Miasto jadeitu - Fonda Lee - ebook + książka

Miasto jadeitu ebook

Fonda Lee

4,3

15 osób interesuje się tą książką

Opis

W Mieście jadeitu – powieści, która zdobyła nagrodę World Fantasy –konkurencyjne klany rywalizują ze sobą o honor i władzę w fantastycznej metropolii zainspirowanej kulturą azjatycką.

Jadeit jest krwią podtrzymującą życie wyspy Kekkon. Wydobywano go, handlowano nim, kradziono go i zabijano dla niego już od stuleci. Od równie dawna honorowi wojownicy zielonej kości, jak rodzina Kaulów, wykorzystują go do zwiększania swych magicznych możliwości i obrony wyspy przed cudzoziemskim najazdem.

Teraz jednak wojna się skończyła i nowe pokolenia Kaulów musi walczyć o władzę nad tętniącą życiem stolicą Kekonu. Obchodzą ich jedynie obrona własnej rodziny, kontrola nad rynkiem jadeitu oraz panowanie nad należącymi do nich dzielnicami. Starodawne tradycje nie grają wielkiej roli w tym zmieniającym się szybko kraju.

Gdy pojawia się nowy potężny lek pozwalający wszystkim, nawet cudzoziemcom, nosić jadeit, długotrwała rywalizacja między klanami Kaulów i Aytów przeradza się w otwartą wojnę. Jej wynik rozstrzygnie o losie wszystkich zielonych kości oraz całego Kekonu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 674

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (101 ocen)
44
43
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
foxy_witch

Z braku laku…

Nie rozumiem hajpu. Historia bez rewelacji, świat przedstawiony mizernie zarysowany, bohaterowie płascy. Ewidentna inspiracja starymi filmami o yakuzie. Niestety, co sprawdza się w filmach o yakuzie niekoniecznie sprawdzi się jako książka.
40
Magda_lom

Całkiem niezła

Książka opiera się na fajnym pomyśle - łączy powieść mafijną z fantastyką. W dodatku, jest osadzona nie w w zachodnim świecie, a inspiruje się Azją wschodnią. Problem w tym, że akcja toczy się powoli i ja się przy tej książce nudziłam 🙁
30
Hadrianka

Z braku laku…

Oto kij, proszę dać mrowisko. Pierwsza połowa tej książki to istna katorga. Przede wszystkim... Fonda Lee nie umie pisać. Pod względem redakcyjnym ta książka jest tragiczna. Infodumpy, wyjaśnienia w narracji tego, co właśnie zostało powiedziane, koszmarne wtręty w czasie teraźniejszym wyglądające jak cytaty z lokalnej wikipedii, postacie, które trudno nawet nazwać tekturowymi (Jezu Chryste, HILO). Gdzieś tam pod spodem jest niezła historia - niespecjalnie oryginalna, bo wszyscy widzieliśmy te filmy fung-fu i gangsterskie, ale to nie jest jakiś wielki problem, no bo przecież rzecz się dzieje w świecie fantasy, prawda? Prawda? Właściwie to nie wiemy, gdzie się dzieje, bo Fonda Lee nie umie pisać. Jak kompletny brak klimatu można zwalić na tłumacza (o nim jeszcze będzie), tak trudno jemu przypisać absolutny brak worldbuildingu. Ja nawet nie wiem w jakich - technologicznie - czasach się to dzieje. Nie mają tu telefonów komórkowych, ale to tyle. Ja nie wątpię, że coś tam Fonda Lee ma wy...
21
msieroslawska

Całkiem niezła

Nie jestem chyba dobrym odbiorcą YA, bo po przeczytaniu wielu klasycznych fantasy historie takie jak Miasto Jadeitu są wtórne. Historia nie wyrywa z butów, a użyty język jest bardzo prosty. Nie zapałałam też szczególną sympatią do żadnego z bohaterów.
10
Lupusrevelio
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

dobre rozpoczęcie serii, trochę długo się rozkręca, ale momentami nawet zapiera dech
10

Popularność




Rozdział 1. Podwójne Szczęście

Roz­dział 1

Podwójne Szczę­ście

Dwaj kan­dy­daci na zło­dziei jade­itu pocili się w kuchni restau­ra­cji Podwójne Szczę­ście. Okna w sali jadal­nej otwo­rzono i wie­czorny wie­trzyk docie­ra­jący tu od brzegu chło­dził gości, ale w kuchni były tylko dwa umiesz­czone pod sufi­tem wen­ty­la­tory, które krę­ciły się przez cały dzień, lecz nie dawały zbyt wiele ulgi. Lato dopiero się zaczęło, ale całe mia­sto cuch­nęło i lepiło się już niczym ste­rany kocha­nek.

Bero i Sampa mieli po szes­na­ście lat i po trzech tygo­dniach snu­cia pla­nów posta­no­wili, że dzi­siej­szy wie­czór zmieni ich życie.

Bero miał na sobie ciemne spodnie kel­nera i białą koszulę, nie­przy­jem­nie lepiącą mu się do ple­ców. Twarz miał zie­mi­stą, a spę­kane wargi sztywne od skry­wa­nych myśli. Posta­wił w zle­wie tacę z brud­nymi szklan­kami, po czym wytarł dło­nie w ścierkę i pochy­lił się ku wspól­ni­kowi, który pole­wał naczy­nia wodą z węża i usta­wiał je na suszarce.

– Jest teraz sam – oznaj­mił cicho.

Sampa uniósł wzrok. Był Abu­kei – miał skórę barwy mie­dzi, gęste, sztywne włosy i lekko puco­ło­wate policzki, upo­dab­nia­jące go nieco do che­ru­binka. Zamru­gał szybko i skie­ro­wał wzrok z powro­tem na zlew.

– Za pięć minut scho­dzę ze zmiany.

– Musimy to zro­bić teraz, keke – sprze­ci­wił się Bero. – Daj mi to teraz.

Sampa wytarł dłoń o koszulę, wyjął z kie­szeni małą papie­rową kopertę i wsu­nął ją pośpiesz­nie w dłoń wspól­nika, który scho­wał ją pod far­tu­chem, wziął w ręce pustą tacę i opu­ścił kuch­nię.

Popro­sił bar­mana o rum z chili, limonką i lodem – ulu­biony kok­tajl Shon Judonrhu. Zabrał tacę, posta­wił ją na pustym sto­liku pod ścianą i zaczął uda­wać, że wyciera blat ście­reczką. Dys­kret­nie wsy­pał do szklanki zawar­tość koperty – muso­wała przez chwilę, nim roz­pu­ściła się w bursz­ty­no­wym pły­nie.

Wypro­sto­wał się i ruszył do sto­lika w kącie. Shon Ju na­dal sie­dział sam. Jego masywne ciel­sko z tru­dem mie­ściło się na małym krze­śle. Wcze­śniej wie­czo­rem przy­siadł się do niego Maik Kehn, ale ku wiel­kiej uldze chło­paka dołą­czył do brata, w bok­sie po dru­giej stro­nie sali. Bero posta­wił szklankę przed Sho­nem.

– Na koszt firmy, Shon-jen.

Shon wziął kok­tajl w rękę i poki­wał sen­nie głową, nie uno­sząc wzroku. Był regu­lar­nym klien­tem Podwój­nego Szczę­ścia i dużo pił. Łysina pośrodku jego głowy lśniła różowo w bla­sku lamp. Wzrok Bera stale wędro­wał ku trzem zie­lo­nym kol­czy­kom w jego lewym uchu.

Odda­lił się, by nikt nie zauwa­żył, na co się gapi. To śmieszne, że taki kor­pu­lentny, posta­rzały pijak był zie­loną kością. Co prawda, Shon nosił nie­wiele jade­itu, ale prę­dzej czy póź­niej ktoś mu go odbie­rze, być może razem z życiem. Czemu by nie ja? – pomy­ślał chło­pak. Słusz­nie. Czemu by nie? Mógł być tylko bękar­tem dokera i ni­gdy nie uczył się sztuk walki w Świą­tyn­nej Szkole Wie Lona albo w Aka­de­mii Kaul Dushu­rona, ale był Kekoń­czy­kiem z krwi i kości. Nie bra­ko­wało mu odwagi ani wiary w sie­bie, które pozwolą mu zostać kimś. A żeby zostać kimś, trzeba było mieć jadeit.

Minął braci Maik, któ­rzy sie­dzieli razem w bok­sie w towa­rzy­stwie trze­ciego mło­dego męż­czy­zny. Zwol­nił nieco, by lepiej im się przyj­rzeć. Maik Kehn i Maik Tar – to były praw­dziwe zie­lone kości. Żyla­ści męż­czyźni mieli na pal­cach mnó­stwo pier­ścieni z jade­itami, a do pasów przy­tro­czyli sobie bojowe karam­bity z wyło­żo­nymi jade­item ręko­je­ściami. Byli też dobrze ubrani – ciemne koszule, szyte na miarę jasno­brą­zowe mary­narki, błysz­czące czarne buty oraz czapki z dasz­kiem. Byli zna­nymi człon­kami klanu Bez Szczy­tów, kon­tro­lu­ją­cego więk­szość dziel­nic w tej czę­ści mia­sta. Jeden z nich zer­k­nął na Bera.

Chło­pak odwró­cił się pośpiesz­nie i zajął sprzą­ta­niem naczyń. Uwaga braci Maik była ostat­nim, czego dziś pra­gnął. Powstrzy­mał się przed dotknię­ciem mało­ka­li­bro­wego pisto­letu, który trzy­mał w kie­szeni spodni ukry­tej pod far­tu­chem. Cier­pli­wo­ści. Od jutra nie będzie już musiał nosić stroju kel­nera. Nie będzie nikogo obsłu­gi­wał.

Sampa zakoń­czył tym­cza­sem wie­czorną zmianę i był gotowy opu­ścić kuch­nię. Zer­k­nął pyta­jąco na Bera, który ski­nął głową, potwier­dza­jąc, że zro­bił, co trzeba. Sampa odsło­nił drobne, białe zęby i przy­gryzł nimi dolną wargę.

– Naprawdę myślisz, że może nam się udać? – wyszep­tał.

Bero pochy­lił się ku niemu.

– Trzy­maj się, keke – wysy­czał. – Już to robimy. Za późno, żeby się cof­nąć. Musisz wyko­nać swoje zada­nie.

– Wiem, keke, wiem.

Sampa obrzu­cił go kwa­śnym, peł­nym urazy spoj­rze­niem.

– Pomyśl o pie­nią­dzach – pora­dził Bero i popchnął go lekko. – Ruszaj.

Sampa zer­k­nął jesz­cze ner­wowo za sie­bie i popchnął drzwi kuchni. Bero łyp­nął na niego ze zło­ścią, po raz kolejny żału­jąc, że musi mieć za wspól­nika takiego pozba­wio­nego wigoru mię­czaka. Nie mógł jed­nak nic na to pora­dzić. Tylko Abu­kei czy­stej krwi, odporny na jadeit, mógł wziąć w rękę klej­not i opu­ścić restau­ra­cję, nie przy­cią­ga­jąc niczy­jej uwagi.

Musiał się nie­źle natru­dzić, by namó­wić Sampę do współ­udziału. Podob­nie jak wielu człon­ków jego ple­mie­nia chło­pak nur­ko­wał w rzece, spę­dza­jąc week­endy na poszu­ki­wa­niu jade­itu spły­wa­ją­cego z kopalń poło­żo­nych daleko stąd. To było nie­bez­pieczne – po ulew­nych desz­czach nurt czę­sto pory­wał pecho­wych nur­ków – a nawet gdy komuś się poszczę­ściło (Sampa prze­chwa­lał się, że kie­dyś zna­lazł jadeit wiel­ko­ści pię­ści), mogli go zła­pać. Wtedy, o ile miał szczę­ście, spę­dziłby tro­chę czasu w wię­zie­niu, a jeśli go nie miał, w szpi­talu.

Bero prze­ko­ny­wał go, że to zaję­cie dla fra­je­rów. Po co poszu­ki­wać w wodzie suro­wego jade­itu, żeby sprze­dać go czar­no­ryn­ko­wym pośred­ni­kom, któ­rzy następ­nie szli­fo­wali go i prze­my­cali z wyspy, pła­cąc poła­wia­czom tylko drobną część ceny, za jaką go sprze­da­wali? Dwóch spryt­nych, odważ­nych chło­pa­ków, takich jak oni, mogło pora­dzić sobie lepiej. Jeśli już ryzy­ko­wać dla zdo­by­cia jade­itu, niech to będzie poważne ryzyko. Oszli­fo­wane, opra­wione klej­noty były warte znacz­nie wię­cej.

Bero wró­cił do sali i zajął się sprzą­ta­niem naczyń oraz przy­go­to­wy­wa­niem sto­li­ków. Co kilka minut zer­kał na zegar. Będzie mógł pozbyć się Sampy póź­niej, kiedy już zdo­bę­dzie to, czego potrze­bo­wał.

***

– Shon Ju mówi, że w Pasze były kło­poty. – Maik Kehn pochy­lił się, bo hałas panu­jący w restau­ra­cji zagłu­szał jego słowa. – Grupki dzie­cia­ków ata­kują tam­tej­szych przed­się­bior­ców.

– O jakich dzie­cia­kach mówimy? – zapy­tał jego młod­szy brat, Maik Tar, się­ga­jąc pałecz­kami po chrup­kie kotle­ciki z kal­ma­rów, leżące na tale­rzu po dru­giej stro­nie stołu.

– Pal­cach niskiej rangi. To młode zbiry, mające tylko jeden, góra dwa kawałki jade­itu.

– Nawet naj­mniej ważne palce są żoł­nie­rzami klanu – oznaj­mił z nie­zwy­kle zamy­śloną miną trzeci z sie­dzą­cych przy sto­liku męż­czyzn. – Wyko­nują roz­kazy pię­ści, a pię­ści wyko­nują roz­kazy rogu. – Pacha zawsze była sporną dziel­nicą, ale jawne groźby pod adre­sem firm powią­za­nych z kla­nem Bez Szczy­tów były czymś sta­now­czo zbyt śmia­łym, by mogły za nimi stać tylko nie­ostrożne zbiry. – Wygląda na to, że ktoś pró­buje na nas naszczać.

Maiko­wie popa­trzyli na niego, a potem zer­k­nęli na sie­bie nawza­jem.

– Co się dzieje, Hilo-jen? – zapy­tał Kehn. – Jesteś dziś wyraź­nie nie w sosie.

– Naprawdę? – Kaul Hilo­shu­don oparł się o ścianę boksu i obró­cił w pal­cach szklankę, machi­nal­nie ocie­ra­jąc z niej wil­goć. Piwo szybko robiło się cie­płe. – Może to przez ten upał.

Kehn ski­nął na jed­nego z kel­ne­rów, pro­sząc o ponowne napeł­nie­nie szkla­nek. Blady nasto­la­tek spusz­czał wzrok, obsłu­gu­jąc ich. Na sekundę zatrzy­mał spoj­rze­nie na Hilu, ale naj­wy­raź­niej go nie pozna­wał. Nie­wielu ludzi, któ­rzy nie spo­tkali Kaul Hilo­shu­dona oso­bi­ście, spo­dzie­wało się, że może być taki młody. Róg klanu Bez Szczy­tów, ustę­pu­jący pozy­cją tylko star­szemu bratu, czę­sto pozo­sta­wał nie­zau­wa­żony, gdy poka­zy­wał się publicz­nie. Cza­sami go to iry­to­wało, ale nie­kiedy bywało uży­teczne.

– Jest jesz­cze jeden dziwny szcze­gół – ode­zwał się Kehn, gdy kel­ner się odda­lił. – Od pew­nego czasu nikt nie widział Trzy­pal­cego Gee ani nie miał od niego żad­nych wia­do­mo­ści.

– Jak można stra­cić z oczu Trzy­pal­cego Gee? – zdzi­wił się Tar. Czar­no­ryn­ko­wego szli­fie­rza jade­itu łatwo było roz­po­znać po wiel­kiej tuszy, podob­nie jak po kalec­twie.

– Może się wyco­fał.

Tar zachi­cho­tał.

– Z tego inte­resu można się wyco­fać tylko w jeden spo­sób.

– Kaul-jen, czy masz udany wie­czór? – zabrzmiał nagle przy jego uchu czyjś głos. – Jesteś zado­wo­lony?

Pan Une poja­wił się przy ich sto­liku, roz­cią­ga­jąc usta w nie­spo­koj­nym, tro­skli­wym uśmie­chu, jaki zawsze rezer­wo­wał dla nich.

– Jak zwy­kle wszystko jest wspa­niale – zapew­nił Hilo, uśmie­cha­jąc się iro­nicz­nie w typowy dla niego spo­sób.

Wła­ści­ciel Podwój­nego Szczę­ścia splótł dło­nie pokryte bli­znami od pracy w kuchni i poki­wał głową na znak pokor­nego podzię­ko­wa­nia. Pan Une był męż­czy­zną po sześć­dzie­siątce, łysym i dość tłu­stym restau­ra­to­rem w trze­cim poko­le­niu. Jego dzia­dek zało­żył ten mający już swoje lata, powszech­nie sza­no­wany lokal, a ojciec prze­pro­wa­dził go przez lata wojny i póź­niej­sze czasy. Podob­nie jak jego pro­to­pla­ści pan Une był lojal­nym latar­ni­kiem klanu Bez Szczy­tów. Gdy tylko Hilo odwie­dzał lokal, wła­ści­ciel zawsze oso­bi­ście skła­dał mu wyrazy sza­cunku.

– Pro­szę, powiedz, czy mogę ci ofia­ro­wać coś jesz­cze – dodał.

Gdy uspo­ko­jony pan Une się odda­lił, Hilo znowu zro­bił poważną minę.

– Wypy­taj­cie ludzi. Musimy się dowie­dzieć, co się stało z Gee.

– Co nas to obcho­dzi? – zapy­tał Kehn, nie imper­ty­nencko, a po pro­stu z cie­ka­wo­ści. – Kit z nim. Jed­nego szli­fie­rza sprze­da­ją­cego nasz jadeit mię­cza­kom i cudzo­ziem­com mniej.

– To mnie nie­po­koi. – Hilo prze­su­nął się do przodu, się­ga­jąc po ostatni chru­piący kotle­cik z kal­ma­rów. – Gdy psy zaczy­nają zni­kać z ulic, to ni­gdy nie wróży nic dobrego.

***

Bero czuł nara­sta­jącą ner­wo­wość. Shon Ju wypił ska­żony kok­tajl nie­mal do końca. Spe­cy­fik ponoć nie miał smaku ani zapa­chu. Co jed­nak, jeśli Shon zdo­łał go wykryć dzięki wzmoc­nio­nym przez jadeit zmy­słom? Albo jeśli nie zadziała tak, jak powi­nien, i Shon po pro­stu sobie pój­dzie, zabie­ra­jąc swój jadeit poza jego zasięg? Albo jeśli Sampę opu­ści odwaga? Łyżka w rękach Bera drżała, gdy kładł ją na sto­liku. Trzy­maj się, Bądź męż­czy­zną.

Z fono­grafu usta­wio­nego w rogu sali pły­nęły char­czące dźwięki powol­nej melo­dii z opery roman­tycz­nej, led­wie prze­bi­ja­jące się przez gwar roz­mów. Nad czer­wo­nymi obru­sami wisiały wonie papie­ro­so­wego dymu i ostrych przy­praw.

Shon Ju wstał nagle, chwie­jąc się na nogach, powlókł się do toa­lety dla męż­czyzn i zamknął za sobą drzwi.

Bero poli­czył powoli w myślach do dzie­się­ciu, po czym podą­żył za nim, nie oka­zu­jąc zbyt­niego zain­te­re­so­wa­nia. Wsu­nął się do toa­lety, wetknął dłoń do kie­szeni i zaci­snął ją na ręko­je­ści maleń­kiego pisto­letu. Następ­nie zamknął drzwi na zamek i oparł się o ścianę.

Z jed­nej z kabin dobie­gały odgłosy prze­cią­ga­ją­cego się rzy­ga­nia. Chło­pak omal nie dostał mdło­ści od smrodu prze­sy­co­nych alko­ho­lem wymio­cin. Roz­legł się szum spusz­cza­nej wody. Odgłosy tor­sji uci­chły. Potem Bero usły­szał głu­chy łoskot, jakby na kafelki pod­łogi zwa­liło się coś cięż­kiego. Następ­nie zapa­dła przy­pra­wia­jąca o mdło­ści cisza. Bero postą­pił kilka kro­ków naprzód. W uszach czuł ude­rze­nia tętna. Uniósł pisto­let do wyso­ko­ści piersi.

Drzwi kabiny były otwarte. Masywne ciel­sko Shon Ju leżało na pod­ło­dze, koń­czyny miał bez­ład­nie roz­rzu­cone, klatka pier­siowa uno­siła się i opa­dała, a z ust dobie­gało ciche chra­pa­nie. Z jed­nego kącika ust spły­wała cienka strużka krwi.

W innej kabi­nie poru­szyła się para brud­nych, płó­cien­nych butów. Sampa wysu­nął głowę z kry­jówki i otwo­rzył sze­roko oczy na widok pisto­letu. Pod­szedł jed­nak do wspól­nika i obaj wle­pili spoj­rze­nia w nie­przy­tom­nego męż­czy­znę.

A niech to, udało się.

– Na co cze­kasz? – Bero skie­ro­wał broń na Shona. – Ruszaj się! Zabierz je!

Sampa wszedł z nie­chę­cią do środka przez uchy­lone drzwi kabiny. Głowa Shon Ju prze­chy­lała się w lewo, a ucho z kol­czy­kami doty­kało ściany pomiesz­cze­nia. Chło­pak skrzy­wił się jak ktoś, kto ma dotknąć prze­wodu pod prą­dem, i ujął w dło­nie głowę nie­przy­tom­nego męż­czy­zny. Zatrzy­mał się na moment. Shon Ju się nie poru­szył. Sampa prze­su­nął jego głowę w drugą stronę i drżą­cymi pal­cami wycią­gnął pierw­szy kol­czyk.

– Sko­rzy­staj z tego.

Bero wrę­czył mu pustą papie­rową kopertę. Sampa wrzu­cił do niej kol­czyk i zabrał się za uwal­nia­nie dru­giego. Bero prze­niósł spoj­rze­nie z jade­itu na Shon Ju, pisto­let, na wspól­nika i znowu na jadeit. Pod­szedł bli­żej, trzy­ma­jąc broń kilka cali od skroni nie­przy­tom­nego męż­czy­zny. Wyda­wała się nie­po­ko­jąco mała i bez­u­ży­teczna. Broń czło­wieka z plebsu. Nie­ważne. W tym sta­nie Shon Ju nie zdoła użyć Stali ani Odbi­ja­nia. Sampa zabie­rze jadeit, wyj­dzie przez drzwi na zaple­czu i nikt niczego nie zauważy. Beru dokoń­czy swoją zmianę i spo­tka się z nim póź­niej. Przez wiele godzin nikt nie będzie nie­po­koił sta­rego Shon Ju. Nie­raz już zasy­piał po pija­nemu w toa­le­cie.

– Pośpiesz się – rzu­cił Bero.

Sampa zdjął już dwa kol­czyki i pra­co­wał nad trze­cim. Jego palce wbiły się głę­boko w mię­si­ste ucho męż­czy­zny.

– Nie mogę go wydo­stać.

– Wyrwij go! Po pro­stu wyrwij!

Chło­pak mocno szarp­nął ostatni, uparty kol­czyk, wyry­wa­jąc go z ciała, któ­rym obrósł. Shon Ju poru­szył się nagle i otwo­rzył oczy.

– O kurwa – mruk­nął Sampa.

Shon zawył na całe gar­dło i uniósł ręce. Wyma­chu­jąc nimi wokół głowy, zdo­łał pod­bić rękę Bera w tej samej chwili, w któ­rej ten naci­snął spust. Strzał ogłu­szył wszyst­kich, ale kula wbiła się w sufit.

Sampa rzu­cił się w stronę drzwi, omal nie prze­wra­ca­jąc się o Shona. Zie­lona kość zła­pał chło­paka za nogę, wyba­łu­sza­jąc prze­krwione oczy z gniewu i dez­orien­ta­cji. Sampa padł na pod­łogę i wycią­gnął ręce przed sie­bie. Koperta spa­dła ze stu­kiem na pod­łogę i zatrzy­mała się mię­dzy nogami Bera.

– Zło­dzieje!

Usta Shon Ju ufor­mo­wały to słowo, ale Bero go nie usły­szał. W gło­wie dzwo­niło mu od huku i czuł się jak w wyci­szo­nym pomiesz­cze­niu. Gapił się na gru­basa o poczer­wie­nia­łej twa­rzy, który zła­pał prze­ra­żo­nego Abu­kei niczym demon wynu­rza­jący się z otchłani.

Chło­pak schy­lił się po zgnie­cioną kopertę i pobiegł do drzwi.

Ale zapo­mniał, że je zamknął. Przez mgnie­nie oka cią­gnął za nie w ogłu­pia­łej panice, nim wresz­cie otwo­rzył zamek. Goście usły­szeli strzał i ku chło­pa­kowi zwró­ciły się dzie­siątki pogrą­żo­nych w szoku twa­rzy. Bero zacho­wał wystar­cza­jącą przy­tom­ność umy­słu, by scho­wać pisto­let i wska­zać pal­cem na drzwi toa­lety.

– Tam jest zło­dziej jade­itu! – zawo­łał.

Rzu­cił się do ucieczki, klu­cząc mię­dzy sto­li­kami. Dwa skryte w koper­cie kamie­nie wrzy­nały się bole­śnie w jego zaci­śniętą lewą dłoń. Twa­rze klien­tów zmie­niały się w zama­zane plamy. Bero wpadł na krze­sło, prze­wró­cił się, wstał i pobiegł dalej.

Twarz mu pło­nęła. Nagły przy­pływ cie­pła i ener­gii, nie­przy­po­mi­na­jący niczego, co czuł do tej pory, wypeł­nił go niczym prąd elek­tryczny. Dotarł do sze­ro­kich, krę­tych scho­dów pro­wa­dzą­cych na pierw­sze pię­tro. Goście wsta­wali i spo­glą­dali przez balu­stradę, by zorien­to­wać się, co to za zamie­sza­nie. Bero poko­nał schody w kilku dłu­gich susach. Jego stopy led­wie doty­kały pod­łogi. Przez tłum prze­bie­gło wes­tchnie­nie. Zasko­cze­nie chło­paka prze­szło w eks­tazę. Odrzu­cił głowę do tyłu i wybuch­nął śmie­chem. To na pewno była Lek­kość.

Z jego oczu i uszu spa­dły zasłony. Sły­szał zgrzy­ta­nie nóg krze­seł i brzęk tale­rzy, czuł smak powie­trza na języku. Wszystko było ostre jak brzy­twa. Ktoś spró­bo­wał go zła­pać, ale był za wolny. Bero zro­bił się bar­dzo szybki. Bez trudu omi­nął wycią­gniętą rękę, wsko­czył na stół i odbił się od blatu. Roz­le­gły się krzyki oraz stu­kot tłu­czo­nych naczyń. Miał przed sobą suwane drzwi pro­wa­dzące na patio z wido­kiem na port. Bez zasta­no­wie­nia, nie zatrzy­mu­jąc się ani na chwilę, prze­bił się przez nie niczym szar­żu­jący byk. Drew­niana kon­struk­cja pękła i Bero z krzy­kiem sza­lo­nej eks­tazy przedarł się na drugą stronę, zosta­wia­jąc za sobą dziurę wiel­ko­ści ludz­kiego ciała. Nie było bólu. Czuł się nie­zwy­cię­żony, nie­po­wstrzy­many.

Taka była moc jade­itu.

Nocne powie­trze muskało jego skórę. Lśniąca powierzch­nia wody wabiła go nie­po­wstrzy­ma­nie. Przez jego żyły prze­pły­wały fale cudow­nego cie­pła. Ocean wyda­wał mu się chłodny i odświe­ża­jący. Jego dotyk byłby bar­dzo przy­jemny… Popę­dził w stronę balu­strady.

Czy­jeś ręce zła­pały go za ramiona i szarp­nęły mocno. Bero zatrzy­mał się gwał­tow­nie, jakby dotarł do końca łań­cu­cha. Odwró­cił się i zoba­czył Maik Tara.

Rozdział 2. Róg klanu Bez Szczytów

Roz­dział 2

Róg klanu Bez Szczy­tów

Z dru­giego końca sali dobiegł stłu­miony odgłos wystrzału. Po sekun­dzie czy dwóch Hilo usły­szał w umy­śle nagły krzyk nie­kon­tro­lo­wa­nej aury jade­itu, draż­niący jak dźwięk widelca dra­pią­cego o szkło. Kehn i Tar odwró­cili się na krze­słach, patrząc na nasto­let­niego kel­nera, który nagle wypadł z toa­lety i popę­dził ku scho­dom.

– Tar – ode­zwał się Hilo, choć nie musiał tego robić, bo Maiko­wie już zaczęli dzia­łać.

Kehn skie­ro­wał się do toa­lety, a Tar sko­czył na szczyt scho­dów, zła­pał zło­dzieja na patio i cisnął go z powro­tem do środka przez roz­trza­skane drzwi. Chło­pak spadł na pod­łogę i prze­su­nął się aż pod same schody. Roz­le­gło się chó­ralne wes­tchnie­nie. Nie­któ­rzy goście krzyk­nęli.

Tar wró­cił do lokalu tuż za zło­dzie­jem, pochy­la­jąc się, by przejść przez dziurę wybitą w drzwiach. Nim chło­pak zdą­żył się zerwać, ude­rzył go otwartą dło­nią w głowę i oba­lił z powro­tem na pod­łogę. Zło­dziej wydo­był mały pisto­let, ale Tar wyrwał mu go i wyrzu­cił do portu przez roz­bite drzwi. Gdy zie­lona kość przy­ci­snął kola­nem jego przed­ra­mię i wyrwał mu kopertę ze zbie­la­łej dłoni, z ust nasto­latka wyrwał się stłu­miony przez dywan krzyk. Wszystko to wyda­rzyło się tak szybko, że więk­szość gapiów niczego nie zare­je­stro­wała.

Tar wstał. Chło­pak leżący u jego stóp jęczał i mio­tał się spa­zma­tycz­nie, gdy ener­gia jade­itu wypły­wała z jego ciała, zabie­ra­jąc ze sobą gniewne brzę­cze­nie pod czaszką Hila. Młod­szy Maik zła­pał kel­nera za tył koszuli i powlókł go za sobą w dół po scho­dach. Pod­eks­cy­to­wani goście, któ­rzy wstali od sto­li­ków, scho­dzili mu z drogi. Kehn wyszedł z toa­lety, trzy­ma­jąc za ramię mło­dego Abu­kei, który jęczał cicho. Oba­lił chło­paka na kolana, a Tar poło­żył zło­dzieja obok niego.

Shon Judonrhu wlókł się chwiej­nie za Keh­nem, łapiąc się po dro­dze oparć krze­seł. Spra­wiał wra­że­nie, że nie jest do końca pewny, gdzie się znaj­duje i jak tu tra­fił, był jed­nak wystar­cza­jąco przy­tomny, żeby się wściec. Wyba­łu­szał pełne gniewu oczy i jedną ręką trzy­mał się za ucho.

– Zło­dzieje – wymam­ro­tał i zła­pał za ręko­jeść karam­bita ukry­tego w pochwie pod mary­narką. – Wypruję im flaki.

Pan Une pod­biegł do niego, macha­jąc rękami na znak sprze­ciwu.

– Shon-jen, bła­gam, nie w sali! – Uno­sił przed sobą drżące dło­nie.

Jego twarz o obwi­słym pod­bródku pobla­dła z nie­do­wie­rza­nia. Wystar­cza­jąco okropny był fakt, że Podwójne Szczę­ście okryło się hańbą, a w jego kuchni pra­co­wali zło­dzieje jade­itu. Gdyby obu chło­pa­ków zamor­do­wano publicz­nie tuż obok stołu bufe­to­wego z dese­rami, takiego pecha nie prze­trwałby żaden lokal. Restau­ra­tor zer­k­nął trwoż­nie na nóż w ręce Shon Ju, a następ­nie na braci Maik i na gapią­cych się na to wszystko prze­ra­żo­nych gości. Jego usta się poru­szyły.

– Stało się coś strasz­nego, ale bła­gam, pano­wie…

– Panie Une – zawo­łał na­dal sie­dzący w bok­sie Hilo. – Nie wie­dzia­łem, że urzą­dzasz teraz przed­sta­wie­nia na żywo.

Hilo wstał i ruszył w stronę zło­dziei. Poczuł dreszcz zro­zu­mie­nia prze­bie­ga­jący przez tłum. Sie­dzący naj­bli­żej goście zauwa­żyli to, co prze­oczył Bero, który przyj­rzał się mu tylko pobież­nie. Widoczne pod szarą spor­tową mary­narką dwa górne guziki koszuli barwy paste­lo­wego błę­kitu były roz­pięte i można było zauwa­żyć sze­reg małych jade­itów wsz­cze­pio­nych w skórę na oboj­czy­kach, jak naszyj­nik połą­czony z cia­łem.

Pan Une pod­biegł do Hila i szedł u jego boku, zała­mu­jąc ręce.

– Kaul-jen, strasz­nie mi wstyd, że zakłó­cono twój wie­czór. Nie mam poję­cia, w jaki spo­sób te dwa nędzne zło­dzie­jaszki zakra­dły się do mojej kuchni. Czy mogę ci jakoś to wyna­gro­dzić? Co tylko zechcesz. Jedze­nie i picie bez ogra­ni­czeń, oczy­wi­ście…

– Takie rze­czy się zda­rzają – prze­rwał mu Hilo z roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem.

To jed­nak nie uspo­ko­iło restau­ra­tora. Pan Une ski­nął głową i otarł pot z czoła, ale spra­wiał wra­że­nie jesz­cze bar­dziej pode­ner­wo­wa­nego.

– Scho­waj karam­bit, wujku Ju. Pan Une i tak będzie miał mnó­stwo roboty ze sprzą­ta­niem. Nie potrze­buje dodat­kowo krwi na dywa­nie. Jestem też pewien, że goście, któ­rzy zapła­cili za kola­cję, nie chcie­liby, żebyś popsuł im ape­tyt.

Shon Ju zawa­hał się. Hilo nazwał go wuj­kiem, oka­zu­jąc mu sza­cu­nek, mimo że spo­tkało go publiczne upo­ko­rze­nie. To jed­nak nie wystar­czyło, by go udo­bru­chać. Mach­nął nożem w kie­runku Bera i Sampy.

– To zło­dzieje jade­itu! Mam prawo ode­brać im życie! Nikt mi nie powie, że jest ina­czej!

Hilo wycią­gnął rękę do Tara, który podał mu kopertę. Wysy­pał na otwartą dłoń dwa kamie­nie. Kehn podał mu trzeci jadeit. Hilo potrzą­snął dło­nią z zamy­śloną miną, poru­sza­jąc trzema zie­lo­nymi kol­czy­kami, i spoj­rzał z wyrzu­tem na Shona.

Gniew odpły­nął z twa­rzy gru­basa, ustę­pu­jąc miej­sca trwo­dze. Shon Ju gapił się na swoje jade­ity spo­czy­wa­jące na dłoni innego. Ich moc prze­pły­wała teraz przez Kaul Hila zamiast przez niego. Znie­ru­cho­miał. Nikt się nie odzy­wał. Zapa­dła pełna napię­cia cisza. Shon odchrząk­nął z wysił­kiem.

– Kaul-jen, nie chcia­łem oka­zać braku sza­cunku two­jej pozy­cji rogu – prze­mó­wił z powa­ża­niem, jak do star­szego wie­kiem męż­czy­zny. – Oczy­wi­ście pod­po­rząd­kuję się wyro­kowi klanu we wszyst­kich kwe­stiach doty­czą­cych spra­wie­dli­wo­ści.

Hilo uśmiech­nął się, ujął jego dłoń, wysy­pał na nią trzy klej­noty i deli­kat­nie zaci­snął palce Shona wokół nich.

– Obe­szło się bez poważ­nych strat. Lubię, kiedy coś przy­po­mina Keh­nowi i Tarowi o potrze­bie czuj­no­ści. – Mru­gnął do obu braci, jak uczniak dzie­lący się żar­tem z kole­gami, ale gdy spoj­rzał z powro­tem na Shona Ju, z jego twa­rzy znik­nęła weso­łość. – Wujku, być może nad­szedł czas, byś pił nieco mniej i lepiej uwa­żał na jadeit.

Shon Ju zaci­snął dłoń na odzy­ska­nych jade­itach i uniósł ją do piersi ze spa­zmem ulgi. Jego gruba szyja poczer­wie­niała z obu­rze­nia, ale nie powie­dział już nic wię­cej. Nawet w sta­nie lek­kiego oszo­ło­mie­nia nie był głupi i rozu­miał, że udzie­lono mu ostrze­że­nia. Po dzi­siej­szym kom­pro­mi­tu­ją­cym incy­den­cie pozo­stał zie­loną kością wyłącz­nie dzięki łasce Kaul Hila. Wyco­fał się, pokor­nie pochy­lony.

Hilo odwró­cił się i poma­chał rękami do zafa­scy­no­wa­nych gości.

– Przed­sta­wie­nie skoń­czone. Dziś mie­li­śmy roz­rywkę za darmo. Zamówmy jesz­cze tro­chę pysz­nego jedze­nia pana Une i coś do picia na doda­tek!

W sali roz­le­gły się ner­wowe śmie­chy. Ludzie posłusz­nie wró­cili do swych posił­ków i towa­rzy­szy, choć co chwila zer­kali ukrad­kiem na Kaul Hila, braci Maik oraz dwóch pecho­wych nasto­lat­ków leżą­cych na pod­ło­dze. Nie­czę­sto się zda­rzało, by zwy­kli, nie­no­szący jade­itu oby­wa­tele byli świad­kami tak dra­ma­tycz­nych demon­stra­cji mocy zie­lo­nych kości. Wrócą do domu i opo­wie­dzą przy­ja­cio­łom, co widzieli: zło­dziej biegł szyb­ciej, niż to moż­liwe dla zwy­czaj­nych ludzi, i prze­bił się z impe­tem przez drzwi, ale bra­cia Maik i tak byli znacz­nie szybsi i sil­niejsi od niego. A nawet oni wyko­ny­wali roz­kazy mło­dego rogu.

Kehn i Tar podźwi­gnęli zło­dziei z pod­łogi i wynie­śli ich z lokalu.

Hilo ruszył za nimi. Pan Une biegł u jego boku, jąka­jąc się cicho.

– Po raz kolejny bła­gam o wyba­cze­nie. Zawsze dokład­nie spraw­dzam per­so­nel. Nie mam poję­cia…

Hilo wsparł dłoń na jego ramie­niu.

– To nie twoja wina. Nie zawsze da się prze­wi­dzieć, kto zarazi się jade­itową gorączką i zej­dzie na złą drogę. Zaj­miemy się tym na zewnątrz.

Pan Une poki­wał głową z ogromną ulgą. Wyglą­dał jak ktoś, kto omal nie wpadł pod auto­bus, a pojazd w ostat­niej chwili go wymi­nął i rzu­cił mu do stóp walizkę pełną pie­nię­dzy. Gdyby Hilo i bra­cia Maik nie byli tu dziś obecni, miałby na gło­wie dwóch zabi­tych chło­pa­ków i roz­ju­szoną, pijaną zie­loną kość. Dzięki publicz­nemu popar­ciu, jakiego udzie­lił im róg, Podwójne Szczę­ście unik­nęło ska­że­nia, a nawet zasłu­żyło na sza­cu­nek. Wie­ści o dzi­siej­szym incy­den­cie się rozejdą i przez pewien czas w restau­ra­cji będzie się roiło od gości.

Hilo poczuł się lepiej na tę myśl. Podwójne Szczę­ście nie było jedy­nym loka­lem w oko­licy pro­wa­dzo­nym przez klan Bez Szczy­tów, było jed­nak jed­nym z naj­więk­szych i naj­bar­dziej zyskow­nych. Klan potrze­bo­wał pie­nię­dzy z pła­co­nej przez niego daniny. Co jesz­cze waż­niej­sze, nie mogli sobie pozwo­lić na utratę twa­rzy, jaka wią­za­łaby się z upad­kiem lokalu albo prze­ję­ciem go przez kogoś innego. Gdyby lojalny latar­nik, jakim był pan Une, stra­cił źró­dło utrzy­ma­nia albo nawet życie, odpo­wie­dzial­ność spa­dłaby na Hila.

Ufał panu Une, ale ludzie byli tylko ludźmi. Opo­wia­dali się po stro­nie sil­niej­szych. Podwójne Szczę­ście mogło dziś nale­żeć do klanu Bez Szczy­tów, ale gdyby doszło do naj­gor­szego i wła­ści­ciel byłby zmu­szony przejść na stronę kogoś innego, by zacho­wać rodzinny inte­res oraz głowę, Hilo raczej nie wąt­pił, że tak wła­śnie by postą­pił. W końcu latar­nicy byli nie­no­szą­cymi jade­itu cywi­lami. Nale­żeli do klanu i mieli klu­czowe zna­cze­nie dla jego funk­cjo­no­wa­nia, ale nie musieli za niego ginąć. Nie byli zie­lo­nymi kośćmi.

Zatrzy­mał się i wska­zał na znisz­czone drzwi.

– Przy­ślij mi rachu­nek za naprawę uszko­dzeń. Pokryję go.

Pan Une zamru­gał, splótł dło­nie i kilka razy dotknął nimi czoła w geście peł­nej sza­cunku wdzięcz­no­ści.

– Jesteś zbyt hojny, Kaul-jen. To nie będzie konieczne.

– Nie bądź głupi. – Hilo spoj­rzał na niego. – Powiedz mi, przy­ja­cielu, czy mia­łeś tu ostat­nio jakieś inne kło­poty?

Restau­ra­tor rozej­rzał się ner­wowo i znowu skie­ro­wał wzrok na twarz Hila.

– Jakiego rodzaju kło­poty masz na myśli, Kaul-jen?

– Zie­lone kości z innych kla­nów – odparł Hilo. – Takiego rodzaju.

Po chwili waha­nia pan Une odpro­wa­dził róg klanu na bok.

– Nie tutaj, w Dziel­nicy Por­to­wej – odpo­wie­dział ści­szo­nym gło­sem. – Ale przy­ja­ciel mojego bra­tanka pra­cuje jako bar­man w Tan­cerce w dziel­nicy Pacha i mówił, że ludzie z klanu Góra przy­cho­dzą tam pra­wie codzien­nie, sia­dają, gdzie tylko zechcą, i doma­gają się trun­ków za darmo. Mówią, że to część daniny, bo Pacha to teraz tery­to­rium Góry. – Pan Une cof­nął się nagle zanie­po­ko­jony wyra­zem twa­rzy Hila. – To może być tylko gada­nie, ale skoro pytasz…

Róg pokle­pał go po ramie­niu.

– Ni­gdy nie koń­czy się na gada­niu. Zawia­dom nas, jeśli dowiesz się cze­goś wię­cej, dobra? Możesz przyjść, kiedy tylko zechcesz.

– Oczy­wi­ście. Z pew­no­ścią to zro­bię, Kaul-Jen – odpo­wie­dział pan Une, raz jesz­cze doty­ka­jąc czoła złą­czo­nymi dłońmi.

Hilo klep­nął go ponow­nie na poże­gna­nie i opu­ścił restau­ra­cję.

***

Zatrzy­mał się tuż za wyj­ściem, by wycią­gnąć z kie­szeni paczkę papie­ro­sów. Były espeń­skie i sporo kosz­to­wały, ale je lubił. Wło­żył jeden do ust i się rozej­rzał.

– Może zróbmy to teraz – zasu­ge­ro­wał.

Bra­cia Maik wywle­kli nasto­lat­ków z Podwój­nego Szczę­ścia i oba­lili ich na pokrytą żwi­rem skarpę nad wodą, w miej­scu nie­wi­docz­nym z ulicy. Pulchny Abu­kei cały czas pła­kał i sta­wiał opór, a drugi chło­pak mil­czał i zacho­wy­wał się bier­nie. Bra­cia Maik zaczęli ich bić. Silne, ryt­miczne ciosy w żebra, brzuch i plecy. Kolejne policzki, aż twa­rze chło­paków spu­chły nie do pozna­nia. Nie ude­rzali w ważne dla życia narządy, gar­dło ani w poty­licę. Kehn i Tar byli dobrymi pię­ściami. Nie pozwa­lali sobie na nie­ostroż­ność ani nie dawali się ponieść żądzy krwi.

Hilo przy­glą­dał się temu, paląc papie­rosa.

Zapa­dła już noc, ale nie było ciemno. Wszę­dzie na nabrzeżu paliły się świa­tła, a reflek­tory jadą­cych drogą samo­cho­dów zale­wały ją impul­sami bieli. Daleko od brzegu widziało się poru­sza­jące się powoli świa­tła stat­ków, roz­ma­zane przez mor­ską mgłę i napły­wa­jące z mia­sta zanie­czysz­cze­nia. W cie­płym powie­trzu uno­siły się opary, słodka woń przej­rza­łych owo­ców oraz smród dzie­wię­ciu­set tysięcy spo­co­nych miesz­kań­ców.

Hilo miał tylko dwa­dzie­ścia sie­dem lat, ale nawet on pamię­tał czasy, gdy samo­chody i tele­wi­zja były w Jan­lo­onie nowo­ścią. Teraz widziało się je wszę­dzie, podob­nie jak nowych przy­by­szy, nowe fabryki oraz sprze­da­wane na uli­cach potrawy w cudzo­ziem­skim stylu, jak klopsy w tem­pu­rze czy pikantne grudki serowe. Metro­po­lia pękała w szwach i wyglą­dało na to, że wszy­scy miesz­kańcy, nawet zie­lone kości, pękają razem z nią. Hilo odno­sił wra­że­nie, że wszystko dzieje się nie­bez­piecz­nie szybko, jakby mia­sto było nową, dobrze naoli­wioną maszyną, w każ­dej chwili mogącą wyrwać się spod kon­troli i zbu­rzyć natu­ralny porzą­dek rze­czy. Jak to moż­liwe, że dwóch nie­udol­nych, nie­wy­szko­lo­nych chło­pa­ków z portu wpa­dło na pomysł, że ukradną jadeit zie­lonej kości, i mało zabra­kło, by im się udało?

Prawdę mówiąc, Shon Judonrhu zasłu­żył na utratę klej­no­tów. Hilo mógłby mu je ode­brać. To byłaby uspra­wie­dli­wiona kara za nie­udol­ność. Z pew­no­ścią kusiła go ener­gia, która wypeł­niła jego żyły niczym płynne cie­pło, gdy trzy­mał jade­ity w dłoni.

Jed­nakże ode­bra­nie kilku klej­no­tów żało­snemu star­cowi byłoby bra­kiem sza­cunku. Tego wła­śnie nie rozu­mieli ci zło­dzieje. Jadeit sam w sobie nikogo nie czy­nił zie­loną kością. By stać się jade­ito­wym wojow­ni­kiem, potrzebne były odpo­wied­nia krew, wyszko­le­nie i klan. Zawsze tak było. Hilo cały czas musiał dbać o repu­ta­cję wła­sną i swego klanu. Shon Judonrhu był pija­kiem, sta­rym dur­niem i komicz­nym wra­kiem zie­lo­nej kości, ale na­dal pozo­sta­wał pal­cem klanu Bez Szczy­tów i róg musiał zare­ago­wać na atak na niego.

Odrzu­cił papie­rosa i zga­sił go pode­szwą buta.

– Wystar­czy – oznaj­mił.

Kehn odsu­nął się natych­miast. Tar, bar­dziej pra­co­wity z braci, wymie­rzył jesz­cze obu chło­pa­kom po kop­niaku i zro­bił to samo. Hilo przyj­rzał się uważ­niej obu nasto­lat­kom. Ten w koszuli kel­nera wyglą­dał jak typowy Kekoń­czyk – był chudy, miał dłu­gie ręce, ciemne włosy i oczy. Led­wie żył, choć trudno było oce­nić, czy bar­dziej zaszko­dziło mu bicie, czy skutki dzia­ła­nia jade­itu, Puco­ło­waty Abu­kei łkał cicho.

– To nie był mój pomysł – bła­gał bez prze­rwy. – Nie mój, nie chcia­łem tego zro­bić. Wypuść­cie mnie, pro­szę, obie­cuję, że to już się ni­gdy nie powtó­rzy, już ni­gdy, ni­gdy…

Hilo roz­wa­żył moż­li­wość, że obaj mło­dzieńcy nie byli imbe­cy­lami, na jakich wyglą­dali, lecz szpie­gami bądź wyna­ję­tymi prze­stęp­cami, pra­cu­ją­cymi dla Góry albo dla któ­re­goś z mniej­szych kla­nów. Doszedł jed­nak do wnio­sku, że to mało praw­do­po­dobne. Przy­kuc­nął przy Abu­kei i odgar­nął włosy z jego wil­got­nego czoła. Chło­pak wzdry­gnął się z prze­ra­że­niem. Hilo pokrę­cił głową.

– Skąd ci to przy­szło do głowy? – zapy­tał z wes­tchnie­niem.

– Powie­dział, że możemy mnó­stwo zaro­bić – wyja­śnił nasto­la­tek płacz­li­wym gło­sem, jakby czuł się skrzyw­dzony. – Mówił, że sta­ruch jest tak zalany, że nic nie zauważy. Zapew­niał, że zna dobrego pasera, który zapłaci naj­wyż­szą stawkę za szli­fo­wany jadeit i nie będzie o nic pytał.

– A ty mu uwie­rzy­łeś? Nikt, kto jest na tyle sza­lony, że pró­buje ukraść jadeit zie­lo­nej pię­ści, nie zamie­rza go sprze­da­wać.

Hilo wstał. Dla Kekoń­czyka nic się nie da zro­bić. Mło­dzi, gniewni męż­czyźni łatwo ule­gali jade­ito­wej gorączce. Widy­wał to bar­dzo czę­sto. Biedni i naiwni, wypeł­nieni dziką ener­gią oraz ambi­cją, zła­zili się do jade­itu jak mrówki do miodu. Uwiel­biali roman­tycz­nych boha­ter­skich ban­dy­tów, któ­rzy zostali zie­lo­nymi kośćmi. W fil­mach i komik­sach było pełno opo­wie­ści o ich czy­nach. Sły­szeli, jak ludzie wypo­wia­dają słowo „jen” z sza­cun­kiem oraz odro­biną stra­chu, i pra­gnęli dla sie­bie tego samego. Nie miało zna­cze­nia, że bez lat inten­syw­nej nauki nie mieli szans zapa­no­wać nad mocami, jakie dawał jadeit. Wypa­lali się, wpa­dali w obłęd, nisz­czyli sie­bie i innych. To był bez­na­dziejny przy­pa­dek.

Ale młody Abu­kei był po pro­stu głupi. Czy śmier­tel­nie? Z pew­no­ścią można było wyba­czyć komuś takiemu jak on uczest­nic­two w lote­rii, jakim było nur­ko­wa­nie w rzece, ale poważne prze­stęp­stwo prze­ciwko kla­nowi to coś cał­kiem innego.

Chło­pak przy­śpie­szył potok wypły­wa­ją­cych mu z ust słów, jakby wyczu­wał myśli Hila.

– Bła­gam, Kaul-jen, to było głu­pie. Wiem, że to było głu­pie. Przy­się­gam, że już ni­gdy tego nie zro­bię. Zawsze bra­łem jadeit tylko z rzeki. Gdyby ten nowy szli­fierz nie zastą­pił Gee, ni­gdy nie przy­szłoby mi do głowy, żeby zro­bić coś innego. To stało się dla mnie nauczką, przy­się­gam na grób babci, że już ni­gdy nie dotknę jade­itu, obie­cuję…

– Co przed chwilą powie­dzia­łeś?

Hilo przy­kuc­nął i pochyli się nad chło­pa­kiem, przy­glą­da­jąc mu się z uwagą.

Nasto­la­tek uniósł pełne stra­chu i zdzi­wie­nia spoj­rze­nie.

– Co… co powie­dzia­łem…

– O tym nowym szli­fie­rzu – uści­ślił Hilo.

Chło­pak sku­lił się trwoż­nie pod nie­ustę­pli­wym spoj­rze­niem rogu.

– Zawsze… wszystko, co zna­la­złem w rzece, sprze­da­wa­łem zawsze Trzy­pal­cemu Gee. Pła­cił od ręki gotówką za nie­obro­biony jadeit. Nie­dużo, ale cał­kiem nie­źle. W tej czę­ści mia­sta Gee był szli­fie­rzem, z któ­rym więk­szość z nas…

– Wiem, kim on jest – prze­rwał mu z nie­cier­pli­wo­ścią Hilo. – Co się z nim stało?

Oczy chło­paka przy­brały chy­try, pełen nadziei wyraz, gdy tylko uświa­do­mił sobie, że wie coś, o czym nie wie róg klanu Bez Szczy­tów.

– Gee znik­nął. Nowy szli­fierz poja­wił się przed mie­sią­cem i powie­dział, że kupi od nas tyle jade­itu, ile zdo­łamy mu przy­nieść, suro­wego albo szli­fo­wa­nego, bez żad­nych pytań. Zapro­po­no­wał współ­pracę Trzy­pal­cemu Gee, ale on nie chciał dzie­lić się zyskami z przy­by­szem. Dla­tego nowy go zabił. – Chło­pak wytarł ręka­wem krew i smarki z nosa. – Mówią, że udu­sił go sznu­rem tele­fo­nicz­nym, a potem uciął resztę jego pal­ców i roze­słał je innym szli­fierzom w mie­ście jako ostrze­że­nie. Teraz wszystko, co wyło­wimy z rzeki, tra­fia do niego, ale płaci dwa razy mniej niż Gee. Dla­tego chcia­łem skoń­czyć z nur­ko­wa­niem…

– Widzia­łeś go? – zapy­tał Hilo.

Chło­pak zawa­hał się, nie­pewny, która odpo­wiedź może go oca­lić, a która będzie go kosz­to­wała życie.

– T… tak. Tylko raz.

Hilo wymie­nił spoj­rze­nia ze swo­imi pię­ściami. Młody Abu­kei roz­wią­zał dla nich jedną iry­tu­jącą zagadkę, lecz jed­no­cze­śnie posta­wił przed nimi następną. Trzy­palcy Gee mógł być czar­no­ryn­ko­wym szli­fie­rzem jade­itu, ale był też kimś, kogo znali, bez­pań­skim psem z podwórka Hila, który okra­dał jego śmiet­nik, ale nie spra­wiał tylu kło­po­tów, by warto go było zabić. Dopóki ogra­ni­czał się do kupo­wa­nia suro­wego jade­itu od Abu­kei, klany pozwa­lały mu na drobny prze­myt w zamian za to, że od czasu do czasu ostrze­gał je przed grub­szymi rybami. Któż ośmie­liłby się rzu­cić wyzwa­nie auto­ry­te­towi klanu Bez Szczy­tów, zabi­ja­jąc go?

Ponow­nie spoj­rzał na chło­paka.

– Potra­fisz go opi­sać? Tego nowego szli­fie­rza?

Znowu chwila waha­nia.

– Tak… myślę, że tak.

Gdy młody Abu­kei skoń­czył opis, Hilo wstał.

– Spro­wadź samo­chód – roz­ka­zał Keh­nowi. – Zabie­ramy tych chło­pa­ków na spo­tka­nie z fila­rem.

Rozdział 3. Bezsenny filar

Roz­dział 3

Bez­senny filar

Kaul Lan­shin­wan nie mógł zasnąć. Kie­dyś sypiał dobrze, ale od trzech mie­sięcy przy­naj­mniej raz na tydzień zda­rzały mu się bez­senne noce. Okna jego sypialni, ulo­ko­wa­nej na pię­trze głów­nego domu w rezy­den­cji Kau­lów, wycho­dziły na wschód. Pomiesz­cze­nie robiło na nim wra­że­nie odra­ża­jąco wiel­kiego i pustego, podob­nie jak jego łóżko. Były noce, gdy wyglą­dał przez okna aż do chwili, gdy nad miej­skim hory­zon­tem poja­wił się blady cień jutrzenki. Pró­bo­wał medy­ta­cji, by uspo­koić się przed pój­ściem spać. Pił her­batkę zio­łową i brał słone kąpiele. Zapewne powi­nien popro­sić o poradę. Być może lekarz będący zie­loną kością potra­fiłby usta­lić, jakiego rodzaju nie­rów­no­waga ener­gii doku­cza fila­rowi, odblo­ko­wać prze­pływ i prze­pi­sać dietę, która przy­wróci wszystko do normy.

Opie­rał się jed­nak tej myśli. Miał dopiero trzy­dzie­ści pięć lat. Powi­nien być w pełni zdrowy i u szczytu mocy. Dla­tego dzia­dek wresz­cie zgo­dził się prze­ka­zać mu kie­row­nic­two nad kla­nem, a reszta człon­ków zaak­cep­to­wała fakt, że wła­dza prze­szła z rąk legen­dar­nego, ale sta­rego i scho­ro­wa­nego Kaul Sening­tuna do jego wnuka. Wie­ści, że filar klanu ma kło­poty ze zdro­wiem, nie zro­bi­łyby dobrego wra­że­nia. Nawet coś rów­nie banal­nego jak bez­sen­ność mogło się stać przy­czyną spe­ku­la­cji. Czy był nie­zrów­no­wa­żony? Nie mógł nosić jade­itu? Gdyby uznano go za sła­bego, skutki mogłyby się oka­zać fatalne.

Wstał, wcią­gnął koszulę i zszedł na dół. Następ­nie wło­żył buty i wyszedł do ogrodu. Na dwo­rze natych­miast poczuł się lepiej. Ich rodzinna posia­dłość znaj­do­wała się w samym sercu Jan­lo­onu. Z okien na górze widział czer­wony dach gma­chu Rady Ksią­żę­cej oraz stoż­ko­waty tara­sowy szczyt Pałacu Trium­fal­nego. Budynki i ogrody posia­dło­ści zaj­mo­wały jed­nak prze­strzeń pię­ciu akrów i ota­czały je wyso­kie ceglane mury, zapew­nia­jące osłonę przed zgieł­kiem mia­sta. Dla zie­lo­nej kości nie było tu jed­nak spo­koj­nie. Lan sły­szał sze­lest myszy poru­sza­ją­cej się w tra­wie, bzy­cze­nie małego owada przy sta­wie i chrzęst kamy­ków ścieżki pod butami. Jed­nakże wszech­obecny szum mia­sta led­wie tu docie­rał. Ogród był oazą spo­koju. Gdy Lan zosta­wał sam na tym skrawku natury, daleko od przy­pra­wia­ją­cej o zawrót głowy aury jade­itów noszo­nych przez innych, mógł się choć na chwilę uspo­koić.

Usiadł na kamien­nej ławce i zamknął oczy. Wsłu­chał się w rytm wła­snego serca i odde­chu, w mia­rowy szum krwi w żyłach, i zaczął nie­śpieszną eks­plo­ra­cję. Podą­żał za łopo­tem skrzy­deł nie­to­pe­rza, który zakrę­cał to w tę, to we w tę, łapiąc owady w locie. W wie­trzyku docie­ra­ją­cym do niego od małego stawu wyczuł zapa­chy kwia­tów poma­rań­czy, magno­lii i wicio­krzewu. Poszu­kał w tra­wie myszy, którą wyczuł przed­tem, i zna­lazł ją – gorąca plamka życia, rysu­jąca się ostro i wyraź­nie na tle ciem­nej murawy.

Pod­czas nauki w Aka­de­mii Kaul Dushu­rona spę­dził kie­dyś noc zamknięty w ogrom­nej pod­ziem­nej komo­rze. Pano­wała w niej cał­ko­wita ciem­ność i miał tam za towa­rzy­stwo jedy­nie trzy szczury. To był jeden z testów Postrze­ga­nia, któ­rym pod­da­wano nowi­cju­szy mają­cych czter­na­ście lat. Obma­cy­wał na oślep zimne kamienne ściany, nasłu­chu­jąc led­wie sły­szal­nego zgrzytu pazur­ków, wyszu­ki­wał cie­pło ciał niczym wąż, wie­dząc, że egza­min skoń­czy się dopiero wtedy, gdy zła­pie trzy ostro­zębe gry­zo­nie i zabije je gołymi rękami. To wspo­mnie­nie przy­pra­wiło go o ból ple­ców.

Poczuł lek­kie poru­sze­nie na gra­nicy świa­do­mo­ści. Zbli­żał się Doru. Szedł ku niemu przez ogród. Nie­wi­doczna, lecz łatwo wyczu­walna aura jego jade­itów prze­ci­nała noc niczym wąska wiązka czer­wo­nego świa­tła pene­tru­jąca tumany dymu.

Lan wypu­ścił powie­trze z płuc i otwo­rzył oczy. Roz­cią­gnął usta w krzy­wym uśmieszku. Jeśli Doru przy­ła­pie go na tym, że uga­nia się nocą za myszami po ogro­dzie, będzie to oznaką nie­zrów­no­wa­że­nia znacz­nie poważ­niej­szą niż bez­sen­ność. Poiry­to­wało go, że zmą­cono jego samot­ność, i nie wstał, by przy­wi­tać przy­by­sza.

– Sie­dzisz tu sam? – zapy­tał Yun Doru­pon cichym, ochry­płym gło­sem, mają­cym zapach lekar­stwa i brzmią­cym jak żwir pod­rzu­cany na patelni. – Czy coś się stało, Lan-se?

Lan zmarsz­czył brwi, sły­sząc, że pro­gno­styk zwraca się do niego w ten spo­sób. Tego przy­rostka uży­wało się w roz­mo­wie z dziećmi bądź star­cami. Zwra­ca­nie się w ten spo­sób do filaru świad­czyło o lek­kiej nie­sub­or­dy­na­cji. Lan wie­dział jed­nak, że Doru nie chciał go obra­zić. Od sta­rych nawy­ków trudno się było uwol­nić. Pro­gno­styk znał go od naj­młod­szych lat, słu­żył kla­nowi i Kau­lom, odkąd filar się­gał pamię­cią. Teraz jed­nak powi­nien się stać jego stra­te­giem i zaufa­nym doradcą, a nie stró­żem i przy­szy­wa­nym wuj­kiem.

– Nic takiego. – Lan wresz­cie wstał i zwró­cił się w stronę pro­gno­styka. – Lubię posie­dzieć nocą w ogro­dzie. Cza­sami dobrze jest pobyć sam na sam z myślami.

To miała być lekka wymówka za to, że Doru zawraca mu głowę.

Pro­gno­styk naj­wy­raź­niej tego nie zauwa­żył.

– Z pew­no­ścią masz mnó­stwo zmar­twień – zgo­dził się. Był chu­dym jak patyk męż­czy­zną o jajo­wa­tej gło­wie i ster­czą­cym pod­bródku, nosił weł­niane swe­try i grube, ciemne ble­zery, nawet pod­czas naj­go­ręt­szych let­nich upa­łów. Sztywne maniery upo­dab­niały go do uczo­nego, ale to wra­że­nie było cał­ko­wi­cie mylne. Przed dzie­się­cio­le­ciami Doru był czło­wie­kiem z Góry, jed­nym z nie­po­skro­mio­nych bun­tow­ni­ków dowo­dzo­nych przez Kaul Sening­tuna i Ayt Yugon­tina. To oni sta­wiali opór cudzo­ziem­com oku­pu­ją­cym Kekon i w końcu prze­gnali ich z wyspy. Doru spę­dził ostatni rok wojny wielu naro­dów w szo­tar­skim wię­zie­niu. Opo­wia­dano, że jego nie­gu­stowny strój ukrywa fakt, że wycięto mu kawałki ciała z rąk i nóg, a także pozba­wiono obu jąder.

– KSJ ma pod koniec mie­siąca pod­jąć decy­zję w spra­wie pro­po­zy­cji eks­portu – kon­ty­nu­ował Doru. – Zde­cy­do­wa­łeś już, czy poprzesz tę pro­po­zy­cję w osta­tecz­nym gło­so­wa­niu?

Debata o tym, czy zwięk­szyć eks­port jade­itu do cudzo­ziem­skich mocarstw – to zna­czy Espe­nii i jej sojusz­ni­ków – toczyła się w Kekoń­skim Soju­szu Jade­ito­wym przez całą wio­snę.

– Wiesz, co sądzę na ten temat – odparł Lan.

– Roz­ma­wia­łeś o tym z Kaul-jenem?

Doru, rzecz jasna, miał na myśli Kaul Sening­tuna. Trzy młod­sze zie­lone kości w rodzi­nie nie miały zna­cze­nia. Dla niego ist­niał tylko jeden Kaul-jen.

– Nie ma sensu zawra­cać mu głowy bez potrzeby – odpo­wie­dział Lan, skry­wa­jąc iry­ta­cję. Doru mógł nie być jedy­nym człon­kiem klanu, który ocze­ki­wał, że Lan będzie się kon­sul­to­wał z dziad­kiem we wszyst­kich waż­nych kwe­stiach, ale to nie mogło trwać dłu­żej. Już naj­wyż­szy czas, by pod­kre­ślił, że to on jest fila­rem klanu.

– Espeń­czycy doma­gają się zbyt wiele. Jeśli będziemy im ustę­po­wać za każ­dym razem, gdy cze­goś od nas zażą­dają, nie minie wiele czasu, nim wszyst­kie klej­noty na wyspie znajdą się w skarb­cach ich armii.

Pro­gno­styk mil­czał przez chwilę. Wresz­cie pochy­lił głowę.

– Skoro tak mówisz.

Lanowi nie­ocze­ki­wa­nie nasu­nęła się pewna myśl.

Doru się sta­rzeje. Robi się za stary, żeby się zmie­nić. Był pro­gno­sty­kiem dziadka i zawsze będzie się za takiego uwa­żał. Wkrótce będę musiał zastą­pić go kimś innym.

Szybko odwró­cił się od tego nie­przy­jem­nego tematu. Wyostrzony zmysł Postrze­ga­nia nie pozwa­lał zie­lo­nym kościom czy­tać w myślach, ale ci, któ­rzy opa­no­wali tę sztukę w mak­sy­mal­nym moż­li­wym stop­niu, zauwa­żali wska­zówki odsła­nia­jące uczu­cia i inten­cje. Jedyną dostrze­galną zie­le­nią noszoną przez Doru były skromne pier­ście­nie na pal­cach. Lan wie­dział jed­nak, że pro­gno­styk ukrywa więk­szość swego jade­itu pod ubra­niem i jest bar­dziej bie­gły, niż mogłoby się zda­wać. Mógł Postrzec, że młody filar nagle zmie­nił zda­nie, nawet jeśli jego twarz niczego nie zdra­dzała.

Posta­no­wił, że ukryje moż­liwy błąd jako prze­jaw znie­cier­pli­wie­nia.

– Nie przy­sze­dłeś tu tylko po to, by zawra­cać mi głowę spra­wami KSJ. O co jesz­cze ci cho­dzi?

Świa­tła przy bra­mie włą­czyły się nagle, zale­wa­jąc front domu oraz długi pod­jazd żół­tym bla­skiem.

– Przy­je­chał Hilo – oznaj­mił Doru. – Chce się z tobą natych­miast zoba­czyć.

Lan ruszył w stronę pojazdu brata. Wielki, biały sedan łatwo było roz­po­znać. Jeden z zastęp­ców Hila, Maik Kehn, opie­rał się o drzwi duchesse priza po stro­nie kie­rowcy, spo­glą­da­jąc na zega­rek. Maik Tar stał nieco z boku, razem ze swoim sze­fem. U ich stóp wid­niały dwie syl­wetki. Gdy filar pod­szedł bli­żej, zorien­to­wał się, że to nasto­letni chłopcy, któ­rzy klę­czeli pochy­leni, doty­ka­jąc czo­łami asfaltu.

– Cie­szę się, że udało mi się cie­bie zła­pać, nim zasną­łeś – zażar­to­wał Hilo.

Młod­szy Kaul czę­sto krą­żył po uli­cach aż do świtu. Twier­dził, że to część obo­wiąz­ków rogu, ponie­waż groźba jego obec­no­ści hamuje zapędy zło­czyń­ców, goto­wych gra­so­wać po zmierz­chu na tery­to­rium klanu. Nikt nie mógłby powie­dzieć, że Kaul Hilo nie wyko­nuje gor­li­wie swych obo­wiąz­ków, zwłasz­cza gdy doty­czyły one jedze­nia i picia, atrak­cyj­nych dziew­cząt i gło­śnej muzyki, barów, jaskiń hazardu, a od czasu do czasu rów­nież wybu­chów prze­mocy.

Lan zigno­ro­wał zaczepkę brata i spoj­rzał na chło­pa­ków. Pobito ich ciężko, nim przy­wie­ziono ich tutaj i rzu­cono na pod­jazd.

– O co tu cho­dzi?

– Ten stary moczy­morda Shon Ju omal nie pozwo­lił, by ci dwaj dur­nie ukra­dli mu jego skromny zapas jade­itu – odparł Hilo. – Oka­zało się jed­nak… – trą­cił stopą chło­paka o bar­dziej masyw­nej budo­wie – …że jeden z nich ma dla nas cie­kawe infor­ma­cje. Pomy­śla­łem sobie, że powi­nie­neś usły­szeć je oso­bi­ście. No dobra, chłop­cze, powiedz fila­rowi, co wiesz.

Nasto­la­tek spoj­rzał w górę. Oczy miał pod­bite, wargę roz­sz­cze­pioną, a nos zatkany krwią. Nie­wy­raź­nym gło­sem opo­wie­dział Lanowi o nagłym prze­ję­ciu inte­resu Trzy­pal­cego Gee, zaj­mu­ją­cego się han­dlem suro­wym jade­item.

– Nie wiem, jak się nazywa ten nowy facet. Mówimy na niego po pro­stu „Szli­fierz”.

– To Abu­kei? – zapy­tał Lan.

– Nie. Cudzo­ziem­ski kamien­no­oki. Nosi płaszcz i kwa­dra­towy kape­lusz w ygu­tań­skim stylu.

Zer­k­nął ner­wowo na towa­rzy­sza, który poru­szył się z jękiem.

– Opo­wiedz, jak wygląda – zażą­dał Hilo.

– Widzia­łem go tylko raz, przez kilka minut – bro­nił się chło­pak, ponow­nie prze­stra­szony ostrym tonem rogu. – Jest niski i dość tęgi. Ma wąsy i dzioby na twa­rzy. Ubiera się jak Ygu­tań­czyk i nosi pisto­let, ale mówi po kekoń­sku bez akcentu.

– Na jakim tery­to­rium pra­cuje?

Młody Abu­kei pocił się inten­syw­nie. Skie­ro­wał na Lana bła­galne spoj­rze­nie pod­bi­tych oczu.

– N… nie jestem pewien. Więk­sza część Kuźni, kawałki Papai i Dziel­nicy Por­to­wej. Być może rów­nież Pral­nia i Mia­sto Ryba­ków. – Znowu dotknął czo­łem asfaltu i jego głos zro­bił się nie­wy­raźny. – Kaul-jen. Fila­rze. Jestem dla cie­bie niczym, abso­lut­nie niczym. Tylko dur­nym chło­pa­kiem, który popeł­nił głupi błąd. Powie­dzia­łem ci wszystko, co wiem.

Drugi nasto­la­tek odzy­skał już przy­tom­ność. Dyszał ciężko, ale się nie odzy­wał.

– Spójrz na mnie – roz­ka­zał Lan.

Chło­pak uniósł głowę. Białka oczu miał czer­wone od popę­ka­nych naczyń, a twarz zapad­niętą i udrę­czoną. Nie przy­po­mi­nał już nasto­latka, lecz kogoś, kto posma­ko­wał jade­itu w nie­wła­ściwy spo­sób i to go zgu­biło. Z pew­no­ścią cier­piał strasz­liwy ból, lecz na­dal gorzał w nim gniew, gorący niczym pło­mień gazu.

Lan nieco lito­wał się nad nim. Chło­pak był ofiarą dez­orien­tu­ją­cych cza­sów. Kie­dyś prawa natury były pro­ste. Abu­kei byli odporni na jadeit. Więk­szość cudzo­ziem­ców była na niego zbyt wraż­liwa. Nawet jeśli Szo­tar­czyk albo Espeń­czyk nauczył się pano­wać nad fizycz­nymi i men­tal­nymi mocami, bar­dzo rzadko uda­wało mu się unik­nąć swę­dziawki. Tylko Kekoń­czycy, odrębna rasa, która ufor­mo­wała się w ciągu stu­leci mie­sza­nia krwi Abu­kei i Tuni, sta­ro­żyt­nych miesz­kań­ców wyspy, posia­dali natu­ralną zdol­ność pano­wa­nia nad jade­item. Ale nawet oni potrze­bo­wali wie­lo­let­nich przy­go­to­wań.

Nie­stety, ostat­nio poja­wiły się prze­sadne opo­wie­ści o cudzo­ziem­cach, któ­rzy ponoć sami nauczyli się pano­wać nad jade­item. To pod­su­wało mło­dym, zubo­ża­łym Kekoń­czy­kom nie­bez­pieczne pomy­sły. Myśleli, że wystar­czy im tro­chę poćwi­czyć walki uliczne i być może odna­leźć odpo­wied­nie che­miczne wspo­ma­ga­nie.

– Jadeit to śmierć dla ludzi takich jak ty – oznaj­mił mu Lan. – Krad­nie­cie go, prze­my­ca­cie albo nosi­cie, ale na koniec wszy­scy kar­mi­cie robaki. – Prze­szył nasto­latka śmier­tel­nie groź­nym spoj­rze­niem. – Wyno­ście się z mojej posia­dło­ści i nie pozwól­cie, żeby mój brat jesz­cze was kie­dyś zoba­czył.

Młody Abu­kei wstał. Nawet drugi chło­pak zdo­łał się pod­nieść szyb­ciej, niż Lan się tego spo­dzie­wał. Obaj pokuś­ty­kali ku wol­no­ści.

– Każ straż­ni­kowi otwo­rzyć bramę – pole­cił Maik Keh­nowi Kaul Lan­shin­wan.

Kehn zer­k­nął na Hila, pyta­jąc o zgodę, zanim wyko­nał roz­kaz. Ten drobny gest poiry­to­wał Lana. Obaj bra­cia Maik byli ślepo lojalni wobec jego młod­szego brata. Przy­glą­dali się teraz ucie­ka­ją­cym chło­pa­kom, sta­ra­jąc się zapa­mię­tać ich twa­rze.

Z obli­cza Hila znik­nął uśmiech. Bez niego wyglą­dał na swoje lata, nie wyda­wał się już tylko nie­wiele star­szy od nasto­lat­ków, któ­rych kazał ska­to­wać.

– Ja daro­wał­bym życie mło­demu Abu­kei – oznaj­mił – ale z tym dru­gim popeł­ni­łeś błąd. On wróci. Wyczy­ta­łem to z jego twa­rzy. Będę musiał zabić go póź­niej.

Mógł mieć rację. Ist­niały dwa rodzaje zło­dziei jade­itu. Więk­szość pra­gnęła tego, co mogły im dać klej­noty – sta­tusu, zysków, wła­dzy nad innymi – ale dla nie­któ­rych pożą­da­nie samego kamie­nia prze­ra­dzało się w zgni­li­znę toczącą mózg, obse­sję, która mogła jedy­nie rosnąć. Nie­mniej Hilo mógł nie mieć pro­ble­mów ze ska­za­niem kogoś na śmierć za pierw­sze wykro­cze­nie, ale Lan nie czuł się gotowy powie­dzieć, że nie ma szans, by chło­pak odna­lazł jakiś inny cel dla swej nad­mier­nej ambi­cji.

– Udzie­li­łeś im nauczki – stwier­dził. – Powinni mieć szansę z niej sko­rzy­stać. To tylko głu­pie dzie­ciaki.

– Kiedy byłem dzie­cia­kiem, głu­poty nie uwa­żano tu za uspra­wie­dli­wie­nie.

Lan przyj­rzał się bratu. Hilo wsa­dził ręce w kie­sze­nie, łok­cie ster­czały mu na zewnątrz, a ramiona pochy­lał w geście nie­dba­łej bez­czel­no­ści. Na­dal nim jesteś, pomy­ślał bez wyro­zu­mia­ło­ści. Róg był dru­gim czło­wie­kiem w kla­nie, rów­nym pozy­cją pro­gno­sty­kowi. Powi­nien być doświad­czo­nym wojow­ni­kiem. Hilo był naj­młod­szym rogiem, odkąd ludzie się­gali pamię­cią, ale nikt nie kwe­stio­no­wał jego auto­ry­tetu – albo dla­tego, że był Kau­lem i dobrze nosił jadeit, albo dla­tego, że gdy pół­tora roku temu stary róg prze­szedł w stan spo­czynku, dzia­dek zaak­cep­to­wał mia­no­wa­nie Hila ze wzru­sze­niem ramion.

– Na cóż innego mógłby się przy­dać? – skwi­to­wał Kaul Sen.

Lan zmie­nił temat.

– Myślisz, że ten nowy szli­fierz to Tem Ben.

To nie było pyta­nie, tylko stwier­dze­nie faktu.

– Kim innym mógłby być? – odpo­wie­dział pyta­niem Hilo.

Temo­wie byli człon­kami wiel­kiego i potęż­nego klanu Góra. Byli rodziną dum­nych zie­lo­nych kości, ale Tem Ben oka­zał się kamien­no­okim. To się cza­sami zda­rzało, rece­sywne geny spra­wiały, że rodziło się kekoń­skie dziecko nie­wraż­liwe na jadeit jak Abu­kei czy­stej krwi. Tem Ben był bru­tal­nym zbi­rem i roz­cza­ro­wa­niem dla swego rodu. Przed laty rodzina wysłała go na pust­ko­wia pół­noc­nego Ygu­tanu, żeby uczył się tam i pra­co­wał. Jego nagły powrót na Kekon i gwał­towne wej­ście w han­del nie­szli­fo­wa­nym jade­item miały sens. Tylko odporny na jadeit kamien­no­oki mógł kupo­wać, maga­zy­no­wać, szli­fo­wać i sprze­da­wać czar­no­ryn­kowe klej­noty. Jed­nakże impli­ka­cje tego faktu były nie­po­ko­jące.

– Nie wró­ciłby bez zgody rodziny – skon­klu­do­wał Hilo. – A Temo­wie nie zro­bi­liby niczego bez akcep­ta­cji Ayt Mady. – Odchrząk­nął i splu­nął w krzaki. Ayt Mada była adop­to­waną córką wiel­kiego Ayt Yugon­tina i została po nim fila­rem klanu Góra. – Sta­wiam cały swój jadeit na to, że ta chciwa suka nie tylko o tym wie, lecz sama wszystko zaaran­żo­wała.

Doru cały czas trzy­mał się na pewien dystans, ale teraz pod­szedł bli­żej niczym zjawa, by przy­łą­czyć się do roz­mowy.

– Filar klanu Góra mia­łaby się zaj­mo­wać czar­no­ryn­ko­wymi szli­fie­rzami? – zapy­tał, nie kry­jąc scep­ty­cy­zmu. – Nie powin­ni­śmy wycią­gać takich wnio­sków tylko na pod­sta­wie słów wystra­szo­nego chło­paka.

Hilo obrzu­cił go spoj­rze­niem peł­nym led­wie skry­wa­nej pogardy.

– Shon Ju może być zapi­ja­czo­nym dur­niem, ale pil­nie słu­cha wszyst­kich wie­ści i wie, że naszym latar­ni­kom w Pasze coraz bar­dziej utrud­nia się życie. Wła­ści­ciel Podwój­nego Szczę­ścia powie­dział mi to samo i dodał, że stoją za tym palce Góry. Jeśli Góra ma zamiar wypchnąć nas z Pachy, to czy tak trudno jest uwie­rzyć w to, że jej filar posta­rał się, by ktoś, kogo kon­tro­luje, pra­co­wał w naszych dziel­ni­cach i zdo­by­wał dla niej infor­ma­cje? Posta­wiła na to, że zosta­wimy nowego szli­fie­rza w spo­koju, by nie anta­go­ni­zo­wać Temów z powodu drob­nego prze­mytu.

– Wycią­gasz przed­wcze­sne wnio­ski, Hilo-se – sprze­ci­wił się Doru. – Nazwi­ska Ayt i Kaul już dawno się połą­czyły ze sobą. Góra nie wystąpi prze­ciwko nam, dopóki twój dzia­dek żyje.

– Mówię, co wiem. – Hilo zaczął spa­ce­ro­wać przed dwoma star­szymi męż­czy­znami. Lan wyczu­wał wypeł­nia­jącą brata eks­cy­ta­cję. Jade­itowa aura Hila była jaskra­wym pły­nem, kon­tra­stu­ją­cym z gęstym dymem Doru. – Dzia­dek i Ayt Yugon­tin sza­no­wali się nawza­jem, nawet gdy byli rywa­lami, ale te czasy już minęły. Stary Yu nie żyje i kla­nem kie­ruje teraz Ayt Mada.

Lan spoj­rzał na wielki, wspa­niały dom Kau­lów, zasta­na­wia­jąc się nad sło­wami brata.

– Klan Bez Szczy­tów od lat rósł szyb­ciej niż Góra – zauwa­żył. – Wie­dzą, że jeste­śmy jedy­nym kla­nem, który może im zagro­zić.

Hilo zatrzy­mał się i ujął brata za ramię.

– Pozwól mi zabrać pięć pię­ści i wybrać się do Pachy. Ayt nas testuje, wysyła swoje naj­słab­sze palce, by wywo­ły­wały kło­poty. Chce spraw­dzić, jak zare­agu­jemy. Utniemy kilka z nich i ode­ślemy jej w wor­kach na ciała. To będzie sygnał, że lepiej z nami nie zaczy­nać.

Doru wykrzy­wił wąskie usta, jakby ugryzł limonkę. Odwró­cił głowę i prze­szył mło­dego Kaula peł­nym wzgar­dli­wego nie­do­wie­rza­nia spoj­rze­niem.

– Czy zabili kogoś z naszych ludzi, czy to zie­lone kości, czy latar­ni­ków? Chcesz powie­dzieć, że powin­ni­śmy pierwsi prze­lać krew? Zerwać pokój? Od rogu ocze­kuje się pew­nej gwał­tow­no­ści, ale taka dzie­cinna prze­sada źle służy naszemu fila­rowi.

Aura Hila roz­ja­rzyła się nagle niczym pło­mień muskany przez wiatr. Lan poczuł, jak ude­rzyła weń falą żaru.

– Filar sam może zde­cy­do­wać, kto dobrze mu służy – odparł po mgnie­niu oka róg nie­spo­dzie­wa­nie spo­koj­nym gło­sem.

– Prze­stań­cie – wark­nął na obu Lan. – Mamy wspól­nie pod­jąć decy­zję, a nie kłó­cić się o to, kto ma dłuż­szego.

– Lan-se, to raczej wygląda na dzia­ła­nia garstki nad­gor­li­wych, skłon­nych do zwady mło­dzia­ków. Pacha zawsze była nie­sta­bilną dziel­nicą. – Aura pro­gno­styka świe­ciła spo­koj­nie jak tlące się od dawna węgielki, wypeł­nione zuży­wa­jącą się powoli ener­gią czło­wieka, który prze­żył już wiele poża­rów i nie miał ochoty wznie­cać następ­nych. – Z pew­no­ścią można zna­leźć poko­jowe roz­wią­za­nie, które ocali wza­jemny sza­cu­nek, od lat panu­jący mię­dzy naszymi kla­nami.

Lan prze­no­sił spoj­rze­nie mię­dzy swym rogiem a pro­gno­sty­kiem. Mieli oni słu­żyć fila­rowi jako prawa i lewa ręka. Pierw­szy odpo­wia­dał za mili­tarną dzia­łal­ność klanu, drugi zaś za eko­no­miczną. Róg był wyraź­nie widoczny, zaj­mo­wał się tak­tyką, był naj­groź­niej­szym wojow­ni­kiem klanu, dowo­dził pię­ściami i pal­cami, któ­rzy patro­lo­wali jego tery­to­rium i bro­nili jego miesz­kań­ców przed kon­ku­ren­cyj­nymi kla­nami oraz ulicz­nymi prze­stęp­cami. Pro­gno­styk był stra­te­giem, mózgiem pra­cu­ją­cym za kuli­sami, w gabi­ne­cie peł­nym zdol­nych szczę­ścio­daw­ców. Kie­ro­wał prze­pły­wem wiel­kich sum pocho­dzą­cych z daniny, patro­natu oraz inwe­sty­cji. Nale­żało się spo­dzie­wać, że mię­dzy tymi dwoma sta­no­wi­skami będzie docho­dziło do kon­flik­tów, ale Hilo i Doru bar­dzo róż­nili się od sie­bie rów­nież pod wzglę­dem natury. Hilo repre­zen­to­wał siłę i uliczne instynkty, a Doru doświad­cze­nie i ostroż­ność.

– Spró­buj się dowie­dzieć, czy Ayto­wie popie­rają Tem Bena – pole­cił bratu Lan. – Jed­no­cze­śnie wyślij do Pachy kilka pię­ści, ale tylko po to… – potrzą­snął głową, widząc zapał na twa­rzy brata – …żeby uspo­koić latar­ni­ków i bro­nić ich biz­ne­sów. Żad­nych ata­ków, żad­nego odwetu czy szep­ta­nia nazwisk. Nikt nie może prze­lać krwi bez zgody rodziny, nawet jeśli prze­ciw­nik zaofe­ruje czy­stą klingę.

– To roz­sądna decy­zja – poparł go Doru, kiwa­jąc głową.

Hilo skrzy­wił się, ale spra­wiał wra­że­nie po czę­ści zado­wo­lo­nego.

– W porządku – zgo­dził się. – Powiem wam jed­nak, że sytu­acja może się tylko pogar­szać. Nie zdo­łamy już długo opie­rać się tylko na repu­ta­cji dziadka. – Pocią­gnął za pła­tek pra­wego ucha w tra­dy­cyj­nym geście odstra­sza­ją­cym pecha. – Oby żył trzy­sta lat – mruk­nął z sza­cun­kiem, lecz bez prze­ko­na­nia. – Prawda wygląda tak, że Ayt pró­buje zade­mon­stro­wać, że jest sil­nym fila­rem. Jeśli klan Bez Szczy­tów pra­gnie dotrzy­mać jej kroku, będziemy musieli zro­bić to samo.

– Nie potrze­buję, żeby młod­szy brat robił mi wykłady jak ktoś znacz­nie star­szy – wark­nął ostro Lan.

Hilo zaak­cep­to­wał repry­mendę pochy­le­niem głowy. Następ­nie uśmiech­nął się sze­roko. Jego twarz zmie­niła wyraz, znowu stała się chło­pięca.

– To prawda. Masz tutaj tego wystar­cza­jąco wiele. – Wzru­szył ramio­nami, odwró­cił się i pod­szedł do ogrom­nej bia­łej duchesse.

Maik Kehn i Maik Tar stali przy samo­cho­dzie i palili papie­rosy, cier­pli­wie cze­ka­jąc na powrót szefa. Cie­pła aura jego jade­itu wyco­fała się gładko jak rzeka latem. Hilo nie nale­żał do ludzi, któ­rzy cho­wają urazę po kon­fron­ta­cji. Lan zdu­mie­wał się myślą, że lata bez­li­to­snego szko­le­nia w Aka­de­mii Kaul Dushu­rona nie pozba­wiły jego młod­szego brata rado­snego uspo­so­bie­nia. Hilo wędro­wał przez świat, jakby był on tylko sce­no­gra­fią zbu­do­waną spe­cjal­nie dla niego.

– Wybacz mi, że byłem dziś dla niego nie­uprzejmy, Lan-se – ode­zwał się cicho Doru. – Hilo jest zna­ko­mi­tym rogiem. Po pro­stu trzeba go trzy­mać na krót­kiej smy­czy. – Uniósł kąciki zaci­śnię­tych ust, jakby wie­dział, że Lan jest tego samego zda­nia. – Będę ci jesz­cze dzi­siaj do cze­goś potrzebny?

– Nie. Dobra­noc, Doru.

Stary doradca pochy­lił głowę i odda­lił się bez słowa boczną ścieżką, pro­wa­dzącą do rezy­den­cji pro­gno­styka. Lan odpro­wa­dził go spoj­rze­niem, po czym wró­cił pod­jaz­dem do domu Kau­lów. Był on naj­więk­szą i naj­bar­dziej impo­nu­jącą budowlą w całej posia­dło­ści – czy­sta, nowo­cze­sna syme­tria, kla­syczna kekoń­ska boaze­ria, dach kryty zie­loną dachówką, beto­nowe płyty lśniące od kru­szo­nych musze­lek. Białe kolumny były nieco zbyt osten­ta­cyj­nym cudzo­ziem­skim dodat­kiem. Lan zapewne by ich nie dodał, gdyby decy­zja nale­żała do niego, ale tak nie było. Dzia­dek wydał znaczną część swo­jej for­tuny na zapro­jek­to­wa­nie i wybu­do­wa­nie rodzin­nej rezy­den­cji. Jej sym­bo­lika była wyra­zem jego próż­no­ści. Mówił, że to dowód na to, jak daleko zaszły zie­lone kości, które mogły teraz żyć otwar­cie, choć zale­d­wie przed poko­le­niem były ucie­ki­nie­rami, kry­ją­cymi się w taj­nych obo­zach w gór­skiej dżun­gli, i mogły prze­trwać jedy­nie dzięki spry­towi, pod­stę­pom oraz pomocy cywil­nych latar­ni­ków.

Uniósł spoj­rze­nie ku oknu znaj­du­ją­cemu się na samym końcu pię­tra po lewej stro­nie rezy­den­cji. Na tle świa­tła ryso­wała się syl­wetka sie­dzą­cego na wózku inwa­lidz­kim męż­czy­zny. Dzia­dek nie spał, choć było już bar­dzo późno.

Lan wszedł do holu i zawa­hał się. Hilo miał rację. Musiał bar­dziej sta­now­czo spra­wo­wać wła­dzę filaru. Podej­mo­wa­nie trud­nych decy­zji nale­żało do jego obo­wiąz­ków. Skoro i tak nie był dziś w sta­nie zasnąć, rów­nie dobrze mógł pod­jąć jedną z nich. Ruszył na górę, choć drę­czył go lekki nie­po­kój.

Rozdział 4. Płomień Kekonu

Roz­dział 4

Pło­mień Kekonu

Lan wszedł do pokoju dziadka, peł­nego pięk­nych, arty­stycz­nych mebli. Pali­san­drowe stoły ze Ste­pen­landu, jedwabne kilimy z epoki pię­ciu monar­chów Cesar­stwa Tun, szklane lampy z połu­dnio­wego Ygu­tanu. Więk­szość miej­sca na ścia­nach zaj­mo­wały jed­nak zdję­cia i pamiątki. Kaul Sening­tun był boha­te­rem naro­do­wym, jed­nym z przy­wód­ców powsta­nia sprzed z górą ćwierć wieku, zor­ga­ni­zo­wa­nego przez wojow­ni­cze zie­lone kości. Ta rebe­lia poło­żyła kres pano­wa­niu Cesar­stwa Szo­taru nad wyspą. Po zakoń­cze­niu wojny skrom­nie oznaj­mił, że nie inte­re­suje się poli­tyką i nie pra­gnie wła­dzy. Stał się boga­tym biz­nes­me­nem i ważną posta­cią w życiu wyspy. Na ścia­nie zdję­cia przed­sta­wia­jące, jak ści­ska dło­nie dygni­ta­rzy pod­czas roz­ma­itych ofi­cjal­nych bądź dobro­czyn­nych uro­czy­sto­ści, rywa­li­zo­wały z hono­ro­wymi dyplo­mami.

Sta­ru­szek, ongiś zwany Pło­mie­niem Kekonu, nie spra­wiał wra­że­nia, by przy­wią­zy­wał wielką wagę do zaszczy­tów i luk­su­sów, jakie udało mi się zdo­być. Więk­szość czasu poświę­cał na patrze­nie przez okno na odle­głe zie­lone góry, poro­śnięte dżun­glą i spo­wite opa­rami mgły. Lan zada­wał sobie pyta­nie, czy u kresu życia dziadka jego serce opu­ściło mia­sto, które pomógł dźwi­gnąć z wojen­nych zgliszcz i zmie­nić w wielką metro­po­lię, i wró­ciło do inte­rioru wyspy, w miej­sce, które sta­ro­żytni Kekoń­czycy uwa­żali za święte, a cudzo­ziemcy za prze­klęte. Tam wła­śnie młody Kaul Sen prze­żył dni swo­jej chwały jako rebe­liant i wojow­nik wal­czący u boku towa­rzy­szy.

Lan zatrzy­mał się ostroż­nie w pew­nej odle­gło­ści od wózka dziadka. Ostat­nio trudno było prze­wi­dzieć, w jakim nastroju może być sta­ru­szek. Kaul Sen zawsze cecho­wał się nie­spo­żytą ener­gią i był czło­wie­kiem o wielu talen­tach, w rów­nym stop­niu skłon­nym do wygła­sza­nia pochwał, jak i kry­tyki. Ni­gdy nie prze­bie­rał w sło­wach i nie zado­wa­lał się małymi zyskami, jeśli ryzyko mogło mu zapew­nić pełen triumf. Nawet teraz, gdy miał osiem­dzie­siąt jeden lat, ota­cza­jąca go jade­itowa aura była gęsta i potężna.

Nie był już jed­nak takim czło­wie­kiem, jak nie­gdyś. Jego żona – niech bogo­wie obda­rzą ją uzna­niem – zmarła przed trzema laty, a cztery mie­siące póź­niej nagły udar poło­żył kres życiu Ayt Yugon­tina. Od tego czasu z Pło­mie­nia Kekonu powoli odpły­nął jakiś aspekt jego nie­po­wstrzy­ma­nej woli. Bez zbęd­nych cere­mo­nii prze­ka­zał przy­wódz­two Lanowi i czę­sto teraz bywał zamy­ślony i wyco­fany albo poryw­czy i okrutny. Sie­dział nie­ru­chomo. Pomimo upału chude ramiona miał okryte kocem.

– Dziadku – ode­zwał się Lan, choć wie­dział, że nie musi ogła­szać swej obec­no­ści. Wiek nie stę­pił zmy­słów patriar­chy. Na­dal Postrze­gał obec­ność dru­giej zie­lo­nej kości na odle­głość ulicz­nego kwar­tału.

Kaul Sen patrzył przed sie­bie. Trudno było okre­ślić, czy zwraca uwagę na pro­gram w kolo­ro­wym tele­wi­zo­rze nie­dawno zain­sta­lo­wa­nym w kącie jego pokoju. Dźwięk wyci­szono, ale Lan natych­miast zauwa­żył, że to film doku­men­talny o woj­nie wielu naro­dów. Walka o nie­pod­le­głość Kekonu była tylko drobną czę­ścią tego kon­fliktu. Na ekra­nie roz­bły­sła eks­plo­zja, roz­ja­śnia­jąc wiele opraw­nych w ramki szkieł na ścia­nach.

– Szo­tar­czycy bom­bar­do­wali góry – ode­zwał się Kaul Sen gło­sem powol­nym, lecz na­dal dźwięcz­nym, jakby zwra­cał się do zafa­scy­no­wa­nego audy­to­rium, a nie do ciem­nej szyby. – Ale oba­wiali się nagłych osu­nięć ziemi. Szo­ciaki posu­wały się przez dżun­glę gęsiego. Wszy­scy ich żoł­nie­rze wyglą­dali tak samo, jak mrówki. Byli nie­zgrabni. My przy­po­mi­na­li­śmy pan­tery. Zała­twia­li­śmy ich jed­nego po dru­gim. – Kaul Sen dźgnął pal­cem powie­trze, jakby ata­ko­wał nie­wi­dzial­nych szo­tar­skich żoł­nie­rzy krą­żą­cych po pokoju. – Ich kara­biny i gra­naty prze­ciwko naszym guan dao i karam­bi­tom. Było ich dzie­sięć razy wię­cej od nas, ale i tak nie mogli nas zmiaż­dżyć, mimo że bar­dzo się sta­rali. Naprawdę bar­dzo.

Znowu stare wojenne opo­wie­ści. Lan naka­zał sobie zacho­wać cier­pli­wość.

– Dla­tego wzięli się za latar­ni­ków, zwy­czaj­nych ludzi, któ­rzy co noc zawie­szali w oknach zie­lone latar­nie. Męż­czyzn, kobiety, sta­rych, mło­dych, boga­tych, bied­nych, to nie miało zna­cze­nia. Jeśli Szo­ciaki podej­rze­wały kogoś o człon­ko­stwo w Towa­rzy­stwie Jed­nej Góry, taki ktoś po pro­stu zni­kał. Bez ostrze­że­nia. – Kaul Sen prze­su­nął się na krze­śle. Jego głos przy­brał poważny, zadu­many ton. – Jedna rodzina ukry­wała mnie i Yu w szo­pie przez trzy dni. Mąż, żona i córka. Dzięki nim dotar­li­śmy do obozu żywi. Po kilku tygo­dniach wró­ci­łem tam, żeby spraw­dzić, co z nimi, ale znik­nęli. Wszyst­kie naczy­nia i meble były na miej­scu, a na piecu stał gar­nek, ale po nich nie było ani śladu.

Lan odchrząk­nął.

– To było dawno temu.

– Wtedy wła­śnie poka­za­łem ci, co musisz zro­bić. Jak wbić sobie karam­bit w szyję. Szybko, jak… – Kaul Sen wyko­nał gest naśla­du­jący prze­cię­cie tęt­nicy szyj­nej. – Mia­łeś może ze dwa­na­ście lat, ale świet­nie rozu­mia­łeś, o co cho­dzi. Pamię­tasz to, Du?

– Dziadku. – Filar skrzy­wił się. – Nie jestem Du. To ja, twój wnuk Lan.

Kaul Sen obej­rzał się przez ramię. Przez chwilę spra­wiał wra­że­nie zbi­tego z tropu. Lan nie po raz pierw­szy przy­ła­pał go na mówie­niu na głos do syna, któ­rego stra­cił dwa­dzie­ścia sześć lat temu. Nagle jego oczy poja­śniały, a usta wykrzy­wiły się w gry­ma­sie roz­cza­ro­wa­nia. Wes­tchnął.

– Nawet twoja aura jest bar­dzo podobna – mruk­nął i ponow­nie zwró­cił się ku oknu. – Ale on miał sil­niej­szą.

Lan zaci­snął dło­nie za ple­cami i odwró­cił się, by ukryć iry­ta­cję. Wystar­cza­jąco draż­niło go, gdy przy­cho­dził tu i widział foto­gra­fie ojca rywa­li­zu­jące liczeb­no­ścią na ścia­nie ze zdję­ciami samego Kaul Sena. Nie musiał dodat­kowo wysłu­chi­wać coraz częst­szych, rzu­ca­nych od nie­chce­nia obelg dziadka.

W dzie­ciń­stwie Lan uwiel­biał zdję­cia ojca. Oglą­dał je godzi­nami. Na naj­więk­szej czarno-bia­łej foto­gra­fii Kaul Du stał mię­dzy Kaul Senem a Ayt Yugon­ti­nem w woj­sko­wym namio­cie. Wszy­scy trzej patrzyli na mapę. U pasów mieli karam­bity, a na ramio­nach wspie­rali guan dao. Kaul Du miał na sobie luźną zie­loną bluzę gene­rała Towa­rzy­stwa Jed­nej Góry. Patrzył pro­sto w apa­rat, pro­mie­nie­jąc rewo­lu­cyj­nym zapa­łem i pew­no­ścią sie­bie.

Teraz jed­nak Lan uwa­żał te zdję­cia za fru­stru­jący relikt daw­nych cza­sów. Gdy na nie patrzył, czuł się tak, jakby widział samego sie­bie, uwię­zio­nego w nie­moż­li­wie odle­głym cza­sie i miej­scu. Był bar­dzo podobny do ojca – takie same żuchwa i nos, a nawet sku­piona mina i przy­mru­żone lewe oko. Jako chło­piec czuł się dumny, gdy ludzie zwra­cali uwagę na to podo­bień­stwo.

– Wygląda zupeł­nie jak ojciec! Zosta­nie wiel­kim wojow­ni­kiem zie­lo­nej kości! – wołali ludzie. – Bogo­wie zwró­cili nam boha­tera w postaci jego syna.

Teraz jed­nak zdję­cia i porów­na­nia tylko go iry­to­wały. Zwró­cił się w stronę dziadka, zde­ter­mi­no­wany, by skie­ro­wać roz­mowę na współ­cze­sne czasy.

– W tym tygo­dniu wraca Shae. Przy­bę­dzie czwar­tego dnia, by zło­żyć ci wyrazy sza­cunku.

Kaul Sen odwró­cił się szybko na wózku.

– Sza­cunku? – Wypro­sto­wał się wyraź­nie wzbu­rzony. – Gdzie był jej sza­cu­nek dwa lata temu? Gdzie był, kiedy odwró­ciła się ple­cami do klanu i ojczy­zny, by zostać espeń­ską kurwą? Czy na­dal żyje z tym szo­tar­skim męż­czy­zną?

– Szo­tar­sko-espeń­skim – popra­wił go Lan.

– Wszystko jedno.

– Ona i Jerald nie są już razem.

Kaul Sen roz­luź­nił się nieco.

– To przy­naj­mniej dobra wia­do­mość – mruk­nął. – To nie mogło się udać. Mię­dzy naszymi ludami jest zbyt wiele prze­la­nej krwi. A poza tym jej dzieci byłyby słabe.

Lan powstrzy­mał się przed bro­nie­niem sio­stry. Lepiej było pozwo­lić dziad­kowi wyar­ty­ku­ło­wać żale i mieć to z głowy. Kaul Sen nie gnie­wałby się aż tak bar­dzo, gdyby Shae nie była w dzie­ciń­stwie jego ulu­bie­nicą.

– Zamie­rza tu zostać, przy­naj­mniej na pewien czas – dodał Lan. – Bądź dla niej miły, dziadku. Napi­sała do mnie. Prze­syła ci wyrazy miło­ści i modli się o dłu­gie życie i zdro­wie dla cie­bie.

– Ha – mruk­nął star­szy Kaul, spra­wiał jed­nak wra­że­nie nieco udo­bru­cha­nego. – Dłu­gie życie i zdro­wie. Mój syn nie żyje. Moja żona nie żyje. Ayt Yu rów­nież nie żyje. Wszy­scy byli młodsi ode mnie. – Na ekra­nie tele­wi­zora dłu­gie sze­regi żoł­nie­rzy padały pod bez­gło­śnym ostrza­łem. – Jak to moż­liwe, że ja żyję, a oni wszy­scy umarli?

Lan uśmiech­nął się pół­gęb­kiem.

– Bogo­wie cię kochają, dziadku.

Kaul Sen prych­nął pogar­dli­wie.

– Nie zakoń­czy­li­śmy tego, jak trzeba, ja i Ayt Yu. Pod­czas wojny wal­czy­li­śmy razem, ale gdy nastał pokój, pozwo­li­li­śmy, by poróż­niły nas inte­resy. Inte­resy – powtó­rzył ze zło­ścią i zato­czył krąg sękatą dło­nią, wska­zu­jąc z aurą pogardy i rezy­gna­cji na wszystko, co zbu­do­wał. – Szo­ciaki nie zdo­łały roz­bić Towa­rzy­stwa Jed­nej Góry, ale my to uczy­ni­li­śmy. Podzie­li­li­śmy nasze klany. Nie mia­łem nawet szansy poroz­ma­wiać z Yu, zanim umarł. Obaj byli­śmy okrop­nie uparci. Prze­kleń­stwo na niego. Ni­gdy nie będzie dru­giego takiego jak on. Był praw­dzi­wym wojow­ni­kiem zie­lo­nej kości.

Lan popeł­nił błąd, przy­cho­dząc tutaj. Spoj­rzał na drzwi, zasta­na­wia­jąc się, jakiej wymówki użyć. Dzia­dek pogrą­żył się we wspo­mnie­niach cza­sów, gdy zie­lone kości zjed­no­czyły się dla nacjo­na­li­stycz­nych celów, i nie będzie chciał słu­chać o tym, że – jeśli wie­rzyć Hilowi – klan jego daw­nego towa­rzy­sza stał się teraz ich wro­giem.

– Jest już późno, dziadku – rzekł. – Spo­tkamy się rano.

Ruszył ku drzwiom, ale powstrzy­mał go pod­nie­siony głos Kaul Sena.

– Czemu wła­ści­wie przy­sze­dłeś tu o tej porze? Gadaj.

Lan zatrzy­mał się z ręką na klamce.

– To może zacze­kać.

– Przy­sze­dłeś coś mi powie­dzieć – sprze­ci­wił się jego dzia­dek. – Mów. Jesteś fila­rem! Nie możesz cze­kać.

Lan wypu­ścił powie­trze z płuc i odwró­cił się. Pod­szedł do tele­wi­zora, wyłą­czył go, a następ­nie zwró­cił się w stronę dziadka.

– Cho­dzi o Doru.

– Tak?

– Myślę, że pora już, by prze­szedł w stan spo­czynku. Powi­nie­nem mia­no­wać nowego pro­gno­styka.

Kaul Sen pochy­lił się ku niemu. Był teraz cał­ko­wi­cie obecny. Jego oczy miały sku­piony wyraz.

– Czy zawiódł cię w jakiś spo­sób?

– Nie. Nie o to cho­dzi. Chcę prze­ka­zać tę pozy­cję komuś innemu, kto spoj­rzy na sprawy ze świe­żej per­spek­tywy.

– A kto to mógłby być?

– Być może Woon. Albo Hami.

Star­szy Kaul zmarsz­czył brwi. Mapa zmarsz­czek na jego twa­rzy prze­ro­dziła się w nową kon­ste­la­cję nie­za­do­wo­le­nia.

– Myślisz, że któ­ryś z nich mógłby być rów­nie bie­głym i lojal­nym pro­gno­sty­kiem jak Yun Doru­pon? Któż zro­bił dla klanu wię­cej niż on? Ni­gdy nie spro­wa­dził mnie na manowce, nie zawiódł mnie na woj­nie ani w inte­re­sach.

– Nie wąt­pię w to.

– Doru zawsze był mi wierny. Mógł przejść do Góry. Ayt przy­jąłby go bez chwili namy­słu. Ale on zga­dzał się ze mną, kiedy mówi­łem, że musimy się otwo­rzyć przed świa­tem. Szo­ciaki pod­biły nas dla­tego, że zbyt długo się izo­lo­wa­li­śmy. Był mi wierny i ni­gdy nie zbo­czył z tej ścieżki. To mądry czło­wiek. Mądry i dale­ko­wzroczny. Prze­wi­du­jący.

Ale na­dal należy wyłącz­nie do cie­bie.

– Dobrze ci słu­żył przez z górą dwa­dzie­ścia lat – odparł Lan. – Pora już, by odpo­czął. Chciał­bym, żeby odszedł z peł­nym sza­cun­kiem. Nie żywię do niego pre­ten­sji. Pro­szę, byś z nim poroz­ma­wiał jako jego przy­ja­ciel.

Dzia­dek gniew­nie wska­zał na niego pal­cem.

– Potrze­bu­jesz Doru. Potrze­bu­jesz jego doświad­cze­nia. Nie upie­raj się przy zmia­nie dla samej zmiany! Doru jest sta­bilny i godny zaufa­nia. Nie taki jak Hilo. Masz już wystar­cza­jąco wiele kło­po­tów z nie­zrów­no­wa­żo­nym rogiem. Kto wie, jaki demon z bagien zakradł się do sypialni two­jej matki, by spło­dzić tego chło­paka, gdy Du wal­czył za ojczy­znę.

Lan wie­dział, że te okrutne słowa miały po pro­stu wytrą­cić go z rów­no­wagi, spra­wić, by zapo­mniał o swoim celu. Jego dzia­dek zawsze po mistrzow­sku zbi­jał prze­ciw­ni­ków z tropu, na polu bitwy, a póź­niej w sali narad. Nie potra­fił jed­nak się powstrzy­mać.

– Tym razem prze­sze­dłeś sam sie­bie – wark­nął. – Za jed­nym zama­chem znie­sła­wi­łeś połowę rodziny. Jeśli jesteś tak kiep­skiego zda­nia o Hilu, dla­czego mnie popar­łeś, kiedy mia­no­wa­łem go rogiem?

Kaul Sen pocią­gnął gło­śno nosem.

– Dla­tego że ma w sobie ogień i gęstą krew. Muszę mu to przy­znać. Pro­gno­styk powi­nien budzić sza­cu­nek, a róg strach. Chło­pak powi­nien się uro­dzić pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej. Wypeł­niłby prze­ra­że­niem serca Szo­tar­czy­ków. Byłby strasz­li­wym wojow­ni­kiem, tak samo jak Du.

Patriar­cha przy­mru­żył powieki. W jego oczach poja­wiło się sku­pie­nie.

– Du miał trzy­dzie­ści lat, kiedy zgi­nął. Był zapra­wio­nym w boju dowódcą. Miał żonę, dwóch synów i trze­cie dziecko w dro­dze. Nosił jade­itowe świa­tło niczym bóg. Możesz go przy­po­mi­nać z wyglądu, ale ni­gdy nie będziesz nawet w poło­wie takim męż­czy­zną jak on. Dla­tego inne klany cię nie sza­nują. Dla­tego Eyni cię opu­ściła.

Lan zanie­mó­wił na mgnie­nie oka. Potem zapło­nął w nim głu­chy gniew.

– Nie roz­ma­wiamy o Eyni – wark­nął.

– Powi­nie­neś był go zabić! – Kaul Sen uniósł ręce i zama­chał nimi, nie potra­fiąc uwie­rzyć w głu­potę wła­snego wnuka. – Pozwo­li­łeś, by bez­ja­de­itowy cudzo­zie­miec zabrał ci żonę. Stra­ci­łeś twarz przed kla­nem!

Przez umysł Lana prze­mknęło strasz­liwe pra­gnie­nie wyrzu­ce­nia dziadka przez okno na pię­trze. Tego wła­śnie pra­gnął sta­ru­szek, czyż nie tak? Nie­po­wstrzy­ma­nej, ego­istycz­nej prze­mocy. Tak jest, pomy­ślał Lan, mógł rzu­cić wyzwa­nie kochan­kowi Eyni, sta­nąć z nimi do poje­dynku i zabić go. Każdy sza­nu­jący się kekoń­ski męż­czy­zna uwa­żał, że ma do tego prawo. Być może tak wła­śnie powi­nien postą­pić filar. Ale nic by w ten spo­sób nie zyskał. To byłby tylko pusty gest. Nie zatrzy­małby Eyni. Już posta­no­wiła, że go opu­ści. Mógłby jedy­nie znisz­czyć jej szczę­ście i spra­wić, by go znie­na­wi­dziła. Czy szczę­ście kocha­nej osoby nie powinno być waż­niej­sze niż honor?

– Czemu fakt, że nie zabi­łem czło­wieka w walce o kobietę, miałby zna­czyć, że nie powi­nie­nem być fila­rem? – zapy­tał ury­wa­nym gło­sem. – Uczy­ni­łeś mnie swoim następcą, ale ni­gdy nie oka­za­łeś mi popar­cia ani sza­cunku. Przy­sze­dłem tu, żeby cię pro­sić o popar­cie w spra­wie Doru, ale w odpo­wie­dzi otrzy­ma­łem tylko bez­sen­sowne obe­lgi.

Kaul Sen pod­niósł się z wózka nagłym, nie­spo­dzie­wa­nie płyn­nym ruchem. Koc zsu­nął się z jego ramion na pod­łogę.

– Jeśli jesteś godny pozy­cji filaru, udo­wod­nij to. – Oczy patriar­chy były twarde jak obsy­dian, a twarz sucha niczym spa­lona słoń­cem pusty­nia. – Pokaż mi, jaki jesteś zie­lony.

Lan spoj­rzał ze zdu­mie­niem na dziadka.

– Nie bądź śmieszny.

Kaul Sen w mgnie­niu oka poko­nał dzie­lącą ich odle­głość. Jego ciało falo­wało jak grzbiet węża. Ude­rzył obiema dłońmi w pierś wnuka. Cios był gwał­towny niczym ude­rze­nie bicza. Lan zato­czył się do tyłu. Led­wie zdo­łał zasło­nić się Stalą. Wstrząs tar­gnął jego cia­łem z mocą jade­itu. Lan opadł na jedno kolano i wcią­gnął gwał­tow­nie powie­trze.

– Po co to zro­bi­łeś?