Mesjasz - Adam Skwierczyński - ebook + audiobook + książka

Mesjasz ebook i audiobook

Adam Skwierczyński

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Rok 1928, Nowy Jork, Stany Zjednoczone.

W zimowy wieczór siedmiu mężczyzn spotyka się na Manhattanie. Finansista, kolporter, urzędnik, chemik, agent i dwóch bankierów na zawsze rozprawią się z krzywdą i niesprawiedliwością, która dotyka naród wybrany i powiodą ich do ziemi obiecanej. W zaciszu czterech ścian uknują plan, który ostatecznie zmieni losy świata, a im samym otworzy drogę do nieśmiertelności.

Mesjasz” to intrygująca opowieść o tym, jak fanatyczne przekonania potrafią zawładnąć umysłami nawet najbardziej światłych ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 253

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 5 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kubsyl

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




Naród niewybrany

 

 

Trzy tysiące lat z dużym okładem minęło, od kiedy Mojżesz, wypełniając wolę Bożą, wyruszył z narodem Izraela do Ziemi Obiecanej. Cierpieli bowiem Izraelici na ziemi egipskiej, zwanej domem niewoli, zmuszani do ciężkiej pracy pod czujnym okiem nadzorców, do zginania w bólu grzbietów, do posłusznego wykonywania rozkazów. Zdani byli na łaskę lub niełaskę mocodawców, niczym niewolnik, którego byt zależy od kaprysu władcy. Ale to nie do roli niewolnika Bóg powołał naród Izraela. To właśnie on, broczący we krwi w egipskiej niewoli, z pozoru potulny i posłuszny, miał władać wszystkimi żywymi istotami na tej ziemi. To on miał rozkazywać, a nie słuchać innych. To on miał być panem, wszystkim innym przypisując rolę niewolników. Ziemia egipska nie nadawała się do tego zupełnie. Naród wybrany musiał ją opuścić, znaleźć sobie inne miejsce, gdzie mógłby zacząć wypełniać swoją misję.

Pod osłoną nocy opuścili więc niegościnną krainę i ruszyli w drogę. Po przejściu suchą stopą morza wyszli na pustynię. Ale nie wiedzieli, co ma być dalej. Dokąd iść? W jakim kierunku? Czy może już za najbliższym piaszczystym pagórkiem znajduje się upragniony kawałek raju, czy może gdzieś dalej?

Jeszcze przez czterdzieści lat na te pytania nie znaleziono odpowiedzi. Ludzie narażeni byli codziennie na pragnienie tak wielkie, że język przysychał do podniebienia, i na głód, przez który wątpili w wiarę ojców i czcili złotego cielca. Nie poddali się jednak i uparcie szli do obiecanej przez Boga krainy.

Wieloletnia wędrówka mocno już wszystkim doskwierała. Starsze pokolenie pomarło, młodsze zestarzało się. Wszystkim była w głowie stabilizacja, a nie dalsza poniewierka. Wybrali więc najbliższy skrawek urodzajnej krainy, nazwali ją Ziemią Obiecaną – Kanaan, postanowili się tam osiedlić i z tego miejsca wypełnić swoją życiową misję – panowanie nad światem. Kraina była co prawda zamieszkana przez miejscową ludność zwaną Filistynami, ale to nie stanowiło istotnej przeszkody. Stoczono kilka krwawych walk, mieszkańców pokonano, co przeżyło, to wyrżnięto i ziemia Kanaan stanęła otworem przed narodem wybranym.

Ziemia Obiecana okazała się jednak kłopotliwym prezentem, a życie nie układało się w rajski sposób. Po pierwszej euforii radości przyszła twarda rzeczywistość. Dały o sobie znać niskie ludzkie instynkty, w szczególności najgorszy z nich – zawiść – a jak to zwykle bywa, zazdrość, chciwość i żądza władzy były na porządku dziennym. Komuś było za mało władzy, ktoś inny miał mniej niż sąsiad. Społeczeństwo zamiast rosnąć w siłę i przejąć od Boga panowanie nad innymi narodami, samo uzależniło się od innych. I jak tu wypełnić życiową misję?

Zsyłał Bóg czasami swojemu narodowi proroków, co to wiele obiecywali, ale zawsze na obietnicach się kończyło. Prorok przyszedł, prorok odszedł, a naród pozostawał ze swoimi problemami i kłopotami. Z czasem sam popadł w niewolę, a Ziemia Obiecana stała się obiecaną tylko z nazwy.

Jeden z proroków mienił się nawet Synem Bożym i obiecywał rychłe nadejście Królestwa Niebieskiego, ale mało kto mu wierzył. Jako że głosił herezje, zabito go, a grupka zapaleńców, jego uczniów, rozeszła się po świecie, głosząc słowa o jego boskiej misji. Inne narody w to uwierzyły, ale trzon narodu Izraela pozostał przy swojej wierze.

Mijały lata życia w Kanaan i naród wybrany powoli zaczął sobie zdawać sprawę, że z tego miejsca nie da się wypełnić ich życiowej misji. Ludzie zaczęli rozpraszać się po całym świecie, emigrując w różnych kierunkach. Południe nie okazywało się dobrym wyborem, gdyż teren ten był niegościnny, gorący, wysuszony i prawie bezludny, a życie w takim miejscu uciążliwe i pełne niebezpieczeństw.

Podobnie na wschodzie. Za pustynnym terenem rozciągały się niezmierzone i rozległe puste stepy. Ludności było niewiele, a ich płaskie twarze i skośne oczy nie budziły ufności. Tylko niewielu zdecydowało się tam osiedlić. Z czasem wchłonęła ich miejscowa populacja i nieliczni utworzyli ledwie żyjące osady.

Na zachodzie rozciągało się morze. Niektórzy podjęli trudy morskiej podróży i osiedlenia się na ziemiach Gotów i Franków.

Najlepszy okazał się kierunek północny. Po przebyciu niewielkiej pustyni, dosyć wysokich i śnieżnych gór, a potem przepłynięciu wąskiej cieśniny morskiej rozciągała się kraina niemalże miodem i mlekiem płynąca. To właśnie tutaj naród wybrany nabrał chęci do życia. Tutaj przypomniał sobie, po co Bóg wskazał właśnie na niego. Złapał drugi oddech. Czyżby to miała być nowa, prawdziwa Ziemia Obiecana?

Lud miejscowy nie był wrogo nastawiony do przybyszów. Miejsca do życia było dużo, dla wszystkich starczyło. Nie trzeba było staczać bojów o każdy skrawek ziemi. Wystarczyło przycupnąć przy miejscowych, osiedlić się i po pewnym czasie rozwijać swoje talenty. Przybysze nigdy do końca nie zasymilowali się z tubylcami. Przyjaźnili się z nimi, to prawda, współpracowali, czasami kłócili, ale zawsze pamiętali o swojej przeszłości, swojej wierze, swoim języku, swoich obyczajach. I najważniejsze, pamiętali, że ich naród został powołany do wyższych celów. Ktoś przecież musi tym światem rządzić. Wspominano o tym tubylcom, ale ci nie brali tego na poważnie. Ot, jakaś tam ich niedorzeczna fanaberia, mówili.

Szybko jednak spostrzegli, że naród, który osiedlił się na ich ziemiach, z wyjątkową żarliwością i coraz częściej zaczął wspominać o swoim przeznaczeniu, a co gorsze, usiłował wprowadzić swoje ideologie do porządku dziennego wszystkich mieszkańców. Zaczęło dziać się źle. Wszyscy zrozumieli, że nie jest to głupia fanaberia przybyszów, ale faktycznie ich dziejowa misja, którą wcześniej czy później wprowadzą w życie. I wtedy zaczęto powszechnie i z nieukrywaną trwogą zadawać sobie pytanie: Jeśli wypełnią swoją misję, to jak wtedy będzie wyglądał świat? I jaką rolę w imieniu Boga przewidzieli dla innych narodów?

Nie wiedzieli, jak bardzo słuszne były ich obawy, a przekonali się o tym ludzie, żyjący trzy tysiące lat później…

Siedmiu wybranych

 

 

Z początkiem października notowania nowojorskiej giełdy były dalekie od optymizmu. O trendzie wzrostowym dawno już zapomniano, gdyż wartości akcji częściej imponująco spadały, niż nieśmiało rosły. W ogóle cały rok 1928 należało zaliczyć do jednego z najmniej udanych. Wielu drobnych graczy uderzył mocno po kieszeni, doprowadził do rozpaczy, czy nawet postawił na skraju bankructwa.

Ale nie dla wszystkich rok 1928 okazał się nieprzyjazny. Byli tacy, którzy na wahaniach giełdy zarobili, i to krocie. Niemożliwe? Zależy dla kogo. Wyobraźmy sobie, że ktoś zakupił akcje za 100 dolarów. Po pewnym czasie je sprzedał, ale w wyniku spadku ich wartości uzyskał tylko 90 dolarów. No więc gdzie się podziało to brakujące 10 dolarów? Przecież nie znikło. Giełda niczego nie likwiduje, niczego nie niszczy. Ona tylko inaczej dzieli to, co już istnieje. Po prostu ktoś inny, z akcjami o wartości 100 dolarów, sprzedał je za 110 dolarów. I wszystko per saldo się zgadza, nic nie znikło. Można by dyskutować o społecznej sprawiedliwości takiego mechanizmu, ale nawet w Księgach Mojżeszowych można znaleźć przykazanie mówiące o tym, że tym, co się ma, należy dzielić się z bliźnimi.

No dobrze, ale ktoś może zapytać, co się dzieje, gdy tracą wszyscy? Otóż nigdy nie tracą wszyscy. Nawet gdy przegrywają miliony graczy, zawsze znajdzie się kilku takich, którzy zyskują. Bilans zawsze wychodzi na zero (przynajmniej w przypadku obrotów giełdowych). Problem zamyka się w tym, że im więcej graczy traci, tym mniej graczy zyskuje. Miliony ludzi tracą po kilka dolarów, kilku ludzi zyskuje miliony.

Ariel Hartman należał do wygranych. Właściciel niezliczonej ilości akcji, udziałów, papierów dłużnych, obligacji, weksli i wszystkiego, co tylko istnieje w świecie wartości materialnych. Jako wytrawny gracz giełdowy wiedział, że aby się wzbogacić, trzeba dać zarobić innym, w przeciwnym razie przestaną grać. Na bogatych nie da się zarobić – jest ich zbyt mało, a w dodatku nie są skłonni, aby wyzbyć się swojego majątku. Naprawdę dobre pieniądze zyskuje się od niezmierzonych mas drobnych ciułaczy. Trzeba tylko zachować odpowiednie proporcje. Nie dać im za dużo, bo wtedy samemu się nie zarobi (och, jak on tego nie lubi) i nie można pozwolić, by zarobili zbyt mało, bo wtedy z całą pewnością przestaną grać (o rany! Tragedia).

Ariel Hartman był mistrzem w ustalaniu tej proporcji. Nigdy nie popełnił błędu. Dzięki swojej nieomylności, a może z powodu posiadania niezliczonej wprost ilości papierów wartościowych, miał w społeczeństwie amerykańskim wyjątkową pozycję – mógł decydować. O wszystkim. To on wskazywał, co jest dobre, a co złe, co ma być na „tak” a co na „nie”. I oby nikt inny nigdy nie miał innego zdania!

Ariel Hartman był rosłym mężczyzną z krótkimi, lekko kręconym włosami i pokaźną brodą. W ten deszczowy październikowy wieczór siedział rozparty na tylnym siedzeniu niedawno nabytego packarda speedster, który zmierzał do jednej z jego licznych nowojorskich rezydencji. Pochłonięty był swoimi myślami, czasami tylko strofował kierowcę, udzielając mu porad w kierowaniu tym luksusowym pojazdem. Samochód był szybki. Bez trudu osiągał prędkość 70 mil na godzinę. Był do tego niewiarygodnie wygodny; szeroka miękka kanapa rozleniwiała, ale i sprzyjała rozmyślaniu, a głowę Ariela od pewnego czasu zaprzątała tylko jedna myśl – Europa.

Uważał, że był dzieckiem szczęścia. W wieku czterdziestu paru lat zdobył pieniądze i władzę. Nie musiał, jak inni, rozpoczynać od roli przysłowiowego pucybuta. Ojciec, Szmul Hartman, zostawił mu w spadku spory mająteczek uciułany na dostawach dla wojska podczas I wojny światowej. „Dołożył” jeszcze bliskie znajomości z kilkoma wpływowymi politykami. Ta wypracowana przez ojca pozycja i zdolności organizacyjne Ariela pozwoliły mu wspiąć się na szczyty.

Ariel miał potrzebę, aby zrobić coś dla wszystkich. Pochodził przecież z narodu wybranego, a ten ma szczególną misję do wypełnienia – ma panować nad światem. Co prawda tu, w Ameryce, misja, można śmiało powiedzieć, jest realizowana w zadowalającym stopniu, ale na Ameryce świat się nie kończy. Istnieją przecież inne kontynenty, ot choćby ta nieszczęsna Europa.

Wjechali na szerokie ulice Manhattanu, mijając nielicznych przechodniów. Piątkowy wieczór, późna pora i siąpiący deszcz nie sprzyjały spacerom. Kierowca Joe, przystrojony w kolorową liberię, wprawną ręką omijał pojawiające się na drodze przeszkody.

Siedzący w tyle mężczyzna nie zwracał uwagi na to, co dzieje się na ulicach. Jedyne, o czym mógł myśleć w tej chwili, to o tym, jak dużo jest do zrobienia na Starym Kontynencie. Bezsensownie rozbity na jakieś malutkie państewka, niezliczona ilość języków i co rusz pojawiające się konflikty między sąsiadami. I jak żyć? Czy aby na pewno naród wybrany ma tam odpowiednie warunki do spełnienia swojej misji?

Jutro przypada szabas, a ten czas lubił spędzać samotnie, z dala od codziennych problemów i co najważniejsze, z dala od swojej rodziny, służby i tego cholernego kundla, który bez przerwy szczekał, skamlał, mlaskał i nie wiadomo, co tam jeszcze wyczyniał.

Tak naprawdę nie lubił swojej rodziny. Małżonka, Dwojra Szurmeł, trzydziestoparoletnia i wciąż ponętna kobieta, znikała z domu na cały dzień; wychodziła tuż po śniadaniu i wracała wieczorami, zmęczona i wyczerpana własnymi problemami. Do interesów męża się nie wtrącała, w ogóle nie rozumiejąc świata biznesu, ale też nie rozumiejąc swojego partnera, z którym coraz trudniej znajdowała wspólny język. Kiedyś Ariel, jako zazdrosny mąż, nasłał na nią detektywów, aby sprawdzili, co też porabia jego połowica poza domem, ale nie było w tym żadnej sensacji. Tak jak mówiła, przebywała w żeńskim klubie, gdzie wraz z innymi feministkami dzielnie walczyła o zagrożone wolności i prawa kobiet. Uliczne kwesty, marsze protestacyjne, pikiety, pisanie artykułów i sprostowań do gazet – oto cały jej grafik. To, że do pracy woził ją młody i zabójczo przystojny kierowca, Latynos Federico, i że czas wyjazdu z domu nijak się ma do czasu przyjazdu do klubu i na odwrót nie wzbudziło w Arielu żadnych podejrzeń. A nawet jeśli, to nie chciał dociekać szczegółów, bo tak było mu wygodnie.

Niby mieszkali razem w reprezentacyjnej rezydencji pod Nowym Jorkiem, ale rzadko się spotykali. Ariel w ciągu tygodnia podróżował po całym wschodnim wybrzeżu, nakręcając interesy. Soboty i niedziele, gdy ruch związany z interesami zamierał, spędzał w swoim manhattańskim mieszkaniu.

Doczekali się z żoną dwójki dzieci, z którymi również nie miał zbyt wylewnych kontaktów. Jakuba widywał kilka razy w roku. Nie był pewien, czy gdyby przypadkowo spotkał go na ulicy, to by go poznał. Ile to on już ma lat? Zaraz, zaraz… Dwanaście? Oj nie, szybko przeliczył, skończył już szesnaście. Jak ten czas szybko leci. Syn chce zostać lekarzem. Chodzi już do jakiejś szkoły, która przyucza go do przyszłego zawodu. Cholera, co to za szkoła? Nie zdołał spamiętać nazwy, przelewy na czesne robiła księgowość. W sprawach finansowych Jakub nie był nachalny. Skromne kieszonkowe wystarczało mu całkowicie, a biznesem ojca nie interesował się w najmniejszym nawet stopniu. I jak tu takiemu przekazać cały majątek? Zmarnuje, zmarnuje do końca. Ciężkie jest życie rodzinne takiego przedsiębiorcy jak Ariel.

Córkę Rachelę interesowało zupełnie co innego, nowość nad nowościami – kinematograf. Na zabój kochała się w Haroldzie Lloydzie i jedyny Bóg wie w kim jeszcze. Fotosy z Rudolphem Valentino wisiały w całym domu. Wszystkie filmy z jego udziałem znała na pamięć, do kina chodziła codziennie, oglądając te same produkcje nieskończoną ilość razy.

Ariel nie interesował się kulturą. Był w kinie raz czy dwa i wyszedł z niego mocno zdegustowany. Nie rozumiał, jak ludzi może coś takiego wciągnąć. A teatr? Jedyna zaleta to miękkie siedzenia, na których można uciąć sobie wygodną drzemkę. Ariel znał jednak inne miejsca, gdzie można się zdrzemnąć, i to za darmo, więc dlatego do teatru nie chodził. Filharmonię i operę znał tylko ze słyszenia i to wystarczało mu całkowicie.

Samochód mknął w strugach deszczu. Znowu natrętnie przypomniała mu się Europa. No jak oni tam żyją? Trzeba coś z tym zrobić. Nie można tego tak zostawić.

Kierowca zajechał pod dom. Było ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Apartament Ariela zajmował dwie kondygnacje. Miał osobne wejście, dzięki czemu mężczyzna nie musiał spotykać się z innymi mieszkańcami na klatce schodowej. I dobrze, Ariel nie miał zamiaru utrzymywać znajomości z sąsiadami, nigdy nie zamienił i nie zamieni z nimi nawet słowa. Przyjeżdżał tutaj tylko czasami, najczęściej w piątek lub w sobotę, aby być z dala od rodziny i interesów. Z dala od codzienności. Tu oddawał się temu, co lubił najbardziej – czytał w spokoju Torę. Wbrew pozorom Ariel był bardzo religijny, przestrzegał wszystkich świąt i wszystkich zasad wiary. Gdyby nie zajął się interesami, na pewno zostałby uczonym w piśmie. W sobotę przychodził do niego rabin z pobliskiego jeszybotu i całymi godzinami tłumaczył święte księgi. Ariel był wtedy najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dzisiaj jednak spokoju nie dawał mu jeden wielki problem. Wielki jak cały kontynent, dosłownie. Problemem tym była Europa, a przede wszystkim jego rodacy, którzy tam żyli. Hartman nie rozumiał, jak można tak wegetować w brudzie i poniżeniu. Jak tak można żyć? Trzeba temu jakoś zaradzić, ale jak? Co zrobić? Dyskusji nie podlegał fakt, że trzeba im koniecznie udzielić pomocy. Ale jakiej? W świętych księgach na razie nie znalazł żadnej odpowiedzi. Czyżby źle szukał? Nie, na pewno nie. Ale sam nie da rady zaradzić tak wielkiemu problemowi. Ktoś musi być z nim w tych chwilach. Coś pomóc, coś podpowiedzieć. Żona absolutnie się do tego nie nadaje. Dla kobiety to zbyt poważna sprawa. To musi być ktoś, komu równie drogi jest los narodu wybranego. Może Moryc Schiebler? Człowiek to zacny i majętny, i ma dużo do powiedzenia w kwestii przemysłu stalowego; co trzecia tona stali pochodzi z jego hut. Ale czy on dalej jest w pełni z narodem wybranym? W końcu w chrześcijańskie święto postawił w domu choinkę (tfu!), a córkę posłał do protestanckiej szkoły. Mało tego, chce ją ożenić z jakimś baptystą! Chyba świat przewrócił się do góry nogami.

Nie! Taki człowiek nie jest nawet godzien udzielać mu pomocy.

A może Szloma Gervittz, bankier, dobry znajomy od golfa? Albo Moshe Zaydelman, chemik? Tak, to na pewno będzie bardzo dobry wybór. On nigdy nie porzucił narodu wybranego.

Ariel zastanawiał się nad kolejnymi kandydatami, ale ostatecznie zdecydował, że wróci do tego nazajutrz. Dzień świąteczny, będzie na to czas. Na pewno wiedział jedynie to, że grupa musi liczyć siedem osób. Liczba nieparzysta, w razie jakiegoś głosowania nie będzie remisu, który potrafi zniweczyć każde pozytywne działanie, a do tego siedem to przecież taka szczęśliwa liczba.

My, naród

 

 

Był zimowy poranek 16 grudnia 1928 roku, środa. W samym sercu Ameryki, w samym sercu Nowego Jorku, w swoim apartamencie Hartman oczekiwał gości. Nie miało to być jedno z towarzyskich spotkań, za którymi mężczyzna nie przepadał, a które musiał przecierpieć, aby, jak to mówił, nie wypaść z obiegu. Nic nie wskazywało również na to, aby miało to być spotkanie biznesowe. Cała służba została wcześniej odprawiona do domu, a okna przesłonięto ciężkimi kotarami, które nie przepuszczały prawie w ogóle światła. Nastrojowy mrok rozświetlało kilka zapalonych lampek. Na środku salonu stał ciężki, prostokątny hebanowy stół przykryty śnieżnobiałym obrusem, wokół którego rozstawiono kilka wygodnych krzeseł. Nie można powiedzieć, że stół był suto zastawiony. Żadnych alkoholi, zaledwie kilka butelek wody Perrier i Vichy. Gdzieniegdzie położono talerze zapełnione apetycznymi kanapkami z kawiorem astrachańskim, łososiem i świeżutkimi pomidorami, francuskie croissanty, a dla amatorów słodyczy – ciasteczka różnej wielkości i koloru, wśród których przeważały bezy. Talerzyki z porcelany Rosenthal leżały na wprost każdego krzesła, a obok nich ułożono sztućce z kolekcji Artura BergHoffa. Wiadomo było, że to nie posiłek będzie będzie głównym celem spotkania. Tutaj, w tym pokoju, zostaną omówione sprawy wielkiej wagi.

Pierwszy na spotkanie przybył Szloma Gervittz. Pocieszny, lekko łysawy grubasek. Kochał wystawne życie i pieniądze. Te drugie nawet bardziej. Mimo wielkiego bogactwa zawsze chodził w znoszonym garniturze i takichże butach. Zupełnie nie dbał o wygląd zewnętrzny. Unoszący się wokół niego specyficzny aromat kazał przypuszczać, że z jego higieną było podobnie. Bankier, bliski przyjaciel Ariela, z którym często grywał w golfa. Znali wszystkie lepsze pola golfowe na wschodnim wybrzeżu, a podczas gry nigdy nie kłócili się o sprzeczne piłki. W zasadzie między nimi nigdy nie dochodziło nawet do drobnych spięć. Lubili się i dobrze czuli w swoim towarzystwie.

Chwilę później do drzwi zastukał Dawid Rechler. Zupełne przeciwieństwo poprzednika. Wysoki, szczupły, elegancko uczesany i równie elegancko ubrany. Podobnie jak Szloma cenił pieniądze i potrafił robić z nich użytek. Podczas rozmów z Gerwittzem był w zasadzie nieodzowny, bowiem jego nienaganny zapach drogich perfum, jakie obficie stosował, całkowicie niwelował czosnkowo-cebulowy odór kolegi. Również bankier i wieloletni znajomy zarówno Ariela, jak i Szlomy. Grywali w pokera, umilając sobie trudne i skomplikowane życie drobnym hazardem. Stawki nie były wygórowane, nie chodziło przecież o poważny hazard, tylko o miłe towarzyskie spotkanie podsycone nutką napięcia i ryzyka. Ta trójka mogła wiele zdziałać w Ameryce, a dysponując pakietami kontrolnymi większości znaczących firm, faktycznie całkowicie podporządkowała sobie życie gospodarcze kraju. Zdołali w przeciągu krótkiego czasu doprowadzić do ruiny największych potentatów przemysłowych i na odwrót – wywindować na szczyt piramidy finansowej kompletne miernoty. Niejeden inwestor giełdowy sam się już o tym przekonał.

Moshe Zaydelman i Leiba Wenzel przyszli równocześnie. Pierwszy był z zawodu chemikiem. Ponurak, nie lubił towarzystwa i sam też nie był lubiany. Był średniego wzrostu włosy miał lekko przyprószone siwizną. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, w tłumie był nie do znalezienia. Ot, taki po prostu średniak. W zasadzie niewiele w tym gronie znaczył, ale Ariel jakby przez skórę czuł, że będzie wręcz nieodzowny. Podpowiadał mu to jego szósty zmysł. Moshe nie był potentatem finansowym, ale miał w tym kraju kilka zakładów chemicznych i przymierzał się do produkcji opon samochodowych. Poszedł w dobrym kierunku; samochód benzynowy przestaje powoli być przedmiotem luksusu i staje się produktem masowym. Będą ich produkowane miliony, a każdy potrzebuje czterech opon z dętkami. Oj, zarobi Moshe, zarobi ładny grosz. I kto wtedy ośmieli się powiedzieć, że Moshe Zaydelman nic nie znaczy? Tylko kompletny idiota!

Leiba Wenzel – wesołek i dowcipniś, prawdziwa dusza towarzystwa. Zawsze chodził z uśmiechem na twarzy. Kochał kobiety, ale nie wszystkie, tylko te piękne i młode, był bardzo wybredny w dobieraniu partnerek i zmieniał je często. Nie wiadomo jednak, czy to ze względu na samą chęć przygód, czy dlatego, że miał problemy z pamięcią, co skutecznie nie pozwalało mu zapamiętać imion swoich towarzyszek. Kolporter. Wydawał kilkanaście poczytnych dzienników na wschodnim wybrzeżu i przymierzał się do opanowania zachodniego. Bez trudu mógł zasugerować stu milionom Amerykanów, jaki gatunek kawy mają pić podczas śniadania, a jakiego pić nie należy, czy warto budować nową linie kolejową do stanu Utah, jaka szminka najlepiej umaluje ponętne usteczka, jakie wody kolońskie są najlepsze dla panów w średnim wieku i czy warto zrobić sobie wycieczkę do wodospadu Niagara. Ludzie mogą uwierzyć we wszystko, co w swoich pismach napisze Leiba Wenzel. Teraz ma nowe zainteresowanie – radio. To dopiero jest przyszłość. Codziennie rzesze Amerykanów nastawią superheterodyny na swoją ulubioną rozgłośnię i będą słuchać, słuchać, słuchać… Już niedługo radio zawita do każdego domu. Już teraz słuchaczy przybywa z każdym dniem. Moc radia jest kolosalna, ludzie uwierzą we wszystko, co im powie drewniana skrzyneczka. Marzeniem Leiby jest, aby w każdym domu rano powiedzieć ludziom „Dzień dobry”, a wieczorem „Dobranoc”.

Natan Schleich nie śpieszył się z przyjściem na spotkanie. Ariel długo musiał go przekonywać, aby w ogóle zgodził się pojawić. Świadomy swojej wartości, Natan nie chciał rozmieniać się na drobne. Uważał, że był powołany do tworzenia wielkich rzeczy, które mają wpływ na całe narody, państwa czy nawet kontynenty. Nie chciał marnować swoich zdolności. Ale w końcu przyszedł. Nie wiadomo, czy z ciekawości, czy też intuicyjnie wyczuwał wagę tego spotkania.

Był dobrym znajomym prezydenta Coolidge’a, a tak prawdę mówiąc, był przyjacielem każdego prezydenta zarówno urzędującego, jak i ustępującego. Miał jeszcze jedną wielką zaletę – zawsze potrafił trafnie wskazać, kto ma największe szanse, aby zostać następnym rządzącym. Nikt nie zaprzeczy, że w tym kraju bardzo wiele zależy od prezydenta, dlatego też Natan zawsze starał się być w jego pobliżu i doradzać mu w podejmowaniu decyzji. Firma doradztwa społecznego, którą Natan założył i której prezesował, od dłuższego czasu doradzała urzędnikom wysokiego szczebla w zarządzaniu i podejmowaniu decyzji. On sam doradzał tylko prezydentowi. Zawsze dobrze wiedział, co ten ma powiedzieć w Kongresie, jak rozmawiać z mieszkańcami Nevady i co powiedzieć wyborcom z Kalifornii. Kiedy się uśmiechać, kiedy zrobić stroskaną minę, co obrócić w żart. Był bardzo punktualny, dlatego w mieszkaniu Hartmana zjawił się równo o godzinie jedenastej, tak jak wcześniej zostało to umówione. Wysoki, przystojny, dobrze zbudowany.

Spóźnił się jedynie Solomon R. Człowiek, o którego nazwisku nie można było nawet myśleć. Pracował w instytucji państwowej, która zbierała różnorakie wiadomości z całego świata. Dobre i złe, ciekawe i nieciekawe, podniecające i nudne, ważne i mniej ważne, ale zawsze prawdziwe. Nie było żadną tajemnicą w tym, dla kogo te wiadomości zbierał, ale nie wolno było o tym mówić. Przywitał wszystkich obecnych chłodno i z dystansem. Za spóźnienie nie przeprosił. Mając tak wielką władzę, nie zwykł przepraszać kogokolwiek. Sam też nie znosił przeprosin. Pod względem wyglądu nie wyróżniał się niczym szczególnym. Niezbyt wysoki, krępy, atletycznej budowy. Ciemne włosy miał króciutko przystrzyżone na jeżyka. Po ulicach chodził zawsze w ciemnych okularach, które zdejmował tylko będąc w jakimś pomieszczeniu, a i to nie zawsze. Wtedy można było dostrzec jego ciemne, świdrujące otoczenie oczy. Nosił marynarkę o dwa numery za dużą, aby ukryć pistolety, które miał zawsze przy sobie. Wtajemniczeni mówili, że były trzy i wystarczał mu ułamek sekundy, aby użyć któregokolwiek z nich.

W końcu zasiedli do stołu. Honorowe miejsce przypadło Arielowi. Wszyscy znali się dobrze. Nie raz i nie dwa spotykali się na różnego rodzaju przyjęciach, rautach czy spotkaniach biznesowych. Wiele ich dzieliło, ale łączyło jedno – wiara. Wiara ojców, dziadów, pradziadów, licząc dziesiątki pokoleń wstecz. I to, co najważniejsze – troska o los narodu wybranego.

Obrady

 

 

Ariel wstał ze swojego miejsca, aby uciszyć przybyłych. Kiedy wszyscy zaczęli rozmawiać ze sobą, mając do przekazania rozmówcy niecierpiące zwłoki wiadomości, powstał niesamowity gwar.

– Chciałbym na samym początku uzmysłowić wam powagę sytuacji. Spotykamy się tutaj nie po to, by pogadać o interesach, czy zagrać w małego pokerka. Tym razem musimy porozmawiać o losach naszego narodu, a tym samym o losach świata. – Z twarzy przybyłych znikło rozbawienie, które zastąpiło zaciekawienie. – Stawka w tej grze jest poważna – mówił dalej Ariel. – Chodzi bowiem o sześć milionów…

– Dolarów czy funtów brytyjskich? – Szloma Gervittz przerwał Arielowi, bowiem sprawy finansów przedkładał nad wszystkie inne tematy.

– Tobie, Szloma, to nawet pogoda kojarzy się z forsą – odparł Leiba Wenzel.

– Lepiej, że z forsą, bo z tego jest zawsze jakiś pożytek, a nie z gołymi dziewczynami jak tobie – odparował ostro Szloma. – Pewnie myślałeś o sześciu milionach panienek. Widziałeś ich w ogóle tyle? Jak nie, to musisz lepiej się starać.

– Prędzej zobaczę sześć milionów gołych panienek, niż ty zarobisz sześć dolarów, więc nie bądź taki hardy, Leiba. W samym tylko październiku zarobiłem kolejny milion dolarów i nie pytaj mnie, który to z kolei, bo już sam nie potrafię policzyć.

Atmosfera powagi w momencie ustąpiła miejsca żartobliwej, jednak nie wszyscy mieli ochotę odchodzić od tematu. Jeden z przybyłych starał się uciszyć wesołą gromadę i powrócić do sedna sprawy:

– Panowie, skończcie te głupawe pogaduszki – zniecierpliwił się David Rechler. – Dajcie Arielowi dojść do głosu. Myślę, że naprawdę chodzi o poważniejsze rzeczy.

Uśmieszki znikły z ust przybyłych tak szybko, jak się pojawiły. Zdali sobie sprawę z tego, że Ariel nie zaprosił ich na pogaduszki, od wielu lat tego nie robił. Ich spotkania, jeżeli już się odbywały, były zazwyczaj bardziej lakonicznie i dotyczyły głównie interesów. Zebranie wszystkich w jednym miejscu oznaczało, że problem musi być wielkiej wagi.

– Sześć milionów naszych rodaków – kontynuował swoją przemowę Ariel – którzy mieszkają w Europie, żyje w poniżających wprost warunkach… – Nie dokończył swojej wypowiedzi, bowiem natychmiast przerwał mu Moshe Zaydelman:

– Myślisz, że mamy im codziennie wysyłać na śniadanie słodkie bułeczki, a na zimę posłać sześć milionów par rękawiczek? – zapytał sarkastycznie.

– Jeśli mogę wam coś powiedzieć, panowie – swoje trzy grosze musiał wtrącić Natan Schleich – Europa nie ma swojego władcy. Jest tam kilkanaście, a może i więcej, różnych państewek, każde ma swojego prezydenta czy tam premiera, nieważne. W każdym mówi się innym językiem, panują inne obyczaje, obowiązuje inne prawo. A wiecie, że w niektórych państwach panuje nawet autentyczny król? No naprawdę, uśmiałem się z tego serdecznie. Każde państwo jest skłócone ze swoim sąsiadem o jakieś tam przygraniczne pola. Czasami sporny teren ma wielkość połowy rancza w Teksasie, a oni gotowi są bić się, zabijać i wywoływać wojny, byle tylko odzyskać to, co uznają za swoje. Kompletna paranoja. Jaki możemy mieć interes, aby się tym zajmować? Gadałem z kilkoma ich ambasadorami… Ach, nie ma o czym mówić, kompletne dziadostwo – westchnął.

– Dziękujemy ci, Natan, za ten obszerny wykład – powiedział milczący do tej pory Solomon R. – Ale proszę cię, nie przerywaj i daj wreszcie posłuchać, co ma do powiedzenia Ariel. No przyjacielu, mów śmiało, przysięgam, że już nie będziemy ci więcej przerywać, słuchamy cię.

Ariel podziękował Solomonowi i kontynuował:

– Sześć milionów naszych rodaków w Europie żyje w poniżających wprost warunkach. Można powiedzieć śmiało: w warunkach uwłaczających godności narodu wybranego. Mieszkają w śmierdzących odchodami, zgniłą kapustą, czosnkiem i nie wiadomo czym tam jeszcze, obrzydliwym domach. Wśród pcheł, pluskiew i całego tego robactwa. Nie mają wody do mycia. W jednej izbie potrafi mieszkać razem dziesięcioro, a nawet więcej osób, czasami razem z kozami i krowami. Całe pokolenia, od niemowląt po starych dziadków, gnieżdżą się w jednym pomieszczeniu ubrani w podarte szmaty. Wyobraźcie sobie, że w jednych butach na zmianę chodzi cała rodzina. Jedzą jakieś ohydne placki z czarnej mąki, a jak mają śledzie, to już jest święto. W tej sytuacji mowa o koszernym mięsie jest po prostu nieporozumieniem. Oni nie wiedzą, co to jest mięso. Wszyscy są niedożywieni, przeraźliwie wychudzeni i prawie zawsze głodni. Dzieci rodzą się małe, rachityczne, sprawiają wrażenie opóźnionych w rozwoju. Z reguły nie chodzą do szkół, niewiele z nich potrafi czytać i pisać. Są pośmiewiskiem dla swoich rówieśników. Ludzi, którzy pokończyli uniwersytety, policzysz na palcach jednej ręki. W każdym mieście europejskim łatwo znaleźć naszych – wystarczy kierować się węchem. Jak się poczuje w powietrzu obrzydliwy odór, to znaczy, że już blisko. Zawody też mają nieszczególne. Większość z nich handluje byle drobiazgami, a co znamienitsi są szewcami albo krawcami. Tacy to już elita. Ci lepsi mają czasem własne buty, oczywiście jedną parę na całe życie. A zegarki? Zapomnijcie o tym. Może znajdzie się jeden na sto rodzin. Zegarek jest oznaką niewiarygodnego wręcz bogactwa. Wyobraźcie sobie, że o samochodach nawet nie słyszeli! Nie mają żadnego poważania u miejscowej ludności. Wręcz przeciwnie, ci urządzają sobie na naszych rodaków swoistego rodzaju polowania! Przeganiają z miejsca na miejsce, wyrzucają z domostw. Dochodzi do samosądów, pobić, okaleczeń, a nawet morderstw. Miejscowe władze nie panują nad sytuacją, a po cichu to nawet na nią przyzwalają. O własnym udziale we władzy nasi rodacy nawet nie mają co marzyć. Od rządzenia skutecznie oddziela ich pochodzenie, wykształcenie i obowiązujące prawodawstwo. Prawie każdy europejski kraj odciął naszych rodaków od władzy, najczęściej ustalając listę stanowisk, których nasi nie mogą zajmować. Nie muszę dodawać, że każda lista jest bardzo długa. Przepędzają ich ze szkół, uczelni i urzędów. Są popychadłem, ludźmi drugiej kategorii. I tak właśnie żyje naród wybrany, który powołany jest do sprawowania władzy nad światem. Przecież to wszystko dzieje się wbrew Pismu Świętemu, wbrew boskiemu porządkowi – zakończył Ariel, patrząc oczekująco na reakcję swoich pobratymców.

W pomieszczeniu zaległa grobowa cisza. Nikt nie zdołał wypowiedzieć słowa. Solomon R. głośno westchnął i znacząco pokiwał głową, dając do zrozumienia, że orientuje się w sytuacji i faktycznie jest ona nieciekawa. Pozostałych uczestników spotkania wręcz zamurowało. Od lat żyli beztrosko otoczeni luksusem i szacunkiem. Byli oddzieleni oceanem od innych kontynentów i ich problemów. Dla nich świat zaczynał się i kończył na Stanach Zjednoczonych. Wiedzieli co prawda o innych państwach i narodach, ale ich problemy nie były im znane. Sądzili, że i tam ich naród żyje sobie podobnie jak w Stanach. Jest poważany i należy do decydentów. W Ameryce każde dziecko wie, do kogo należą banki, firmy i cały ten majątek. Każdy obywatel bezbłędnie wymieni właściciela z imienia i nazwiska, nie pomijając narodowości. Było to zupełnie naturalne.

– Ale skąd ty to wszystko wiesz, Ariel? Kto ci o tym naopowiadał? – zagadnął Dawid Rechler.

– Dobrze wiecie, że wróciłem niedawno z Europy. Nie jeździłem tam w interesach, chciałem zobaczyć ziemie ojczyste, miejsca, gdzie nasi przodkowie żyli od niepamiętnych czasów. Chciałem stanąć na ziemi, którą deptali nasi ojcowie, dziadowie i wszyscy pradziadowie. Ziemię, gdzie się rodzili, umierali, zakładali rodziny i płodzili dzieci.

– Zrobiłeś się sentymentalny na stare lata? – spytał beztrosko Leiba Wenzel.

– Nie… Nie sentymentalny, po prostu będąc tam, zrozumiałem wiele spraw. Ale to nie jest w tym momencie ważne. – Ariel podjął przerwany wątek: – Odwiedziłem Niemcy i Polskę. Tam żyją nie tylko moi dalecy krewni, ale też rzesze naszych rodaków.

– Wiem, wiem, Niemcy i Polska to takie duże, jak na Europę, państwa i bardzo wrogo do siebie nastawione. Rozmawiałem kiedyś z ich konsulami w Stanach – wtrącił Natan Schleich.

– Ja też mam rodzinę w Europie – zaznaczył Dawid Rechler. – Miasta już nie pamiętam, mama wymawiała je Wynyca czy jakoś podobnie. Teraz to chyba jest Rosja sowiecka. Ale co tam oni mogą mnie teraz interesować? Każdy, kto mieszka w Stanach, ma kogoś w Europie. Zostali tam, to ich interes, nie nasz – podsumował.

– Jeżeli po to nas tu zebrałeś, żeby nas o tym poinformować, to ja się wypisuję z tego towarzystwa. Wiem, jak żyją nasi na Starym Kontynencie, nic nowego mi nie powiedziałeś. Żegnaj, Ariel, i nie zawracaj mi głowy więcej tą Europą. – Szloma Gervittz mocno zdenerwowany wstał z krzesła i zaczął zbierać się do wyjścia. – Dawid ma rację, zostali tam, to ich interes a nie nasz. Mam dzisiaj ważny turniej golfa z mistrzami Kanady i tylko to mnie teraz interesuje. Co ci znów odbiło z tą Europą? Wychodzę.

W pokoju rozległ się gwar. Inni uczestnicy spotkania solidaryzowali się ze stanowiskiem Gervittza i też zaczęli zbierać się do wyjścia.

– Zwróć się do organizacji charytatywnych, to robota dla nich, a nie dla nas. Może pomoże ci w tym Dwojra, ona się tym zajmuje – dodał Leiba Wenzel.

– Szloma, zostań! – zdecydowanym i nieznoszącym sprzeciwu głosem zakrzyknął Ariel. – Wy