Melchior NPJ - Jacek Melchior - ebook

Melchior NPJ ebook

Jacek Melchior

5,0

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Melchior

NIELUDZKO

PIĘKNA

JESIEŃ

OLSZTYN 2020

Redakcja

Ewa Klimek

Korekta

Anna Witkowska

Projekt okładki i skład

Włodzimierz Chołostiakow

Copyright © by Jacek Melchior 2020

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Seqoja, 2020

ISBN 978-83-958610-1-7

wydawnictwo SEQOJA

Żołnierska 11 B/20, 10-558 Olsztyn

tel. 534 834 852

e-mail: [email protected]

www.seqojawydawnictwo.pl

Olsztyn 2020

wydanie I

1. WYZWOLICIEL

Bolało, ale nie tak jak sobie wyobrażał, ponieważ sobie nie wyobrażał.

Trochę swędzi, przeczytał w internecie. Nie, nie swędziało. Jakbyś się poparzył. Nigdy się nie poparzył. Jakby cię obdzierano ze skóry… Coś było na rzeczy, w pewnym sensie właśnie poddawał się obdzieraniu, a jednak nie, nie, obdzieranie ze skóry kojarzyło mu się z rozbieraniem martwego zwierzaka na mięso, z wielkim obdzieraniem z wielkiej skóry, jak gdyby nigdy nie obdzierano zajęcy czy królików, tylko od razu słonie; w dzieciństwie był pewien, że słonina to mięso słonia, choć wcale nie myślał, że najpierw trzeba obedrzeć go ze skóry. Nie wiedział więc także, jak boli takie obdzieranie, zwłaszcza że przecież dotyczyło żywych. Jego, żywego, niedużego.

Boli, jakbyście się cięli! Wykrzyknik w komentarzu był żyletką, ale przecież nie ciął się, też coś, to inni się cięli, gdzieś daleko, daleko, przez długi czas tylko w więzieniach, pani Pomianowska, sąsiadka z czwartego, przyszła kiedyś do matki i płacząc, wyszeptała, że pociął się syn, w więzieniu, całą rękę. Usłyszał ją przez drzwi dziecięcego pokoju, uchylone dla bezpieczeństwa, choć to właśnie było niebezpieczne, bo gdy usłyszał, wyobraził sobie rękę zamaszyście ciętą w plasterki przez sprzedawczynię w spożywczaku i matkę przed ladą: dwadzieścia deka krakowskiej parzonej poproszę. Dopiero później, znacznie później, cięcie się odnalazł w gazetach, w telewizji i oczywiście w sieci. Ludzie cięli się, tak jak się pije albo łyka tabletki, nieuwięzieni w więzieniu jak syn pani Pomianowskiej, a w sobie. Aktorka słynna nawet się cięła, gwiazda, bogata, śliczna Jolie, śliczna. Śliczna. Dziwne, jakoś dziwniejsze od cięcia się przez brzydką i biedną.

– Boli?

– Nie. Trochę. Ale nie wiem, do czego toporównać.

– Każdego boli inaczej – orzekła zza blatu.

Aforystka, pomyślał z pogardą i od razu się wycofał. Ona to wiedziała, nie wymądrzała się jak matka, kolekcjonerka Biblioteczki Aforystów, malutkich tomików pełnych wielkich mądrości na każdą okazję, a przede wszystkim bez. Cała historia ludzkości to cierpliwe czekanie na triumf człowieka poniżonego.Rabindranath Tagore, chyba Hindus. Zapamiętał, bo pamięć do lekarstw ma przecież zawodową, ćwierć wieku pracuje w fabryce leków, a ten mądrala nazywał się jak lek. Rabindranath Tagore. Rocuronium Kabi. Na co to było? Chyba na zwiotczenie mięśni, tak, bo śmiał się, że jemu nie ma co wiotczeć.

Zatem dziewczyna zza blatu nie paplała jak matka, w końcu pracowała przy bólu. Który swędział, parzył, obdzierał ze skóry, ciął, a także gryzł (jakby cię ktoś gryzł, przeczytał, lecz nikt go nigdy nie ugryzł), szczypał (taka szczypawka, oświadczyła internautka) albo wżerał się jak jakiś kwas. Bo każdego boliinaczej.

– Ojej, ale nie ruszajręką!

Spojrzał wreszcie na tę rękę, jakby wzrokiem mógł ją z powrotem najlepiej unieruchomić.

– Ojej.

– Podobasię?

Esy-floresy oplatały mu przedramię od dłoni po łokieć, a taki podniecająco skręcony nie poczuł się nawet dotknięty nową bezosobowością, która od jakiegoś czasu zgrzytała mu w uszach: podoba  s i ę ? Zadowolony? Kto? Komu? Lecz nic już go nie pomniejszy: czyż nie przyszedł tu właśnie po osobowość? Tak, podobało  m u  się, jasne,  b y ł  zadowolony. I zdumiony, coraz bardziej zdumiony. Ojej!

– No to powoli kończymy. – Uznała westchnienie za „s i ę  podoba”.

Kończymy? Dopiero zaczynamy, żyć zaczynamy!

Ojej. Naprawdę przyszedł tu z własnej woli? Postanowił znaleźć salon, wejść, wydukać, o co mu chodzi, przed jakimś od stóp do głów kibolem w recepcji, który najspokojniej w świecie, a nawet z uśmiechem, skierował go do poczekalni? Naprawdę usiadł wśród tych dziwnych dziewczyn, trzech Amy Winehouse w rysunkowe pejzaże jak trzy ściany pełne graffiti, niezwracających na niego uwagi w podrygach do rytmów z własnych słuchawek lub z palców wystukujących esemesy w błyskawicznym tempie, w jakim teraz próbuje się istnieć?

Ojej! I naprawdę nie wstał i nie uciekł, gdy nie wiadomo skąd pojawili się nad nim dwaj mięśniacy, całkiem jak z pornosów, i to w chwili, gdy doznał czegoś na kształt ulgi, że czeka z samymi dziewczynami, kobiet bał się tylko w łóżku, a tu nagle oni, lepsi niż z pornosów, bo przez ekran nie czuć, a tu nagle oni i ich drobinki potu podłączające powietrze do prądu, na ramieniu smok, na innym wilk wyjący do księżyca, usłyszał to wycie z samego swego środka, licząc już płytki na podłodze, nie podnosząc wzroku, skazaniec na komisariacie, co z własnej woli przyszedł się przyznać… Ojej, przecież przyszedł się przyznać do życia, do chęci życia! Więcpodniósł oczy, a raczej podnosił i podnosił, niezauważony przez smoka, zlekceważony przez wilka, no po prostu niewidoczna drobinka potu lśniąca od perfekcyjnie wycieniowanego księżyca. Czy zawyłby w głos, gdyby nagle nie został wywołany i zabrany tu, gdzie tkwi już chyba trzecią godzinę? Nie, wtedy jeszczenie.

Który z was to Irek, spytała po prostu i nie zdziwiła się, gdy wstał, mały, chuderlawy wujek, pewnie w wieku jej ojca, w wieku ojca ich wszystkich, a najgorsze, że goły, taki goły, bez jednego wzorku na sobie czuł się tutaj jak bez majtek, całkiem jakby oni urodzili się już tacy wzorzyści, jakby żaden początek, czysta tablica przed lekcją, nigdy nie istniał. Który z was to Irek Szczęściarz, powinna była spytać, lecz nie mogła wiedzieć, jakie to szczęście, że była dziewczyną, w końcu kobiet bał się tylko w łóżku, jakie to szczęście, że nie wywołał go ktoś jak ten kibol w recepcji lub ci ze smokiem albo z wilkiem, facet od stóp do głów. Nie, już by nie uciekł, zabrnął za daleko, ale poszedłby za takim jak skazaniec na komisariacie, może nawet zapominając na chwilę, że przecież nie przyszedł przyznać się do zbrodni, a do chęciży…

– Tu jeszcze wydziarałabym kreskę, bo całość się chwieje. Zobacz!

Się chwieje? Przecież się podoba, bardzo! Ręka była piękna, nie jego, mógłby ją całować, lizać jak pies, wbić zęby, aż swędzące, by zatopić się w rozkoszy. Raz przyłożył do tej ręki wargi. Znaczy nie do tej, ta była  j e g o , choć trudno mu było uwierzyć. Do podobnej przyłożył, tylko oczywiście szerszej, masywniejszej, każda była masywniejsza, i w inne, jeszcze bardziej kunsztowne wzory.

Mandala, przypomniał sobie wtedy i teraz sobie przypomniał, że westchnął w okrągłe, podkolorowane broszki pełne ornamentów, w rozgwiazdy z rafy koralowej, lśniące, a jakże, od pożądanego potu, i szepnął: mandala!

Nie żeby znał się na filozofii Wschodu, coś podobnego było na okładce książki „Mandala życia”, którą kiedyś przez kilka godzin jazdy pociągiem czytała pani naprzeciwko. Podczas tamtej podróży tylko raz spojrzała na niego i niespytana sucho wyjaśniła: tak właśnie jest, proszę pana, wszystko łączy się ze wszystkim, zmieniając chaos w harmonię! Więc: mandala, szepnął wtedy z wargami w cudzej skórze, lecz właściciel ręki nie usłyszał, uwijając się nad nim i posapując, a potem, jak to z reguły w takich okolicznościach, nie było już żadnej rozmowy, tamten zrobił swoje i poszedł, zabierając rękę, rozkosz, umówione sto pięćdziesiąt złotych, a może tylko sto, wszystko, co łączy się zewszystkim.

– No? Dajemy tę kreskę? – Jej palec nad pustym, bladym poletkiem pod łokciem poruszał się jak samochodowawycieraczka.

– Tak. – Usłyszał nie swój ćwierk, nie tenorek. Niższy, gardłowy głos zaskoczył go, więc jeszcze dwa razy powtórzył: – Tak. Tak.

Podobał mu się ten nowy, pewny swego ton i znów odwrócił głowę. Przecież już wiedział, nowy głos należał do nowej ręki, ba, pochodził z niej. Że nowa ręka należy do niego, tego jeszcze do wiadomości ostatecznie nie przyjął. Ale zdąży, przecież będzie ją miał, taką nową, już zawsze! Na razie chciał jeszcze raz się usłyszeć, więc nagle sięrozgadał.

– A ta skrzynka tu? Ta metalowa, z mojej prawej strony – dodał, choć innej nie było, jakby nie wiedziała, że nie jest drewniana i z której strony, ale tak bardzo chciał się dłużej posłuchać. – Do czego służy ta tajemnicza skrzynka? – Ta-jem-ni-cza wypowiadało się i wypowiadało, śmiało i dobitnie wybrzmiewała każda z czterechsylab.

– Laser do usuwaniatatuaży.

Kamień przytkał mu krtań, jakby ów nowy głos miał się już nigdy zeń nie wydobyć.

Tego się nie spodziewał. Nie naklejał sobie kalkomanii do zerwania nazajutrz, nie przyszedł na malowanie henną utrzymujące się dwa, góra trzy tygodnie, jeśli rzadko się myjesz, nie interesował go tatuaż tymczasowy, znikający po roku, jakby nic się nie stało. Miało się coś stać, miało się coś wreszcie stać na zawsze, po wsze czasy, na wieki wieków, amen! Ten tatuaż miał istnieć do końca jego życia, a potem w ziemi, choćby cała reszta zgniła, gdyby nie zdążył zastrzec, że chce być spalony, a jeśliby jednak dokonano kremacji, wzór na skórze miał się nie spopielić, miał unieść się w powietrze i trwać jak każda ostateczna konsekwencja nieodwracalnej decyzji, może w postaci jakiejś chmury wijącej się w esy-floresy? Nie, nie, chmura nie jest wieczna, kulą w płot, w każdym razie w postaci wiecznej kuli w wiecznypłot.

– To można go usunąć? Tak, by nie został żaden ślad? – Głos nie brzmiał już tak zasadniczo, chrypa nie była tak głęboka, najważniejsze słowo: ślad, chwiało się w intonacji, obawiał się, że gdyby coś jeszcze powiedział, dośpiewałby znienawidzonymtenorkiem.

– Można – padło wśród bzyczenia czarodziejskiej maszynki, którą dorysowywała ostatnią kreskę.

– Tak, by nie został żaden ślad? – Musiał się upewnić, choć brzmiał już niepokojącowysoko.

Ustało bzyczenie, więc niemal automatycznie się do niej odwrócił, spojrzała na niego jak na małego, chuderlawego wujka, kogoś bez znaczenia, kogoś, kto więcej ma za niż przed, i kogoś, komu można bez żadnych konsekwencji wyznać prawdę, jeśli to nie to samo. Bo przecież nie chodziło o żadnąkomitywę.

– Szef nie pozwala o tym mówić, ale tobie powiem – niemal wyszeptała nad wciąż niedokończonym rysunkiem. – Zawsze zostaje ślad, jakieś minimalne zgrubienia, przebarwienia, skóra już nigdy nie będzie takasama.

Odetchnął z ulgą.

Więc jednak już nigdy nie będzie taki sam, choćby wróciły jakieś mroczne czasy i nakazano by usunąć wszystkie tatuaże, jak usuwa się niewygodne fakty i ludzi. Zostanie zgrubienie, przebarwienie… Ha, więc jednak czegoś dokonał, ostatecznego wyboru dokonał, przewalczył zmorę, ciągłą asekurację, wicie się jak piskorz, choć nigdy nie widział wijącego się piskorza, zawierzając powiedzonku.

Nie będzie już taki sam. Nie utonie w powodzi nieustannej udręki, jak przechytrzyć świat, żeby mieć ciastko i zjeść ciastko. To niemożliwe, mieć i zjeść, to wbrew życiu, wbrew fizyce i psychice, bo wtedy ani się do końca nie ma, ani nie zjada. No i wbrew matce i jej idolowi: cholernemu, pokornemu cielęciu, które rzekomo dwie matki ssie. Jedną miał matkę, wystarczy. Wysysała go i wyżerała przez pięćdziesiąt lat, cofając, gdy chciał zrobić jakiś ważny krok, bo może to nie najlepszy kierunek, może jeszcze poczekać. Z wyprowadzką, aż zdarzy się tańsze mieszkanie, z powiedzeniem w pracy, co sądzi o reorganizacji, bo może najpierw go awansują, z ożenkiem, bo może to jednak nie ta panna.

Z ożenkiem akurat miała rację, aleprzypadkowo.

Szczęście to decyzja, szczęśliwi to zdecydowani, nawet jeśli błędnie. Powietrze, które pozwala najszerzej oddychać, składa się z kilkunastu gazów, pary wodnej i popełnianych błędów. Unikanie ich to dwutlenek węgla, w dużych stężeniachduszący.

Tatuaż jest. I pozostanie. Nawet usunięty pozostanie w postaci potajemnego szyfru zgrubień i przebarwień. Klamka zapadła. Drzwi zamknięte, czyli otwarte, zrobił wreszcie coś nieodwołalnego! Tym bardziej zaintrygowali go pokrętni odkręcacze korzystający z lasera w metalowej skrzynce i usiłujący zawrócić bieg niezawracalnej rzeki.

– A kto sobie to… usuwa? – Pewnym, niskim głosem bez trudu przebił się przez znowu włączonąmaszynkę.

– Głównie kochliwi faceci. – Chyba zachichotała. – Dziarają sobie imię ukochanej, a potem, gdy się odkochują, przychodzą je wymazać. No rozumiem raz, bo na tobie Aśka, a przy tobie Ewka, głupia sprawa, nie? Ale mam recydywistów, rekordzista przychodził do mnie sześć razy w ciągu roku, ledwie zagoiła się poprzednia, już chciał następną. I to w tym samym miejscu, co za palant!

– I… dało siętak?

– Nie do końca, zawsze trochę nad albo pod, Andżelikę wydziarałam mu już na drugim ramieniu, za długie imię miała, a skóra jest tak samo wieczna jak miłość, czyli wreszcie pęka. – Teraz zachichotała na pewno. – A powiedz takiemu, że może henna albo inna tymczasówka, to jeszcze obraża się i pyskuje, że przecież kocha na zabój, nie na chwilę!

Skóra ci pękła w kącikach, palec matki z maścią trafiający wprost na krańce warg. Skóra ci pękła, ten sam namaszczony palec idealnie w środek kolana rozkwaszonego na prostej drodze. Skóra ci pękła, mówiłam, żebyś się smarował, plecy, któreś wspólne lato, zawsze wspólne lato, plaża… Matka nie wiedziała tylko, kiedy pękał tyłek. Czy zauważała popękane serce? To często szło w parze, serce w prologu, tyłek w epilogu. Zawsze przygodą był tylko, najczęściej zawstydzającą, po pijaku, przecież wiedział, brali go dlatego, że wlał w nich dwa drinki za dużo, za chudy, za mały, potem nagle za stary, bez ramion i z nosem, teraz jeszcze większym, i uszami, teraz już zupełnie jak u sło…

– No i zetkapyprzychodzą.

– Zetkapy?

– Z zakładów karnych. Usuwają poprzednie życie, można ichzrozumieć.

Nie rozumiał. Usunąć poprzednie życie znaczyło przecież wytatuować się, a nie wymazać! Wreszcie zaistnieć, a nie niknąć aż do zniknięcia!

I znów przypomniał mu się syn Pomianowskiej, który ciął się w więzieniu. Zetkap. Widywał go potem pod blokiem, wygrażał jej wydziaraną ręką, spluwał na chodnik, a im bardziej odrażający, tym bardziej… Krzyż pański z nim ma, wzdychała matka. On też miał z nim krzyż pański, walił gruszkę w łazience z wydziaranym prostactwem pod czaszką, choć krzyż nie był wstydem, że trzepie, tylko odkryciem, że chciałby być tym oplutym kawałkiem chodnika. Jakoś wkrótce nauczycielka pytała ich w klasie, kim chcieliby być, wstał i nie wydukał słowa, stał i milczał mimo ponawianego pytania: no? no? język ci ucięli?,aż kazała mu podać dzienniczek i wpisała, że jest arogancki. Naprawdę? Matka nie dowierzała. Czy uwierzyłaby w chodnik?

– To wszystko. – Brzęk maszynki ustał. – Dodałam jeszcze taki ornamencik, zobacz.

Odwrócił się w stronę stołu, ojej!

– Nie tak. – Obróciła go na kółkach krzesła w stronę lustra. – A najlepiej wstań, bo wtedy ręka do ciała układa sięinaczej.

Posłusznie podniósł się, ojej, ręka, jego i nie jego! Faktycznie do ciała układała się inaczej, czyli nie układała się, więc gdy usłyszał „zaraz wracam” i upewnił się w lustrze, że czarodziejka od esów-floresów zniknęła, jego ciałko zniknęło również. Nie żeby też był czarodziejem, po prostu przestał się pilnować i nowe ciało samo się zobaczyło, automatycznie, samo się dokleiło do tej jego ręki ciało herosów z kina, komiksów i pornosów, którzy zresztą dawno już z nich wyszli, by paradować po ulicach, czyż nie siedzieli w poczekalni ze smokiem i wilkiem? Teraz z kolei ręka była za wątła, więc zmrużył oczy, by zrównać proporcje.

Po Irku Pornoherosie, oczywiście całym wytatuowanym, jak węże najróżniejszego kroju i wielkości snuły się wzory – imiona. Nie, nigdy by nie usunął jednego, by wpisać następne, jak tamten wiecznie zakochany klient, może dlatego, że nigdy tak się nie zakochał, w ogóle nigdy się nie zakochał, popękane serce pękało łatwo od młotkazadurzeń.

Przez szyję, niewprawnymi kulfonami, szło wyraźnie: KRZYCHU, z Y na grdyce. Wiedział, że Krzychu, choć syn sąsiadki nawet nigdy nie zaszczycił go wzrokiem, nie był przecież, niestety, chodnikiem do oplucia. Z prawego ramienia, eleganckimi literami w pionie jak w neonie jakiejś restauracji, spływał AREK,pierwszy, który go tryknął, w Lesie Kabackim, na mrozie. Tu była katastrofa samolotu, w której zginęła Anna Jantar, wydyszał mu za plecami. Stare przeboje Jantarki w radiu i jakieś szczątki w telewizji przyprawiały go już zawsze o dreszcz nostalgicznej rozkoszy. Wtedy, gdy przez wiele dni pokazywali tylko szczątki, nic innego tylko szczątki, czuł się taki nabuzowany, że do Skaryszaka na bzyki wymykał się codziennie, zawstydzająca ruja przeszła mu dopiero po pogrzebach. Za Arkiem, niemal jednym ciągiem, szedł BOGDAN, tak stłukł mu serce, że straciło kształt, może dlatego, że spotkali się aż trzykrotnie? W tym bezkształcie chciał się zabić, lecz co pomyślałaby matka, znajomi, sąsiedzi, szef, zastanawiał się, jakby jeszcze miało go to dotyczyć. Ostatecznie nawet nie spróbował.

Drugie ramię pocięte było w poprzek, w plasterki imion albo czystej skóry, bo co było tłem, a co plasterkami? I ze dwadzieścia deka krakowskiej parzonej poproszę… Czysta skóra była tłem, w tle jest zawsze oczekiwanie, a na plasterkach życie.

RYSIEK, ach, Rysiek, z barami jak gdańska szafa ciotki Edyty, trochę niedorozwinięty, dorozwinięty do wyżycia się poszukałby sobie dziewczyny, nie jego. KAMIL, okradł go, portfel, zegarek, komórka, matka była w sanatorium, dobrze, że z jakichś tajemniczych powodów zamknęła swój pokój na klucz. MIREK, nie okradł, wycisnął z niego siódme poty, a potem z siebie łzy, że nie ma na czynsz, więc nie okradł, wyłudził i zniknął. Jeśli naprawdę był Mirkiem, a Kamil Kamilem. A jednak życie to było najszczersze, najosobistsze i najpiękniejsze. DAREKMAREKSTEFANJAREK, w wucetach, autach, krzakach, na plażowych wydmach, a teraz na udach, łydkach, brzuchu, biodrach, to było jedyne, co lubiłwspominać.

Gdy wróciła, w lustrze odbijał się cały, bajecznie kolorowy Times Square, wczoraj mu mignął w dzienniku, w tej chwili z nim, tym najwyższym słupem reklamowym, pośrodku. Rozświetlony imionami jak samsungami i brodłejami, reklamował niemożliwy sukces: uzbierane przez dekady dziesiątki chwil, mistrzostwo świata w dążeniu do celu upijanego, wyżebranego, opłaconego, zawsze tak samo słodkiego, bo cel uświęca środki. Imponujące jak na kogoś, kto tylko prosił, przepraszał i wycofywał się. Zamknąwszy oczy, by to wszystko jak najszybciej teraz znikło, stracił równowagę i opadł nakrzesło.

– Słaboci?

– Nie, nie…

– Bez krępacji! Wielkie byki mi tu mdlały, to w końcu duża rana, ingerencja w organizm. Powiem, co masz z nią dalej robić, teraz wyschnij trochę, zaraz wra…

Rana? W takim razie to, co właśnie ujrzał w lustrze jeszcze raz, już bez Times Square, a ze sobą. jaki jest, było najpiękniejszą raną, jaką kiedykolwiek widział. Esy-floresy wiły się od dłoni do łokcia, tworząc… Zauważył dopiero teraz, to przecież prawie Klimt był, „Drzewo życia”, bez pnia, same gałęzie, a jednak miał na sobie kawałek domowej kuchni. I matki. To mój  K i m t , mawiała z dumą,  o l e j o d r u k , gdy któraś z koleżanek raz na pół roku pytała ją o złotobrązowe kółka w kółkach, całkiem jakby tandetną reprodukcję usmażył na oleju któryś ze strasznych koreańskich Kimów. Ale gdy zdejmie w domu obrazek, nie będzie już kawałkiem kuchni, tak jak nieodwołalnie przestał być kawałkiem matki. Zresztą drzewo jego nowego życia jest ciemnogranatowe.

I od podjęcia kolejnej nieodwracalnej decyzji aż zakołysał się na krzesełku w hiphopowe rytmy wdzierające się do pokoiku przez niezamknięte drzwi wprost z dużej sali na sześć albo osiem stanowisk, do której miał szczęście nie trafić, Irek Szczęściarz, pełnej chłopaków o żenującej go młodości i sile i dziewczyn, których bałby się tylko w łóżku. I zrobiło mu się naprawdę wesoło, jeśli wiedział, co to w ogóle znaczy, czym jest prawdziwa, nieskrępowana wesołość. Ingerencja w organizm zaczynała coraz bardziej działać: podniósł ozdobioną rękę, wymachując nią jak czarne dzieciaki rapujące w teledyskach, tak samo, no może prawie tak samo wesoło i groźnie zarazem.

Esy-floresy przestały się wić, zastygły, po prostu skamieniały, gdy w progu stanął umięśniony półgolas z twarzą Marilyn Monroe na wypukłym torsie, majstersztyk! Lecz przecież nie mógł już sobie pozwolić na skamienienie i niezamierzał.

– Podoba się? – Niemal zaatakował Merlina nowym, zdecydowanymgłosem.

– Luz! – odparł, zaszczycając spojrzeniem jego secesyjną rękę.

– Klimt!

– Klimt? – Zawahał się, bo nowe słowo w slangu. – No, fajne tribale – mruknął wreszcie pojednawczo. – Luz – powtórzył po swojemu i odszedł.

Oni, ci z innej planety, po której chodzą brodaci i w przyciasnych kalesonach, przynajmniej mają luz, choć może gdy człowiek je tylko pasztet fasolowy albo coś w tym guście, to jedyne wyjście?

Zobacz, czy masz luz, nakazywała matka przy kupowaniu butów. Luz mi się zrobił, jeździła językiem po resztkach zębów, gdy wypadała jej plomba, aaa, i w pracy miała czasem luzy, czyli chwile przestoju. Innego luzu nie znała i nie życzyła sobie znać. Należało zawsze trzymać się w ryzach i mieć na baczności, robić dobrą minę do złej gry, lawirować między interesami większych i zwyczajami mniejszych, by nie stać się ich ofiarą, najlepiej bez własnego zdania, znaczy publicznie, od wyrażania własnych opinii był ekran telewizora, do którego gadała bezkarnie, czasem krzycząc, a nawet wygrażając, no i on, skarbiec bez dna na wszystkie jej opinie. Luz to wróg ludu był. W wiecznym pilnowaniu się, które zarządziła, w rozdygotanym dyganiu, by na wszelki wypadek wszystkim się podobać, nie dało się mieć przyjaciół.

A tu proszę: luz, czyli spoko, szczerze, nie ma sprawy, to właśnie tamten powiedział, czyli: jest okej. I może nawet mogliby się zaprzyjaźnić? Wydziarani proletariusze wszystkich krajów, łączciesię!

W każdym razie półgolas trafił w samo sedno. Tribale, a wiedział już, że esy-floresy to tribale, dawały luz! Pomachał ręką, jakąś większą niż dotychczasowa rączka, do lustra. Zagadał mięśniaka. A przecież nawet jeszcze nie wyschły! I wystraszył się na myśl, co się może zdarzyć, gdy stąd wyjdzie. Przyjemny to był strach, dreszcz zaszurał identyczny jak wówczas, gdy łapał swoje chwile, lecz teraz, dzięki tribalom, będzie łapał całe dnie, noce, całe doby, wszystko złapie, co od ostatnich, pięćdziesiątych urodzin umykało mu w tempie do kwadratu.

Tatuaż wymyślił sobie jako prezent właśnie na okrągłe urodziny i co? Zdawałoby się, że minęło najwyżej kilka tygodni, nim uporał się z szokiem, że w ogóle o tym pomyślał, nim tak przewalczył konfuzję, by już nie powracała, a przeszły, przebiegły, przepędziły miesiące, rok prawie i tribale stały się prezentem na pięćdziesiątepierwsze.

W drzewie życia korzeń sechł, pień już karlał, ale gałęzie… Gałęzie miały się rozrosnąć jeszcze raz. Pierwszyraz.

– No jak tam? O, ładniewyschło!

Otarł z czoła pot.

– Zawinę ci rękę w folię, kupisz sobie potem taką, zwykła folia spożywcza, i przez dwadni…

Widział na ulicy wiele razy te kosmiczne ręce i nogi w przezroczystej folii jak kwiaty w celofanie na Dzień Kobiet albo Dzień Matki. Matka nie życzyłaby sobie dostać takich kwiatów. Rozmawiali o tym ostatniego dnia, minęła ich umięśniona, zafoliowana łapa, gdy szli do szpitala, niemal tuż przed bramą. Wzięła to za opatrunek, dziwne, taki kolorowy. To świeży tatuaż, wyjaśnił. Leczniczy? Roześmiał się. Nie, ozdobny. Ozdobny?! Aż przystanęła i złapała go za guzik. Okropne! Przysięgnij, że nigdy nie zrobisz sobie takiej krzywdy! Pamiętasz tego bandziora, syna Pomianowskiej? Ale co ja opowiadam, zbyt dobrze cię wychowałam, nie jesteś taki… Przysiągł, przysięgał jej wszystko, co chciała, od zawsze, kilka razy dziennie, i dotrzymywał, nieobciążony tym dotrzymywaniem, bo przecież tak dobrze go wychowała. Nie przypuszczali, że ze szpitala nie wyjdzie, lecz i tak by przysiągł, choć to właśnie wtedy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że mógłby coś takiego zrobić, że „okropne!” mogłoby być cudowne, że jeśli czegoś chce, to tak, swojej krzywdy.

I aż go ta głowa rozbolała, więc oboje szli z bolącymi głowami, matka wolała spacerem, nie taksówką, nieludzko piękna jesień, orzekła. Może jesień, choć bardziej wąż w kieszeni, a najbardziej wiara niewierzącej w świeże powietrze, że sprawi, iż jednak jej przejdzie, choć jakoś nie sprawiało i na lekarza zdecydowała się dopiero po miesiącu nieustannego ucisku skroni aż do mdłości. Guz cisnął, dwa tygodnie leżała nieprzytomna, a on całą zimę potem leżał. Niby wstawał, szedł do pracy, do sklepu, do domu, a przecież leżał w zdumieniu, jak można iść do szpitala i nie wrócić, jak można tak nagle przestać gderać, i niepewny, czy aby nie wróci właśnie wtedy, gdy on wreszcie sobie kogośzaprosi.

Nie zaprosił, bał się tej nagle zwolnionej przestrzeni, powierzchni mieszkalnej i mentalnej, bezpieczniej czuł się w parkowo-wucetowej, a jednak z miesiąca na miesiąc, niezagderany, przesuwał się w stronę swojej wolności, jakby otworzył omszały słoikkonfitur, schowany w piwnicy i zapomniany. Jeszcze dobre? Słodkie? Niespleśniałe? Do wykorzystania? I jak, jak je wykorzystać?

Zaczęło się od koszuli, któregoś ranka po prostu niezapiętej pod szyją, więc rozchełstanej, okropnej i cudownie niepoprawionej już w przedpokoju przez matkę. Luz, to był luz, jego luz, bo kalesoniarze z planety Broda w luzackich celach właśnie zaczęli swe koszule znów ciasno dopinać na ostatni guzik, jak niegdyś ich ojcowie. Nie zamierzał się z nimi ścigać, siebie chciał doścignąć. A potem prześcignąć. Zbliżały się okrągłe urodziny, pierwsze bez niej. Czuł się, jakby zatoczył koło. Pięćdziesiątka, przynajmniej dwie trzecie losu, nic optymistycznego. Lecz najgorsze, że nie swoje koło. Matki. I choć już jej nie było, by się z niego wyrwać, by tu dziś wejść i wyjść jako ktoś inny, potrzebował jeszcze roku, obecnie wartego jużpięciolatkę.

– Gotowe!

Gotowy popatrzył na zafoliowanego Klimta. Ojej.

– Krem do pielęgnacji kupisz w recepcji u szefa. – Podała mu zadrukowaną karteczkę. – A to, żebyś nie musiał wydzwaniać, jak zapomnisz, co masz robić, choć wszystko ci powiedziałam… Ale pewnie i takzadzwonisz.

– Słuchałem, zrozumiałem – zadudnił całkiem jak do wiecznie podejrzliwej matki, czyli nie całkiem, bo nowym głosem.

– Jasne. – Zachichotała. – Zadzwonisz, bo będziesz chciał więcej. Na przykład półrękawek. – Spojrzała na esy-floresy. – Byłoby cool, taknaokoło.

Półrękawek, naokoło, ha, i to już by było wyłącznie jego koło, luz, kul, klimt!

– Jak… u Beckhama? – Znalazł właściwy przykład, bo przecież żaden z tych doskonałych, wytatuowanych samców wchodzących w niego wprost z ekranu komputera, gdy matka była na zakupach lub u koleżanek, nie nadawał się na przykład, nawet jeśliby znał ichpseudonimy.

– Beckham to już jest prawie cały ubrany, rękawki, rękawy, koszulki, zupełnie jak ja. – Rozłożyła ręce w geście prezentującym ciało upstrzone detalami, jakby ktoś wielokrotnie odbijał na niej krzywe kółka, gwiazdki, buźki i skrzydła aniołków, całą menażerię z bożonarodzeniowego łańcucha. – No, on może trochę lepiej, bo ja się pieczętuję przypadkowo, gdy akurat z Dyziem czy Goliatem nie mamy klienta. Wpadamy na siebie w korytarzu i krótka piłka: dziaramy? Dziaramy! Dobra, więc – otworzyła drzwi, by już sobie poszedł – będziesz chciał, todzwoń!

– Nie wiem jeszcze.

– Spoko, sam zobaczysz, to wciąga bardziej niż dragi. – Wyszczerzyła zęby. – Na większe freski zawsze jestpromocja!

Sam zobaczy… Na razie, w nagłośnionym hiphopowo korytarzu do recepcji, zobaczył męskie plecy, szerokie i inkrustowane jak brama do renesansowego zamku, a gdy odwrócił głowę, by nikt nie przyłapał go na pełnym podziwu spojrzeniu, gdy odwrócił głowę, w otwartej salce naprzeciwko… Ojej, mimochodem przystanął, bo… Tak, mamo, to kwiaty, których byś nie ulubiła, choć twoje ulubione, czerwone tulipany! Wystawały z… ojej, no stamtąd, przechylając się na prawy, nabity pośladek, jakby z lewego wiał wiatr, rozsypujący trzy czerwone tulipany o zielonych łodygach i liściach z żółtym światłem, jak słoneczne, w tle.

– Zajebiście, co? – Odbity w lustrze chłopak przyłapał go nazachwycie.

Przyłapany, z tej nagłości pewnie poczułby się dawnym sobą, lecz nie było czasu, by nogi wypełniły się watą, bo w tej samej chwili on też tamtego przyłapał i też na zachwycie nad… jego zachwytem, oczywiście nad tulipanami, nie nad pośladkami, tak przynajmniej wolał myśleć.

– Luz – wybąkał, opuszczając wzrok na swe świeżo zafoliowanetribale.

Wtedy, pod szpitalem, gdy matka zapytała, czy tatuaże leczą, roześmiał się, a przecież było to źródło tajemniczej siły: spojrzał na swe esy-floresy i bez wstydu znów na ukwiecony pośladek, a potem, ojej, potem spojrzenie jeszcze raz poszybowało na całość tamtego i ponownie stali oko w oko.

– Zajebiście! – ocenił nowy, niski głos nigdy niewypowiedzianym, przechwyconymsłowem.

Chłopak uśmiechnął sięszeroko.

– Nie wiem jeszcze, co tu będzie. – Klepnął się po lewym, zarośniętym jak dzika plaża pośladku. – Może paszcza krokodyla? Goliat trzepnąłby jakżywą!

I zakręcił półkolorowym tyłasem niczym karuzelą, aż Irkowi zakręciłosię w głowie, więc czmychnął w stronę recepcji, mijając dwie wydziarane dziewczyny, bez paniki, przecież kobiet bał się tylko w łóżku.

Ledwie stanął przy kontuarze, ktoś złapał go za rękę nadfolią.

– Sorka, można?

Było ich dwoje, dwudziestoparoletni typ osiedlowy, w za dużych, szarosrebrnych dresach, nie różnili się nawet biustami, ona miała z biologii, on z siłowni, ogólnie ładno-brzydcy.Złapał goon.

– A może coś takiego? – mruknął do niej, nie czekając na potwierdzenie zgody, którego i tak by się nie doczekał od zaskoczonego właściciela wzoru.

Irek Szczęściarz, dzisiaj już któryś raz! Żaden osiedlowy nie złapał go jeszcze nigdy za rękę, ot tak, w biały dzień, przy innych. Owszem, raz kiedyś w parku, lecz po ciemku i nie za rękę. Więc uchwyt, zachwyt, coraz cieplejsze miejsce na skórze, ojej, musiał odczuwać teraz to samo ciepło co dziewczyna, na pewno tamten czasem ją tak łapał… Już puścił? Ale tylko po to, by chwycić od spodu, jak gdyby relikwię zafoliowaną jakąś podtrzymywał.

I przyglądali się jego ręce we troje niczym osiedlowi znajomi, co o północy na boisku rzucają kurwami i rechoczą w głos, wolni, wolni, godni podziwu i zazdrości w nieliczeniu się z nikim i z niczym. Znajomi? W tłumionej euforii pomyślał nawet: kochankowie, w trójkącie! Przy osiedlowym, w łóżku, nie bałby się osiedlowej, byleby ich tamten nie zostawił sam na sam, a zresztą leżałaby przecież u drugiego boku ichsamca.

– Miało być moje imię, a nie bazgroły – oświadczyła z przekąsem.

Bazgroły? Nie, jednak nie lubił kobiet, nawet jeśli nie zauważali gooboje.

– Magda, spokojnie, będzie, alewyżej!

Magda? To on był Magdą. Magdaleną. Przypomniał sobie, że parę lat temu wożono po Polsce rękę Marii Magdaleny, ale ile tej ręki, do ramienia, łokcia czy może tylko dłoń? I czy też w folii? Spożywczej? Ktoś pogłośnił hip-hop, relikwia zachwiała się i opadła, ostatecznie porzucona, choć w rwetesie chyba usłyszał od niego: dzięki… I para osiedlowych przeszła dalej, zostawiając go z ręką świętej z tribalami. Czyż nie miał drobnej, kobiecej rączki? Nawet jeśli esy-floresy czyniły ją po męsku masywniejszą, a zresztą trudno o pewność, że Maria Magdalena nie była grubszej kości, jak ulubiona prezenterka telewizyjna mamy, paniWellman.

Na lubiane mama mówiła „pani”, nielubiane były „te”, ta Młynarska, nie wiedzieć czemu. A gdy wracała z zakupów, bez względu na to, czy przyniosła bułki, czy buty, mawiała nieodmiennie: jestem lżejsza o… O osiemdziesiąt groszy, droższych bułek nie kupowała. Osiemdziesiąt złotych, droższego obuwia też nie. Płacąc kibolowi w recepcji, poczuł się lekki podwójnie. Jestem lżejszy o… O siedem i pół pary butów mamy, wyliczył skrupulatnie horrendalny rachunek, na który zresztą wcześniej się zgodził. A potem oszacował w swojej walucie, choć kurs bywał różny. Był lżejszy o trzech lepszych, czterech niezłych, sześciu zwykłych i nawet o dwunastu chaszczowo-wucetowych obwiesiów, robiących mu dobrze za pięć dyszek. Ale co tam, teraz zrobił sobie jeszcze lepiej, najlepiej, był lekki, lżejszy, najlżejszy, niemal wyfrunął z zakładu jakpiórko.

Niemal wyfrunął, a potem już frunął na pewno.

W sierpniowym słońcu złocącym zafoliowaną relikwię, między spojrzeniami przechodniów ściąganymi w lewy bok, na świętą rękę, a potem prostowanymi na dumnego właściciela, frunęło mu się miękko, pastelowo i bezproblemowo. Ojej, był wreszcie widoczny i nie tylko się nie bał, życzył sobie być, więc nawet obok ławki z kilkoma młodymi podchmielakami wykrzykującymi do ludzi, którą do dzisiejszego poranka ominąłby szerokim łukiem, przefrunął blisko, powoli i z twardą gracją komiksowego bohatera zapewniającą mu ciszę, a może nawet i szacun?

Po freshu fruwał ostrożniej, musiał przecież znaleźć folię do wieczornego opatrunku, a i spojrzeń w jego lewy bok było mniej, klienci skupiali się na tym, co na półkach. Gdyby tak mógł na chwilę postawić swoje przedramię na półce, o, na tej pustej, przy serach, i obserwować z ukrycia, jakie robi wrażenie… Oczywiście tylko przez kilka minut, nie dłużej, taka próbka, chwila ponapawania się detalem, bo przecież dość już ukrywania się w ogóle, w całości! Ukrywał się przez całe życie, ukrywał się przed sobą i przed matką, która z kolei ukryła go przed światem, i to jak sprytnie, ukryła, z upodobaniem pokazując: chodź, kochanie, wypijesz z nami herbatkę, słodziła, podając cukiernicę którejś z trzech przyjaciółek, zupełnie jakby to były także i jego przyjaciółki!

Och, tak, uwielbiały go, pracował przecież w fabryce leków, z upodobaniem mylonej przez nie z apteką, by móc rozkręcić kolejną rozmowę o lekarstwach, pytać o medykamenty na to i na tamto, całkiem jakby był farmaceutą, jakby się na nich znał, stojąc w białym kitlu przy taśmie w fabryce! Wszystko przez ten cholerny kitel. Kochanie, wyprasowałam ci na jutro świeżutki kitel, oświadczała matka zawsze, ilekroć gościła przyjaciółki, wskazując kitel wyprostowany na baczność na wieszaku zahaczonym o drzwi, ale nie w jego pokoju, tylko demonstracyjnie w stołowym, a wtedy przyjaciółki, z wiszącym nad nimi odprasowanym farmaceutą, nabierały w żagle wiatru, silnego jak żal za utraconym i wciąż wytracanym zdrowiem, zarzucając go pytaniami i same sobie nawzajem odpowiadając, i dobrze, bo co miałby im powiedzieć?

Kiedyś nie wytrzymał, wygarnął to wszystko matce, cały ten cyrkoteatr,całą idiotyczną inscenizację. Spojrzała na niego, udając, że głęboko i boleśniewzdycha.

– Przynajmniej nie pytają nas, kiedy się ożenisz!

Nigdy się nie dowiedział, czy w głębi jej tonu pobrzmiewało jedynie jego starokawalerstwo, czy także DAREKMAREKSTEFANJAREK… Lecz skąd? Jak? Nie miał żadnej malowniczej wpadki do opisania na gejowskim blogu. Więc nigdy się nie dowiedział i nigdy nie próbowałdociec.

Teraz też nie dociekał, jak to możliwe, że jego najcenniejszy, zafoliowany kawałek zapiekł i zaswędział, owszem, według instrukcji miało go piec i swędzić, ale później, tymczasem mrowienie wyraźnie dawało mu znak, że ktoś patrzy, nie że zerknął, ale intensywnie się wpatruje. I rzeczywiście: młoda pracowniczka sklepu, w kucki obok, nad najniższą półką, aż przestała rozkładać towar, ściskając w rękach jakieś pudło. Nie zdziwił się. Te jej ręce, ale i ramiona, nogi, a przynajmniej łydki, które widział, pokryte były zielonkawymi śladami po ospie albo trądzie i jednocześnie zanurzone w zblakłej, koralowej rafie, która wniknęła w skórę fragmentami roślin oraz podwodnych żyjątek: wydziarane ciało wyglądało jak próba dopisania kolejnej baśni z tysiąca i jednejnocy.

Dziewczyna oderwała wreszcie pełen podziwu wzrok od świeżutkich tribali, podniosła głowę, dwie sekundy oka w oko, i żachnęła się. Skryte porozumienie prysło, rozprysło się na wszystkie kropki, kreski, gwiazdki, muszelki i wirujące ukwiały. Spoważniała jak poważnieją oszukani. To prawie dziadek, zdążyło powiedzieć szybko urwane spojrzenie, a może nawet bez „prawie”, może ostatecznie przesunęła go, małego, chudego, siwiejącego i łysiejącego, do trzeciego pokolenia wstecz, choć tak naprawdę (gdyby nie bał się kobiet w łóżku) mógł być najwyżej jej ojcem.

W gardle ugrzęzło mu pytanie o miejsce, gdzie stoi regał z chemią kuchenną, tam musiała być folia, sam znajdzie. Szybko ruszył dalej, atak chemiczny, który rozpylił w powietrzu rozczarowanie, lekceważenie, a nawet pogardę dziewczyny, był nie do wytrzymania. Poczuł niezamierzoną śmieszność swoją i swego zaklejonego przedramienia. Osłabiony, niemal zbombardowany nieprzewidzianym wrażeniem próbował schować rękę, ale w kieszeni zmieściła się tylko dłoń, a rękaw miał krótki. Spanikowany, rozejrzał się wokół, czy nikt na niego nie patrzy, matka już rechotała pod czołem jak jakaś czarownica, a nie mówiłam, najważniejsze to nie zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, nie wymagać za dużo, by potem nie było przykro, wtopić się, stopić się, pokorne cielę dwie matki ssie, dwie matki ssie… Jedna mu wystarczyła za dwie, za trzy, za dziesięć, za wszystkie matki świata chcące jak najlepiej i robiące swoim synom jak najgorzej, gdzie ta pieprzona folia, musi ją kupić, musi zrobić opatrunek, bo mu ta ręka zgnije, a może niech zgnije, w końcu nie da się tego cholerstwa usunąć do końca, zostanie ślad, na zawsze, na zawsze, zarzewie wiecznej, niezamierzonej śmieszności!

Dostrzegł wreszcie szukany regał i o mało nie przewrócił się na zgrzewki wody, pewnie przypadkiem pchnięty przez kogoś w czarnej koszulce. Nie była zupełnie czarna, z tła na plecach wyłaniały się wielkie torsy z wydziaranymi łapami. Szybcy i wściekli, przeczytał pod grafiką. Niżej już była tylko jego ręka, ta lewa, jak u każdego niemańkuta zawsze naturalnie słabsza od prawej, a teraz nadnaturalnie silniejsza. Esem-floresem znad nadgarstka szybko i wściekle chwycił za czarnąkoszulkę.

– Uważaj trochę! – Nowy głos brzmiał w pełnejmocy.

Czarna Koszulka odwrócił się.

– Sorka, niechciałem…

– Nie ma sprawy – warknął groźnie, konstatując, że, no tak, młokos nie miał żadnego tatuażu, tylko na koszulce. – I pamiętaj: pokorne cielę nie ssie żadnej matki! Zdycha z głodu! Zapamiętasz?

– Oczywiście! – odpowiedział jak odpowiada się świrom spadającym z nieba wprost na środeksklepu.

I już go nie było. Pozostała satysfakcja. Ulga, że jednak nie dał się pogrążyć pracowniczce z rafy koralowej, że czarodziejski Klimt ma znacznie większą moc. Ba, wesołość go ogarnęła. Przecież tamten odpowiedział mu jak odpowiada się świrom spadającym z nieba wprost na środek sklepu! Ubawiony i upojony sukcesem nawet nie zauważył, kiedy stanął przed mydłami, ludwikami, gąbkami i foliami.

Staruszki też nie zauważył. Mikra była, nawet w stosunku do niego. Błękitne włosy, którymi zdziwił się po chwili, kąt oka mógł wziąć za pudełko chusteczek, leżących w rogu, na półce niżej. Nie wyczuł też mrowienia w ręce, choć na nią patrzyła, może dlatego, że sygnał płynął jakiś mętny. Najpierw usłyszał pod lewymramieniem:

– Dawno nie było wojny, zapomnieliście…

Łagodny ton wdzierał się w trzewia i wzbudzał agresję, bo to był specyficzny ton, właściwy starym ludziom, z zaśpiewem upartej pewności: jest oczywiste, że wszyscy się mylicie, cokolwiek byście nie powiedzieli! Co więc odpowiedzieć? Jak dyskutować? I jakiej wojny? Ciągle tamtej wojny? Swoją miał i dzisiaj wygrał najważniejszą bitwę, ale ona przecież nie mogła o tymwiedzieć.

– Zapomnieliście – powtórzyła z rozbawieniem, wkurzającym dowodem na absolutne przekonanie, i zadarła nań wysuszonągłówkę.

Błękit włosów był jeszcze błękitniejszy wobec rozwodnionej z czasem niebieskości oczu, która teraz bladą magmą usiłowała nieomylnie wylać się naniego.

– A wy… Wy zapomnieliście, że człowiek żyje, by żyć! Żyć, a nie zdychać z głodu życia lub ciągle pamiętać najgorsze – wyrzucił z siebie na jednym oddechu, a choć mówił nowy on, bo stary by tak nie przemówił, brzmiał niepokojącowysoko.

Do Błękitnej i pozostałych staruszek świata, z matką na czele, która myślała dokładnie w ten sposób, gderających, że starczyć powinno minimum istnienia, cokolwiek miało znaczyć, a cała reszta to zbędna dekoracja, całkiem jakby zaspokojenie głodu życia ograniczało się niemal wyłącznie do napchania żołądka. Oczywiście jeśli ta tu drobinka przeżyła wojnę i głodowała, współczuje, a przynajmniej próbuje, bo nigdy nie głodował, lecz to nie powód, by uważać całą resztę za… O, doskonale wiedział, o co jej chodzi, posądziła go o niepotrzebną do niczego najpróżniejszą próżność, o fanabe…

By nie zacząć jej wygrażać, jedyny pozytywny aspekt wychowania matki, samej wygrażającej tylko do telewizora, uchwycił się regału. Tribale rozciągnęły się przed pomarszczonym noskiem niczym powiększona porcja sushi z ulotki reklamowej pobliskiego baru. Chwilę przyglądała się im, po czym podniosła wskazujący palec i powoli, niemal metodycznie, przesunęła nim wzdłuż folii od jego dłoni po łokieć, jakby sprawdzała, czy dobrze wytarł z półki kurz, więc aż się wzdrygnął, jeden z negatywnych aspektów wychowania matki: zobaczymy, czy dokładnie posprzątałeś… To, co zrobiła, było jednak tak zaskakujące, że Irek Szczęściarz zaskoczył sam siebie. Jako człowiek wreszcie wolny postanowił po nowemu uznać, że… niech będzie, że staruszka przesuwa opuszką jak po klawiaturze, niczego nie sprawdzając, a tylko napawając się gładkością klawiszy, jakby za chwilę miała na nich zagrać coś staroświeckiego. Czyż dając sobie szansę, nie powinien był dać jej innym, a życie nie miało być wreszcie piękne? Klawiatura to przecież cośpięknego.

Lecz Błękitna podniosła nagle palec z jego łokcia jak zwodzony most w obronie przed barbarzyńcami i wycofała wprost pod lewy rękaw swego cienkiego sweterka, zadzierając go na tyle wysoko, by zobaczył… Ojej. I wówczas faktycznie rozbrzmiała w nim staroświecka muzyka, inna niż chciałby, odpowiednia do okoliczności, nawet dwie, fortepianowe, wiadomo co: najwznioślejszy z polonezów nałożony na żałobny marsz, najbanalniejsza ścieżka dźwiękowa, nieodmiennie towarzysząca filmom i zdjęciom, naktórych…

– Mojego nie zapakowali – stwierdziła, jakby tylko o to miała do nich żal.

A może jednak z niego kpiła?

Ze sklepowych głośników popłynęło disco polo, realne, idiotyczne tło idiotycznejsytuacji.

Przy wyblakłym seledynie niegdyś pewnie granatowego numeru rozwodniona niebieskość jej oczu zdawała się intensywna jak sierpniowe niebo. Nie chciał patrzeć, ani na tatuaż, ani w te oczy, nie wiedział, co powiedzieć. Drugą ręką chwycił za rulon folii, by po prostu zwiać. I wówczas staruszka wykonała następny zdumiewający ruch: ciach! I przykleiła swoją rączkę do jego tribali, nadal zwisających z półki. Na szerokiej, męskiej łapie, stworzonej z ich dwóch, rachitycznych, numer wydał mu się jeszcze jednym ornamentem Klimta, szlaczkiem z wiosennych listków. A jej? Czy mógł jej się w ogóle wydać czymś ponad to, czym był? Przyglądała się w milczeniu osobliwej zbitce i niczego nie potrafił z jej twarzywyczytać.

– Przepraszam – miauknął jak poprzedni on, cieniutko i na wszelki wypadek.

– Głos do impostacji – orzekła, nie podnoszącwzroku.

Nie znał tego słowa, lecz jeśli impostacja oznaczała kasację, to ten głos już został skasowany, powrócił, by przeprosić, jak nakazywała matka. Nie musisz mówić za co, wystarczy, że przeprosisz. Lecz tamto życie miał już za sobą, teraz będzie przepraszał tylko za coś, konkretnie, nie za jakieś swoje ogólne istnienie. Więc za co? Że musi iść, choć nie musiał? Że dawno nie było wojny i zapomniał, choć nie zapomniał? Że nastąpiło żenujące i tragiczne pomylenie intencji? Za dużo by wyjaśniać, oderwał więc rękę od półki i tym samym od rączki staruszki.

Tribale zastygły w powietrzu niczym ozdobny miecz, a raczej szabelka, z którą niemal w tym samym momencie skrzyżował się sztylecik, bo w mgnieniu oka, ojej, jaki refleks, starsza pani przystawiła doń swą rączkę prostopadle, tak, że numer, jeśli wciąż był numerem, zdawał się przechodzić po jego wzorze jak seledynowa gąsienica, wbrew Klimtowi i w poprzek zdrowemurozsądkowi.

– Tak też – stwierdziłakrótko.

Tak też obraził jej uczucia? Czy może jednak pod błękitnymi włosami nie wszystko już pracowało jak należy, ścichapęk było, jak to w tym wieku, normalnie i nagle komedia, bo umysł z cichapękł.

– Nie chciałem, przepraszam. – Otóż to, przepraszał, bo nie chciał, konkretnie, nie za abstrakcyjny i poniżający całokształt. – Do widzenia! – zapiszczał tyleż pojednawczo, ile grzecznie, unikając jej wzroku, i przerwał pojedynek, a wyplątując rękę, sprawdził, czy ona aby nie ma ze sobą ciężkiego koszyka lub torby z zakupami, zupełnie jakby za przykrość, jaką jej sprawił, wystarczyłoby pomóc w niesieniu tego koszyka lub tej torby.

Nie miała żadnych bagaży, za to chyba jeszcze coś do powiedzenia, ponieważ otworzyła usta. Nie mógł do tego dopuścić, to miał być niezapomniany dzień, lecz nie dlatego, że odbył w sklepie nieoczekiwaną rozmowę o obozach, a może i o Holokauście. Odwrócił się i ruszył przed siebie, rozpędzając się jak Szewińska, pędziłam do autobusu jak Szewińska kończąca sztafetę, mawiała przecież matka, zawsze za późno wychodząca do pracy. I z tą sztafetą było mu teraz dosłowniej niż matce, czyż nie biegł do kasy z pałeczką w postaci rulonu folii spożywczej, niemal slalomemgigantem?

Sprawdzić, co to ta impostacja, nakazał sobie w drodze do domu, jeśli od czapy lub w ogóle nie istnieje, znaczy: kuku na muniu, mamuniu. I żeby więcej o tym nie myśleć, zatrzymał się jeszcze przy kwiatach na targu. Zrobi to wreszcie, kupi, dziś jest idealny moment, śliczne, świeżo ucięte, choćby miał je postawić w butelce, bo w domu nie było żadnego wazonu. Nie mogło być, matka nigdy nie wróciłaby z targu lżejsza o parę złotych za coś tak nietrwałego. Jemu też nie pozwalała ani przyjaciółkom.

Co innego doniczki, doniczuszki, doniczeńki, uwielbiała je, ukochane czerwone tulipanki z cebuleczek, jakkolwiek by patrzeć, były nietrwałe trwalej, a odkąd za doniczki, doniczuszki, doniczeńki robiły tandetne, plastikowe kubki, w tej samej cenie co cięte albo tańsze. Parapety wyglądały jak grobowce, o tym, że człowiek musi oddychać, przypominały mikroskopijne lufciki, też nieczęsto uchylane, bo po co, skoro z ulicy dochodzi tylko smród? Jeden z grobowców przeniósł w całości na prawdziwy grób, wokół płyty zmieściło się akurat dwanaście doniczuszek, nie musiał robić się lżejszy na przycmentarnym straganie. Dwa pozostałe uprzątał wiele miesięcy, aż w krokusach chyba wybuchło szambo, begonie zmieniły się w szubieniczki, a tulipanki w wenerycznie chore penisy, jakie niechcący obejrzał na antypornograficznej stronie, która wskoczyła mu w ekran i długo nie chciała zniknąć. Tak więc matka, zgodnie z własną doktryną i wpajaną mu nauką, znikała powoli, niezauważenie, bez rewolucji, przepraszając na wszelki wypadek, nie zmieniając nic, póki nie zmieni się samo w coś, co będzie nieodwołalnie czyminnym.

– Wybrał pan? Może w doniczce?

– Nie! – Wystraszył się i tubalnego głosu, który powrócił w pełnej krasie, i ostrego, rewolucyjnego sprzeciwu. – Tulipany wezmę. Żywe! Trzy!

Żywe, żywe, zżymała się matka za plecami, żywe to właśnie w doniczce są, martwe, ucięte kwiaty są martwe! Martwe to są sztuczne, podjęła kiedyś jedna z przyjaciółek. Sztuczne to w ogóle nie kwiaty, oświadczyła, całanieprawdziwa.

– Żółte. – Zawsze najbardziej podobały mu się żółte. – Nie, czerwone proszę. – I wskazał je władczo  t ą  ręką, jakby kwiaciarka nie rozumiała popolsku.

Gdy wszedł wreszcie do mieszkania, zaintonował coś, co wydało mu się hip-hopem, wymachując rulonem folii w stronę ściany starych fotografii w sposób też, jego zdaniem, hiphopowy. Je-je-je u-u-u!

Hip! Do matki, która powiesiła się w przedpokoju z brzuchem, z którego miał się niebawem wydobyć na ten, od dziś piękniejszy świat. Hop! Do ojca, niezapamiętanego, lecz nigdy niewyciętego z ciążowego zdjęcia, choć odgrażała się ciągle, że to zrobi, ale ramkę miało cenną i rzeźbioną, więc bała się, że przy operacji kastracji wykastruje także antyk. Czy gdyby to jednak zrobiła, gdyby nie wchodził codziennie do domu wprost na ich troje w jedynym wspólnym ujęciu, gdyby nie szeptało mu od małego, że źródłem ucieczki ojca był ów brzuch, czy wówczas byłby innym człowiekiem? Hip! Może niewinien, umiałby postawić się matce. Hop! Powiedzieć jej: ty to ty, a ja to ja, nawet gdyby odrzekła: ty to ja!

Teraz im powie, teraz im wszystkim powie. Nie wie jeszcze co, ale powie, wygarnie!

Je-je-je u-u-u!,wyrapował nad kanapę w stołowym, w stronę czterolatka z mamusią pomagającą mu stawiać babki w piaskownicy, czternastolatka przy stole z mamą liczącą z nim jakieś zadanie, czterdziestolatka z matką, Ciechocinek wita, wciąż liczącą, choć już nie z nim, lecz na niego… Ramki tandetne, tekturowe, pół wieku życia w kartonie. Hop! Rzucił rulon na kanapę. Od miesięcy mógł wszystko rzucać, gdzie chciał, lecz dopiero dziś był do tego zdolny, mimo że natychmiast, chyba z którejś ramki, zagderała: lepiej od razu na miejsce, czyli folia kuchenna do kuchni, pomyśl, kochanie, po co potem przekładać, szkoda czasu! Ba, może dlatego mieli zawsze tyle czasu, że aż wstyd?

A teraz ma go tak mało, tak mało, coraz mniej, jeszcze mniej niż mniej, ponieważ dobry czas jest szybszy niż zły, pędzi na złamanie karku, póki ci go nie połamie, i nawet jeśli z tribali płynęło tyle siły, nie zatrzymająnic.

Czym właściwie były? Dziaraczka wyjęła smartfon i pokazała mu kilka wzorów, o, właśnie takie coś widziałem pod szpitalem, pisnął na właściwy widok. Tribale?, roześmiała się, trochę przestarzałe… Też nie jestem młody, wszedł jej w słowo. Ale spoko, zaczynają wracać, dokończyła, więc i on powrócił do idealnej wizji siebie nieprzestarzałego. Zaraz się dowie, czym są te cudowne tribale. Włączył komputer, przedpotopową stacjonarkę z dużym ekranem, do której znów chętnie siadywał od chwili, gdy nie musiał już chować swego życia w komórce z internetem, której matka by nie obsłużyła.

Jeśli coś chował, to niewiele, rzadkie i głównie nieudane negocjacje z czatowymi dziwkami, choć czy jeśli dziwka kręci nosem i wybiera sobie klientów, pozostaje dziwką? Na wysłaną podobiznę podwyższali cenę albo przestawali pisać, łatwiej było mu dorwać kogoś w realności, upić i szepnąć, że jeszcze dostanie parę groszy. Z niewyglądem, niewiekiem i bez specjalnych atutów, za grosz nie posiadał sprytu, by komuś, kto na seksportalu nawiązał z nim niehandlowy kontakt, wysłać cudze zdjęcie, a potem, na spotkaniu, błagać o litość, o jeden malutki, szybciutki sztosik, wykorzystując ślepe napalenie delikwenta, tak więc sieć nie była mu szczególnie pomocna.

Tribale, wpisał w Google i wyskoczyły mu dziesiątki linków.

Czego oczekiwał? Poza tym, czego zaczynał doświadczać, oczekiwał magii, bo skoro jego żywiołem pozostawały parki po zmroku i wucekwadranse w cieniu, niezbyt da się dziarą wabić przeciwnika, nawet w ciepłe dni. Magia miała działać tak, by nigdy już nie było cieniutko. Nie ma nic straszniejszego niż okres kompletnej posuchy. Po dwóch, trzech tygodniach pecha na całej linii zdychał jak afrykańskie zwierzęta bez deszczu, wydawało mu się, że jeszcze dzień, dwa bez wywąchania i wylizania, a zwyczajnie oszaleje, nie będzie mógł żyć, czyli potakiwać w pracy i w domu. Z samym wystawieniem się ostatecznie sobie radził, lecz smaku i zapachu żywego ciała nie dało się zastąpić niczym, nawet ulubioną nogą od nigdy nienaprawionego taboretu: najbezpieczniejszym dildem świata, bo niewidocznym.

Trzymał ją za tapczanem, matka znajdowała te nogę wielokrotnie, pytając, kiedy naprawi taboret, tak jak wszędzie znalazłaby dildo, gdyby zdecydował się je kupić w raz po raz obwieszczanej w jego komórce promocji. Noga zza tapczanu, higieniczny, plastikowy woreczek spożywczy wykradziony z kuchni, idealnie mieszczący mniej więcej jej dwadzieścia wystarczających centymetrów, ciut kremu Nivea i… byle cicho, najciszej, choćby miał się pod kołdrą udusić i setny raz odpowiadać na pytanie, dlaczego znów pudełko Nivea nie leży w łazience. I choć wraz z domowym potakiwaniem odpadły wszelkie pytania, a z pośmiertnego ubezpieczenia matki starczyło na luksusowe, końskie dildo, którego nie musiał ukrywać, reszta pozostawała bez zmian. Prawie, bo do Skaryszaka na razie nie pójdzie, podobno znowu biją, ale za Muzeum Wojskawciąż atrakcyjnie.