Miejsce - Dominika Kluźniak - ebook + audiobook + książka

Miejsce ebook i audiobook

Kluźniak Dominika

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Debiutancka minipowieść Dominiki Kluźniak!

M., przygarnąwszy Psa, rozpoczyna ucieczkę przed światem i ludźmi. Nie jest to jednak ucieczka totalna. Samotności musi się dopiero nauczyć - na początku bowiem tęsknota za obecnością drugiego człowieka jest trudna do zniesienia. Z tym że w tej nauce nie ma smutku ani przygnębienia. Mijające pory roku i czas uczą M. życia w harmonii z samym sobą, z naturą i minimalizują jego materialne potrzeby. Ostatecznie, po wielu latach i przejściach, M. decyduje się na to, aby jedynymi towarzyszami rozmów byli Pies, ławka przed domem oraz on sam.

"Okoliczności, w których bohater mojej powieści układa sobie na nowo życie na obrzeżach cywilizacji i poza społeczeństwem, to trochę moje wyobrażenie na temat tego, co by było, gdyby tak móc schować się przed światem."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 195

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 5 min

Lektor: Grzegorz Pawlak

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dominika Kluźniak

Miejsce

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci est zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Barbara Lepionka

Ilustracja okładkowa, projekt okładki: ULABUKA

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

http://editio.pl/user/opinie/miejsc_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-283-6358-8

Copyright © Dominika Kluźniak 2019

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Rodzinie i Lucy

Kiedy spojrzycie w prawo, zobaczycie krętą, wąską drogę, która znika zaraz za altaną, dalej są już tylko wzgórza i las. W dole widać pięć domostw, niskich, krępych i niezbyt kolorowych, właściwie pasujących tu do każdej pory roku, takich typowo polskich wyblakłych brył o niezdecydowanej i niejednorodnej architekturze. Po lewej stronie natomiast króluje mocno pochyły stok, obsadzony u góry wysokimi sosnami, a bliżej mojego domu starymi jabłoniami, czereśniami i śliwami. Dalej, za stokiem, znowu kilka wzniesień, pięknych, krągłych i miękkich. A jeszcze dalej po prostu wznoszą się góry. Ale myślę, że to nie jest łatwe wznosić się i wzrastać ponad innych, być silnym i pięknym. Budzić zachwyt i lęk. Pozwolić targać się wiatrom i smagać letniemu słońcu. Porastać mchem, kosodrzewiną i sosnami, aby na koniec pozwolić wichurze wyrywać z siebie korzeń po korzeniu. Przyjmować chłód i opatulać się mgłą, zezwolić ludziom zejść ze szlaku, zagubić ich, poplątać ścieżki, by ostatecznie wyprowadzić zbłąkanych na szczyt lub wytęsknioną drogę. To nie jest łatwe królować nad dolinami. To się udaje tylko najmądrzejszym. Patrzeć z góry, lecz nie wywyższać się. One to jednak potrafią, te moje Śnieżne Kotły. Potrafią stać spokojnie. Jak ja teraz.

Oczywiście jako dziecko nie zastanawiałem się nad takimi rzeczami. Wtedy góry były tylko takim czymś, na co można się ewentualnie wspiąć, co każdego ranka widzisz z okien domu, lub nie widzisz, bo nagle zniknęły całe we mgle. O nie, jeszcze wtedy góry nie wzbudzały nawet szacunku, bo moim światem rządzili wówczas tylko dorośli. Jeśli więc w ogóle patrzyłem na nie w dzieciństwie z ciekawością, to tylko dlatego, że babcia opowiedziała mi, jak powstały. Mówiła o czasach, kiedy Pan Bóg przemierzał swobodnie świat, na którym nie było jeszcze ludzi. Opowiadała o górach, dolinach i lasach, które zachwycały pięknem, choć nikt przecież nie mógł tego wówczas potwierdzić. Widział je tylko Pan. Opowiadała o spokoju i ciszy, która przepełniała ziemię…

Ale któregoś dnia również Zły zawędrował w te strony i zobaczył Karkonosze oświetlone blaskiem wschodzącego słońca. Zdało mu się, że widzi rzecz nieskończenie doskonałą, więc, jak to zwykle ze złym bywa, poczuł w sobie moc nienawiści. Jego olbrzymie dłonie zaczęły szarpać darń i wyrywać górskim stokom wnętrzności. Kamienie wybierane jego pazurami ułożyły się po chwili w pokaźny stos. Jakże olbrzymia musiała być ta siła, która kierowała aniołem, że udało mu się usypać górę najpotężniejszą w całej okolicy! Ale on tego nie widział, nie czuł. Pracował do wieczora. A wtedy spadł pierwszy śnieg i pokrył wyrwane w złości głazy. Przysypał też swoimi płatkami dwa ogromne wgłębienia, które Zły wyrył w zboczach gór.

Odstąpił na kilka kroków. Obrzucił wzrokiem swoje dzieło i zrozumiał, że po raz kolejny popełnił błąd. Coś, co postanowił zniszczyć, zmieniło tylko kształt i formę. Lecz pozostało piękne. Odszedł. Podobno z podkulonym ogonem.

Gdy byłem dzieckiem, zastanawiałem się nad tym ogonem i nad samym stworzeniem zwanym Złym. Nie potrafiłem sobie wyobrazić kogoś tak wielkiego, kto jednocześnie nie był przecież zwyczajnym olbrzymem. Kogoś, kto rozpruł górom brzuch, kto ustanowił nowy szczyt. Jakież musiał mieć rozmiary! Jednocześnie, co rozumiem dopiero teraz, nie będąc wcale człowiekiem głęboko wierzącym, zrozumiałem, że w tej sile było tyleż samo bezsilności. Bo góry pozostały cudem, a kiedy ziemia wokół w końcu się zaludniła, ludzie nadali im najpiękniejsze nazwy. I tak stos usypanych przez Złego kamieni nazwali Śnieżką, a dwa wgłębienia — Śnieżnymi Kotłami.

I to je właśnie widzę codziennie, kiedy stojąc w drzwiach mojego domu, obracam głowę lekko w lewo.

Ten dom nie pojawił się w moim życiu przypadkiem. On już na mnie czekał od dzieciństwa. To w nim spędzałem każde wakacje, nim stałem się dorosły. Potem rzecz jasna, zajęty życiem, o tym domu niemalże zapomniałem. To znaczy on był ze mną i we mnie zawsze, ale niezbyt blisko. A momentami bardzo daleko. Raczej jako tło, jak część krajobrazu z dzieciństwa, jak wspomnienie, którego nic nie zatrze oprócz codziennych spraw, bo te — nawet jeśli są błahe — potrafią przesłonić wszystko. Czekał na mnie, choć dawno przestał należeć do kogokolwiek z mojej rodziny. Zapłaciłem za niego gotówką, bo stać mnie było na to, ale nie od razu się urządziłem. Chciałem zobaczyć, jak to wszystko nam się razem poukłada. Mam na myśli siebie i dom… Moja matka też tak robiła. Nie urządzała niczego pospiesznie. Budowała dom latami, obracając się wśród zaufanych przedmiotów, powiązanych z nami przedziwnymi zbiegami zdarzeń, kupowanymi rozsądnie i z namysłem. Z kolei moja siostra wiecznie urządzała się na nowo, martwiąc się liczbą stolików i komód, które zakupiła i o które przewracała się potem w mieszkaniu, gdyż miała w zwyczaju ustawiać je w nie najlepszych miejscach (za kanapą, przed kanapą, obok kanapy, przy wejściu do któregoś z pokoi, tak aby można było zawsze spokojnie nadziać się na któryś róg któregoś stolika. Kiedyś zastałem w jej salonie kanapę otoczoną meblami z czterech stron. Nie wiedziała, co zrobić, była w rozpaczy, bo każdy mebel bardzo jej się podobał, a żadnego nie miała serca się pozbyć). Była przy tym zawsze jakoś z tego zadowolona i bardzo niezadowolona jednocześnie, bo „nie tak miało być!” i „inni mają ładniej”…

A ja nie zabrałem nic z mieszkania w mieście, sprzedałem je tak, jak je urządziłem, ze wszystkimi meblami. Zabrałem książki, muzykę, zdjęcia, grafiki i kilka drobiazgów z kuchni. Nie dlatego zostawiłem tamte rzeczy, że się na nie obraziłem. Już chyba wspominałem — lubiłem je, ale co innego tam, a co innego tu. Tutaj wiele rzeczy by nie pasowało… Na początku zresztą ja też do gór nie pasowałem. Co innego, kiedy byłem dzieckiem, bo dzieci pasują do każdego miejsca. Jako dorosły jednak byłem tu obcy, na szczęście dość krótko. Nie dostosowałem domu do siebie, nie zmieniłem płotu, nie sprowadziłem tu miasta. Raczej próbowałem się wpasować, nieinwazyjnie, bez zbytniego rzucania się w oczy.

Zawsze kiedy człowiek decyduje się w życiu na raczej duże zmiany, inni zadają mu mnóstwo pytań: dlaczego to zrobił, co go ku temu skłoniło, czy się nie boi itd. Mój pomysł był w sumie dość oklepany, o takim pomyśle na życie napisano sporo książek, więc nikt nie mógł nawet bąknąć, że spadłem z księżyca. W ogóle ten pomysł trudno nazwać czymś wielkim. Wielki to może być plan, wielkie bywa dzieło, przedsięwzięcie. Ja niczego nie planowałem. Po prostu poczułem, że zaczynam podawać w wątpliwość moje dalsze funkcjonowanie w taki sposób, w jaki żyłem. Nic więcej!

Trudno też dziś, gdy się siedzi spokojnie w cieniu swojej dojrzałości, podpierając się siłą wieku, powiedzieć, jak to się dokładnie zrodziło. Kiedy po raz pierwszy szukałem domu w górach, przeglądając ogłoszenia w internecie? Kiedy zacząłem wychodzić z pustego mieszkania na długie spacery? Którego dnia nie oddzwoniłem do kumpli, bo nie miałem w gębie niczego do powiedzenia? W który wieczór nie odpisałem na maila z telewizji z propozycją przedłużenia na kolejny sezon umowy na mój program?

Nie wiem dokładnie, kiedy to się stało. Ale trwałe zmiany zachodzą jednak dość długo, więc choćbym bardzo chciał przyznać, że ta przemiana we mnie zdarzyła się pewnej jesieni lub że zrozumiałem wszystko w ciągu jednego tygodnia, niesiony powiewem wiosennego powietrza, to tak nie było. Zastanawiam się nawet, czy to się jakoś nie nazywa, to, co się we mnie wtedy wyprawiało, ale nie mogę znaleźć odpowiedniego słowa. Robiłem nadal swoje, ale coś się we mnie przestawiło i jakoś to wszystko zaczęło wyglądać inaczej. A może to się zaczęło wtedy, kiedy Ona zginęła i żeby nie zostawiać mnie samego — zostawiła mi swoje oczy. I tak zacząłem patrzeć na świat. Jakbym nagle mógł patrzeć za nas obydwoje.

Z takich dziwnych zmian właśnie składała się moja decyzja o wyjeździe. Powolutku to się samo klarowało. Niczego nie musiałem podsycać ani przyspieszać. To było nawet przyjemne, kiedy te zmiany tak przepływały przeze mnie. Ja je tylko rejestrowałem i anektowałem, bo przecież skoro same przyszły, to były już moje.

I tak pewnego wieczoru wylądowałem po raz ostatni na Placu. Nigdy nie lubiłem tam być i nie pamiętam kompletnie, jak to się stało, że usiadłem ze znajomymi właśnie tam. Piłem piwo i rozmawialiśmy o hotelach w Polsce. Wieczór był już ciepły, choć jeszcze nie na tyle, żeby całkiem się rozluźnić. Ale ja się właśnie rozluźniłem. Przestałem myśleć o tym, że powinienem coś mówić, i wyłączyłem się kompletnie. Do tego stopnia, że został mi przed oczami obraz, ale dźwięk się wyłączył. Powietrze nie pachniało jakoś specjalnie pięknie, jak to w centrum. Bruk był jeszcze odrobinę mokry, bo po południu spadł wiosenny deszcz, nie pamiętam żadnych innych szczególnych okoliczności. Spojrzałem w górę. Nade mną wznosiła się biała wieża kościoła, pięknie oświetlona. Patrzyłem na nią długo. Wieża spoglądała na mnie, ja na wieżę. Bez kontekstów religijnych. To nie było tak, że patrząc na ten kościół, rozmawiałem w myślach z Bogiem. Nie, ja chyba w ogóle nie myślałem. Podobało mi się to patrzenie na strzelisty, nieruchomy budynek, bo był stały. I się do mnie nie odzywał.

Jakie to było dobre, jakby założyć słuchawki i iść w nich przez miasto — nikt cię nie zaczepi.

Nie pamiętam, ja tam wtedy chyba niezbyt długo siedziałem. Nawet się porządnie nie napiłem. A rano wstałem i zadzwoniłem do znajomej, która poprzedniego wieczoru siedziała na Placu po mojej lewej stronie, leżak w leżak.

— Luiza, mam sprawę — powiedziałem prędko, chociaż wiedziałem, że przecież się nie rozmyślę.

— Tak? — spytała szybko. Zbyt szybko. Zrozumiałem, że zadzwoniłem do niewłaściwej osoby.

— Jak tak wczoraj siedzieliśmy… — zacząłem niezręcznie, bo umknęło mi, że ja się jej chyba podobam trochę. Mnie ona się nie podobała, lubiłem ją po prostu, więc zanim zadzwoniłem do niej z rana, w ogóle nie przyszło mi do głowy, że może nie być zadowolona z naszej rozmowy.

— No…? — podchwyciła od razu. — Bo taki właśnie byłeś wczoraj zamyślony jakiś… jakby…

— No tak. Bo myślałem sobie o czymś. A… czy nie znasz kogoś, kto szuka mieszkania w centrum?

— Mieszkania w centrum… po… czekaj chwilę… — Czułem wręcz namacalnie, jak w jej głowie myśli szaleją niczym wiewiórki na gałęzi.

— Pomyślałem, że spytam ciebie, Luiza, bo jesteś taka obrotna i… masz tylu znajomych…

Dziś, kiedy patrzę na siebie z dystansu, wiem, że nigdy więcej nie powiedziałbym czegoś takiego kobiecie, ale w tamtym momencie było już za późno. Luiza na szczęście była na tyle mądra (zresztą była starsza ode mnie o jakieś dziesięć lat), że nie wpisała mnie od razu na listę mężczyzn do znienawidzenia, tylko westchnęła i pokryła się cała uprzejmością. Też bym tak zrobił.

— Wiesz dobrze, że gdybym nie była agentką gwiazd, na pewno byłabym świetną agentką nieruchomości. — Roześmiała się nawet przekonywająco i dodała: — Jasne, popytam. Możesz na mnie liczyć. — I odłożyła telefon.

I następnego dnia dzielna Luiza zadzwoniła, a dwa tygodnie później podpisałem umowę przedwstępną sprzedaży mojego mieszkania.

Tak mi się wtedy poszczęściło. Albo też udawałem, że nie wiem, co dokładnie robię, a naprawdę wiedziałem wszystko.

Sprzedałem to mieszkanie za gotówkę, dwa tygodnie pomieszkałem u rodziców, a następnie, zapakowawszy do wozu część życia, pojechałem do notariusza w Jeleniej Górze, żeby podpisać umowę kupna mojego nowego starego domu w górach. Poprzedni właściciele, którzy kupili go kiedyś od mojej babci, gdy była zbyt niedołężna, żeby móc o niego dbać, wyprowadzili się stamtąd już jakiś czas temu. Dom stał pusty, a ja mogłem się od razu wprowadzać.

Pamiętam jeszcze, że gdy wyjeżdżałem z Warszawy, gdzieś na przedmieściach pomyślałem, żeby się zatrzymać i jakoś uczcić tę chwilę, że oto opuszczam miasto, ale zamiast tego dodałem gazu.

Takie to wszystko było proste. Dużo prostsze, niż się spodziewałem. Trudniejsze było może jedynie to, czego oczekiwałem tam, w nowym miejscu. W nowym miejscu chciałem od razu być swojakiem. Nie chciałem być nowy, przechodzić przez cały proces zaznajamiania się. Mogliby nawet mówić o mnie: ten niemiły sąsiad. Co tam, bylebym nie musiał, kupując bułki w sklepie, odpowiadać na ciekawskie pytania, na znaczące spojrzenia (że mnie rozpoznają…), wyjaśniać dlaczego, słuchać o tym, że w telewizji wyglądam na szerszego, i dziękować za propozycje pomocy w tym i owym (przecież ludzie są nie tylko ciekawscy, mają też dobre chęci).

Codziennie. Na początku tak by było codziennie. Potem by im się znudziło. A ja nie chciałem przechodzić nawet przez ten początek. Nie, nie byłem zbyt dumny, by rozmawiać, nie byłem pyszałkowaty. Po prostu nie chciałem prowadzić takich rozmów. Już nie. Ja sobie od wtedy chciałem pomilczeć w życiu. I żeby nikt tego mojego milczenia nie oceniał. I wiecie, co zrobiłem? Przyjechałem tam z psem. Po drodze kupiłem psa. Właściwie wziąłem go ze schroniska. Ja, człowiek, wziąłem psa, aby chronił mnie przed innymi ludźmi. Można więc powiedzieć — wybrałem zwierzę. Pomyślałem: pies nie będzie gadał głupot, nie będzie przede mną udawał kogoś, kim nie jest, nawet nie spróbuje głupio się uśmiechnąć, kiedy nie będzie wiedział, co do mnie powiedzieć. Pies to pies. Szacun dla psa. Ale wtedy nie wiedział jeszcze, dopóki nie powstała między nami głęboka, duchowa więź, że biorąc go, myślałem sobie tylko, że mężczyzny, który ma przy sobie wielkiego czarnego psa, nie będą zaczepiać. I wiecie co, nie zaczepiali. Oczywiście to okrutny pomysł, wysługiwać się w ten sposób psem, ale z czasem zapomniałem o tym, z jakiego powodu go wziąłem. Nie pamiętam już o tym, kiedy rano podnosi łeb, słysząc, że wstaję, i kiedy niespiesznie schodzimy na dół, do kuchni, zrobić mi pierwszą kawę. I nie pamiętam w ogóle o tym, kiedy biorę smycz, on już czeka, a potem idziemy na długi spacer. Pies jest mój, a ja jestem Psa. Idziemy przed siebie, aż dochodzimy do wąskiego strumienia pełnego ciemnych pijawek, porośniętego paprociami i niezapominajkami, chłodnego i czystego. On pije wodę, a ja przypominam sobie, jak moja siostra bawiła się tymi pijawkami, kiedy była mała. Oczywiście, głupio zabrzmiało — to nie były te same pijawki, ale miejsce było to samo, tylko jakieś trzydzieści lat temu, nie pamiętam dokładnie. Brała pijawki do ręki i pokazywała:

— Patrz, jak się śmiesznie rozciągają te dżdżowniczki!

I się śmiała. A potem pokazaliśmy je babci — a babcia powiedziała, że to pijawki i weź to, dziecko, wrzuć na powrót do wody, i nagle te dżdżowniczki wydały mi się wstrętne, bo już wiedziałem, co to są pijawki, bo byłem starszy, chodziłem do szkoły i wiedziałem więcej niż moja mała siostra. Teraz dziwi mnie tylko, że w ogóle się do niej, do mojej Kasi, nie przyczepiały. Pamiętam też, że strasznie nas bawiło, że mogą być takie grube, a chwilę później długie i chude. Babcia siedziała pod drzewem i pozwalała nam się bawić w co tylko chcemy, choć wiem, że miała na nas oko. Ale kiedy moja siostra dorosła, widziałem, że dziwnie się to układa — jej dzieci nie mogły robić wszystkiego, to ona robiła wszystko za nie, bawiła je, bawiła się z nimi i wiecznie miała na nie oko.

— Nie wchodź na ten murek, bo spadniesz! — strofowała najstarszą.

W rezultacie najstarsza nie umiała nawet jeździć porządnie na rowerze. A nasza babcia zjeżdżała z nami na sankach ze stromizny i sterowała nimi niczym najlepszy rajdowiec. Myślę, że złapałaby się za głowę, gdyby zobaczyła, jak obecnie wychowuje się dzieci. Gdyby żyła, toby się złapała. I jeszcze myślę, że ja bym tak zrobił z moimi dziećmi, gdybym je miał, żeby było bardziej jak u mojej babci. Nie chciałbym mieć niefacetowatego syna ani rozmemłanej córki. Chciałbym, żeby potrafili sobie stworzyć swój świat i bawić się tym, czym dziś dzieci już się bawić nie potrafią. I, do cholery, niech to będą nawet pijawki!

Ale co tu dużo mówić, to tylko puste słowa, kiedy się dzieci nie ma. Może bałbym się o nie tak samo jak Kaśka o swoje i nie umiałbym im niczego odmówić. Nie wiem. Niewiele wiem o tym świecie. O żadnym innym zresztą też nie. Mój świat obecnie w ogóle jest o wiele węższy niż kiedyś. A może wcale nie…

Przynajmniej mam internet. Myślę, że skoro mam internet, to nie jestem jeszcze takim nienadążającym za rzeczywistością wariatem. Poza tym nie mógłbym zrealizować swojego planu bez internetu i musiałbym co miesiąc wstępować do banku, na pocztę, po gazety, do sklepów itp. Internet załatwia mi wszystkie sprawy, rozwiązuje moje problemy, oddziela mnie. Więc nie jestem wariatem, kiedy tak stoję z Psem nad brzegiem strumienia, tylko facetem, któremu się odechciało wielu rzeczy.

Pies strzyże uszami i zerka na mnie. To znak, że powinniśmy już wracać. Zrobimy sobie śniadanie.

Zostawiamy siostrę, babcię, pijawki i paprocie nad strumieniem. Odwiedzimy je jutro.

Ale w drodze powrotnej znów mi się moja siostra przypomina, bo tak dobrze było mi jako dziecku z babcią, że nie mogę z irytacji na Kaśkę zatrzymać tych myśli. Przecież moja siostra nie pozwalała swojej najstarszej, Justynce, kiedy była mała, nawet biegać po domu!

— Bo się walniesz o jakiś wystający kant!

Pomijam, że kanty z reguły wystają (pomijam, bo kocham moją siostrę), a Justynce przydałoby się, żeby parę razy się walnęła i spociła, bo to wielu rzeczy się wtedy człowiek uczy o swoim ciele. Ale nie mogłem się wtedy odezwać, bo przecież „nie znam się na dzieciach”.

Chciałem kiedyś Justynce kupić łuk i strzały, żeby sobie trochę postrzelała (przyznaję, byłby to prezent z pewną dozą złośliwości), ale zrezygnowałem. To nie jest moje życie, nie będę się wtrącał. Myślę też, że nigdy tu do mnie nie przyjadą, bo napisałem, że u mnie w tym roku jest dużo kleszczy. Znam moją siostrę i wiem, że kleszczy boi się panicznie, więc nie będzie ryzykowała i dopóki te kleszcze będą u mnie w trawie wszystkie siedziały, dopóty ona zapewne nie pojawi się tu z dziećmi.

Poza tym ona pewnie myśli, że gdyby przyjechała, to może, tak na żywo, nie umiałaby ze mną rozmawiać. Przez telefon łatwiej. No i — po tylu latach! Nie wiem, mnie tam milczenie nie przeszkadza. Ja już nie muszę dużo mówić. Ale rozumiem, że to może być niewygodne.

Nie mówię za dużo, ale przecież myślę. Myślę cały czas. To zabawne, że będąc mniej z ludźmi, jestem z nimi jakby więcej. Tak często rozmyślam o tym, co było i co jest związane z moją rodziną, ze wszystkimi bliskimi mi osobami, z którymi kontakt urwał się ostatecznie po jakimś czasie. One ciągle siedzą w mojej głowie. I są w niej też inni ludzie, których nawet nie znam. Nie przesadzę, jeśli powiem, że jest w mojej głowie cała ludzkość. Często się na przykład zastanawiam, co kieruje człowiekiem, co go popycha nawet nie tyle do zachowań skrajnie ekstremalnych, ile tych pomniejszych. Nie tyle do działań w afekcie, walki o władzę, ile do dręczenia na co dzień innych, do drobnej nieuczciwości, do niechęci. Jestem facetem, który myśli o takich rzeczach. Nie rozczulam się nad tym, analizuję to. Tylko nie zawsze coś mi z tego wynika, bo i ludzie nie zawsze są przewidywalni. To niezbyt wielkie odkrycie… Chodzi mi o to, że kiedy rozmyślam na przykład nad moim kumplem, jedynym przyjacielem, jakiego miałem, to widzę konsekwencję, spokój i radość z drobnych rzeczy. I to mi się podoba. To mi imponuje. I myślę sobie: kurde, ludzie, tak się da! W jego przypadku nie chodzi o to, że on śpi na kasie, bo żyje z renty, więc jego optymizm nie wynika z dobrobytu. On po prostu w którymś momencie, tak jak ja, zatrzymał się w miejscu, nie chciał brnąć dalej w te niepotrzebności. Twierdzi, że w ogóle niewiele już potrzebuje. Rzeczywiście nie widzę, żeby brakowało mu tego wszystkiego, czego potrzebuje większość ludzi. Więc jakby można. Co więcej, wydaje mi się, że wtedy teraźniejszość smakuje zupełnie inaczej. Wiem już coś o tym. Na przykład mam takie dni, kiedy wstaję rano i nic nie pcha mnie w żadną stronę. Nie czuję, że muszę coś zrobić, że tracę dzień. Jestem. Wstaję. Idę z Psem nad strumień. I to wszystko dzieje się bez zegarka, bez konieczności umieszczania tego w planie dnia. To nie jest żaden punkt pierwszy, drugi ani siódmy, bo takiego planu nie ma. Oczywiście, że czasem zdarza się dzień, kiedy mówię do Psa:

— Stary, no, dziś to już na pewno zrobimy pranie.

Ale i ja wiem, i Pies to wie, że nasze „musimy” jest pojęciem względnym, odkładalnym, przesuwalnym w czasie. Nasza wolność jest naszym największym sprzymierzeńcem. I wrogiem. Bo czasem przychodzi mi do głowy myśl, czy ta moja wolność, to moje wymuszone istnienie w tej chwili, nie jest bezwartościowa, mała taka i skrajnie egoistyczna. Nie wiem. Może. A może wszystko jest w porządku. Nikomu nie robię krzywdy.

Są też dni, kiedy mówię do Psa:

— Dzisiaj robimy zakupy, stary.

I otwieramy kompa, wchodzimy na odpowiednie strony i zamawiamy furę jedzenia.

Lubię internet, już mówiłem, że ułatwia mi życie, tak jak zapewne miliardom ludzi na świecie. W ogóle uważam, że ludzie cudownie przyczynili się do tego, żeby mi było wygodnie. Doceniam to. To muszą być tęgie głowy, tacy informatycy na przykład. Dla mnie esemes jest ciągle tylko małą kopertą wyfruwającą z mojego telefonu i lecącą w powietrzu tak długo (pomimo wiatru, deszczu, wszędobylskich gołębi), aż wpadnie do innego telefonu. Cud. Nie umiem tego pojąć, chociaż wiele rzeczy potrafię ogarnąć i nawet zbudować czy naprawić. Znam się na chemii, elektryce, blanszowaniu, ale na świecie wirtualnym kompletnie nie. Z drugiej strony nie trzeba znać się na wszystkim, chociaż byłoby miło. A może taki informatyk nie umie zdjąć gniazda os, które zagnieździły się pod stropem? A ja robię to co jakiś czas. Skubane, zawsze znajdą sobie te kilka centymetrów i ni stąd, ni zowąd wyrasta ci nagle jakieś gniazdo. Nie pisałem się na to, żeby żyć z ludźmi (ściślej mówiąc — wypisałem się), z osami jednak też nie. Więc delikatnie je usuwam. Za pierwszym razem dokładnie się do tego przygotowałem. Nie chciałem dzwonić po specjalistę, więc przez dwa dni siedziałem w necie i czytałem o takich gniazdach os. Niesamowita sprawa swoją drogą, ale dużo o tym opowiedział już niejaki Wohlleben, więc powiem tylko, że najdziwniejsza w tym wszystkim wydawała mi się zawsze struktura gniazda. Kiedy sprawa była załatwiona, oglądałem uważnie kawałki gniazda, którego resztki pozostały przyczepione do drewna, w miejscu, gdzie wcześniej było całe gniazdo. Niesłychane, jak te małe łapki ze skrawków różnych rzeczy potrafią ulepić coś, co w niczym nie przypomina niczego: ni to papier, ni to cieniutka listewka, płatek drewna właściwie. Nie wiem, co to jest, ale niezmiernie mnie fascynuje. Podoba mi się, jak natura radzi sobie bez Obi, Ikei i innych sklepów z materiałami do budowy i urządzania wnętrz. À propos domów i tego, co potrafię, a czego nie, to z osami dam sobie radę, ale już z kominem wolę nie próbować. Zbyt cenna jest dla mnie moja chałupa, żebym chciał ją spalić. Dlatego co roku, we wrześniu, zamawiam kominiarza z najbliższej spółdzielni kominiarskiej i oddaję mój piec i komin jego rękom. Jest to zwykle ten sam kominiarz. Przemiły starszy facet. Świetnie sobie radzi. I nie rozpoznaje mnie z telewizji. Ale najbardziej lubię go za to, że nie zagaduje bez potrzeby. Czasem poprosi o herbatę, a czasem nie chce niczego, nawet jeśli mu proponuję. Czasem jedynie zaczepi Psa, ale w taki naturalny, miły i spokojny sposób, że nawet Pies uśmiecha się półgębkiem.

— Nie chce pan zmienić tej starej kuchni na kominek? — zapytał tylko którejś jesieni.

— Nie chcę tu niczego zmieniać — odpowiedziałem spokojnie.

— Rozumiem — odparł równie spokojnie, nie przerywając roboty. Lubię ludzi, którzy się nie wtrącają.