, jak Siemirad chwycił ciężki, bo wypełniony po brzegi pojemny dzban. Przystawił doń nos i zamruczał z uciechy, gdy w nozdrza uderzył mu tak miły jego sercu aromat miodu. W dalszej kolejności rozlał część jego zawartości do kielichów Mieszka i jego kobiety. Dostało się także Czciborowi i Prokujowi siedzącym naprzeciwko. Gdy wypełnił ową powinność, podniósł się i zawołał donośnie:

– Skäl… yy, znaczy sława, czy jak wy tam mówicie! Sława! – Wzniósł kielich w górę na zwieńczenie toastu i tabun gardeł zawołał za nim:

– Sława!

I przechylili, co kto miał, ochoczo ujmując do ust zawartość dzierżonych naczyń. Służki wnosiły akurat strawy na półmiskach, a gęślarz począł wygrywać melodię, co by umilić zebranym czas. Biesiada rozpoczęła się więc na całego.

Redakcja

Beata Gołkowska

 

Korekta

Janusz Sigismund

 

Skład i łamanie wersji do druku

Marcin Labus

 

Projekt graficzny okładki

Dawid Boldys

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Daniel Komorowski, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788384300886

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

SŁOWO OD AUTORA

1.

2.

3.

4.

5.

6.

7.

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści