Matki - Brit Bennett - ebook

Matki ebook

Bennett Brit

4,1

Opis

Brit Bennett
WEDŁUG NATIONAL BOOK FOUNDATION JEDNA Z PIĄTKI NAJBARDZIEJ OBIECUJĄCYCH AMERYKAŃSKICH PISARZY
PONIŻEJ 35. ROKU ŻYCIA
Przedstawiona z dwóch perspektyw, niezwykła w swojej zwyczajności opowieść o zamkniętym kręgu mieszkańców nadmorskiego miasteczka na południu Kalifornii – o dziewczyńskiej przyjaźni, seksie, religii, rodzinie. O dzieciach, także o tych, które się nie narodzą. A przede wszystkim o matkach…

To ostatnie wakacje, zanim Nadia Turner wyjedzie na studia. Bez żalu myśli o pozostawieniu ojca i domu, który po samobójczej śmierci Matki stał się przygnębiającym miejscem. Nic nie zmieni jej planów, ani przyjaźń z Aubrey, ani romans z Lukiem, synem miejscowego pastora, ani nieplanowana ciąża.
Po latach Nadia, Luke i Aubrey, uwikłani w związek, w którym wciąż słychać echa tamtego lata, nie będą mogli uwolnić się od pytania: Co by było, gdyby…
DLA WSZYSTKICH, KTÓRYM SPODOBAŁ SIĘ NOMINOWANY DO ZŁOTEGO GLOBU SERIAL HBO „NIEPEWNE” („INSECURE”)
Świetna… Szalenie absorbująca i niezwykle przejmująca. Nie do przegapienia!
„People”
Przykuwający uwagę debiut.
„The New Yorker”
Pięknie napisana, smutna – imponujący debiut bardzo młodej autorki.
„The Guardian”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (184 oceny)
80
61
33
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
onelady

Z braku laku…

matko, jakie to było nudne....
10
pouti

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia z pozornie prostą fabułą. Zakochani nastolatkowie, niechciana ciąża, wstydliwa aborcja, życie w samotności i kłamstwie. A pomiędzy tym wszystkim prawda o niezmiennej ludzkiej naturze. Potrzebie miłości i poszukiwaniu prawdy przy jednoczesnym zagubieniu i zakładaniu masek. Bo każdy ma coś do ukrycia przed światem. Z potrzeby lub z konieczności.
00
kto28

Całkiem niezła

Przeczytałem. - I co? W zasadzie nic szczególnego. Zapowiada się ciekawie, ale koniec trąci moralitetem. Jest to dość solidnie złożona książka, po której raczej nie zostanie mi żadne wspomnienie.
00
palmtrees

Z braku laku…

Historia trzech młodych osób, których losy na przestrzeni lat wielokrotnie się przeplatają nie porwała mnie. Przez całą powieść czekałam, aż coś się wydarzy, coś co mnie porwie, wzruszy, wkurzy... cokolwiek. A tu nic, nuda. Z braku laku można przeczytać, ale raczej nie polecam.
00

Popularność




O książce

Przedstawiona z dwóch perspektyw, niezwykła w swojej zwyczajności opowieść o zamkniętym kręgu mieszkańców nadmorskiego miasteczka na południu Kalifornii – o dziewczyńskiej przyjaźni, seksie, religii, rodzinie. O dzieciach, także o tych, które się nie narodzą. A przede wszystkim o matkach…

To ostatnie wakacje, zanim Nadia Turner wyjedzie na studia. Bez żalu myśli o pozostawieniu ojca i domu, który po samobójczej śmierci matki stał się przygnębiającym miejscem. Nic nie zmieni jej planów, ani przyjaźń z Aubrey, ani romans z Lukiem, synem miejscowego pastora, ani nieplanowana ciąża.

Po latach Nadia, Luke i Aubrey, uwikłani w związek, w którym wciąż słychać echa tamtego lata, nie będą mogli uwolnić się od pytania: Co by było, gdyby.

BRIT BENNETT

WEDŁUG NATIONAL BOOK FOUNDATION JEDNA Z PIĄTKI NAJBARDZIEJ OBIECUJĄCYCH AMERYKAŃSKICH PISARZY PONIŻEJ 35. ROKU ŻYCIA

britbennett.com

Tytuł oryginału:

THE MOTHERS

Copyright © Brittany Bennett 2016

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2017

Polish translation copyright © Izabela Matuszewska 2017

Redakcja: Marta Gral

Projekt graficzny okładki: Rachel Willey

Opracowanie graficzne okładki polskiej: Katarzyna Meszka

ISBN 978-83-6578-115-4

WydawcaWYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.(dawniej Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.)Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawawww.wydawnictwoalbatros.comFacebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em.eu

Mamie, tacie, Briannie i Jynnie

1

Zpoczątku w to nie wierzyłyśmy, no bo sami wiecie, jak ludzie w kościele plotkują.

Tak jak wtedy, kiedyśmy myślały, że Pierwszy John, nasz główny zakrystian, zdradza żonę, bo sekretarka pastora, Betty, przyłapała go na gruchaniu z jakąś kobietą przy lunchu, w dodatku młodą i wystrojoną, z tych, co cho dząc, kręcą tyłkiem, chociaż po co właściwie ona czymś kręciła przed człowiekiem żonatym od czterdziestu lat? Można chłopu wybaczyć pojedynczy skok w bok, ale żeby romansować z taką pannicą przy rogalikach z masłem w ogródku cukierni? Ale zanim zdążyłyśmy naprostować Pierwszego Johna, zjawił się w najbliższą niedzielę w Wieczerniku z żoną i młodą kołyszącą biodrami wnuczką brata, która przyjechała z Fort Worth w odwiedziny.

No więc kiedy usłyszałyśmy o tamtym, pomyślałyśmy wpierw, że to właśnie tego rodzaju sekret, chociaż trzeba przyznać, że ta historia trąciła czym innym. Miała inny posmak. Wszystkie dobre tajemnice mają swój posmak, zanim wyjdą na jaw, i gdybyśmy poobracały ją trochę w ustach, poczułybyśmy kwaśny smaczek niedojrzałego sekretu, za wcześnie zerwanego, skradzionego i puszczonego w obieg, zanim nadeszła jego pora. Aleśmy go nie posmakowały. Podzieliłyśmy się tą kwaśną historią, która rozpoczęła się tamtej wiosny, kiedy Nadia Turner zaszła w ciążę z synem pastora i pojechała do kliniki aborcyjnej w centrum miasta.

Miała wtedy siedemnaście lat. Mieszkała z ojcem, który służył jako marine, a jej matka pół roku wcześniej się zabiła. Od tamtej pory mówiło się, że dziewczyna zaczęła szaleć – młoda, przerażona, próbowała zamaskować przerażenie urodą. A była z niej ślicznotka – o bursztynowej cerze, długich jedwabistych włosach i oczach, co się mieniły na brązowo, szaro i złoto. Jak większość młodych dziewcząt przekonała się, że uroda czasem wyróżnia kobietę z tłumu, a czasem chowa ją w ukryciu, i jak większość młodych dziewcząt nie nauczyła się jeszcze rozpoznawać różnicy. Nasłuchałyśmy się mnóstwo historii o jej eskapadach na drugą stronę granicy, gdzie tańczyła w klubach nocnych Tijuany; o butelce po wodzie napełnionej wódką, z którą chodziła po liceum, o sobotach spędzanych na bilardzie z żołnierzami w bazie wojskowej; o wieczorach, które kończyły się w samochodzie jakiegoś mężczyzny. Może były to tylko opowieści, poza jedną, która okazała się prawdziwa – ostatnią klasę liceum Nadia spędziła w łóżku z Lukiem Sheppardem, a wiosną nosiła jego dziecko.

*

Luke Sheppard pracował jako kelner w restauracji Morska Chata Tłustego Charliego, która stała przy nabrzeżu i słynęła ze świeżego jedzenia, muzyki na żywo i rodzinnej atmosfery. Tak przynajmniej próbowała wmówić ludziom reklama w „San-Diego Union-Tribune”, jeśli ktoś był na tyle głupi, żeby w nią wierzyć. Ci, którzy od dawna mieszkali w Oceanside, wiedzieli, że obiecywane świeże jedzenie to kilkudniowa ryba z frytkami, dusząca się pod lampą grzewczą, a muzykę na żywo, jeśli była, wykonywało kilku obszarpanych nastolatków w podartych dżinsach, z wargami naszpikowanymi agrafkami. Nadia Turner również wiedziała o restauracji Tłustego Charliego rzeczy, które nie mieściły się w gazetowych ogłoszeniach, na przykład że torebki po nachosach serowych idealnie nadają się na ukrycie butelki albo że szef kuchni sprzedaje najlepszą trawkę na północ od granicy. Wiedziała, że nad barem wiszą żółte koła ratunkowe i dlatego trzej czarnoskórzy kelnerzy po wyjątkowo długich dniach pracy nazywają knajpę statkiem niewolników. Znała wiele sekretów Tłustego Charliego, ponieważ powiedział jej o nich Luke.

– Paluszki rybne? – pytała.

– Wodniste jak rzadkie gówno.

– A ravioli z owocami morza?

– Nie dotykaj nawet kijem.

– Co może być złego w ravioli?

– Wiesz, co dodają do tego świństwa? Starą rybę, która poniewierała się pod ręką.

– Super, w takim razie daj mi chleb.

– Jak go nie zjesz, to podamy go do innego stolika. Będziesz dotykała tych samych kromek, co jakiś gość, który cały dzień drapał się po jajach.

Tej zimy, kiedy zabiła się jej mama, Luke powstrzymał Nadię przed zamówieniem przekąski krabowej (imitacji krabów smażonych w głębokim smalcu). Zaczęła znikać po szkole. Wsiadała do autobusu i jechała, gdzie ją oczy poniosą. Czasem na wschód, do bazy Camp Pendleton, gdzie oglądała w kinie film albo grała w kręgle w Stars and Strikes, albo z żołnierzami w bilard. Najmłodsi rekruci czuli się zawsze samotni, więc zwykle trafiała na jakąś grupkę szeregowców z ogolonymi głowami, poruszających się niezdarnie w wielkich buciorach, tak że prędzej lub później lądowała w kącie i całowała się z którymś, dopóki od całowania nie zachciało jej się płakać. Kiedy indziej jeździła na północ, aż za Wieczernik, gdzie wybrzeże przypominało rubież. Albo na południe, na ładne, zadbane plaże, na których piasek był biały jak skóra wylegujących się na nim ludzi; plaże z drewnianymi promenadami i kolejkami górskimi; plaże za zamkniętymi bramami. Tylko na zachód nie mogła jeździć. Na zachodzie rozciągał się ocean.

Uciekała autobusami od przeszłości, od dawnego życia, kiedy po lekcjach gawędziła na parkingu z kolegami, czekając na naukę jazdy, lub siedząc na ławce, oglądała trening drużyny piłkarskiej, albo całą paczką jechali na hamburgery. Przesiadywała w Pijalni Soku Joja z dawnymi kumplami z pracy, tańczyła przy ognisku, a kiedy naszła ją chęć, wdrapywała się na barierki molo, ponieważ lubiła udawać, że się niczego nie boi. Zdziwiła się, uprzytomniwszy sobie, jak rzadko bywała wtedy sama, jakby jej dni przechodziły od jednej osoby do drugiej niczym pałeczka w sztafecie – nauczyciel matematyki przekazywał ją nauczycielce hiszpańskiego, ta chemikowi, następnie przejmowali ją koledzy i wreszcie w domu rodzice. Nagle pewnego dnia wyciągnięta dłoń mamy znikła i Nadia upadła z brzękiem na podłogę.

Nie potrafiła teraz znieść niczyjego towarzystwa – nauczycieli, którzy przyjmowali jej spóźnione prace z cierpliwymi uśmiechami; przyjaciółek, które przestawały żartować, kiedy przysiadała się podczas obiadu, jakby ich śmiech mógł być dla niej obraźliwy. Gdy na rozszerzeniu z wiedzy o społeczeństwie pan Thomas zlecił pracę w parach, jej koleżanki szybko znalazły sobie partnerki i Nadii została Aubrey Evans, wyobcowana dziewczyna z klasy, biegająca w przerwie obiadowej na spotkania Klubu Chrześcijańskiego, nie dlatego, żeby ładniej wyglądało w dokumentacji na studia (nie podniosła ręki, kiedy pan Thomas spytał, kto złożył podania na uczelnię), lecz ponieważ uważała, że Bóg chce, aby spędzała szkolne przerwy, planując zbiórki puszkowanej żywności. Aubrey Evans nosiła złotą obrączkę czystości, którą obracała na palcu w czasie rozmowy, i zawsze uczestniczyła w nabożeństwach w Wieczerniku – pewnie biedne nawrócone dziecko zagorzałych ateistów, starające się ze wszystkich sił poprowadzić rodziców ku światłu. Kiedy skończyły zadaną pracę, Aubrey nachyliła się do ucha Nadii.

– Chciałam powiedzieć, że bardzo ci współczuję – szepnęła. – Wszyscy się za ciebie modlimy.

Wydawało się, że mówi szczerze, ale jakie to miało znaczenie? Nadia ani razu od pogrzebu matki nie była w kościele. Zamiast tego jeździła autobusami. Pewnego popołudnia wysiadła w śródmieściu przed klubem Hanky Panky. Była pewna, że ktoś ją zatrzyma – wyglądała jak dziecko z tornistrem na plecach – lecz bramkarz, który siedział na stołku przy drzwiach i rozmawiał przez telefon, ledwo na nią spojrzał, gdy wślizgiwała się do środka. O trzeciej po południu we wtorek w klubie striptizowym panowała martwota, stoliki pod oświetloną sceną tonęły w mętnym półmroku, czarne rolety w oknach blokowały plastikowe światło z dworu, a w sztucznym mroku otyli biali mężczyźni w bejsbolówkach naciągniętych nisko na oczy siedzieli rozparci pod sceną, na której w świetle reflektorów tańczyła niemrawo białoskóra dziewczyna o piersiach kołyszących się jak wahadła.

W klubowej ciemności można zostać sam na sam ze swoim smutkiem. Ojciec Nadii znalazł pocieszenie w Wieczerniku. Chodził na dwie poranne niedzielne msze, na środowe wieczorne nauki biblijne, czwartkowe próby chóru, chociaż sam nie śpiewał, a próby były zamknięte. Nikt jednak nie miał serca wyrzucać go z kościoła. Wylewał swoją żałobę na kościelnej ławie, lecz Nadia ukrywała swój smutek w miejscach, gdzie nikt go nie mógł zobaczyć. Barman zbywał jej fałszywy dowód wzruszeniem ramion i nalewał jej drinka, po czym siadała w ciemnym kącie i przyglądała się pulsującym, wirującym nagim ciałom na scenie. Nie było wśród nich szczupłych młodych dziewcząt, które klub rezerwował na wieczory i weekendy; o tej porze występowały starsze kobiety o skórze oszpeconej rozstępami i cellulitem, z głowami wypełnionymi listą zakupów, żłobkiem lub przedszkolem. Jej matkę przejąłby grozą widok córki siedzącej w biały dzień w klubie striptizowym, mimo to Nadia powoli sączyła kolejne rozcieńczone drinki. Podczas jej trzeciej wizyty w klubie przysiadł się do niej stary Murzyn. Nosił czerwoną koszulę w kratę i szelki, a spod czapki z napisem Pacific Coast Bait & Tackle wystawały siwe kępki włosów.

– Co pijesz? – spytał, przysunąwszy sobie krzesło.

– A ty? – odpowiedziała pytaniem.

Roześmiał się.

– Ee, to dla dorosłych mężczyzn, nie takich kociąt jak ty. Przyniosę ci coś słodkiego. Lubisz słodycze, złotko? Wyglądasz na łasuszka?

Uśmiechnął się i położył dłoń na jej udzie. Na jasnym dżinsie odbijały się długie czarne paznokcie. Zanim zdążyła się odsunąć, do stolika podeszła Murzynka w średnim wieku w błyszczących stringach i biustonoszu. Jasnobrązowe smugi przecinały jej brzuch jak tygrysie pręgi.

– Zostaw dziewczynę, Lester – rzuciła. – Chodź, dam ci coś na pokrzepienie – zwróciła się do Nadii.

– Oj, Cici, przecież tylko rozmawiamy – odparł stary.

– Daj spokój, ten dzieciak jest młodszy od twojego zegarka.

Zaprowadziła Nadię do baru i wylała do zlewu resztę drinka. Potem narzuciła na siebie biały płaszcz i skinęła na dziewczynę, żeby wyszła z nią na dwór. Na tle ołowianego nieba płaskie zarysy Hanky Panky wyglądały jeszcze bardziej przygnębiająco. Na końcu budynku dwie białe dziewczyny paliły papierosy i podniosły ręce na powitanie, kiedy Cici i Nadia wyszły z klubu. Cici odpowiedziała równie leniwym pozdrowieniem i też zapaliła.

– Masz ładną buźkę – powiedziała. – To prawdziwy koloru oczu? Jesteś z mieszanego małżeństwa?

– Nie. To znaczy oczy są prawdziwe, ale nie jestem mieszanej krwi.

– Wyglądasz, jakbyś była. – Cici wydmuchała kłąb dymu. – Uciekłaś z domu? Nie patrz tak na mnie, nie zgłoszę cię. Tu ciągle przychodzą takie dziewczyny, żeby zarobić trochę grosza. To nielegalne, ale Bernie przymyka oko. Da ci trochę czasu na scenie, zobaczy, co potrafisz. Tylko nie licz na ciepłe przyjęcie. Niech tylko te jasnowłose zdziry zobaczą twój smagły tyłek! Od samej walki o napiwki wszystkiego ci się odechce.

– Nie chcę tańczyć.

– No to nie wiem, czego chcesz, ale tu na pewno tego nie znajdziesz. – Przysunęła się do do Nadii. – Wiesz, że masz przezroczyste oczy? Czuję, że widzę wszystko po drugiej stronie. I nic tam nie ma prócz smutku. – Pogrzebała w kieszeni i wyciągnęła garść pogniecionych jednodolarówek. – To nie miejsce dla ciebie. Idź do Tłustego Charliego i kup sobie coś do jedzenia.

Nadia nie drgnęła, lecz Cici wcisnęła jej pieniądze do ręki i zamknęła palce.

Mogła to zrobić. Mogła udawać, że uciekła z domu. Zresztą może na swój sposób to była prawda? Ojciec nigdy nie pytał, dokąd chodzi. Kiedy wracała późnym wieczorem, siedział po ciemku przed telewizorem. Zawsze wyglądał na zdziwionego, jakby nie zauważył nawet, że nie ma jej w domu.

*

Siedziała przy stoliku w głębi sali i przeglądała menu, kiedy z kuchni wyszedł Luke Sheppard w białym fartuchu na biodrach i czarnej podkoszulce z logo Tłustego Charliego opinającej się na umięśnionym torsie. Wyglądał tak samo przystojnie jak wtedy, gdy chodzili razem do szkółki niedzielnej, tylko wyrósł teraz na mężczyznę, ciemnoskórego, barczystego, z mocną szczęką pokrytą szczeciną kilkudniowego zarostu. I lekko utykał na lewą nogę, ale ten nierówny krok dodawał mu miękkości i wrażliwości. Zapragnęła go jeszcze bardziej niż kiedyś. Jej mama zmarła miesiąc temu i Nadię pociągali wszyscy ludzie, którzy potrafili nosić swój ból otwarcie, tak jak ona nie mogła. Nawet na pogrzebie nie płakała. Na stypie podchodzili do niej ludzie i mówili, jak dzielnie sobie radzi, a tata otoczył ją ramieniem. W czasie mszy siedział pochylony nad ławką i jego ramionami wstrząsał płacz, męski, bezgłośny, lecz jednak płacz, a Nadia po raz pierwszy w życiu zastanawiała się, czy to możliwe, że jest od niego silniejsza.

Ból duszy powinien zostać w środku. Cierpienie, którego nie można ukryć, wydawało jej się czymś bardzo osobliwym. Bawiła się skrzydełkiem jadłospisu, kiedy Luke kuśtykał w kierunku jej stolika. Jak wszyscy parafianie z Wieczernika śledziła ostatni mecz jego drugiego sezonu. Złapał piłkę wykopaną z otwarcia, przeciwnik wszedł zbyt brutalnie, kość pękła i rozcięła skórę. Lekarze orzekli, że przy odrobinie szczęścia będzie mógł normalnie chodzić, ale o powrocie do gry nie było mowy, więc nikt się nie zdziwił, kiedy władze uniwersytetu w San Diego cofnęły stypendium. Nadia nie widziała go od czasu, gdy wyszedł ze szpitala. W jej świadomości nadal leżał z nogą pod sufitem, otoczony wianuszkiem troskliwych pielęgniarek.

– Co tu robisz? – spytała.

– Pracuję – odparł i roześmiał się, lecz jego śmiech zabrzmiał zgrzytliwie, jakby ktoś ciągnął krzesło po podłodze. – A co u ciebie?

Nie patrzył na nią, przerzucał kartki bloczku z zamówieniami; zorientowała się, że słyszał o jej mamie.

– Jestem głodna – rzuciła.

– To wszystko, co u ciebie słychać? Że jesteś głodna?

– Mogę dostać przekąskę z krabów?

– Lepiej nie. – Przesunął jej palec po laminowanej karcie dań aż do nachos. – Spróbuj tego.

Trzymał delikatnie dłoń dziewczyny, jakby uczył ją czytać, wodził jej palcem po obco brzmiących słowach. Zawsze czuła się przy nim młodsza niż w rzeczywistości, jak na przykład dwa dni później, kiedy wróciła do restauracji i próbowała zamówić margaritę. Roześmiał się i wyrwał jej z ręki podrabianą legitymację.

– Daj spokój – powiedział. – Przecież ty masz ze dwanaście lat.

Zwęziła oczy.

– Odpieprz się – burknęła. – Mam siedemnaście.

Ale włożyła w te słowa zbyt dużo dumy i Luke znowu wybuchnął śmiechem. Nawet gdyby miała osiemnaście – które skończy dopiero w sierpniu – i tak uważałby ją za smarkulę. Chodziła jeszcze do liceum, a on miał dwadzieścia jeden lat i był już w college’u, prawdziwym, uniwersyteckim, a nie w jakiejś lokalnej dwuletniej szkole, po której ludzie obijali się parę miesięcy, zanim znaleźli pracę. Nadia złożyła papiery na pięć uczelni i czekając na odpowiedź, wypytywała Luke’a o życie studenckie – na przykład czy prysznice w akademikach są takie okropne, jak sobie wyobraża, i czy ludzie naprawdę wieszają skarpetki na klamkach, kiedy chcą zostać sami. Opowiadał jej o biegach w bieliźnie i imprezach w pianie, o tym, jak najwygodniej ułożyć sobie plan posiłków, jak zyskać dodatkowy czas na egzaminach, udając, że się jest dyslektykiem. Wiedział mnóstwo rzeczy, znał studentki, które chodziły na zajęcia w szpilkach i nosiły torebki zamiast plecaków, i spędzały wakacje na praktykach w Qualcomm albo California Bank & Trust, a nie sprzedając sok na plaży. Wyobrażała sobie siebie jako jedną z tych światowych dziewcząt w college’u i Luke’a, który przyjeżdża do niej samochodem albo jeśli wyjedzie do innego stanu, to przylatuje do niej samolotem na ferie wiosenne. Roześmiałby się, gdyby się dowiedział, jak go sobie wyobraża w swoim życiu. Często się z nią droczył, na przykład kiedy zaczęła odrabiać lekcje u Tłustego Charliego.

– Cholera – rzucił, przeglądając jej podręcznik do matematyki. – Ale z ciebie kujon.

Nie była kujonem, ale nauka przychodziła jej łatwo (mama często z tego żartowała, mówiąc, że miło dostawać piątkę z klasówki, do której przygotowywało się przez jeden wieczór). Nadia obawiała się, że liczba jej przedmiotów rozszerzonych może zniechęcić Luke’a, ale jemu podobało się to, że jest inteligentna. Widzisz tę dziewczynę, mówił do przechodzącego kelnera, to będzie pierwsza czarna pani prezydent, wspomnisz moje słowa. Takie teksty słyszy każda bardziej uzdolniona Murzynka, ale Nadia lubiła to jego gadanie, nawet kiedy się z nią przekomarzał na temat nauki – wtedy chyba jeszcze bardziej. Nie traktował jej jak ludzie w szkole, którzy omijali ją z daleka albo rozmawiali, jakby była z porcelany i od każdego szorstkiego słowa mogła się potłuc.

Któregoś wieczoru w lutym, kiedy odwiózł ją do domu, zaprosiła go do środka. Tata wyjechał na jakąś weekendową męską wyprawę organizowaną przez kościół, więc w domu panowała cisza. Chciała mu zaproponować drinka, jak to robią kobiety w filmach – podać pękaty kieliszek napełniony ciemnym, męskim trunkiem – ale słaba poświata księżyca zalśniła na pustym barku, a Luke przycisnął ją do ściany i pocałował. Nie powiedziała mu, że to jej pierwszy raz, ale wiedział. W łóżku trzy razy pytał, czy nie chce przerwać. Za każdym razem odpowiadała, że nie. Seks sprawił jej ból, a ona go pragnęła. Pragnęła, żeby Luke był jej uzewnętrznionym bólem.

Gdy nadeszła wiosna, wiedziała już dokładnie, o której Luke wychodzi z pracy, kiedy mogą się spotkać w ciemnym zaułku opuszczonego parkingu. Wiedziała, kiedy ma wolne noce – wtedy nasłuchiwała podjeżdżającego cicho samochodu, a potem mijała na palcach zamknięte drzwi sypialni ojca. Wiedziała, w które dni Luke pracuje na popołudniową zmianę. Przyjeżdżał wtedy do niej, zanim tata wrócił z pracy. Wiedziała, że nosi firmowe T-shirty o jeden numer za małe, ponieważ dzięki temu dostaje więcej napiwków. Że kiedy siada na brzegu łóżka, myśli niechętnie o czekającej go wielogodzinnej zmianie, więc ona również niewiele się odzywała, ściągała mu ciasną koszulkę przez głowę i gładziła po szerokich ramionach. Wiedziała, że po całym dniu pracy noga dokucza mu bardziej, niż chciał to przyznać, i czasem kiedy spał, przyglądała się cienkiej bliźnie pełznącej w stronę kolana. Ślad po kości – mocnej, ale jak wszystko inne tylko do czasu.

Wiedziała też, że Morska Chata świeci pustkami między lunchem a porą happy hour, więc kiedy dostała pozytywny wynik próby ciążowej, wsiadła do autobusu i pojechała, żeby mu o tym powiedzieć.

– O kurwa – brzmiały jego pierwsze słowa.

A potem:

– Jesteś pewna?

A potem:

– Ale pewna na bank?

A potem:

– Kurwa mać.

W pustej sali Tłustego Charliego Nadia topiła frytki w kałuży ketchupu, aż rozmakały i robiły się wiotkie. Oczywiście, że była pewna. Nie przychodziłaby do Luke’a z tą wiadomością, nie zawracałaby mu głowy, gdyby nie była pewna. Od wielu dni wypatrywała krwawienia, błagała chociaż o kilka kropelek, o małą plamkę, lecz widziała tylko bielutkie majtki. Tamtego ranka pojechała do publicznej przychodni położniczej w szarym, podupadłym budynku między rzędami sklepów na przedmieściach. W holu gąszcz sztucznych roślin prawie całkowicie zasłaniał pulpit recepcjonistki, która wskazała Nadii poczekalnię. Mało która z grupy młodych czarnoskórych dziewczyn podniosła wzrok, kiedy Nadia usiadła na krześle obok grubaski puszczającej balony z fioletowej gumy do żucia. Jej druga sąsiadka, w szortach na szelki, grała na komórce w tetrisa. Otyła biała recepcjonistka imieniem Dolores zaprowadziła Nadię w głąb sali, w ciasny kąt za parawanem, gdzie usiadłszy, stykały się kolanami.

– Powiedz mi, czy masz powody podejrzewać, że jesteś w ciąży? – spytała Dolores.

Nosiła szary powyciągany sweter z naszytymi bawełnianymi owcami i mówiła jak przedszkolanka – uśmiechając się i podkreślając każde zdanie łagodnym wzniesieniem głosu. Musiała uważać ją za idiotkę – kolejną naiwną Murzynkę, która nie miała dość rozumu, aby upierać się przy prezerwatywach. Tylko że oni z Lukiem prawie zawsze ich używali. Zrobiło jej się głupio, kiedy pomyślała, jaka spokojna się czuła z tym prawie bezpiecznym seksem. To ona miała być w ich związku inteligentniejszą połową. To ona miała rozumieć, że wystarczy jeden błąd, żeby zniszczyć sobie przyszłość. Znała dziewczyny, które zaszły w ciążę. Człapały po szkole w koszulkach bez rękawów i sportowych bluzach opinających się na brzuchu. Nigdy nie widziała chłopaków, którzy byli za to odpowiedzialni – ich nazwiska spowijał obłok tajemnicy, ulotny jak plotka, lecz nie mogła przestać zauważać tych dziewcząt z wielkimi, owocującymi brzuchami. Kto jak kto, ale ona powinna być mądrzejsza. Sama była owocem błędu swojej matki.

Naprzeciwko niej Luke pochylał się nad stolikiem i na przemian zaciskał i rozprostowywał palce, tak jak to robił na boisku, czekając przy linii autowej. Kiedy w pierwszej klasie oglądała mecz, prawie nie zauważała całej reszty drużyny. Jak by się czuła, gdyby dotykały jej te dłonie?

– Myślałem, że jesteś głodna – powiedział.

Rzuciła frytkę na stertę. Przez cały dzień nic nie jadła. W ustach czuła słonawy posmak, jak przed wymiotowaniem. Wysunęła nogę z japonki i oparła bosą stopę na jego udzie.

– Gównianie się czuję – rzuciła.

– Chcesz coś innego?

– Nie wiem.

Odsunął się od stolika i zaczął wstawać.

– Przyniosę ci coś…

– Ja nie mogę go mieć – oświadczyła.

Luke znieruchomiał.

– Czego? – spytał.

– Nie mogę mieć dziecka – odparła. – Kurwa, nie mogę teraz zostać matką. Idę na studia, a tata…

Nie potrafiła wykrztusić tego na głos – słowo „aborcja”wydawało się takie odstręczające i mechaniczne – ale przecież Luke zrozumiał, prawda? Jemu pierwszemu powiedziała, że przyjęli ją na Uniwersytet Michigan. Chwycił ją w ramiona, zanim dokończyła zdanie, prawie zadusił ją w objęciach. Na pewno zrozumie, że nie wolno jej zmarnować tej jedynej szansy na wyrwanie się z domu, od milczącego ojca, na którego twarzy uśmiech nawet nie dosięgnął oczu, kiedy pokazała maila z uczelni. Będzie mu lepiej, jeśli ona wyjedzie, jeśli przestanie mu przypominać o wszystkim, co utracił. Skoro dostała szansę ucieczki, nie może pozwolić, żeby dziecko przykuło ją do tego życia.

Jeśli Luke zrozumiał, to tego nie powiedział. Z początku w ogóle się nie odzywał. Ciężko i powoli usiadł z powrotem na krześle. Wyglądał teraz jeszcze starzej niż zwykle, nieogolona twarz wydawała się zmęczona i wymizerowana. Sięgnął po jej bose stopy i położył na swoich kolanach.

– Dobrze – odezwał się łagodniej. – Dobrze. Co trzeba zrobić?

Nie próbował jej przekonywać. Doceniała to, chociaż w głębi duszy chowała nadzieję, że zrobi coś staromodnego i romantycznego, może na przykład poprosi ją o rękę. Nie przyjęłaby jego oświadczyn, ale byłoby miło, gdyby spróbował. Zamiast tego spytał, ile pieniędzy potrzebuje. Poczuła się głupio – nawet nie pomyślała o czymś tak przyziemnym, jak opłata za zabieg, ale Luke obiecał, że skołuje kasę. Kiedy nazajutrz wręczył jej kopertę, poprosiła, żeby nie czekał z nią w klinice.

Potarł ręką kark.

– Jesteś pewna? – spytał.

– Tak – odparła. – Odbierz mnie tylko po zabiegu.

Czułaby się znacznie gorzej, mając publiczność. Czułaby się słaba. Luke widział ją nagą, wchodził w jej ciało, lecz z jakiegoś powodu myśl, że miałby również zobaczyć jej strach, przekraczała granice intymności, na które była gotowa przystać.

W dniu wyznaczonej wizyty pojechała wczesnym rankiem do kliniki aborcyjnej. Dziesiątki razy mijała niepozorny szarobrązowy budynek niknący w cieniu Bank of America, lecz nigdy nie zastanawiała się, jak wygląda w środku. Kiedy autobus kluczył ulicami w kierunku plaży, wyglądała przez okno i wyobrażała sobie sterylne białe ściany, ostre narzędzia na tacach, otyłe recepcjonistki w workowatych swetrach, prowadzące zapłakane dziewczyny do poczekalni. Tymczasem zobaczyła przestronny, jasny hol i ściany w kremowym kolorze, który miał pewnie jakąś wymyślną nazwę, jak kość słoniowa albo écru. Na dębowych stołach obok stert magazynów stały niebieskie misy wypełnione muszlami. Nadia usiadła jak najdalej od drzwi i udawała, że czyta „National Geographic”. Obok niej rudowłosa dziewczyna, mamrocząc coś pod nosem, rozwiązywała krzyżówkę, a jej chłopak siedział pochylony nad komórką. Był jedynym mężczyzną w pomieszczeniu, więc może ruda czuła się lepsza, bardziej kochana, chociaż wcale nie wyglądał na troskliwego – nie rozmawiał z nią ani nie trzymał jej za rękę, co na pewno zrobiłby Luke. Po drugiej stronie sali równie młoda Murzynka w obcisłej żółtej sukience chlipała w rękaw dżinsowej kurtki. Obok niej siedziała matka – przysadzista kobieta z fioletową różą wytatuowaną na ramieniu. Skrzyżowała ręce na piersi i sprawiała wrażenie nachmurzonej albo może tylko zmartwionej. Dziewczyna wyglądała na jakieś czternaście lat, a im głośniej pociągała nosem, tym usilniej wszyscy starali się nie patrzeć w jej stronę.

Nadia zastanawiała się, czy wysłać SMS-a do Luke’a. Jestem. Wszystko w porządku. Ale niedawno zaczął pracę, a i tak wystarczająco się denerwował. Powoli przewracała kartki czasopisma, lecz jej wzrok umykał co chwila w stronę blondynki w rejestracji, uśmiechającej się do swoich słuchawek, albo na samochody za oknem lub na niebieską misę z muszlami. Jej mama nie znosiła plaż i brudnego piachu pełnego niedopałków, ale uwielbiała muszle, więc kiedy szli nad morze, spędzała całe popołudnie, brodząc po brzegu i schylając się, aby wyciągnąć jakiś okaz z wilgotnego piasku.

– Uspokajają mnie – powiedziała kiedyś. Trzymała Nadię na kolanach i uważnie obracała w palcach muszelkę. Lśniące wnętrze mieniło się lawendowo-zielonymi odcieniami.

W drzwiach pojawiła się czarnoskóra pielęgniarka z siwiejącymi dredami i wyczytała jej nazwisko z kartki na metalowej podkładce.

– Turner!

Kiedy Nadia zbierała swoje rzeczy, kobieta obrzuciła wzrokiem jej czerwoną bluzkę, obcisłe dżinsy i czarne szpilki.

– Powinnaś włożyć coś wygodniejszego – zauważyła.

– W tym mi jest wygodnie – odparła Nadia.

Czuła się jak trzynastolatka w gabinecie dyrektora, który ją poucza, jak powinna się ubierać do szkoły.

– Spodnie dresowe – rzuciła pielęgniarka. – Czy nikt ci o tym nie powiedział, kiedy dzwoniłaś?

– Powiedział.

Kobieta pokręciła głową i ruszyła w głąb korytarza. W przeciwieństwie do mijanych szczebioczących wesoło białoskórych pielęgniarek w różowych fartuchach i gumowych klapkach ta sprawiała wrażenie znużonej, jakby naoglądała się w życiu tyle, że nic jej nie mogło zaskoczyć, nawet głupio wystrojona dziewczyna z niewyparzoną buzią, która nie miała nikogo, kto by jej towarzyszył w poczekalni. Nie widziała w niej nic szczególnego – ani dobrych ocen, ani urody. Nadia była dla niej tylko kolejną murzyńską smarkulą, która wdepnęła w kłopoty i usiłowała się z nich wyplątać.

W gabinecie, w którym robiono USG, lekarz spytał, czy chce widzieć monitor. To nie jest wymagane, oznajmił, ale na niektóre kobiety działa jak katharsis. Odparła, że nie chce. Słyszała kiedyś o szesnastoletniej dziewczynie z liceum, która urodziła na plaży i zostawiła tam dziecko. Aresztowano ją, ponieważ wróciła, aby powiedzieć policjantowi o noworodku leżącym na piasku, a ten odkrył, że to ona jest jego matką. Nadia zawsze się zastanawiała, skąd o tym wiedział. Może w reflektorach radiowozu zobaczył krew płynącą jej po nogach albo poczuł zapach mleka wyciekającego z jej piersi. A może dziewczynę zdradziło coś zupełnie innego. Tkliwy gest, kiedy oddawała niemowlę, czujność w oczach, gdy mężczyzna wycierał piasek z miękkich włosków maleństwa. Może odchodząc, widział matczyną miłość, która rozciągała się niczym złota nić między młodą kobietą a porzuconym dzieckiem. Coś ją zdradziło, lecz Nadia nie popełniłaby tego błędu. Nie zawróci. Nie zawaha się, nie pozwoli sobie kochać ani nawet poznać swojego dziecka.

– Proszę po prostu zrobić, co trzeba – powiedziała.

– A jeśli to będą wieloraczki? – spytał radiolog, obracając się do niej na stołku. – Bliźniaki albo nawet trojaczki?

– A jakie to ma znaczenie?

Wzruszył ramionami.

– Niektóre kobiety chcą wiedzieć.

Już i tak wiedziała za dużo, na przykład że to chłopiec. Chociaż tak naprawdę było za wcześnie, żeby określić płeć, lecz ona czuła w ciele jego obcość, coś, co było jej częścią, ale zarazem do niej nie należało. Obecność męskiej cząstki. Chłopca z gęstymi lokami i zmrużonymi w uśmiechu oczami Luke’a. Nie, o tym też nie wolno jej myśleć. Nie może sobie pozwolić na pokochanie dziecka ze względu na niego. Więc kiedy lekarz przesuwał głowicą po niebieskiej mazi na jej brzuchu, Nadia odwróciła głowę.

Po chwili radiolog przerwał badanie i znieruchomiał z urządzeniem zawieszonym nad jej pępkiem.

– Hm… – mruknął.

– Co? Co się stało?

Może wcale nie była w ciąży? To się mogło zdarzyć, prawda? Może próba wypadła błędnie albo dziecko wyczuło, że jest niechciane, i samo zrezygnowało. Odruchowo odwróciła głowę w stronę monitora. Ekran zajmowała ćwiartka koła wypełniona ziarnistym blaskiem, a w środku widniał czarny owalny kształt z jedną białą plamką w centrum.

– Pani macica jest idealnie okrągła – stwierdził radiolog.

– Co z tego? Co to znaczy?

– Nie wiem. Może ma pani nadludzkie moce.

Zaśmiał się, zataczając kółka po jej brzuchu. Nadia nie wiedziała, czego miałaby się spodziewać na ekranie – może zaokrąglonego czoła albo zarysu brzuszka. Ale nie tego – białej fasolki, którą mogłaby zasłonić kciukiem. Jak to światełko mogło być żywą istotą? Jak coś tak maleńkiego mogło przekreślić jej życie?

Kiedy wróciła do poczekalni, dziewczyna w dżinsowej kurtce otwarcie szlochała. Nikt na nią nie patrzył, nawet przysadzista kobieta, która siedziała teraz jedno krzesło dalej. Nadia nie miała racji, to nie mogła być jej matka. Matka przysunęłaby się do płaczącego dziecka, a nie oddaliła. Jej mama by ją przytuliła i wchłonęła łzy we własne ciało. Kołysałaby ją i nie wypuściła z objęć, dopóki pielęgniarka powtórnie nie wyczytałaby jej nazwiska, a tymczasem ta kobieta wyciągnęła rękę i uszczypnęła dziewczynę w kolano.

– Przestań się mazać – powiedziała. – Chciałaś być dorosła, to masz.

*

Zabieg trwa kilka minut, tak powiedziała pielęgniarka z dredami. Krócej niż serial w telewizji.

W chłodnej sali operacyjnej Nadia wpatrywała się w monitor, na którym migały zdjęcia plaż z całego świata. Z głośników pod sufitem płynęła medytacyjna muzyka z CD – gitara klasyczna na tle szumu rozbijających się fal. Powinna udawać, że leży na tropikalnej wyspie i pod plecami czuje drobinki białego piasku. Lecz kiedy pielęgniarka przyłożyła jej do twarzy maskę i kazała liczyć do stu, mogła myśleć tylko o dziewczynie, która porzuciła swoje dziecko na plaży. Może to bardziej naturalny sposób pozbycia się dziecka, którym kobieta nie może się opiekować? Ułożyć je na piasku i mieć nadzieję, że ktoś je znajdzie – starsze małżeństwo na wieczornym spacerze, patrol policyjny przeczesujący snopem latarki butelki po piwie. Lecz gdyby tak się nie stało, gdyby nikt go nie znalazł, wróciłoby do swojego pierwotnego domu – do oceanu takiego samego jak ten, który teraz w niej wzbierał. Woda wdarłaby się na brzeg, porwała je w objęcia i ukołysała z powrotem do snu.

Kiedy było po wszystkim, Luke nie przyjechał po nią do szpitala.

Godzinę po ostatnim telefonie została jedyną dziewczyną czekającą w sali pooperacyjnej. Zwinięta w kłębek na różowej leżance, z poduszką elektryczną przyciśniętą do obkurczającego się brzucha, wpatrywała się przez godzinę w półmrok pokoju. Nie widziała innych twarzy, lecz wyobrażała sobie, że wyglądają tak samo pusto jak jej. Może dziewczyna w żółtej sukience nadal wypłakiwała się na oparcie leżanki. A może ruda dalej rozwiązywała krzyżówkę. Może już to przedtem przechodziła albo miała już dzieci i nie mogła sobie pozwolić na więcej. Czy łatwiej przez to przejść, jeśli ma się już dziecko? Jak grzecznie odmówić drugiego dania, ponieważ jest się najedzonym?

W końcu wszystkie inne pacjentki wyszły i kiedy Nadia wyjęła telefon, żeby po raz trzeci zadzwonić do Luke’a, pielęgniarka z dredami przyprowadziła wózek. Niosła też papierowy talerzyk z herbatnikami i karton soku jabłkowego.

– Przez jakiś czas skurcze mogą być nieprzyjemne – uprzedziła ją. – Ale wystarczy przyłożyć coś ciepłego i przejdą. Masz w domu poduszkę elektryczną albo termofor?

– Nie.

– To podgrzej sobie ręcznik. Też dobrze działa.

Nadia miała nadzieję, że trafi jej się inna pielęgniarka. Widziała, jak inne siostry biegają wokół swoich podopiecznych, uśmiechają się do nich, ściskają za rękę. Tymczasem kobieta z dredami potrząsnęła przed nią talerzykiem.

– Nie jestem głodna – odparła Nadia.

– Musisz jeść. Nie mogę cię wypuścić, dopóki nie zjesz.

Nadia westchnęła i wzięła herbatnika. Gdzie jest Luke? Miała już dość tej kobiety, jej pomarszczonej skóry i niewzruszonego spojrzenia. Pragnęła znaleźć się we własnym łóżku, opatulić się kołdrą i położyć głowę na piersi Luke’a. Ugotuje sobie zupę i obejrzy jakiś film na laptopie, a potem zaśnie. Luke ją pocałuje i powie, że była bardzo dzielna. Pielęgniarka, która siedziała z nogą założoną na nogę, zmieniła ich położenie.

– Odezwał się ten twój przyjaciel? – spytała.

– Jeszcze nie, ale przyjedzie.

– Masz kogoś innego, żeby zadzwonić?

– Nie potrzebuję nikogo innego. On przyjedzie.

– On nie przyjedzie, dziecino – powiedziała pielęgniarka. – Masz kogoś innego?

Nadia podniosła wzrok, zdziwiona jej pewnością, lecz jeszcze bardziej słowem „dziecino”, miękkim jak bawełna. Zaskoczyło nawet samą pielęgniarkę, jakby przypadkiem ześlizgnęło jej się z języka. Tak samo jak po zabiegu, kiedy Nadia ocknęła się oszołomiona z narkozy i widząc przed sobą rozmazany obraz, powiedziała: „Mamusia?” z taką tkliwością, że pielęgniarka omal nie odpowiedziała „Tak”.

2

Gdyby Nadia Turner nas zapytała, ostrzegłybyśmy ją, żeby się trzymała od niego z daleka.

Wiecie, co mówią o dzieciach pastorów. W szkółkach niedzielnych biegają po kościele, wrzeszczą i mażą kredkami po ławkach; w gimnazjum syn ugania się za dziewczynkami i podwija im sukienki, a jego siostra maluje się szminką, tak że wygląda jak ladacznica; kiedy idą do liceum, chłopiec pali skręty na szkolnym parkingu, a córkę obmacuje w łazience syn diakona, bez słowa zsuwa rajstopy, które matka każe jej nosić, bo przecież damie nie wypada świecić w kościele gołymi nogami.

Luke Sheppard, barczysty, zuchwały piłkarz z opadającymi lokami i roześmianymi oczami. Och, każda z nas by jej powiedziała, żeby się trzymała od niego z daleka. Ale ona i tak by nie posłuchała. W końcu co mogą wiedzieć matki dewotki? Na pewno nie wiedzą, jak Luke trzymał ją za rękę, kiedy spali, albo jak bawił się jej włosami, kiedy się przytulała, albo jak trzymał jej stopy na kolanach, kiedy mu powiedziała o wyniku testu ciążowego. Mężczyzna, który przez całą noc splatał się z tobą palcami i trzymał w dłoniach twoje stopy, kiedy było ci źle, musi cię kochać, chociaż odrobinkę. Poza tym wszystkim co takie stare kwoki mogą wiedzieć?

Powiedziałybyśmy jej, że w sumie mamy nad nią przewagę kilkuset lat. Gdybyśmy ułożyły nasze życie jedno przy drugim, to urodziłyśmy się przed Wielkim Kryzysem, przed wojną secesyjną, a nawet przed samą Ameryką. Przez takie długie życie zdążyłyśmy trochę poznać mężczyzn. O tak, dziewczyno, zaznałyśmy ździebko miłości. Ździebko miodu pozostałe w pustym słoiku więzi słodycz w ustach dość długo, by zamaskować głód. Przebiegałyśmy językami po zębach, aby się delektować tą resztką najdłużej, jak się dało, i przez całe nasze długie życie nic nie pozostawiło większego niedosytu.

Dziesięć lat przed Nadią Turner odwiedziłyśmy klinikę aborcyjną w środku miasta. Ech, nie w tym celu, o jakim myślicie. Na długo zanim wybudowali klinikę, śmiałybyśmy się niczym Sara na myśl, że mogłybyśmy mieć dzieci, chciane czy niechciane. Byłyśmy już matkami, jedne z łona, inne z serca. Kołysałyśmy wnuki, uczyłyśmy okoliczne dzieci grać na pianinie, piekłyśmy placki dla chorych i zniedołężniałych. Każda z nas komuś matkowała, a wszystkie matkowałyśmy Wieczernikowi, więc kiedy kościół rozpoczął protest, to i my się przyłączyłyśmy. Nie myślcie sobie, że Wieczernik burzył się o każdy drobiazg, który mu się nie podobał. Nie wygrażał pięścią na filmy dla dorosłych; nie wykupywał dostaw z muzyką rap, żeby niszczyć płyty; nie wypisywał listów do Sacramento w sprawie zakazanych książek. Tylko raz nasz kościół wzniecił bunt – kiedy w latach siedemdziesiątych w Oceanside postawiono pierwszy klub striptizowy. Klub striptizowy kilka minut od plaży, gdzie bawiły się dzieci! Co będzie dalej? Dom rozpusty na molo? Może zamienić całą przystań w dzielnicę czerwonych latarni? Ale Hanky Panky otwarto i chociaż wszyscy się zgodzili, że to wrzód na ciele naszej społeczności, to równie zgodnie orzekliśmy, że klinika aborcyjna będzie o niebo gorsza. Istny symbol tych czasów. Skrobanka w samym centrum miasta, dostępna jak pączki w cukierni.

No więc rankiem w dniu zapowiedzianego protestu parafianie zebrali się przed niewybudowaną kliniką. Drugi John przywiózł kościelnym samochodem ludzi, którzy nie mieli własnych pojazdów, i siostrę Willis, która z dziećmi ze szkółki malowała transparenty. Nawet Magdalena Price, choć żadne sprawy Wieczernika nie mogły jej wyciągnąć zza pianina, przyjechała na demonstrację – jak to sama powiedziała – żeby zobaczyć, o co tyle hałasu. Chodziliśmy w kole wokół pastora, pierwszej damy i ich syna – wtenczas małego chłopca, który kopał nogą w piasku i wzbijał na chodnik tumany kurzu – a wielebny modlił się za niewinne dusze.

Nasz protest trwał tylko trzy dni (nie dlatego, że coś zachwiało naszymi przekonaniami, ale z powodu białych pieniaczy, którzy się do nas przyłączyli – niezrównoważone typki, które pewnego dnia lądują w wiadomościach za wysadzenie szpitala albo zadźganie lekarza; nikt z nas nie chciał się z takimi zadawać i czekać, aż sprawy wymkną się spod kontroli). Przez trzy dni Robert Turner jeździł o szóstej rano do miasta ze świeżą dostawą tablic na pikietę. Powiedział pastorowi, że on i jego żona nie nadają się do takich protestów, ale ponieważ ma duży samochód, to może zrobić przynajmniej tyle.

Dziesięć lat później wszyscy w Wieczerniku znali go jako człowieka z pick-upem – tak często widywano go w czarnym chevrolecie z ręką wystawioną za szybę i bagażnikiem wypełnionym koszami z jedzeniem, ubraniami ze zbiórek albo składanymi krzesłami. Oczywiście nie on jeden w parafii miał półciężarówkę, ale tylko on chciał jej użyczać, zawsze kiedy zaistniała potrzeba. Koło telefonu trzymał kalendarz i gdy tylko zadzwonił ktoś z Wieczernika, wpisywał to malutkim ołówkiem w odpowiednią rubrykę. Czasem nawet żartował, że powinien dodać swój samochód do nagrania w sekretarce automatycznej, wtedy wóz odbierałby więcej telefonów od niego. Żart, ale nieraz się zastanawiał, ile w nim było prawdy, jak często zapraszano go na pikniki i imprezy składkowe tylko z powodu jego samochodu, czy jego pick-up nie jest prawdziwym gościem, potrzebnym do wożenia głośników, stołów i składanych krzeseł, tylko nikomu nie przeszkadza, że Robert zabierze się razem z nim. No bo z jakiego innego powodu witano by go tak ciepło w każdą niedzielę w Wieczerniku? Zakrystianie poklepywali go po ramionach, kobiety przy stolikach powitalnych uśmiechały się do niego serdecznie, a pastor wspomniał nawet raz mimochodem, że nie zdziwiłby się, gdyby ta intendentura poczciwego Roberta nie zyskała mu kiedyś miejsca w radzie starszyzny.

On uważał, że działo się to za sprawą jego samochodu. I córki. Ludzie mają słabość do samotnych ojców, zwłaszcza kiedy wychowują dziewczynki, i hołubiliby Roberta Turnera, nawet gdyby nie wydarzyła się ta okropna historia z jego żoną, nawet gdyby Elise Turner po prostu spakowała walizki i odeszła. W oczach niektórych tak właśnie zrobiła.

*

Tamtego wieczoru, kiedy ojciec wprowadził pick-upa do garażu, Nadia leżała w łóżku zwinięta w kłębek i trzymała się za brzuch. „Skurcze mogą być nieprzyjemne”, powiedziała pielęgniarka z dredami. „Przygotuj się, że będą cię męczyć przez kilka godzin. Jeśli staną się ostre, wezwij pogotowie”. Nie wyjaśniła różnicy między nieprzyjemnymi a ostrymi skurczami, ale wręczyła jej białą torebeczkę zwiniętą u góry jak torebka z fast foodem.

– To na bóle. Dwie co cztery godziny.

Wolontariuszka z kliniki zaoferowała się odwieźć ją do domu i kiedy Nadia wsiadała do zakurzonego nissana sentry, pielęgniarka patrzyła, jak odjeżdżają. Wolontariuszka była towarzyską dwudziestokilkuletnią blondynką i przez całą drogę paplała nerwowo, manipulując przy radiu. Powiedziała, że studiuje na pierwszym roku uniwersytetu w San Marcos, a w klinice pracuje na stażu w ramach specjalizacji: feminizmu. Rzeczywiście wyglądała na dziewczynę, która może studiować w college’u, robić specjalizację z czegoś takiego jak feminizm i oczekiwać, że ludzie będą ją traktować poważnie. Spytała, czy Nadia wybiera się na studia, i wyglądała na zaskoczoną, kiedy usłyszała odpowiedź.

– O! Michigan to dobra uczelnia – rzuciła, jakby Nadia już tego nie wiedziała.

To było dwie godziny temu. Nadia zacisnęła powieki, przemieszczając się od lodowatego ośrodka bólu w stronę jego cieplejszych obrzeży. Chciała wziąć kolejną tabletkę, chociaż powinna jeszcze zaczekać, ale usłyszała hurgot drzwi garażu i wsunęła pomarańczową fiolkę do białej torebki, po czym wszystko razem wrzuciła do szuflady stolika nocnego. Każdy niezwykły drobiazg mógł wzbudzić podejrzenia taty, nawet niepodpisana torebeczka. Od kiedy odkryła, że jest w ciąży, była pewna, że ojciec musi zauważyć w jej zachowaniu coś dziwnego. Mama potrafiła się domyślić, że miała w szkole zły dzień, gdy tylko Nadia wsiadła do samochodu. Wypytywała, co się stało, zanim córka zdążyła powiedzieć „Cześć”. Tata nigdy nie był aż taki wrażliwy, ale ciąża to nie to samo co pechowy dzień w szkole. Na pewno zauważy, że jest zdenerwowana. Musi zauważyć. Cieszyła się, że do tej pory niczego nie spostrzegł, ale przerażało ją również, że można wrócić do domu z innym ciałem, że może się w tobie dziać coś naprawdę wielkiego i nikt się o tym nie dowie.

Ojciec zapukał trzy razy, po czym nacisnął klamkę. Był dzisiaj w mundurze. Zielone khaki wyglądało jak druga skóra, tak naturalnie leżały na nim ostre, wyprasowane kanty i rząd odznak na piersi. Jej koledzy zawsze się dziwili, kiedy się dowiadywali, że ojciec jest marine. Nie przypominał chłopców, których widywali w mieście – hałaśliwych, pyszałkowatych szpanerów kręcących się przed kinem i zaczepiających przechodzące dziewczyny. Może w młodości taki był, lecz Nadia nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Wysoki, żylasty mężczyzna, milczący i skupiony, sprawiał wrażenie, jakby nigdy się nie odprężał, niczym czujnie strzygący uszami pies stróżujący. Schylił się w progu, żeby rozwiązać czarne błyszczące buty.

– Marnie wyglądasz – zauważył. – Jesteś chora?

– To tylko skurcze – odparła.

– Ach tak… pewnie… – Wskazał głową jej brzuch. – Potrzebujesz czegoś?

– Nie. Zaczekaj. Czy mogę później pożyczyć twój samochód?

– Po co?

– Chcę gdzieś pojechać.

– Dokąd?

– Nie możesz tego robić.

– Czego?

– Pytać, dokąd chcę pojechać. Mam prawie osiemnaście lat.

– Nie wolno mi spytać, dokąd chcesz zabrać mój samochód?

– A dokąd, twoim zdaniem, miałabym go zabrać? Za granicę?

Ojca nigdy nie obchodziło, gdzie się wybiera, jeśli nie brała jego drogocennego wozu. Całymi wieczorami krążył wokół niego przed domem i polerował go czerwoną szmatką, dopóki karoseria nie błyszczała jak szkło. A kiedy ktoś z Wieczernika zadzwonił z prośbą o przysługę, wybiegał przed dom. Zawsze pędził do swojego pick-upa, jakby to było jego jedyne dziecko, słabe, wymagające ciągłej troski i miłości.

Westchnął i przeciągnął dłonią po siwiejących włosach, które Nadia strzygła co dwa tygodnie, tak jak kiedyś mama. Ojciec siadał w ogródku z ręcznikiem wokół szyi, a ona omiatała jego głowę maszynką do strzyżenia. To były jedyne chwile, kiedy czuła bliskość ojca.

– Do miasta, może być? – powiedziała. – Czy teraz pożyczysz mi samochód?

Zwinęła się lekko od kolejnego skurczu i otuliła ciaśniej kocem. Ojciec stał przez dłuższą chwilę w drzwiach, po czym położył kluczyki na komodzie.

– Mogę ci zrobić herbatę – zaproponował. – Herbata powinna… twoje ciotki zawsze piły herbatę, kiedy… no wiesz.

– Wystarczy, że zostawisz kluczyki.

*

Nazajutrz po otrzymaniu wiadomości z Uniwersytetu Michigan o przyjęciu na studia Luke zabrał ją do parku wodnego. Zjeżdżali rurami najwyższej zjeżdżalni, surfowali po sztucznych falach, dopóki się nie zmęczyli i kompletnie nie rozmiękli. Z początku bała się, że zaproponował park wodny, ponieważ uważał, że jest dziecinna, ale bawił się tak samo jak ona; tak samo krzyczał, kiedy wpadając do basenu, rozpryskiwali fontanny wody, a po chwili ciągnął ją na następną zjeżdżalnię. Do piersi przyklejały mu się kropelki wody, w słońcu lśniły mokre kosmyki włosów. Potem poszli na hot dogi i churrosy do budki koło Lasu Deszczowego, gdzie z dmuchanymi rękawkami taplały się dzieci za małe na zjeżdżalnie. Zlizywała z palców cukier cynamonowy, ociężała od słońca i szczęśliwa, lecz to szczęście, które kiedyś było całkiem zwyczajne, teraz wydawało się kruche, jakby mogło ześlizgnąć się z jej ramion i roztrzaskać, jeśli poderwie się zbyt szybko.