Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
W Japonii jedzenie jest czymś więcej niż tylko jedzeniem
Tytułowe meshi to gotowany ryż – najjaśniejsza gwiazda japońskiej kuchni, która wskazuje drogę wszystkim przyrządzającym azjatyckie potrawy.
Już w czasach starożytnych Japonia zyskała przydomek Mizuho no Kuni, czyli Kraina Obfitych Kłosów Ryżu, a słów na określenie tego zboża jest w języku japońskim więcej niż na określenie miłości.
Japoński rok dzieli się nad 24 sekki, czyli sezony. Bowiem, jak mawiają Japończycy, 何事にも旬がある – wszystko ma swoją porę. Każde sekki przynosi nowe smaki, a nawet nową zastawę. Zasady korzystania z motywów sezonowych są ściśle przestrzegane: kimona w liście klonu nie nosi się wiosną, klusek mochi nie serwuje się na talerzu w hortensje ani nie spożywa latem, a zimą nie do pomyślenia jest podanie dania z makaronem sōmen w przezroczystej misce!
Brzmi skomplikowanie? Nie szkodzi!
Autorka zebrała 54 tradycyjne przepisy – między innymi na tonjiru albo nasu dengaku – i opatrzyła je wspomnieniami i opowieściami, dzięki którym możemy poznać ten wyspiarski kraj od kuchni i zrozumieć, jak Japończycy myślą o gotowaniu i ucztowaniu.
Meshi to opowiedziana z subtelnym wdziękiem smakowita podróż przez kulturę i rytuały, która na długo pozostanie w twojej pamięci.
Katherine Tamiko Arguile – pisarka oraz dziennikarka kulturalna o japońsko-brytyjskich korzeniach, urodzona i wychowana w Tokio. Mówi o sobie, że jest Edokko, choć już od lat mieszka w Australii. Popularyzacja kuchni swoich przodków jest jej sposobem na ocalenie japońskiej tradycji przed zniknięciem i zapomnieniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Data ważności licencji: 6/20/2027
Dla wszystkich przodków
何事にも旬がある
Nanigoto ni mo shun ga aru
Wszystko ma swoją porę
Wygląda na to, że jestem ekspatriantką. Słowo pełne dramatyzmu, wiem, ale chyba całkiem na miejscu.
Urodziłam się w Tokio jako córka Japonki i Brytyjczyka, a dorastałam w bliskim otoczeniu babci, wujków, cioć oraz ciotecznego rodzeństwa. Jestem edokko, dziecko Edo*. Krewni mojej matki od sześciu pokoleń prowadzą sklep na parterze rodzinnego domu w centrum Tokio, gdzie sprzedają tradycyjny tokijski przysmak – umamiczne, słono-słodkie tsukudani. Są miłośnikami jedzenia.
Ludzie, którzy mają w połowie japońskie korzenie, nazywani są hāfu, co jest zjapońszczoną wersją angielskiego half („pół”). Członkowie facebookowej grupy dla hāfu, która zrzesza siedem tysięcy dwustu pół-Japończyków z całego świata i do której sama należę, w większości lubią ów termin, choć niektórzy twierdzą, że słowo „pół” sugeruje pewien uszczerbek, zubożenie tożsamości. Niektórzy z nas wyglądają jak stuprocentowi Japończycy, inni przypominają swoich niejapońskich rodziców, a jeszcze inni – jak ja – mają bardziej nieoczywistą aparycję. Gdy jako dziecko mieszkałam w Tokio, na widok swojego odbicia w witrynie sklepowej podskakiwałam zaskoczona – tak bardzo różniłam się od otaczających mnie ludzi i od tego, jak sobie siebie wyobrażałam. Angielskiego nauczyłam się dopiero w przedszkolu, a potem przez kolejny rok przyswajałam sobie zachodni sposób myślenia, zachowania i bycia.
Tokio, ludzie, których tam kochałam, język, którym się tam posługiwałam, wspomnienia, które tam tworzyłam, i dania, które tam jadłam – to wszystko uformowało szkielet człowieka, którym dziś jestem.
Bardzo wcześnie wybrano dla mnie brytyjskie obywatelstwo. Było niezbędnym warunkiem odebrania angielskiego wykształcenia, które ojciec zaplanował dla mnie jeszcze przed moimi narodzinami. W 2013 roku, po pięciu latach i sześciu miesiącach od przenosin do Adelaide, stałam się też Australijką. Jestem głęboko wdzięczna za oba paszporty. Życzenie otrzymania trzeciego wydaje się przejawem zachłanności, tyle że gdybym chciała się ubiegać o japońskie obywatelstwo, musiałabym się zrzec pozostałych. Mogłabym się odciąć od swojego brytyjskiego dziedzictwa oraz domu w Australii i zmierzyć z biurokratycznymi przeszkodami, aby dowieść, że płynie we mnie japońska krew, ale nawet gdybym dostała japoński paszport, to z tak etnicznie nieoczywistą twarzą nie miałabym żadnych szans na to, aby mnie w kraju mojego urodzenia uznano za swoją.
Przez lata postrzępiła się większość nitek łączących mnie z krajem mojej matki. Niektóre zupełnie się zerwały. Ale jedna wciąż się trzyma, nie pozwalając mi odejść zbyt daleko od moich korzeni: washoku. Japońskie jedzenie.
Washoku – podobnie jak stanowiąca jego kolebkę kultura japońska – samo w sobie jest osobnym wszechświatem, tak cudownie różnorodnym, że większości jego komponentów nie znajdziemy ani nie skosztujemy nigdzie poza Japonią, a czasem wręcz nigdzie poza jej wybranymi rejonami. Zwracając uwagę na znaczenie kulturowe tej kuchni i konieczność zadbania o ciągłość jej tradycji, UNESCO w 2013 roku nadało jej status niematerialnego dziedzictwa kulturowego.
W Japonii znajduje się osiemset pięćdziesiąt pięć restauracji (stan na 31 stycznia 2023 roku – przyp. red.) wyróżnionych przez Michelin, ale poszukiwanie kulinarnej perfekcji bynajmniej nie ogranicza się tam do washoku. Spośród tych ośmiuset dwudziestu sześciu lokali pięćset czterdzieści siedem serwuje kuchnię japońską, sto piętnaście francuską, a pozostałe indyjską, chińską, koreańską, peruwiańską, portugalską i wiele innych. Miałam szczęście jeść w niektórych z nich, głównie w tych specjalizujących się w washoku i działających w Tokio – mieście, które otrzymało więcej gwiazdek Michelin niż jakiekolwiek inne na świecie, nie wyłączając Paryża.
„Gdybym miał jeść w jednym mieście do końca swoich dni – stwierdził nieżyjący już wielki nowojorski szef kuchni Anthony Bourdain na blogu CNN, we wpisie na temat swojego programu telewizyjnego Miejsca nieznane – byłoby to Tokio. Większość szefów kuchni przyznałaby mi rację”.
Ważną cechą washoku jest jego sezonowość. W wielu krajach celebruje się różne składniki i dania w zależności od pory roku, ale w całej swojej tułaczce po świecie nigdy nie natknęłam się na państwo, w którym sezonowość – zarówno kulinarna, jak i każda inna – byłaby tak głęboko wrośnięta w kulturę i mentalność narodu jak w Japonii. W japońskim istnieją setki określeń deszczu, mgły, śniegu, wiatru, chmur oraz światła słonecznego, które dobiera się zależnie od pory roku oraz okoliczności. Język ten oferuje również cały zasób wyrazów i wyrażeń opisujących doznania fizyczne oraz emocje wywoływane przez każdą z pór roku – przez wiążące się z nią dania, widoki, dźwięki, zwierzęta i przedmioty. W sezonowości zakotwiczona jest droga Japończykom tradycja poezji, a słownik używany przez twórców haiku zawiera setki kigo, czyli terminów związanych z porami roku, które służą za katalizatory uczuć charakterystycznych dla danego sezonu. Motywy nawiązujące do sezonowości widoczne są wszędzie: na zastawie stołowej, podstawkach pod pałeczki, kimonach, chustach furoshiki, w muzyce, tańcu, haiku i reklamach telewizyjnych.
Sezonowość – znana jako shun (旬) – stanowi niezbędny element kaisekiryōri, czyli najbardziej wysublimowanej wersji washoku. Uważa się, że wielodaniowy kaiseki, posiłek, który składa się z artystycznie skomponowanych wykwintnych kąsków, w latach sześćdziesiątych odcisnął piętno na francuskim ruchu nouvelle cuisine i w dalszym ciągu stymuluje współczesną europejską i australijską sztukę kulinarną najwyższych lotów. Kaiseki podąża za filozofią chadō – „drogi herbaty” – a ta nakazuje możliwie najstaranniejsze celebrowanie pory roku, w której odbywa się posiłek lub ceremonia picia herbaty, nie tylko w zakresie doboru składników i przepisów, lecz również w sposobie podania jedzenia, dopasowaniu talerzy, mis, czarek i pałeczek, a także prezentowanych w restauracjach i chashitsu – pawilonach herbacianych – kaligrafowanych zwojów oraz elementów ikebany. Niektóre z odniesień do konkretnych pór roku są oczywiste, na przykład kiedy się podaje rybę dostępną tylko w określonym sezonie albo gdy na talerzu z daniem serwowanym wczesną wiosną widnieje dekoracja przedstawiająca kwitnącą wiśnię. Bywają też nawiązania bardziej subtelne: przyjemność z odnalezienia związku między motywem na misce a znajdującym się w niej jedzeniem jest dostępna nielicznym, na przykład tym, którzy potrafią rozszyfrować ukryte powinowactwo przedstawienia wierzbówki chińskiej na talerzu wypełnionym surowym tuńczykiem do wiosennego haiku napisanego przed trzystu pięćdziesięcioma laty przez Bashō.
Japończycy ściśle przestrzegają zasad sezonowości: kasztanowego kimona w liście klonu nie nosi się wiosną, klusek mochi robionych z tłuczonego ryżu i owijanych nori nie serwuje na talerzu w hortensje i nie jada latem, a zimą nie do pomyślenia jest podanie dania z makaronem sōmen w przezroczystej misce. Podobne reguły obowiązują na festiwalach, zawodach sumo i spektaklach teatrów kabuki oraz nō. Oglądanie kwitnących wiśni wiosną i żółknących drzew jesienią przypomina odwiedzanie miejsc kultu religijnego. W odniesieniu do uczuć wywoływanych przez spadające z gałęzi płatki kwiatów czy liście stosuje się określenie mono no aware („patos rzeczy”) lub trudny do przetłumaczenia termin wabi-sabi, który opisuje japońską estetykę piękna odnajdowanego w cichej prostocie oraz niedoskonałości. Pojęcie mujō, oznaczające tymczasowość, nietrwałość i zmienność, niesie natomiast ciężar buddyjskiej filozofii zen, która przestrzega przed kurczowym trzymaniem się rzeczy w nadziei, że zawsze będą takie same. Nadmierne przywiązanie do życia, ludzi, dóbr i okoliczności tylko nas naraża na cierpienie, gdy nadchodzą nieuniknione zmiany. Powinniśmy w pełni przeżywać każdy moment – dzięki temu możemy dostrzec jeszcze głębsze piękno, wzbogacone o melancholijną świadomość, że trwająca właśnie chwila też przeminie.
Z ceremonii picia herbaty wywodzi się powiedzenie ichigo ichie, które oznacza „jeden raz, jedno spotkanie”. Nawet jeśli jego uczestnicy zobaczą się ponownie, to konkretne spotkanie – o tej porze roku, z tą rozmową, z tym daniem, w tych okolicznościach – już nigdy się nie powtórzy. Nagłe odkrycie, że określonego dnia zobaczyliśmy się z ukochanymi ludźmi po raz ostatni, przepełnia nas w równym stopniu radością i smutkiem. Później zostają nam już tylko wspomnienia.
Półtora tysiąca lat temu z zamiłowania do mądrości Chin Japończycy przyswoili sobie idee konfucjanizmu, taoizmu oraz buddyzmu, a także chińskiego systemu edukacji oraz pisma logograficznego. Przejęli również kalendarz księżycowo-słoneczny, w którym roczny cykl obrotu Ziemi wokół Słońca dzieli się na dwadzieścia cztery sekki. Każdy piętnastodniowy okres nosi nazwę odzwierciedlającą jego typowe cechy, co pomaga rolnikom określić, kiedy mają orać, siać i zbierać plony.
Chiński kalendarz nie do końca się sprawdzał w warunkach klimatycznych panujących w Japonii, więc w XVII wieku został zmodyfikowany: sekki podzielono na trzy pięciodniowe części, powołując w ten sposób siedemdziesiąt dwa mikrosezony zwane kō. Siedemnastowieczny japoński astronom dworski nadał każdemu poetycką nazwę, co stanowi manifestację głębokiego japońskiego poszanowania zarówno dla sezonowości, jak i poezji. Wiersze waka i tanki z Man’yōshū (dosł. „Dziesięć tysięcy liści”), powszechnie lubianej dwudziestotomowej antologii z VIII wieku, po dziś dzień recytuje się podczas rytuałów w pałacu cesarskim. W antologii Man’yōshū padają nazwy stu pięćdziesięciu gatunków roślin, które uprawia się – oraz w dużej mierze konsumuje – do teraz, a we współczesnej Japonii wspólne przeżywanie emocji wzbudzanych przez świat przyrody nadal stanowi czynnik jednoczący ludzi.
Kiedy w 2019 roku cesarz Naruhito wstąpił na Chryzantemowy Tron, okres jego panowania otrzymał nazwę (gengō) Reiwa i w ten właśnie sposób zerwano z tradycją określania er rządów cesarskich terminami zaczerpniętymi z chińskich tekstów. Dwa kanji składające się na nazwę Reiwa znaczą tyle co „piękna harmonia” i nawiązują do japońskiego źródła, a konkretnie do wstępu do piątego tomu antologii Man’yōshū:
Nastał pomyślny miesiąc wczesnej wiosny,
Pogoda jest miła, wiatr łagodny
Rozkwita pąk śliwy…
Czas płynie. Po sześćdziesięciu trzech latach panowania jednego cesarza nastaje kolejny, a po trzydziestu latach jego rządów następny, ten, którego era trwa obecnie. Mimo niepokojących zjawisk potwierdzających kryzys klimatyczny pierwotne siły przyrody podlegają kolejnym cyklom kiełkowania, kwitnienia i obumierania.
Ryż uprawia się w Japonii od ponad trzech tysięcy lat. Legendy głoszą, że Jimmu, pierwszy cesarz Japonii, otrzymał jego ziarna od swojej przodkini Amaterasu Ōmikami, bogini słońca i jednej z najważniejszych bóstw sintoizmu, rodzimej japońskiej religii. Ryż określał Japonię tak bardzo, że w czasach starożytnych kraj ten zyskał przydomek Mizuho no Kuni, co znaczy „Kraina Obfitych Kłosów Ryżu”.
Oryza sativa podgatunek japonica, czyli jedzony w całej Japonii ryż o krótkich ziarnach i wysokiej zawartości skrobi, która nadaje mu kleistości, stanowi unikatowy atrybut narodu japońskiego. Znany jako uruchimai, występuje w wielu klasach oraz odmianach i trafia na stoły każdego dnia, a jego cechy zmieniają się w zależności od regionu i sposobu uprawy, podobnie jak wino nabiera właściwości terroir, którym się karmią winogrona.
W języku japońskim ryż ma więcej nazw niż miłość. Ine to wzrastająca sadzonka ryżu, na ryż pełnoziarnisty mówi się genmai lub haigamai, na łuskany ryż biały – hakumai, na ryż ugotowany – gohan i meshi, a na surowy – kome (zwykle z honoryfikatywnym przedrostkiem o-, który ma podkreślać jego święty charakter – okome). Jest też raisu – słowo powstałe na bazie japońskiej wymowy angielskiego rzeczownika rice, które pojawia się w nazwach dań inspirowanych kuchniami zagranicznymi, takich jak omuraisu (wytrawny ryż z dodatkami przykryty omletem), hayashiraisu (gulasz wołowy na ryżu inspirowany kuchnią francuską i sięgający swoimi początkami lat sześćdziesiątych XIX wieku) oraz karēraisu (pyszna japońska wersja curry, która niewiele ma wspólnego z daniem jedzonym na subkontynencie indyjskim). Wszystkie dania z raisu – bez względu na źródło inspiracji – przyrządza się z uruchimai.
Gohan i meshi, czyli terminy używane na określenie ugotowanego ryżu, stosuje się zamiennie jako ekwiwalent słowa „posiłek”. Wyraz gohan pojawia się w nazwie każdego posiłku dnia: asagohan to śniadanie, hirugohan – lunch, a yorugohan lub yūgohan – kolacja. Ludzie pytają: Gohan tabeta? („Jadłeś już ryż?”), aby ustalić, czy rozmówca ma posiłek za sobą, obojętnie, czy faktycznie zawierał on ryż czy nie.
Społeczny kontekst użycia słowa meshi jest bardziej złożony. W kulturalnym towarzystwie rzadko się słyszy, aby japońska kobieta używała tego terminu na określenie posiłku, mężczyźni natomiast posługują się nim zupełnie swobodnie. Co więcej, jeżeli sięgniemy po słowo meshi, to czynność jedzenia nazwiemy innym terminem, niż gdybyśmy zastosowali słowo gohan: z tym pierwszym łączy się czasownik taberu, z drugim – kū, którego poza tym połączeniem używa się zwykle w odniesieniu do zwierząt; w niemieckim jego odpowiednikiem byłby czasownik fressen.
Meshi nie budzi jednak żadnych kontrowersji, jeżeli składa się na nazwę niektórych dań z ryżu. Kamameshi to ryż gotowany w bulionie (dashi) z warzywami, owocami morza, rybami lub mięsem i podawany w małym metalowym garnku (kama), w którym został przyrządzony, sakurameshi to ryż gotowany z solonymi kwiatami wiśni, ikameshi – kałamarnica nadziewana ryżem, a tauemeshi – ryż jedzony w pośpiechu w czasie zbiorów ziaren. Nazwy tych rustykalnych dań kobiety mogą wypowiadać bez skrępowania. Słowem meshi określa się również prosty, niewyszukany styl przygotowywania domowych dań na poprawę humoru. W serialu Netflixa Midnight Diner: Tokyo Stories na lampionie chyōchin przed knajpką Mistrza widnieją dwa znaki hiragany – めし – które składają się właśnie na słowo meshi.
Język japoński jest hierarchiczny, nacechowany płciowo i naznaczony polityką. Meshi, wyraz o niewyrafinowanym, wiejskim wydźwięku, stanowi element słownictwa prostych rolników, którzy ciężko pracują przy uprawie i pielęgnacji ryżu. Ale sięgają po niego również niektóre kobiety w ramach subwersji, a także osoby niebinarne, buntownicy, ludzie żyjący na marginesie japońskiego społeczeństwa. Outsiderzy.
Mamy rodzinną anegdotkę o mojej kuzynce Asako, która tuż po rozpoczęciu przedszkola została wysłana przez ojca do babci, aby jej powiedzieć, że obiad jest już gotowy.
Obā-chan, gohan meshiagatte kudasai, Otō-san mō meshi kutta kara – oznajmiła.
Na pierwszą połowę wypowiedzianego przez nią zdania składają się pełne szacunku słowa, których nauczono jej używać wobec starszych. Mamy tutaj gohan oraz meshiagatte, czyli uprzejmą formę czasownika „jeść” pochodzącą z bardzo formalnego rejestru zwanego keigo. Aby zilustrować złożoność języka japońskiego, zaznaczę, że zawarte w tym czasowniku słowo meshi nie oznacza ryżu – zapisuje się je innym kanji mającym swoje źródła w starożytnym czasowniku grzecznościowym mēsu, który tłumaczy się jako „patrzeć”, „widzieć”, „obserwować”.
W drugiej połowie zdania natomiast Asako powtórzyła dosłownie wypowiedź ojca, a ponieważ mój wujek mówił o sobie, użył nieeleganckich, przynależnych głównie mężczyznom słów meshi oraz kū. Wierne tłumaczenie zacytowanego przed chwilą zdania mojej kuzynki mogłoby brzmieć następująco: „Czcigodna babciu, przyjdź, proszę, i skosztuj śróddziennego posiłku, który został dla ciebie przygotowany, bo tata już swoją paszę pożarł”.
Większość ryżu zajmującego miejsce na półkach brytyjskich i australijskich supermarketów nie ma nic wspólnego z uwielbianym przez Japończyków uruchimai. Ba, nie przypomina go nawet produkt sprzedawany jako „ryż do sushi”, ponieważ jest to calrose, czyli inny rodzaj japoniki uprawiany w Kalifornii przez pierwszych imigrantów z Japonii, który – choć całkiem przyjemny – nie ma tak cudownego smaku i wspaniałej konsystencji jak gatunki wysiewane w Japonii. Wszystkie odmiany ryżu – włoski arborio, kleisty ryż jaśminowy z południowo-wschodniej Azji, krótkoziarnisty ryż używany do brytyjskiego puddingu ryżowego, aromatyczny basmati z subkontynentu indyjskiego i długoziarniste, sypkie odmiany z Chin – są na swój sposób smaczne. Ale żadna nie ma typowych cech Oryza sativa: idealnej kleistości i apetycznej sprężystości oraz czystego, eleganckiego, ziemisto-trawiastego smaku, który tak idealnie komponuje się ze zbudowaną wokół jej ziaren kuchnią washoku. Uruchimai stanowi świętą podstawę niemal każdego posiłku w Japonii, jest nieodłączną częścią japońskiej duszy.
Patrzę przez okno na eukaliptus, który gubi liście w podmuchach zimnego południowego wiatru owiewającego Zatokę Świętego Wincenta. Dwie lorysy niebieskobrzuche trzymają się gałęzi w taki sposób, jakby ją ujeżdżały dla frajdy. Wstawiam wodę na hōjichę – najpopularniejszą zieloną herbatę bancha pitą w japońskich domach. Wsypuję ciemne, zbrązowiałe listki do czterdziestopięcioletniego dzbanka mojej matki wykonanego z tradycyjnej niebiesko-białej porcelany sometsuke. Biorę najmniejszą miseczkę z trójelementowego zestawu z krwistoczerwonej laki, który ktoś podarował mamie dawno temu, i przesuwam palcami po jej gładkiej, matowej powierzchni. Wsypuję do niej kopiastą porcję złocistych krakersów ryżowych arare, które kupiłam w Little Tokyo, małym japońskim sklepie na Adelaide Central Market. Ciasteczka zostały delikatnie doprawione słodzonym sosem sojowym, ale tylko niektóre mają na sobie plamki wodorostów wakame; inne pokryte są czarnymi kropkami nori, a jeszcze inne połyskują kryształkami cukru, które łagodzą słoność i zachęcają do jedzenia.
Dziwne, jak mocno wyrazisty smak soli podkreśla słodycz cukru.
Pamiętam, że matka zostawiała mi czasami arare w miseczce, żebym mogła je zjeść po powrocie ze szkoły, która znajdowała się w dzielnicy Hirō. Fruwające między gałęziami eukaliptusa lorysy nikną mi z oczu, a ja w wyobraźni przenoszę się do naszego dawnego tokijskiego mieszkania. Ubrana w szkolny mundurek siedzę przy stole i macham odzianymi w podkolanówki nogami w oczekiwaniu na osanji – popołudniową przekąskę. Zjadałam ją, skupiona i spokojna, z kolorowych talerzy z melaminy, których używam po dziś dzień.
Gwizd czajnika sprawia, że przenoszę się z powrotem do swojej australijskiej kuchni. Jest sierpień, a ja mam na sobie gruby sweter, bo pory roku stoją tutaj na głowie. Gdy zalewam listki herbaty gorącą wodą, dymny aromat porusza uśpione we mnie wspomnienia – wspomnienia niezliczonych filiżanek herbaty wypijanych do każdego posiłku i spotkań z bliskimi mi ludźmi przy jednym stole. Tak wielu z nich już odeszło albo rozproszyło się po całym świecie i żyje teraz w rozłące. Wrzucam do ust kolejną garść arare i chrupię, ogrzewając sobie ręce na czarce yunomi. Zwracam się z powrotem w stronę okna, żeby poobserwować lorysy na eukaliptusie, ale już ich tam nie ma.
Od śmierci mojej matki, babki i wujka swoje poczucie więzi z nimi oraz rodzimą kulturą karmię jedzeniem, które towarzyszyło mi w dzieciństwie. Nie zawsze jest to łatwe. Wiele składników, których potrzebuję do zrobienia znajomych mi dań, poza Japonią pozostaje nie do zdobycia. Robię, co mogę, aby klecić domowe posiłki z ograniczonego zasobu artykułów dostępnych w sklepie Little Tokyo oraz działających w Adelaide supermarketów z azjatyckim jedzeniem, ale asortyment tych przybytków stanowi tylko znikomy ułamek produktów dostępnych w moim kraju ojczystym. Na wyjątkowość japońskich składników składają się przede wszystkim ich sezonowość, świeżość i lokalność.
Zdaję sobie sprawę, że rozdźwięk między światem, w którym się urodziłam, a rzeczywistością, w której żyję obecnie, stale się pogłębia. Powojenne Tokio ery Shōwa, gdzie dorastałam w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, już nie istnieje. Miasto ulega nieustannym transformacjom; nowe budynki wyrastają jak grzyby po deszczu i zmieniają moje ukochane dzielnice nie do poznania – do tego stopnia, że kiedy podczas wizyty w Tokio w latach osiemdziesiątych wyszłam z podziemi stacji Shibuya, stanęłam skonsternowana na szczycie schodów, a potem zeszłam z powrotem na dół, przekonana, że wysiadłam w złym miejscu.
Nie uda mi się wrócić do Tokio z moich lat dziecięcych, ale mogę gotować jedzenie, które pamiętam, korzystając z przekazanych mi przepisów. Gdybym miała przywilej stworzenia rodziny, moje dzieci pewnie odziedziczyłyby te receptury wraz z innymi przedmiotami. Możliwe, że podzieliłabym się z potomstwem swoimi historiami: historiami o tych przepisach i przedmiotach, historiami zasłyszanymi od osób, które kochałam i straciłam, a których moje dzieci nie miałyby szansy poznać. W powieści The Things She Owned uwieczniłam za pomocą pióra elementy dobytku mojej matki, przydzielając im określone role w fabule. Teraz natomiast, zapisując przepisy i wspomnienia dań jedzonych w dawno zaginionym Tokio, próbuję niejako utrzymać bliskich mi ludzi i miejsca przy życiu. Staram się znaleźć trwałą cząstkę przemijającego świata.
Niedawno w pudełku ze zdjęciami odkryłam album, którego nie przeglądałam od ponad dwudziestu lat. Znalazłam w nim fotografie z uczty, na którą wszyscy ubrali się na czarno. Nie do końca widać, jakie dania znajdują się na stole. Ja natomiast wyglądam na tak wymizerowaną, że ledwie się poznaję. Niewiele pamiętam z tego dnia. Przy stole siedzą ludzie, których uczestnictwa w tej uczcie zupełnie nie pamiętałam. Zapomniałam też, kto robił te zdjęcia. Ktokolwiek to był, na celu miał uwiecznienie obecnych, a nie jedzenia. Kiedy przyjrzałam się uważniej, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu odkryłam, że wbrew temu, co mi się wydawało, uczta po pogrzebie mojej matki nie odbyła się w świątyni zen. Mogłabym przysiąc, że zorganizowaliśmy ją właśnie tam, a uświadomiwszy sobie pomyłkę, poczułam, że świat nieco zsunął się ze swojej orbity.
Ile zapomniałam? Ile faktów pomyliłam?
Traktuję moje wspomnienia jak stary patchworkowy koc – na tyle zużyty, miękki, przyjemny i znajomy, że nie zauważam już poszczególnych części, bo prują się i rwą. Może się okazać, że konieczne będą pewne naprawy. Ale dopóki nić łącząca wszystkie kawałki trwa wiernie, dopóty koc się nie rozpada. Wciąż mogę się nim otulić, ilekroć świat wydaje mi się zbyt zimny i mroczny.
Wlewam zagotowaną właśnie wodę do niebiesko-białego dzbanka i patrzę przez okno na eukaliptus tańczący na lodowatym wietrze. Chłód południowo-australijskiej zimy każdego roku bierze mnie z zaskoczenia, choć mieszkam tu już ponad dekadę. Pory roku zmieniają się tutaj bardziej płynnie niż w Japonii, są mniej wyraziste albo mniej regularne, a przy tym nie stanowią prostej odwrotności pór roku występujących w Anglii. Przez całe tysiąclecia ich odwieczne cykle rozumiało dobrze plemię Kaurna, pierwotni właściciele ziemi, na której mieszkam i piszę. Mój piaszczysty prostokątny ogródek na przedmieściach nie wygląda tak jak przed 1836 rokiem, ale dbając o niego, nauczyłam się rozpoznawać jego różne oblicza: intensywne zmiany zwiastujące burze, ulewne deszcze lub upały, susze i pożary, a także cykle uśpienia, kwitnienia, owocowania i więdnięcia oraz coroczne powroty miodojadów i synogarlic perłoszyich, gdzie budują gniazda i wychowują młode w listowiu Syzygium smithii, wysokiego drzewa stojącego na warcie w jednym rogu działki. Każdego roku dojrzewają brzoskwinie, morele oraz figi, a z pękatych strąków bobu wypadają nasiona. Wiem, kiedy zbierać oliwki, które potem przechowuję w zalewie solnej, a kiedy cytryny, aby były jak najsoczystsze. Ale ani te zajęcia, ani nawet angielskie wiosny, lata, jesienie i zimy wraz z ich przyjemnościami nie wywołują we mnie uczuć tak głębokich jak te, które ogarniają mnie w Japonii, kiedy mój organizm na nowo nawiązuje dialog z wyrazistymi i szybko zmieniającymi się porami roku. To właśnie moje ciało pierwsze przypomina sobie minione czasy – na długo zanim moja świadomość obudzi się i otworzy na napływające do niej skrawki przeszłości.
Wyjmuję mój podarty, poniszczony koc wspomnień i rozkładam go, aby się przekonać, co takiego ukaże się moim oczom.
Prawdopodobnie przekroczyłam już półmetek swojego życia. Widzę przemijalność egzystencji w świecie, który stale się zmienia. Nie ma już Tokio z mojego dzieciństwa ani większości bliskich mi osób, którzy w nim mieszkali. Dziś chcę jednak złapać tę jedną ocalałą nić i przyciągnąć przeszłość z powrotem, aby raz jeszcze przyjrzeć się swoim najwierniejszym wspomnieniom zaginionego świata. Jedynym trwałym elementem mojego życia i najobfitszym źródłem pokrzepienia jest jedzenie, które mnie stworzyło. Washoku. Moje meshi.
* Edokko jest slangowym określeniem kogoś, kto urodził się oraz dorastał w Tokio (Edo to dawna nazwa Tokio) i ma za sobą trzy pokolenia rodowitych tokijczyków. Według najstarszej i najbardziej rygorystycznej definicji termin Edokko stosuje się tylko w odniesieniu do osoby, której oboje rodzice urodzili się i wychowali w Tokio. Jeśli jedno z rodziców pochodzi spoza tego miasta, to ich dziecko określa się terminem madara, czyli „nakrapiany”, „łaciaty”, „cętkowany”.
Gdybym miał jeść w jednym mieście do końca swoich dni, byłoby to Tokio. Większość szefów kuchni przyznałoby mi rację. Dla osób obdarzonych niespokojnym, ciekawym umysłem, zafascynowanych warstwowością rzeczy, smaków i zwyczajów, których nigdy nie uda nam się w pełni pojąć, Tokio jest pysznie niepoznawalne. Jestem pewien, że mógłbym tu spędzić resztę życia, nauczyć się japońskiego, a i tak umarłbym jako szczęśliwy ignorant.
Anthony Bourdain, 1956 – 2018
Niknącą kroplą rosy, nagłą błyskawicą, która ledwo rozbłysła, a już gaśnie – oto, czym powinien widzieć się człowiek.
Mnich Ikkyū, 1394 – 1481
雨水
Deszcze
19 lutego – 5 marca
土脉潤起
19 – 23 lutego
Tsuchi no shō uruoi okuru
Deszcz zwilża ziemię
霞始靆
24 – 28 lutego
Kasumi hajimete tanabiku
Nad ziemią unoszą się delikatne mgły
草木萌動
1 – 5 marca
Sōmoku mebae izuru
Wschodzi trawa, drzewa puszczają pąki
Usui jest oficjalnie drugim sekki wiosny, lecz w przeważającej części Japonii bardziej przypomina zimę. Przygotowując się do Hinamatsuri, czyli Święta Dziewczynek (Lalek), obchodzonego corocznie trzeciego dnia marca, rodziny obdarzone córkami wystawiają dekoracje zwane hinakazari, które rozweselają wyczerpanego zimą ducha w taki sam sposób, w jaki dekoracje bożonarodzeniowe wnoszą światło w najmroczniejsze dni europejskiej zimy.
Dawno temu trzeci dzień trzeciego miesiąca w chińskim kalendarzu księżycowym poświęcony był celebrowaniu rozkwitłych właśnie kwiatów brzoskwini, które zapowiadały nadejście wiosny. Koniec końców ówczesne Momo no Sekku – Święto Brzoskwiń – zamieniło się w Hinamatsuri, święto, w którym rodziny proszą bóstwa, aby chroniły ich niedorosłe córki oraz zapewniły im bezpieczną przyszłość, co jeszcze do niedawna było tożsame z korzystnym zamążpójściem. Gdy w roku 1873 rząd ery Meiji przyjął kalendarz gregoriański, postanowiono, że data Hinamatsuri – a także wielu innych odwiecznych rytuałów oraz uroczystości – powinna być stała i na coroczne obchody wybrano właśnie trzeci dzień marca.
Hinakazari mogą być bardzo skromne i sprowadzać się do dwóch papierowych lalek ustawionych na ładnym kartonowym tle, ale zdarzają się też bardzo rozbudowane wersje, na przykład w postaci siedmiopoziomowych gablotek z rzędami wytwornych hinaningyō – ręcznie malowanych porcelanowych lalek ozdobionych prawdziwymi włosami i ubranych w szyte ręcznie stroje stylizowane na szaty dworskie z VIII wieku, z okresu Heian. Bardziej okazałe wersje mogą sięgać nawet niskiego sufitu tradycyjnego domu i w majętnych rodzinach często przekazuje się je z matki na córkę jako pamiątki rodowe. Nowe osiągają astronomiczne ceny.
Lalki przedstawiające parę cesarską zasiadają dostojnie na najwyższym piętrze – on ze skrzyżowanymi nogami, ona na podwiniętych stopach, w pozycji seiza. Towarzyszą im umieszczone na niższych kondygnacjach – w porządku hierarchicznym – dwórki, służba oraz muzycy, otoczeni miniaturowymi powozami, lektykami, skrzyniami pełnymi skarbów oraz gałązkami sakury lub kwiatami rzepaku. Bywa, że częścią tej ekspozycji są malutkie talerzyki pełne hishimochi, czyli warstwowych różowo-biało-bladozielonych ciasteczek w kształcie diamentu. Najmłodsze córki w rodzinie – często w kimonach i starannych fryzurach zwieńczonych ślicznymi grzebykami i innymi ozdobami – zapraszają koleżanki, aby wspólnie zajadać się słodyczami z gablotki i rywalizować w tradycyjnych grach. Jedną z nich jest karuta, w której jeden zawodnik z ilustrowanej karty odczytuje pierwszy wers wielowiekowej tanki, a reszta stara się jak najszybciej znaleźć jej parę z pozostałą częścią wiersza i nazwiskiem autora.
Na świątecznym stole może się pojawić chirashizushi – „rozsypane sushi” – słodko-winny ryż w miseczce lub pudełku z laki, zwieńczony misterną, kolorową kompozycją dodatków, która przywodzi na myśl wiosnę i często wygląda tak pięknie, że żal ją napoczynać. Składniki bywają różne w zależności od rodzinnych tradycji i regionu, ale zwykle są to ryby, mięczaki, skorupiaki, pędy bambusa, gałązki zielonych ziół, dekoracyjnie poprzycinane plasterki warzyw, na przykład marchewek, i złote grudki ściętych jaj. Z boku może stać owan pełen ushiojiru, czyli delikatnego, przezroczystego bulionu z bonito lub mięczaków z garścią małży hamaguri. Czasami serwuje się także hamagurimeshi, przepyszny, umamiczny ryż gotowany w bulionie z małży i podawany razem z ich soczystym i mięciutkim jak poduszka mięsem. Uważa się, że małże zapewniają pomyślność, ponieważ połówki ich muszli pasują do siebie idealnie – jak mąż i żona w dobrze dobranym małżeństwie.
Dziewczęta raczą się nieraz tego dnia amazake – „słodką sake”. Jest to gęsty, wzmacniający napój z ryżu, który zdążył ulec fermentacji, ale jeszcze się nie zmienił w alkohol. I całe szczęście, bo dziewczęta świętują Hinamatsuri tylko do około jedenastego roku życia – później zgodnie z powszechną opinią są już zbyt duże, aby oddawać się dziecinnym zabawom.
Urodziłam się w drugiej połowie lutego w tokijskim szpitalu nieopodal Tsukiji, największego na świecie hurtowego targu z rybami i owocami morza. Był zimny – choć oficjalnie już wiosenny – czwartkowy poranek w czterdziestym drugim roku ery Shōwa, czyli okresu panowania cesarza Hirohito, dwa tygodnie po Księżycowym Nowym Roku. Trzy godziny przed tym, jak wzięłam swój pierwszy oddech, nastąpiło trzęsienie ziemi, które można by zapewne uznać za zwiastun przyszłych wydarzeń.
Wraz z pierwszym oddechem wciągnęłam w płuca słone morskie powietrze – Międzynarodowy Szpital Świętego Łukasza stoi na brzegu Sumidy, rzeki uchodzącej do Zatoki Tokijskiej. Gdy moja mama parła, gwar porannych aukcji, narastający od piątej nad ranem na oddalonym o sześćset metrów targu Tsukiji, osiągał szczyt swojego crescendo. Itamae, czyli japońscy kucharze, i inni klienci przybyli z najrozmaitszych lokali gastronomicznych z całego Tokio – z knajpek izakaya, barów z sushi, eleganckich restauracji wyspecjalizowanych w kaiseki, grillowni z teppanyaki, francuskich restauracji sygnowanych logo Le Cordon Bleu, sklepów z unagi i tempurą, swojskich jadłodajni w centrum oraz sklepów z tsukudani (mój wujek pewnie też tam był) – tłoczyli się przy stoiskach handlarzy w rozległym, tętniącym życiem sektorze hurtowym, studiując ofertę darów morza połyskujących na kruszonym lodzie i w słodkowodnych akwariach. Tsukiji był – i wciąż jest – monumentalną instytucją, kulinarnym fundamentem całego Tokio. Tamtejsi handlarze sprzedają ponad czterysta rodzajów ryb i owoców morza przez okrągły rok.
W dniu moich narodzin w ofercie znajdowały się ryby, skorupiaki i małże w każdym rozmiarze, kształcie i odcieniu: seriole, strzykwy, rozdymki, zwójki, kraby królewskie i krewetki szkliste – migoczące klejnoty końca zimy, których w lutym wciąż było pod dostatkiem. Jednocześnie w innej części sektora hurtowego, otwartego tylko dla osób ze stosowną licencją, licytatorzy odziani w białe fartuchy i białe gumowe buty z prędkością karabinu maszynowego wyrzucali z siebie okrzyki zrozumiałe tylko dla nielicznych, prowadząc aukcje na tle krajobrazu zasnutego mgłą lodową i upiornymi truchłami tuńczyków. Tamtejsze wilki morskie już wtedy ustalały niewyobrażalnie wysokie ceny. W sektorze dostępnym dla wszystkich tokijczycy zasiadali do późnego śniadania lub wczesnego lunchu, który stanowiło sushi lub kaisendon, podczas gdy nieopodal rybacy w białych ogrodniczkach i niebieskich czapkach spożywali ostatni posiłek dnia, zmęczeni po całonocnej pracy. Dziś na Tsukiji dalej można zamówić kaisendon, czyli zestaw sezonowego sashimi skomponowany z surowych ryb i skorupiaków z porannego połowu i podany na słodko-winnym ryżu, tyle że nie zjesz go już w towarzystwie rybaków. Sektor detaliczny pozostał w swojej pierwotnej lokalizacji, hurtowy natomiast przeniósł się w 2018 roku do innej części tokijskiego portu, zabierając ze sobą osiemdziesięciosześcioletnią duszę Tsukiji.
Trzęsienie ziemi, które odnotowano rankiem w dniu moich narodzin, miało siłę sześciu stopni w skali Richtera, a jego epicentrum znajdowało się na wybrzeżu Okinawy. W samym Tokio wstrząsy były mniej odczuwalne, ale nadal na tyle silne, że taksówka, która wiozła mojego ojca do szpitala na spotkanie z moją matką i ze mną, jechała wężykiem.
Mama rodziła w męczarniach – długo i z komplikacjami – o czym przypominała mi za każdym razem, gdy złym zachowaniem wyrażałam brak wdzięczności za swoje istnienie. Uparcie opierałam się przyjściu na świat i trzeba mnie było wyciągać kleszczami. Co gorsza, to właśnie podczas porodu u mamy pojawiły się pierwsze objawy choroby serca. Lekarze nie byli jeszcze wtedy w stanie zidentyfikować problemu; dopiero później ustalono, że mama cierpi na wrodzoną kardiomiopatię przerostową, w której przebiegu ścianki serca twardnieją, ograniczając przepływ krwi i doprowadzając do powolnego napełniania się płuc płynem, przez co człowiek traci oddech. Ostrzegano, że kolejna ciąża może się dla mojej mamy skończyć śmiercią. Tak oto ku – jak sądzę – rozczarowaniu moich rodziców pozostałam jedynaczką.
Dorastałam z poczuciem, że to ja odpowiadam za chorobę matki. Mama miała przewrotne poczucie humoru i uważała, że skutecznym sposobem na trzymanie mnie w ryzach jest powtarzanie, że w reakcji na moje niewłaściwe zachowanie może paść trupem bez ostrzeżenia. Raz – musiałam wtedy sprawiać chyba wyjątkowo dużo trudności – zrobiła mi kawał, który polegał na tym, że przez długie minuty udawała martwą, leżąc na podłodze, podczas gdy ja biegałam po domu z krzykiem. Mama urodziła się w roku 1938 i dorastała w ogarniętym wojną Tokio. Opowiadała mi, jak przerażona pędziła z przedszkola do domu wśród wybuchających pocisków lotniczych i kurzu, jaki wzbijały za nią na drodze. Nawet całe dekady później zasłaniała uszy, gdy w filmie lub radiu rozbrzmiewały syreny przeciwlotnicze. Układ nerwowy raz przytłoczony traumatycznymi doświadczeniami może w pewnych sytuacjach chronić psychikę przez tłumienie reakcji emocjonalnych. Wspomniany psikus wydawał się niewinny w porównaniu z doświadczeniami mamy z czasów wojny, był tylko głupią zabawą i sposobem, aby dać mi nauczkę, której nigdy nie zapomnę.
Matka często opowiadała mi historie ze swojego naznaczonego wojną dzieciństwa. Zwykle mówiła o niedostatku jedzenia i nieustannym głodzie. Ona i jej rodzeństwo – starsza siostra Yoshie, starszy brat Yūichi i młodszy Ryōji – próbowali odwrócić swoją uwagę od ssania w żołądku, kładąc na stole własnoręcznie naszkicowane rysunki swoich ulubionych dań i udając, że się nimi posilają. Odtworzyłam tę scenę w swojej powieści. Rodzinie mojej matki – podobnie jak tej fikcyjnej z The Things She Owned – skończył się ryż. Przez całe lata jedli wtedy wyłącznie satsumaimo, czyli japońskie słodkie ziemniaki, które gotowali oszczędnie na papkę. Moja Obā-chan, podobnie jak Chiyo, babcia z mojej powieści, jechała z moją niedorosłą mamą na przedmieścia Tokio, żeby wymienić zapasy cukru z rodzinnego sklepu z tsukudani na satsumaimo. Taka transakcja była nielegalna, ale praktykowało ją wiele osób, aby nie pozwolić swoim bliskim umrzeć z głodu. Kiedy zjawiła się żandarmeria wojskowa, moja Obā-chan musiała – tak jak Chiyo – wyrzucić pozyskane właśnie słodkie ziemniaki przez okno, a że cukru też już się pozbyła, rodzina została bez jedzenia.
Mama opowiadała mi też o wielkiej radości, jaką pewnego razu przeżyła na widok ziaren czarnej fasoli w swojej miseczce ze słabym bulionem, aby po chwili się zorientować, że jest to tylko odbicie jej gałek ocznych. Innym razem babci udało się zdobyć pomalowaną w moro puszkę bez etykiety, która pochodziła z zapasów armii i trafiła na czarny rynek. Jej otwarcie było wielkim wydarzeniem. Cała rodzina zgromadziła się dookoła, licząc na mielonkę, tuńczyka lub inną pożywną nowość, która przełamie monotonię ciągłego jedzenia papki ziemniaczanej. Gdy z wielką pompą usunięto wieko puszki, oczom zgromadzonych ukazało się coś, co wyglądało jak mąka. Nie był to do końca luksus, na jaki mieli nadzieję. Babcia próbowała ulepić z tego pierogi, lecz gdy dodała wody, wszystko się rozpuściło. W puszce znajdował się proszek do pieczenia.
Moja rodzicielka do końca swoich dni miała opory przed wyrzucaniem pozostałości jedzenia, nawet tych, które zaczynały się już psuć. Gdy trochę podrosłam, stworzyłyśmy nasz prywatny skecz, który zaczynał się od tego, że mama zaglądała do zgromadzonych w lodówce pojemników z resztkami, szukając czegoś, co mogłybyśmy spałaszować z ryżem. „A może to?” – pytała, pokazując mi spleśniałe coś, co kiedyś było jedzeniem. „CO TAKIEGO?” – odpowiadałam, teatralnie udając oburzenie, żeby ją rozśmieszyć. „Nie ma mowy. Nie jest jeszcze dostatecznie spleśniałe”.
Mama wpadała też w wielką złość, gdy nie zjadałam posiłku do końca. Nawet pozostawienie kilku ziarenek ryżu w ochawanie mogło się skończyć burą. „Oślepniesz!” – słyszałam w takich sytuacjach, co jest częstą groźbą w domostwach w całym kraju. Pozostawienie ryżu w miseczce stanowi zniewagę dla bóstw tego zboża oraz dobrych ludzi, którzy ciężko pracowali przy jego uprawie, a standardową karą boską za to przewinienie jest, jak się okazuje, odebranie wzroku. Ta groźba zapisała się w mojej pamięci i kiedy przygotowując ryż do gotowania, zgubię choć ziarenko, szukam go z uporem maniaka, myję i wrzucam do garnka, po skończonym posiłku natomiast mój chawan jest zawsze czyściusieńki.
Przez jedenaście lat mieszkania razem matka dbała, żebym dobrze jadła. Potrawy, które mi przygotowywała, były pożywne, odpowiednio zbalansowane i pyszne. Stanowiły wyraz jej niewypowiedzianej miłości. Okazały się jednymi z najlepszych posiłków w moim życiu.
Wydaje się jak najbardziej słuszne, że taka długoletnia wielbicielka washoku jak ja urodziła się tak blisko bijącego serca japońskiej kultury kulinarnej. Być może umocniło to we mnie gen fanatyka jedzenia, który odziedziczyłam po matce i który był cyzelowany przez wiele pokoleń skupionych na wytwarzaniu oraz sprzedawaniu rzemieślniczych specjałów. Początkowo moi przodkowie oferowali swoim klientom yōkan, czyli wagashi w kształcie kostki wykonane z czerwonej fasoli azuki, cukru i agaru, ale w okresie Edo przestawili się na wytwórstwo i sprzedaż tsukudani. Od tamtej pory był to nasz rodzinny specjał, a zarazem źródło utrzymania.
Tsukudani zawdzięcza swoją nazwę miejscu pochodzenia, a wywodzi się z małej wyspy Tsukuda położonej pośrodku rzeki Sumidy przepływającej dwieście metrów od szpitala, w którym się urodziłam. Tsukuda oznacza „pole ryżowe”, a ni tłumaczy się jako „gotowany”. Tsukudani wymyślono jakieś czterysta lat temu, w okresie Edo, jako sposób konserwacji ryb, owoców morza i innych produktów białkowych. Gotowy wyrób jest słony i bardzo intensywny w smaku, więc spożywa się go tylko w małych ilościach. Nasz rodzinny sklep ma szeroki asortyment tsukudani, który obejmuje między innymi wyroby z węgorza, grzybów shiitake, fuki (czyli łodyg lepiężnika), krewetek, malutkich sardynek, drobno pociętych i zakonserwowanych w soli kałamarnic, pokrojonych na kwadraty lub rozdrobnionych na strzępki wodorostów kombu, delikatnych płatków ostroboka pospolitego, korzenia łopianu, małży, liści papryczki chili, pokrojonego w kostkę tuńczyka, ikry dorsza oraz zakonserwowanych w soli stynek. Niektóre rodzaje tsukudani, na przykład z unagi (japońskiego węgorza słodkowodnego), są kosztownym luksusem, inne, jak te z kombu lub fuki, okazują się bardziej budżetowym, codziennym wyborem. Każdego roku w gorących okresach ofiarowywania podarunków – ochūgen latem i oseibo zimą – do sklepu napływały całe masy zamówień na gotowe prezenty w postaci pięknych pudełek z lekkiego drewna wypełnionych eleganckimi woreczkami z tsukudani i owiniętych barwionym na brąz, wytwornie sygnowanym papierem firmowym oraz wstążką.
Przepisy na tsukudani różnią się w zależności od produktu podlegającego konserwacji, łączy je to, że zwykle wybrany składnik gotuje się przez wiele godzin w mieszance wysokojakościowego shōyu (sosu sojowego), mirinu (słodkiego wina ryżowego do gotowania) oraz cukru, aż całość zamieni się w kleistą, gęstą, brązową papkę. Ilekroć w wielkich kotłach w kuchni na zapleczu zaczyna coś bulgotać, cały lokal wypełnia się apetycznym aromatem.
Jako nastolatka pomagałam w sklepie podczas wakacji i ferii. Pakowałam tsukudani do torebek, które miały trafić do zamówionych przez klientów pudełek prezentowych. Każdego ranka z dumą przywdziewałam biały fartuch sklepowy z wyhaftowanym na kieszeni słowem „Ariakeya”, aby rozpocząć dzień wypełniony pakowaniem i ważeniem. Ale nieszczególnie się do tego nadawałam. Ciocia, żona Ōkī Oji-chana, ciągle odsyłała mi torebki, które pobrudziłam sosem albo złożyłam w niezadowalająco równy kwadrat. Jakoś nigdy nie byłam w stanie wykonać swojego zadania dostatecznie fachowo albo wystarczająco szybko. Pewnego popołudnia, gdy mieliśmy przerwę i siedzieliśmy w kuchni nad zieloną herbatą oraz krakersami senbei, ciocia przyjrzała mi się i powiedziała: „Może to przez twoją twarz. Gdy ktoś widzi, że ktoś taki jak ty dotyka naszych wyrobów, traci apetyt na tsukudani”.
Wcześniej przez pewien czas fantazjowałam o pracy przy ladzie, ale prawda była taka, że klienci przychodzili do naszego sklepu z zamiarem zaopatrzenia się w coś prawdziwie japońskiego i tradycyjnego. Ostatnim, kogo chcieli zobaczyć, był gaijin – „obcy”, „postronny” – w roli sprzedawcy.
Już nigdy więcej nie spytałam, czy mogę pomóc w sklepie.
W dniu moich narodzin Hironomiya Naruhito, który w 2019 roku miał zostać cesarzem Japonii, obchodził swoje siódme urodziny. Nasz rodzinny sklep znajduje się kilkaset metrów od pałacu cesarskiego, a z werandy starego mieszkania mojej Obā-chan widać było szkołę, do której chodzili obaj japońscy książęta. Niewielka dzieląca nas odległość oraz ten sam dzień urodzin sprawiły, że Naruhito wydawał mi się bliski, ale prawda jest taka, że on – uosobienie japońskości, rzekomy potomek bogini słońca, który jeszcze całkiem niedawno jako cesarz sam byłby uważany za boga – i ja – dziewczyna, której japońska tożsamość miała już zawsze podlegać kwestionowaniu, ponieważ w genetycznej loterii wylosowała bardziej anglosaską urodę – byliśmy od siebie tak dalecy, że równie dobrze moglibyśmy istnieć w dwóch równoległych światach.
Nasza rodzina nigdy nie obchodziła Hinamatsuri. Może dlatego, że nie dysponowaliśmy zestawem hinaningyō, może mama nie miała siły zajmować się przygotowaniem gabloty, zaproszeń i posiłków dla przyjaciół, może jako nowoczesna kobieta o międzynarodowych horyzontach uważała, że celebrowanie tego święta jest zbyt staroświeckie, a może sądziła, że gdybyśmy je obchodzili, tata czułby się odstawiony na boczny tor, i nie chciała doprowadzić do spięcia. Byłam wszak jedynaczką, która miała kiedyś wylądować po jednej lub drugiej stronie przepaści dzielącej obie kultury. A może chodziło o to, że wciąż mieszkaliśmy w Japonii; gdybym dorastała w Anglii, to niewykluczone, że mama otworzyłaby się na takie tradycje. Jako dwudziestokilkulatka miałam chłopaka, którego rodzice, emigranci z Pakistanu mieszkający w Londynie, tak zawzięcie trzymali się starych zwyczajów, że ilekroć ich syn wracał z nimi do Lahaur, tylekroć jego tamtejsze rodzeństwo cioteczne śmiało się z ich głębokiego przywiązania do staroświeckich praktyk. Smutek towarzyszący opuszczeniu miejsca, do którego przynależymy, może nas niejako zamrozić w przeszłości.
Choć moja matka nie była chrześcijanką, to w każde święta Bożego Narodzenia dekorowała nasze sztuczne drzewko gustownymi, ręcznie malowanymi ozdobami z drewna, które kupiła podczas urlopu w Skandynawii. Może robiła to z uwagi na ojca, a może po wielu latach powojennej nędzy był to dla niej rodzaj atrakcji: coś egzotycznego i ekscytującego. Nigdy jednak nie wytłumaczyła mi, dlaczego nie była zbyt chętna, aby pozwolić mi celebrować Hinamatsuri i inne tradycyjne dziecięce obyczaje, w których radośnie uczestniczyły moje kuzynki i przyjaciółki. Obserwowanie, jak biorą udział w tych rytuałach przejścia beze mnie, zasiało pierwsze ziarna wątpliwości związanych z moją tożsamością. Czasem zastanawiam się, czy matka świętowałaby ze mną Hinamatsuri, gdybym była stuprocentową Japonką.
Rozsypane sushi
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału
Meshi. A Personal History of Japanese Food
Copyright © 2022 by Katherine Tamiko Arguile
This edition arranged with Kaplan/DeFiore Rights through Graal Literary Agency.
Copyright © for the translation by Lucyna Wierzbowska
Projekt okładki
Lisa White
Adaptacja okładki
Maria Gromek
Projekt makiety
Lisa White
Ilustracje w książce
© Lisa White
Redaktorka nabywająca
Robert Medina
Redaktorka prowadząca
Sylwia Tusz
Opracowanie tekstu
Wydawnictwo JAK
Opieka redakcyjna
Natalia Hipnarowicz
Copyright © by Anna Tatarska
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023
ISBN 978-83-240-9451-6
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
