Miasteczko. Tuż obok - Agnieszka Olejnik - ebook + audiobook

Miasteczko. Tuż obok ebook i audiobook

Agnieszka Olejnik

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 404

Data ważności licencji: 8/30/2030

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 50 min

Lektor: Agnieszka Olejnik

Data ważności licencji: 8/30/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zapraszamy na www.publicat.pl

Projekt serii i okładkiNATALIA TWARDY

Fotografie na okładcekiuikson/Adobe StockMedia Srock/Adobe Stock

Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC

Opieka redakcyjnaANNA JACKOWSKA

RedakcjaURSZULA ŚMIETANA

KorektaIWONA HUCHLA

Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN

Polish edition © Agnieszka Olejnik, Publicat S.A. MMXXV(wydanie elektroniczne)All rights reserved.

Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.

ISBN 978-83-271-6950-1

jest znakiem towarowym Publicat S.A.

PUBLICAT S.A.

61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl

Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Utwór nie może być wykorzystywany do szkolenia sztucznej inteligencji, w tym do tworzenia treści naśladujących jego styl. Nieprzestrzeganie tego zakazu jest naruszeniem praw autorskich i grozi konsekwencjami prawnymi.

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Pamięci Dantego –

najpiękniejszego,

najmądrzejszego

i najwierniejszego przyjaciela

Deszcz zaczął padać tak nagle i mocno, że choć znajdowałam się zaledwie kilkaset metrów od domu, nie było sensu zawracać. Szybko skręciłam w lewo, do lasu. Zagwizdałam, wskazując Dantemu kierunek szerokim ruchem ręki. Zrozumiał, natychmiast zawrócił i wbiegł w zarośla.

Zanim zdołałam ukryć się pod koronami drzew, byłam już przemoczona i zmarznięta. Wiatr wył potępieńczo, świat stał się ciemnoszary. Wyżęłam końcówki włosów, ponownie sięgnęłam po gwizdek, by trzema krótkimi sygnałami przywołać psa. Przez chwilę rozglądałam się niespokojnie, nie wiedząc, z której strony mogę się go spodziewać.

Dantego nie było, musiał odbiec daleko. Czekałam, coraz mocniej dygocząc z zimna. Wreszcie kątem oka złowiłam ruch po lewej stronie, za pniem potężnego dębu. To on – nadbiegał, ufny i radosny jak zawsze, przeskakując potężnymi susami połamane gałęzie i kępy niskich krzewinek. Nagle zarejestrowałam w tle jeszcze jakiś ruch i strzępek koloru, fioletu albo może bordo, ale gdy próbowałam namierzyć wzrokiem to coś lub tego kogoś, zdołałam dostrzec tylko chwiejące się sylwetki jałowców. Dante usiadł przede mną, czekając na pochwałę. Nachyliłam się i potarmosiłam go za uszy, aby nagrodzić za posłuszeństwo.

– Dobry pies.

Wtedy zauważyłam, że trzyma coś w pysku. Wyglądało jak nieświeża parówka, było brudnobiałe i obrzydliwe.

– Fe! – rzuciłam ostro. – Zostaw!

Dante posłusznie wypluł znalezisko. Pochyliłam się jeszcze bardziej, a potem zaczęłam krzyczeć tak, jak nie krzyczałam jeszcze nigdy w swoim trzydziestopięcioletnim życiu.

Mężczyzna podszedł do stojącego na parapecie czajnika elektrycznego i nalał wrzątku do kubka. Potem usiadł ciężko i przez chwilę pocierał dłonią podbródek. Jego zarost wydawał przy tym suchy szelest, który kojarzył mi się z dzieciństwem. Pewnie tata tak robił. Nie pamiętałam samego gestu, tylko ten dźwięk. To było dobre skojarzenie, bezpieczne.

– Proszę pani – zaczął policjant ostrożnie. – Musi pani tam z nami pójść. Rozumie pani?

Potrząsnęłam przecząco głową. Siedziałam skulona na plastikowym krześle, wtulając się w ten plastik tak, jakby to była miękka poduszka. Wciąż drżałam, choć dawno już wyschłam.

– Niechże się pani napije kawy – zachęcił gliniarz.

Wstał i podszedł do mnie, by podsunąć mi kubek. Dante warknął ostrzegawczo.

– Dobra, dobra. – Mężczyzna spojrzał na psa z niechęcią. – Mogłaby go pani uspokoić?

Nie rozumiałam, co do mnie mówi. Byłam oszołomiona. Kawa. Litery na kubku składały się powoli w jakiś napis, ale nie mogłam go odczytać. Uspokoić się, powtórzyłam w myśli. Dlaczego jeszcze tu siedzi? Dlaczego nie poszedł szukać tego białawego, chudego jak patyczek, lekko zniekształconego...

– Był uszkodzony – szepnęłam.

– Co takiego?

– Ten palec był jakiś uszkodzony. Teraz sobie przypomniałam. To znaczy paznokieć. Dziwny, krzywy. Ten ktoś musiał kiedyś mieć drobny wypadek, czy ja wiem, przywalił sobie młotkiem...

– Świetnie. Czyli szok powoli mija. Proszę się zastanowić, może przypomni sobie pani coś jeszcze.

Ale ja nie mogłam sobie nic przypomnieć. Nic więcej niż to, co wykrzyczałam, wpadając do komisariatu z Dantem u boku, zapewne zdziwionym, że biegliśmy środkiem ulicy, a ja nie przypięłam mu smyczy. Nic więcej ponad to, że to nie była rozkładająca się parówka, lecz ludzki palec. Ze zdeformowanym, brudnym paznokciem.

Policjanci obchodzili się ze mną jak z jajkiem. Cierpliwie czekali, aż dojdę do siebie. Zgodzili się, abym poszła pieszo ze względu na Dantego – nie chciałam go stresować przejażdżką radiowozem; może ze trzy razy w życiu siedział w samochodzie. Chyba traktował auta jak jakieś wielkie, dziwne zwierzęta.

Pojechali więc powoli tuż za mną, budząc podniecenie mieszkańców miasta zatrzymujących się na chodniku przed sklepami, z których właśnie wyszli lub do których mieli zamiar wejść. Cicha, spokojna bibliotekarka Anna Andrysiak, nudna, nijaka, zawsze milcząca, trzymająca się na uboczu – i policja? Co takiego mogłam przeskrobać?

Szłam przed siebie jak automat, myśląc z przerażeniem o tym, na co się w końcu zgodziłam: pójdę z nimi do lasu, znajdę to miejsce i pokażę palec.

Problem w tym, że wszystko wyglądało inaczej. Przestało padać, wyszło słońce, na gałązkach wisiały wielkie krople niczym brylantowe kolczyki. Usiłowałam odtworzyć swoją drogę z Dantem – z domu na pole, potem ten deszcz, więc ostro w lewo, do lasu. Wydawało mi się, że jestem dokładnie w tym samym miejscu, ale nie widziałam nigdzie grubego pnia dębu, zza którego nadbiegł wtedy mój pies. Może jeszcze dalej... Może bardziej w głąb lasu, między drzewami.

Policjanci wciąż byli mili, cierpliwie obserwowali, jak staram się wskazać miejsce, w którym wówczas schroniłam się przed deszczem. Dante szukał także – wątpliwe, by wiedział, o co chodzi, ale na moje polecenie węszył wytrwale. Wreszcie opadłam z sił.

– Nie ma – powiedziałam bezradnie. – Nie potrafię wskazać tego miejsca. Nie wiem, czy stałam dokładnie tutaj, czy bliżej pola, szukałam wszędzie i Dante szukał... Palec po prostu zniknął.

– Ale jest pani pewna, że to był ten las? – zapytał niższy z policjantów, ten, który chyba trochę bał się Dantego.

– Jestem pewna – odparłam. – Tam widać mój dom. Ten pomarańczowy dach, proszę spojrzeć, prześwituje między drzewami. Codziennie spaceruję z psem w tej okolicy. Szłam prosto w pole, ale zaczęło padać...

Nie miałam siły opowiadać tego od początku. Chciałam usiąść albo się położyć i zakryć głowę rękami.

– To się wydarzyło naprawdę – dodałam jeszcze. – Mój pies naprawdę przyniósł mi ludzki palec.

– Wierzymy pani – zapewnił szybko ten niski. – Zaraz będzie tu więcej naszych ludzi, przeszukamy dokładnie las. Może znajdziemy jakieś inne ślady, krew, odzież. Co do palca, to możemy go nigdy nie znaleźć, rozumie pani. Mogło go już dawno zjeść jakieś dzikie zwierzę...

Urwał, bo schyliłam się gwałtownie i zwymiotowałam mu pod nogi.

Wykąpałam się i opatuliłam miękkim granatowym szlafrokiem. Potem nalałam do szklanki żubrówki i dodałam soku jabłkowego. Kostka lodu stuknęła o dno. Na wierzchu położyłam listek mięty; drżał jak szalony, naśladując rytm moich roztrzęsionych dłoni. Byłam już na lekkim rauszu, ale nie chciałam przestać, zamierzałam upić się tak, aby móc spać jak zabita do rana, bez snów. Przez okno widziałam dwa radiowozy, potem przemknęła karetka. Pogoda znów się zepsuła, lało jak z cebra. Dawno nie było tak paskudnego lata. Drzemiący na swoim legowisku Dante raz po raz podnosił łeb, spoglądał na mnie, po czym z westchnieniem kładł się znowu. Nie przywykł do tylu odgłosów na zewnątrz. Mieszkaliśmy na uboczu. Zazwyczaj jedynym samochodem, jaki tędy przejeżdżał, była czerwona skoda listonosza.

Przysiadłam na psim posłaniu.

– Może się umówimy – zaproponowałam. – Nigdy więcej ani słowa na ten temat. To się w ogóle nie zdarzyło. Zgoda?

Dante w odpowiedzi posłał mi długie spojrzenie bursztynowych oczu i lekko dotknął nosem mojej twarzy. Potem podniósł łeb nieco wyżej, przez chwilę nasłuchiwał i wreszcie krótko szczeknął basem. Zerwałam się. Wyżły nie szczekają bez wyraźnego powodu. W tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

Otworzyłam. Niski policjant to podkomisarz Markowski, przypomniałam sobie. Patrzył z niepokojem na psa, który wprawdzie podniósł się z legowiska, ale nie podszedł, tylko nieufnie obserwował gości z końca korytarza. Drugiego z mężczyzn przedtem nie spotkałam. Był słusznego wzrostu i niewybitnej aparycji. Dante, który najwyraźniej nie znał się na męskiej urodzie, ruszył w jego stronę, merdając ogonem. Policjant przykucnął i pogłaskał go po boku.

– Wyżeł – powiedział niesamowitym, niskim głosem.

Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie, więc nie odpowiedziałam. Z rezygnacją poprowadziłam nieproszonych gości do salonu. Czułam się niezręcznie w szlafroku, ale w sumie byłam u siebie, a oni się nie zapowiedzieli.

Usiedliśmy. Podkomisarz Markowski rozglądał się przez chwilę po skromnie umeblowanym pokoju, po czym niespodziewanie zapytał:

– Nie ma tu pani zbyt wielu przyjaciół?

Zatkało mnie. Czy fakt, że jestem samotniczką, odgrywał tu jakąkolwiek rolę? Co to miało wspólnego z ludzkim palcem znalezionym w lesie przez mojego psa? Szumiało mi w głowie i czułam, że twarz nabiega mi krwią.

– To jest pytanie prywatne czy w ramach śledztwa? – odezwałam się w końcu.

– Przepraszam – zreflektował się policjant. – Miałem na myśli to, że mieszka pani w Czarnem od niedawna.

– Tak. Kupiłam ten dom trzy lata temu. Wymagał remontu, trochę się to przedłużało.

– A wcześniej mieszkała pani...

– W Poznaniu.

Markowski nachylił się nad stołem. Nie zaproponowałam gościom nic do picia, ale teraz już nie zamierzałam tego robić. Nie podobał mi się ten facet.

– Dlaczego młoda, ładna kobieta rezygnuje z życia w wielkim mieście i sprowadza się do pipidówki, w której nie ma rodziny ani znajomych?

– Przepraszam – wtrącił się wysoki. – Kolega mnie nie przedstawił, komisarz Gryka. Może wyjaśnię, co tu robimy.

Posłał Markowskiemu przeciągłe spojrzenie. Tamten opuścił wzrok.

– Zgłosiła pani dzisiaj makabryczne znalezisko.

Przytaknęłam. Komisarz był brzydki, ale miał sympatyczne spojrzenie, jakby roześmiane, choć jego twarz pozostawała poważna. No i ten głos. Gdybym zamknęła oczy, uwierzyłabym, że jego właściciel jest najbardziej pociągającym facetem świata. Aksamit. Zwierzęce futro. Głębia, miękkość i jeszcze mroczny połysk.

– Przyszliśmy z panią porozmawiać, ponieważ przeprowadziliśmy bardzo dokładne oględziny wskazanego przez panią miejsca. Niestety, nie znaleźliśmy żadnych śladów potwierdzających pani zeznania. – Podniósł uspokajająco dłoń, widząc, że mnie zirytował. – Co oczywiście nie znaczy, że pani nie wierzę.

– Wie pan, kompletnie nie mogę sobie wyobrazić powodu, dla którego miałabym wymyślić taką historię i pójść z tym na policję.

– Zgadzam się, to byłoby bez sensu.

Przyglądał mi się przez chwilę. Wypity wcześniej alkohol dodał mi animuszu, więc wytrzymałam to spojrzenie. Miał bardzo ciemne oczy, niemal czarne. Niesforne, rozczochrane i mokre od deszczu włosy, głębokie bruzdy na policzkach oraz drobne blizny pod kilkudniowym zarostem sprawiały, że wyglądał raczej na bandytę niż stróża prawa.

– Proszę spróbować sobie przypomnieć. Czy było coś jeszcze? Może widziała lub słyszała pani cokolwiek, co zwróciło pani uwagę?

– Nie, proszę pana. Niczego takiego nie było. Wszystko już opowiedziałam i pokazałam to miejsce. Nie mam nic do dodania.

Przez chwilę panowało milczenie. Potem Gryka wstał. Markowski również się podniósł, zerkając przy tym bojaźliwie na Dantego, który przez cały czas siedział przy mnie.

– Muszę panią poinformować – rzekł komisarz – że w lesie, który pani wskazała, znaleźliśmy zwłoki mężczyzny. Od razu uprzedzę pani pytanie: miał wszystkie palce.

Patrzyłam na niego w milczeniu. Nie byłam w stanie sformułować żadnej myśli.

– Prawda, że to dziwne? Znajduje pani ludzki palec w lesie, w którym, kilkadziesiąt metrów dalej, leży martwy człowiek – wtrącił Markowski.

Komisarz delikatnie, ale zarazem jakoś stanowczo położył mu rękę na ramieniu i lekko pchnął go w stronę drzwi. Kiedy tamten był już za progiem, komisarz Gryka odwrócił się i wręczył mi biały kartonik, dodając cicho:

– Tu jest moja wizytówka. Gdyby coś się pani przypomniało, nawet jakieś luźne skojarzenia... proszę zadzwonić. I niech pani już nie pije, to wcale nie pomaga. Będzie pani jeszcze bardziej roztrzęsiona. Proszę mieć oczy i uszy otwarte. Jak się pani zapewne domyśla, to nie koniec tej sprawy, lecz początek. Do zobaczenia wkrótce.

Po czym zamknął drzwi, zostawiając mnie w kompletnej rozsypce.

Cztery dni później komisarz Gryka pojawił się znowu. Był wtorek, wróciłam z pracy kilka minut po osiemnastej. Nie mogłam się przemóc, by wziąć Dantego na spacer; od feralnej soboty wypuszczałam go jedynie na podwórko i rzucałam mu piłeczkę, żeby choć trochę się wybiegał.

Akurat zrobiłam sobie kawę i nałożyłam na talerzyk porcję szarlotki. Dante stanął przy drzwiach i zamerdał radośnie ogonem; widocznie coś usłyszał. Wypuściłam go i sama także wyszłam na zewnątrz, klnąc w duchu, że nadal nie mam domofonu.

Był piękny, słoneczny dzień. Gryka z głową zadartą ku niebu przyglądał się czemuś na dachu mojego domu.

– Furtkę to może warto by zamykać na klucz? – spytał retorycznie. – Mieszka pani na odludziu, a pies, jak widać, zbyt łagodny, żeby panią obronić.

– Nie jest wcale taki łagodny – burknęłam z udawaną niechęcią. – Tylko pana tak jakoś bezkrytycznie zaakceptował.

– Zna się na ludziach. – Roześmiał się. Miał sympatyczny uśmiech i ładne zęby. – Powinna pani oczyścić rynny – dodał po chwili, wskazując na załom dachu. – Nazbierało się różnych paprochów.

– Ale nie przyjechał pan, aby mi o tym przypomnieć.

– Niestety nie. Muszę pani zadać kilka pytań. Chodzi o śmierć Tomasza Turka.

Stanęłam jak wryta. Byłam wstrząśnięta. Znacznie bardziej niż wtedy, tamtego okropnego dnia w lesie.

– A więc to ciało, które znaleźliście...?

Tomasz Turek był jednym z niewielu mieszkańców miasteczka, których zdążyłam poznać i polubić. Stary ogrodnik, który odwiedzał mnie w mojej samotni i kibicował zakładaniu ogrodu... Doradzał, co i gdzie posiać, posadzić, co przyciąć na wiosnę, a co dopiero po kwitnieniu. Należał też do nielicznych stałych bywalców biblioteki.

Komisarz przyglądał mi się z uwagą. Nagle zdałam sobie sprawę, że poddaje analizie moją reakcję.

– Czy jestem o coś podejrzana?

– Mogę wejść na chwilę? – odpowiedział pytaniem. – Zanosi się na dłuższą rozmowę.

Bez słowa odwróciłam się i wskazałam mu ręką ganek. Przy drzwiach wejściowych Dante odsunął się i zaczekał, aż Gryka wejdzie za mną. W naturalny sposób oddał temu rosłemu brzydalowi przewodnictwo w stadzie. Nie powiem, odrobinę mnie to rozdrażniło. Poprowadziłam gościa do pokoju, oboje usiedliśmy w fotelach.

– W zasadzie – zaczął komisarz – mamy tu dziwną sytuację. Oczywiście nie, absolutnie o nic nie jest pani podejrzana. Ale nie ukrywam, że cała sprawa się nie klei.

– Nie rozumiem. Nie klei się? – odparłam z irytacją. – Czyli jest jaka? Niewiarygodna? Proszę posłuchać raz jeszcze: poszłam z psem na spacer. Znalazłam, a raczej Dante znalazł, ludzki palec. Natychmiast pobiegłam z tym, nie z palcem oczywiście, tylko z informacją, do komisariatu. Co innego mogłam zrobić?

– Postąpiła pani słusznie – uspokoił mnie Gryka swoim niesamowitym głosem. – Nie o to mi chodziło. Dziwna jest sprawa, a nie pani postępowanie. Jeśli pani mówi prawdę, to musimy uznać, że istnieje jakiś związek między palcem w pysku pani psa a zwłokami, które znaleźliśmy kilkadziesiąt metrów dalej. Mam rację?

– Mówię prawdę. A czy pan ma rację, tego nie wiem. Jestem tylko bibliotekarką, nie policjantką. Opowiedziałam, co się zdarzyło. O zwłokach nic nie wiem. Pan jest od tego, żeby widzieć związek lub go nie widzieć.

– Spokojnie, niepotrzebnie się pani denerwuje. – Komisarz odchylił się na fotelu i oparł wygodniej. – Ma pani rację. Ja jestem od tego, aby znaleźć rozwiązanie tej zagadki. A to oznacza, że muszę pani zadać kilka pytań.

Pokiwałam głową. Musiałam przyznać, że podoba mi się jego opanowanie. Lubiłam ten typ ludzi, może dlatego, że taki był mój ojciec.

– Pierwsze z nich brzmi: czy wcześniej bywała pani na spacerze w tym lesie?

– Zdarzało się, przecież już to mówiłam w komisariacie. Zazwyczaj chodzę na spacery na pola, gdzie Dante może się wybiegać, ale jeśli mocno wieje albo pada, skręcam w las, bo między drzewami jest cieplej.

– Dobrze. Czy spotykała pani w tym lesie Tomasza Turka? Może on też tam czasami spacerował?

– Nie, nigdy. W tych okolicach w ogóle nie spotykałam spacerowiczów. Nigdy nikogo. Nad zalewem, owszem. Ale nie w polu i nie w lesie.

– Ale znała pani Turka? Rozpoznałaby go pani z pewnej odległości, na przykład między drzewami?

– Tak, oczywiście.

– Dlaczego „oczywiście”?

Potrząsnęłam głową ze zniecierpliwieniem.

– Przepraszam, jeszcze do mnie nie dotarło, że muszę starannie dobierać słowa. Powiedziałam „oczywiście”, bo pan Tomasz był jedną z dwóch osób, z którymi się spotykałam i naprawdę rozmawiałam. Wie pan, tak o wszystkim, o życiu, nie tylko o pogodzie czy drożyźnie. Ta druga to Magda Mateja, zna pan?

Skinął głową. Tak sądziłam; nie wyobrażałam sobie, aby ktoś nie znał Magdy. Była jedną z najważniejszych osób w miasteczku.

– Może nawet nazwałabym go kimś w rodzaju przyjaciela – podjęłam po chwili. – Był dla mnie... jak dziadek. Ktoś bliski. Wie pan, że ja tu mieszkam od niedawna. Nie znam prawie nikogo.

– Od niedawna? – powtórzył Gryka z powątpiewaniem. – Wprowadziła się pani ponad rok temu. To kawał czasu. Pracuję w tej chwili z kolegą, który mieszka w Czarnem od pięciu miesięcy. Zdążył się zakochać i ożenić.

Uśmiechnął się. A mnie zirytował ten jego lekki ton.

– Proszę się nie gniewać, ale to naprawdę moja prywatna sprawa, czy łatwo nawiązuję przyjaźnie, czy nie. Jestem odludkiem i dobrze mi z tym. Pan Tomasz też jest... przepraszam, był... samotnikiem, takie odniosłam wrażenie. Niewiele o nim wiem. Ale był dla mnie kimś ważnym. Lubił czytać. To teraz takie niespotykane, prawda? Często odwiedzał bibliotekę, potrafił przeglądać książki przez godzinę, zanim podjął decyzję, którą wypożyczyć. Celebrował to. Śmiałam się, że traktował ten wybór tak, jakby umawiał się z dziewczyną na randkę. Był taki... uroczo staroświecki. Po przeczytaniu zawsze wygłaszał swego rodzaju sprawozdanie z lektury, mówił mi, co mu się podobało. Rozmawialiśmy też o moim ogrodzie, bywał tu u mnie, piliśmy sobie herbatę na tarasie, a potem braliśmy grabki i szpadel... Pomagał mi, mówił sporo o swojej dawnej pracy. Pracował w Niemczech, zgadza się?

– Tak, jeździł tam przez całe lata, w sezonie zakładał i pielęgnował ogrody bogatym Niemcom, wracał do Polski tylko na zimę. Jego matka mieszkała w Berlinie Zachodnim, gdzie wyszła ponownie za mąż. Dlatego mógł bez problemów wyjeżdżać, nawet za komuny.

Gryka mówił o ogrodniku z wyraźną sympatią i z szacunkiem. To mnie ujęło. W końcu przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi... No, może nie od razu przyjaciółmi, ale na pewno łatwiej im zaufać. W ogóle ten gliniarz wydał mi się przyzwoitym człowiekiem, niezależnie od tego, że denerwowała mnie sama sytuacja: jego obecność w moim domu i łeb Dantego na jego – a nie moich – kolanach.

Komisarz umilkł na chwilę, rozglądając się wokół dyskretnie.

– Napije się pan kawy? – przerwałam ciszę.

– Herbaty, jeśli można. – Umilkł, jakby zbierał słowa, a po chwili mówił dalej: – Ma pani wspaniały dom. Kiedyś myślałem, że jeśli wygram w totka, kupię go i odświeżę wnętrze tak, żeby niczego nie zepsuć. Mam na myśli tę atmosferę starej willi. Cóż, jak widać, nie wygrałem.

– A gra pan? – zawołałam z kuchni.

– Skądże! – Roześmiał się. – To tylko takie gadanie. W gruncie rzeczy niczego mi nie trzeba. Wie pani, z wiekiem dochodzi się do wniosku, że wszędzie można być szczęśliwym. Zresztą nieszczęśliwym też wszędzie.

Ostatnie zdanie zabrzmiało jakoś gorzko. Weszłam do pokoju i zerknęłam na jego twarz, ale wciąż się uśmiechał, więc pewnie nie było to nic osobistego. Postawiłam przed nim filiżankę z herbatą, potem wróciłam jeszcze do kuchni po spodek z plastrami cytryny, cukierniczkę i szarlotkę.

– Upiekłam wczoraj – wyjaśniłam. – Zje pan kawałek?

– Co za pytanie, oczywiście, że zjem, dziękuję! – Komisarz sięgnął po ciasto ze szczerym entuzjazmem. – Ale niestety musimy wrócić do sprawy. Jeszcze tylko kilka pytań. Proszę mi powiedzieć, czy ktoś się ostatnio kręcił w okolicy. Mam na myśli nie tylko pole przed pani domem i las, ale także trzciny za zalewem i te wzgórza w stronę Dolina, bo domyślam się, że tam też pani spacerowała.

– Owszem, to nasze rewiry. Ale nikogo nie spotykamy. Dante potrzebuje dużo ruchu, a ja lubię robić zdjęcia. Biorę psa, aparat i snuję się bez celu. Niekiedy nasze wędrówki trwają trzy godziny. Znamy na wylot okoliczne lasy i pola. W trzciny się nie zagłębiamy, bo nie chcę, żeby Dante natknął się na dzika. Sam Dolin i inne wioski omijam z daleka, nie wchodzimy między domy, tam zawsze włóczą się jakieś agresywne psy.

– Dante nie bywa agresywny? To wyżeł weimarski, prawda?

– Tak, weimarski. Ale agresywny? Nigdy!

– Czyli nie ma takiej możliwości, proszę się nie irytować, pytam czysto teoretycznie... że pies wystraszył Turka, gdy ten spacerował po lesie?

– Nie, skądże. Pan Tomasz przecież znał Dantego, bardzo go lubił. Spędził u mnie niejedno popołudnie, niedawno razem przesadzaliśmy różaneczniki. Jakiś miesiąc temu uczył mnie przycinać żywopłot. Dante zawsze się do niego łasił. Nie ma mowy. Zresztą sam pan widzi, jaka to groźna bestia.

– W porządku. Jeszcze jedno pytanie. Wspomniała pani, że lubi fotografować. Czy tamtego dnia wzięła pani ze sobą aparat?

– Nie. Było zimno, zbierało się na deszcz. Poszłam na ten spacer wyłącznie z obowiązku. Wie pan, jak się ma psa, po prostu wchodzi to człowiekowi w krew. Ale o zdjęciach nawet nie pomyślałam. Zresztą... Czy naprawdę pan sądzi, że w takiej chwili pomyślałabym o fotografowaniu? Byłam w szoku.

– Rozumiem – odpowiedział spokojnie. – Miałem na myśli, że na jakimś wcześniejszym zdjęciu, zupełnie przypadkiem, mogłoby się znaleźć coś interesującego.

Popatrzyłam mu w oczy. Były ciemne jak przepaść.

– Niech mi pan powie – poprosiłam. – Co się właściwie stało? Dlaczego pan Tomasz nie żyje?

– Cóż, niewiele jest do opowiadania. I tak się pani dowie, w miasteczku huczy na ten temat. Ale to w sumie nic sensacyjnego. Turek po prostu umarł, zwyczajnie i prozaicznie: miał atak serca. Jak znam życie, to pojawią się spekulacje. Ludzie zaczną plotkować i trzeba się przygotować na to, że pani odegra pewną rolę w ich mniej lub bardziej absurdalnych domysłach. Proszę się także nie zdziwić, jeśli w najbliższych dniach biblioteka przeżyje istny najazd amatorów literatury.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki