Matka Frankensteina - Almudena Grandes - ebook + książka

Matka Frankensteina ebook

Almudena Grandes

3,6

Opis

Matka Frankensteina to powieść fikcyjna oparta na faktach. Moją inspiracją były losy Aurory Rodríguez Carballeiry, tak niewiarygodne, że wydają się czysto literackim wymysłem… Napisałam tę książkę w hołdzie wszystkim tym kobietom, które nie mogły pozwolić sobie na podejmowanie własnych decyzji, jeśli nie chciały się narazić na miano dziwki. Kobietom, które przeszły wprost spod opieki rodzicielskiej pod kuratelę mężów, które spóźniły się na wolność, jaką cieszyły się ich matki, i nie zdążyły na wolność, w jakiej żyjemy my, ich córki”. Almudena Grandes W 1954 roku młody psychiatra Germán Velázquez wraca do Hiszpanii po piętnastoletniej emigracji. Mężczyzna opuścił ojczyznę tuż przed upadkiem republiki w 1939 roku i zamieszkał w Szwajcarii u rodziny doktora Goldsteina. Teraz podejmuje pracę w szpitalu psychiatrycznym dla kobiet w Ciempozuelos, gdzie zafascynują go: pacjentka Aurorę Rodríguez Carballeirę – niezwykle inteligentna paranoidalna dzieciobójczyni – oraz asystentka pielęgniarki Maríę Castejón, wnuczka szpitalnego ogrodnika skrywająca wiele tajemnic. Losy tej trójki śledzimy na tle dyktatury Franco, w szarej powojennej upokorzonej Hiszpanii, gdzie grzechy stają się przestępstwami, a purytanizm i oficjalna moralność, ukrywają wszelkiego rodzaju nadużycia i zniewagi. Opowiedziana trzema głosami historia Hiszpanii lat pięćdziesiątych. „La Razón”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 818

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kto28

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść o frankistowskiej Hiszpanii ujęta z punktu widzenia szpitala psychiatrycznego dla kobiet. Bardzo ciepła i - co jest rzadkością - bez błędów merytorycznych. Osoba chora psychicznie mówi tak jak osoba chora psychicznie, ma własną logikę i własny dziwny świat. Główni bohaterowie przedstawieni nietuzinkowo; opowieść o różnych rodzajach miłości. Bez kiczu. Bez niepotrzebnych łez. Polecam.
30

Popularność




© Almudena Grandes, 2020

This edition published by agreement with Tusquets Editores, Barcelona, Spain.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Magdalena Olejnik

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie autorki: © Itziar Guzmán / Tusquets Editores, Barcelona

Redakcja: Magdalena Granosik

Korekta: Jolanta Olejniczak-Kulan, Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz

ISBN: 978-83-8230-242-4

Tłumaczenie tej książki powstało dzięki wsparciu Ministerstwa Kultury i Sportu Królestwa Hiszpanii.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E – wydanie 2021. Wydanie I

Dla Luisa.

Raz jeszcze, bo nigdy nie będzie dosyć

Dziś, gdy swej ziemi już nie potrzebujesz,

W tych książkach nadal jest ci bliska i potrzebna,

Bardziej rzeczywista i upragniona niż tamta druga;

I ta, nie tamta, jest teraz twoją ojczyzną.

Ta, której nauczył cię Galdós,

Lojalność wroga nawet uszanuje,

W duchu szczodrej spuścizny Cervantesa,

Bohaterska w dniu powszednim, bohaterska w walce

O przyszłość, która do niej należała,

Nie o niegodną przeszłość, do której powróciła tamta druga.

Twoją ojczyzną nie jest tamta Hiszpania niegodziwa i ponura,

W której dziś rządzi kanalia.

Lecz Hiszpania żywa, dumna,

Stworzona przez Galdósa,

Po tej drugiej pociesza i leczy nas ta pierwsza1.

Luis Cernuda, Díptico español,

Desolación de la Quimera (1956–1962)

Agonia i śmierć Aurory Rodríguez Carballeiry

w apogeum nacjonalistycznej Hiszpanii.

Szpital psychiatryczny dla kobiet w Ciempozuelos,

Madryt, 1954–1956

Gdy rozum śpi, budzą się demony.

Tytuł akwaforty numer 43 z cyklu Kaprysy, Francisco de Goya (1797–1799)

INWENTARZ MIEJSC ODPOWIEDNICH DLA MIŁOŚCI

Nie ma ich wiele.

(…)

Ze wszystkich stron zezujące oczy,

wymęczone rogówki,

surowe źrenice,

powściągliwe siatkówki,

pilnują, posądzają, grożą.

Pozostaje chyba trzymać się na uboczu,

Opróżnić duszę z czułości

Napełnić ją odrazą i obojętnością,

W tym wrogim czasie, jak nigdy sprzyjającym nienawiści.

Ángel González, Inventario de lugares propicios al amor,

Tratado de urbanismo (1967)

O poranku ktoś grał na pianinie.

W pawilonie Sagrado Corazón zajmowanym przez pensjonariuszki pierwszej kategorii korytarze wyłożono deskami z lakierowanego dębowego drewna, które lśniło w słońcu niczym tafla karmelowego stawu. Kiedy po raz pierwszy tamtędy przeszedłem i poczułem falującą naturę desek, które uginały się pod moim ciężarem, wydając jęk, nim odzyskały stabilność, nie od razu zrozumiałem, że właśnie powróciło do mnie doznanie z dzieciństwa. Podłoga w domu mojej mamy, pokiereszowana i poczerniała, już nie przypominała karmelu. Minęło dużo czasu, znacznie więcej niż ten, który spędziłem poza Hiszpanią, od kiedy polakierowano ją po raz ostatni.

Przez piętnaście lat usiłowałem odtwarzać w pamięci kolory, tekstury, utracone doznania, a jednak teraz, gdy wróciłem, wszystko mnie zaskakiwało. Stanowczość styczniowego słońca na polach ściętych szronem, rozległość suchych równin, jałowość gleby, kształt chmur, sylwetki kobiet, które widziałem co rano, jak nabierały wodę przy pompie na placu, ich upokorzone głowy przykryte chustami… Ale nie to pianino. Pogrążony w innym rytmie – wystukiwanym przez moje kroki na drewnianej podłodze – nie zwróciłem uwagi na muzykę, póki nie urwała się gwałtownie, kiedy minąłem drzwi. Dopiero wówczas przypomniałem sobie, gdzie jestem. Hiszpania to nie Szwajcaria, tutejsze rozgłośnie radiowe nie nadawały koncertów fortepianowych o dwunastej w południe. Sekundę później, jakby chciały dotrzymać kroku mojemu zdumieniu, wszystkie dzwony w Ciempozuelos zabrzmiały jednym głosem, wzywając na Anioł Pański.

Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tego rytuału, do doktora Roblesa i jego uczniów, którzy porzucali wszelkie zajęcie o dwunastej w południe, by zebrać się w holu i zmówić z nagłą pobożnością modlitwę podzieloną na partie: siostra wypowiadała kilka wersów, na które reszta zdawała się odpowiadać. Pierwszego dnia nie wiedziałem, co się dzieje, i przerwałem rozmowę, dopiero gdy kolega złapał mnie za ramię, kładąc zarazem palec wskazujący drugiej ręki na wargach. Sam nie uklęknął, nie modlił się, ale stał w milczeniu, ze złączonymi nogami i rękami zaplecionymi na brzuchu, dopóki reszta nie skończyła. Dwa dni później przekonałem się, że nie on jeden tak postępował. Inny psychiatra z zespołu Roblesa zachowywał się podobnie, zatem i ja poszedłem w ich ślady: porzucałem bieżące zajęcie, przychodziłem do holu, złączałem nogi, splatałem dłonie, zamykałem usta. Ale w pawilonie Sagrado Corazón byłem sam, więc tylko przystanąłem na chwilę w milczeniu. Gdy dotarłem na koniec korytarza, pianino znów się odezwało. Zdjąłem buty i bardzo cicho zawróciłem. Tym razem muzyka się nie urwała.

Od tamtego ranka, zawsze kiedy tylko mogłem, chroniłem się przed południową modlitwą w pawilonie Sagrado Corazón, w budynku o dostojnym wyglądzie, który bardziej przypominał hotel niż sanatorium, dobrze zakonserwowane dawne uzdrowisko, otoczone starym bujnym ogrodem z wysokimi, umiejętnie przycinanymi drzewami. Inne pawilony również miały ogrody, także piękne, ale nie tak okazałe, z mniejszą ilością kwiatów na wiosnę i cienia latem, jak gdyby klasyfikacja pensjonariuszek na cztery kategorie uzależnione od kwot, jakie mogły – lub jakich nie mogły – zapłacić, determinowała nawet różnorodność tonów zieleni, którymi syciły wzrok przez okna swoich sypialni. W środku różnice między nimi stawały się jeszcze wyraźniejsze.

Kwatera pianistki należała do najdroższych. Był to nie tyle pokój, co raczej własne mieszkanie. Niewielki salonik prowadził do sypialni. Przylegała do niej ponadto prywatna łazienka, której nie mogłem dojrzeć z korytarza. Samą pianistkę zobaczyłem jedynie od tyłu. Siedziała przy instrumencie ustawionym naprzeciw okna, obok łóżka. Drzwi otworzyłem z największą ostrożnością, ale odniosłem wrażenie, że choćbym nawet narobił hałasu, nie odwróciłaby się, by spojrzeć w moją stronę.

Była to starsza kobieta o bardzo krótkich siwych włosach. Z odległości, z jakiej ją obserwowałem, nie przekraczając nigdy progu, zauważyłem, że nosiła ubrania dobrej jakości, co dzień inne, lecz zawsze czarne, tak nieskazitelne, jakby szczotkowała je dokładnie przed założeniem. Dbałość o higienę była rzeczą rzadką u osoby psychicznie chorej, godność – cechą niezwykłą. Nic jednak nie zdumiewało z równą mocą, co bieg jej palców po klawiaturze. Nigdy nie zaliczałem się do specjalnych melomanów, ale wysłuchałem w życiu wielu koncertów. Moja mama, zanim wyszła za mąż, zarabiała na życie, ucząc gry na fortepianie. Potem, po wojnie, także codziennie zasiadała do instrumentu. Poza tym w Neuchâtel, a jeszcze bardziej w Bernie, leczyło się u mnie wielu muzyków i ludzi, którzy zaczęli grać, traktując sztukę jako formę terapii. Dlatego natychmiast pojąłem, że ta kobieta była inna.

Pianistka z Sagrado Corazón nie tylko po mistrzowsku interpretowała utwory, ale czyniła to jak wirtuoz całkowicie zdrowy na umyśle. Muzyka wypływająca spod jej palców była precyzyjna, równie płynna i melodyjna jak ta, która wydobywała się z pianina mojej matki, a ponadto, poza regularnością, brakiem przerw i uchybień, cechowała się jakąś tajemniczą plastycznością. Pianistka z Sagrado Corazón królowała nutom, panowała nad akordami, jakby to były żywe byty wznoszące się i opadające, grupujące się i rozdzielające siłą własnych decyzji. Tworzyła już nie tyle dźwięki, co nieskończenie harmonijne arabeski, które zdawały się istnieć od zawsze, bo nie zatrzymywała się, niemal nie robiła przerwy, kiedy uznała utwór za skończony, lecz zaraz zaczynała następny. Pacjentka z pokoju numer 19 w pawilonie pierwszej kategorii w sposób godny podziwu grała na pianinie, bez żadnych nut, a klawiatura zespalała się z jej ciałem, wespół tworzyły jeden instrument, tak potężny, że umiał wyrazić wszelkie ludzkie uczucia, od litości po gniew. A przecież nie były to wszystkie niespodzianki, jakie miała dla mnie ta ubrana na czarno starsza kobieta.

Wieczorami ktoś czytał jej na głos.

Od kiedy przyjechałem do Ciempozuelos, przedpołudnia przeznaczyłem na analizę historii klinicznej pacjentek, które doktor Robles zaproponował do mojego programu badawczego. Popołudniami robiłem wywiad z kandydatkami, przy czym zorientowałem się, że mój punkt widzenia nie zawsze jest zbieżny z opinią dyrektora szpitala. Przestudiowałem inne przypadki w nadziei na skompletowanie optymalnej listy uczestniczek i ta właśnie intencja zawiodła mnie pewnego popołudnia w połowie lutego do Sagrado Corazón. Miałem zamiar złożyć wizytę jednej z pensjonariuszek, wyjaśnić jej cel moich badań i zaproponować, by spotkała się ze mną nazajutrz, ale kiedy wszedłem do pawilonu, nie usłyszałem pianina. Ta cisza zburzyła moje plany.

Zdjąłem buty i ruszyłem bardzo powoli w kierunku pokoju 19. W pół drogi dobiegł mnie nieoczekiwany dźwięk – głos młodej kobiety, która rytmicznie zmieniała intonację, zadając pytania, na które sama potem odpowiadała, jakby odgrywała role dwóch różnych postaci. Słuchając jej, zmarszczyłem brwi, lecz ledwie zdążyłem zrozumieć, o co chodzi w tej polifonii, inny zachrypły i zmęczony głos położył kres mojej konsternacji.

– Przeczytaj mi to jeszcze raz.

Pianistka wypowiedziała polecenie autorytarnym, oschłym tonem, jak osoba nawykła do wydawania rozkazów.

– Och, ale pani jest uparta! – Jej lektorka dysponowała za to głosem ładnym, o niemal dziecięcej barwie, przywodzącej na myśl dźwięk dzwoneczka. – Ale jeszcze tylko chwilę, bo zrobiło się późno, a jak nie przyjdę na czas, to zmyją mi głowę, że popamiętam…

I powtórzyła dialog, który wyglądał na traktat filozoficzny, bo niekiedy potykała się na wymowie greckich terminów, których znaczenia z pewnością nie rozumiała.

– No już, starczy! – powiedziała, skończywszy. – Ciąg dalszy jutro.

– Nie. – Władcza dama przeciwstawiła się energicznie. – Zostań jeszcze, dziś przeczytałaś bardzo mało.

– Ale nie mogę, doño Auroro, naprawdę. – Usłyszałem szurnięcie odsuwanego krzesła, odgłos książki odkładanej na stół. – Muszę już iść.

Wyczułem, że zaraz otworzy drzwi, więc cofnąłem się na środek korytarza, wciąż jeszcze trzymając buty w ręce. To było pierwsze, co zobaczyła lektorka, kiedy mnie nakryła, ale starsza kobieta już wołała do niej, nim dziewczyna zdążyła do mnie podejść.

– Przyjdziesz jutro? – Jej głos brzmiał teraz inaczej, niczym u niecierpliwej, kapryśnej dziewczynki. – Obiecaj mi to, obiecaj, że jutro wrócisz.

– Ależ oczywiście. – Lektorka uśmiechnęła się, na pewno nie do mnie, i zawróciła, żeby pożegnać się z pianistką. – Co też pani wygaduje! Jestem tu znowu jutro o piątej.

Pochyliła się nad pacjentką z pokoju 19, która objęła ją i przycisnęła do siebie mocno, jak gdyby nie była gotowa pogodzić się z odejściem dziewczyny, oparła głowę o jej brzuch, a twarz z zamkniętymi oczami zwróciła ku mnie.

Wtedy ją rozpoznałem.

IZadziwienie (1954)

Kiedy taksówka zatrzymała się przed bramą przy ulicy Gaztambide 21, poczułem, że brak mi tchu. Kolejne objawy dały o sobie znać zaraz potem, zanim jeszcze zdążyłem sam u siebie zdiagnozować dolegliwość, którą natychmiast rozpoznałbym u każdego innego pacjenta.

– Źle się pan czuje? – Taksówkarz odwrócił się i spojrzał na mnie, marszcząc brew. – Bardzo pan zbladł. Może zawiozę pana na pogotowie?

– Nie, dziękuję. – Spróbowałem unormować oddech, choć wiedziałem, że zwiększy to ucisk w klatce piersiowej. – Ile jestem panu winien? – Przy okazji nauczyłem się, że kontrolując hiperwentylację, można zarazem zwiększyć znacząco częstotliwość uderzeń serca.

Nigdy wcześniej nie miałem ataku paniki. Strach dobrze znałem, bałem się wielokrotnie, podczas bombardowań, w aucie, które wiozło mnie do Alicante, na molo, od którego mój statek odbijał bez końca, w celi komisariatu w Oranie, w porcie w Marsylii, a potem w czasie niekończącej się podróży samochodem z Francji do Szwajcarii. Przeżyłem chwile wielkiego strachu i pomniejsze lęki, bałem się o siebie i o innych, bałem się śmierci, że mnie zabiją, że stracę panowanie nad sobą; najadłem się w życiu wiele strachu, ale nigdy nie doznałem ataku paniki. Aż do 21 grudnia 1953 roku. Aż do chwili, gdy ten taksówkarz, któremu zostawiłem wygórowany napiwek, by jak najszybciej opuścić jego wóz, zatrzymał się przed domem, w którym kiedyś mieszkałem, w którym nadal mieszkała moja matka, w którym już nie mieszkał mój ojciec.

Wejście na górę zajęło mi dłuższą chwilę. Najpierw zatrzymałem się przed budynkiem, tyłem do ulicy, i otworzyłem torbę podróżną, włożyłem głowę do środka i poczekałem, aż odzyskam normalny oddech. Moje serce stopniowo się uspokajało, ale wrażenie ucisku zeszło z klatki piersiowej do żołądka, by tam już zostać. Miałem ochotę zapalić, lecz drżenie rąk zasygnalizowało mi, że nie powinienem tego robić. Zrozumiałem, że mam tylko dwie opcje: wejść w końcu w tę bramę lub wrócić do Szwajcarii. Ponieważ moje nogi wolały zostać tutaj, bez trudu pokonały trzy stopnie prowadzące do środka.

Z kanciapy zajmowanej niegdyś przez Margaritę, gderliwą staruszkę, którą lubiłem, mimo że śmierdziała, bo gdy wracałem po południu ze szkoły, zawsze dawała mi cukierka, spojrzał na mnie z ukosa jakiś nieznajomy. Szybko poderwał się z krzesła i zapytał, dokąd idę. Od chwili, gdy wysiadłem na dworcu Norte, mierzyłem się z Madrytem niczym z dziwnym zwierzęciem, potworem poddanym pewnej metodycznej, fantastycznej przemianie. Pod nowym, tu i ówdzie przeświecającym naskórkiem miasta, które zawsze uważałem za swoje, dostrzegałem pozostałości znanego mi świata, swojskie zapachy, detale, dźwięki, które mieszały się w obojętnej na mój powrót obcej scenerii z innymi, niespodziewanymi elementami, jakich nigdy nie zdołałbym przewidzieć. Zmieniły się nie tylko flagi. Także kolor tramwajów, godła na drzwiach taksówek, mundury policjantów, stroje śmieciarzy, nazwy kin, sklepów, ulic, nawet format tabliczek, na których je umieszczano. W czasie, gdy wyjaśniałem następcy Margarity, kim jestem i po co idę na pierwsze piętro do mieszkania B po prawej, uświadomiłem sobie jednak, że są rzeczy, które nigdy się nie zmienią. Na przykład arogancja skrywająca wścibstwo madryckich dozorców. Wrogość, z jaką zwracają się do obcych. Łatwość, z którą ich niechęć zostaje zastąpiona przez usłużny uśmiech, gdy namierzą przybysza skłonnego dać im napiwek. Bardzo szybko miałem odkryć, że pewne stałe elementy zachowały się nie tylko w otaczającym mnie świecie, wiele z nich przetrwało w nietkniętym stanie we mnie samym. Kiedy wspinałem się po schodach, serce podchodziło mi do gardła, a jednak na szóstym stopniu rzeczywistość wykonała spektakularny obrót wokół własnej osi, jakby niezliczone koła zębate skomplikowanej maszynerii wreszcie w jednej chwili zaskoczyły, by ogłosić, choćbym sam nie umiał w to uwierzyć, że Germán Velázquez Martín właśnie wrócił do domu.

Potrafiłem sobie przypomnieć przynajmniej sześć różnych par. Najbardziej podobały mi się skórzane klapki w kolorze pudrowego różu, z odkrytymi piętami. Grzbiet stopy otulały w nich dwa obłoczki z malutkich delikatnych piórek, bardzo miłych w dotyku. Ale były też inne: w zimie płócienne zielone, latem pantofle z żółtej skórki, które tata przywiózł jej z Maroka. Kiedy robiło się bardzo zimno, nosiła czerwone bambosze, wyściełane od środka barankiem. Ostatnie, jakie zdążyłem sobie przypomnieć, były granatowe, jak te, które właśnie zobaczyłem, bo nie starczyło mi czasu, by podejść bliżej, a ona już tam była.

Pantofle mamy, która jak niezawodny żywy zegar miała w zwyczaju oczekiwać nas na półpiętrze przed uchylonymi drzwiami mieszkania, niczym czuły wysłannik ogłaszały jej obecność. W dzieciństwie, kiedy źle mi poszedł jakiś egzamin albo pobiłem się z kimś na przerwie, nic nie pocieszało mnie tak skutecznie jak widok jej kapci na szczycie schodów. Nic też nie przygnębiało mnie równie mocno jak ich brak. Jednak żadnej z tamtych emocji nie można porównać z tym, co poczułem teraz. Być może dlatego, że z odległości sześciu stopni schodów ujrzałem nagle efekty upływającego czasu, kostki nieoczekiwanie delikatne, pokryte wysuszoną bladą skórą. Biegłem ku nim z raptownym, nowym niepokojem, który nie ściskał mi serca, ale bolał mocniej.

– Mamo.

Skóra na jej twarzy, cienka i pomarszczona – jak niegdyś ta na jej kapciach, które najbardziej lubiłem – zrobiła na mnie mniejsze wrażenie niż brak bujnych loków, zastąpionych teraz przez krótkie siwe włosy, tak rzadkie, że prześwitywał przez nie zarys czaszki. Najbardziej jednak poruszyło mnie jej skarlałe ciało, nieznana mi koścista kruchość ramion, które mnie objęły, tkanina pozostawiająca zbyt wiele okrutnego luzu wokół talii, krzyk żeber ponad nieobecną już krągłością bioder. A jednak to była ona, nadal ona i miałem ją przed sobą. Moja matka, powtórzyłem to zresztą wiele razy, mamo, mamo, mamo, tylko po to, by nacieszyć się brzmieniem tego słowa w swoich ustach, by wymówić dwie bliźniacze sylaby. Niejeden raz obawiałem się, że nigdy już nie znajdę okazji, by je wypowiedzieć.

– Och, Germán! – wyszeptała, trzymając mnie w objęciach, potem odsunęła swoją twarz od mojej, by spojrzeć na mnie z szerokim uśmiechem i policzkami mokrymi od łez. – Germán, synku, nie masz nawet pojęcia, jak się cieszę… Teraz już mogę umrzeć, teraz już tak… – Pocałowała mnie wiele razy w policzki, z głośnym cmoknięciem, jak wtedy, gdy byłem mały. – Och, kochanie! Świetnie wyglądasz, i jak bardzo zmężniałeś, przecież byłeś jeszcze dzieciakiem, kiedy… – Dotykała mojej twarzy, szyi, ramion, jakby chciała się upewnić, że widzi je naprawdę, w końcu roześmiała się i przestała płakać. – Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś, a właściwie to nie rozumiem… – Pociągnęła mnie delikatnie do przedpokoju i choć zamknęła drzwi, zniżyła głos do szeptu: – Przecież w Szwajcarii miałeś wszystko, wciąż myślę, że nie powinieneś był wracać.

Wiosną 1952 roku Klinika Waldau została wybrana przez pewne laboratorium farmaceutyczne zajmujące się badaniami nad chloropromazyną, lekiem odkrytym zaledwie kilka miesięcy wcześniej. Najbardziej szanowani psychiatrzy w moim szpitalu przyjęli pierwszy w historii neuroleptyk z nieufnością – nie zdołali przeczuć rangi rewolucji, która za chwilę miała się dokonać. Ich konserwatyzm okazał się dla mnie szansą – powierzono mi kierowanie próbami klinicznymi, które miały odmienić życie części moich pacjentów, a także moje własne.

Lubiłem pracę psychiatry, ale nigdy nie stała się dla mnie prawdziwą pasją. Wciąż czułem się jak entomolog przypinający owady do korkowej tablicy, by się przekonać, jak długo będą w stanie przebierać łapkami, a potem skrupulatnie odnotować wyniki. Dopiero to doświadczenie zrobiło ze mnie prawdziwego lekarza. Nowa terapia nie tylko przynosiła dużo lepsze skutki niż elektrowstrząsy, śpiączka insulinowa, kąpiele w lodowatej wodzie i inne medyczne tortury. Chloropromazyna leczyła lub przynajmniej znosiła objawy chorób, o których sądziliśmy, że nigdy nie zdołamy ich pokonać. We wrześniu 1953 roku pojechałem do Wiednia, żeby o tym opowiedzieć.

W dniu, kiedy podpisałem pierwszą zgodę na to, by spędził tydzień ze swoją rodziną, Walter Friedli miał prawie czterdzieści osiem lat. Przyjęto go do Kliniki Waldau w wieku lat dziewiętnastu. Poznałem go pewnego przedpołudnia w styczniu 1947 roku, wtedy ledwo na mnie spojrzał. Podniósł na chwilę jasne, przejrzyste oczy, zapadnięte w oczodołach, a potem na powrót wbił wzrok we własne dłonie. Nie interesowałem go ja, nie interesowało go nic ani nikt. Przesypiał wiele godzin dziennie. Nie odzywał się choćby słowem do personelu kliniki lub do innych pacjentów. Większość dnia spędzał pogrążony w głębokiej apatii, przerywanej tylko niekiedy energicznym potrząsaniem głową, za to wieczorami cierpiał ogromnie.

W porze podwieczorku siadał na parapecie w galerii. Zawsze w tym samym oknie, o tej samej porze i w tej samej pozie. Wtedy dopiero zaczynał mówić: najpierw mamrotał pod nosem, choć ton jego monologu podnosił się, w miarę jak coraz bardziej męczyły go wewnętrzne głosy. Walter Friedli był schizofrenikiem i miał omamy słuchowe. Co wieczór kłócił się z matką, która zmarła na atak serca, zanim skończył trzy lata, ale mimo to zarzucała mu, że ją zamordował. Przyjmował też inne wizyty – osób, które kiedyś poznał, i osób, które nigdy nie istniały, a wszystkie one prześladowały go z równą zaciekłością, wszystkie go atakowały, wszystkie mu ubliżały, stawiały przed nim żądania, których nie był w stanie spełnić. Nie mogę, krzyczał, nie mogę tego zrobić, nie mogę stąd wyjść, wiesz, że nie mogę… Przez kilka godzin przekonywał, miotał się, wyzywał swoich nieprzyjaciół, walczył z nimi, by się w końcu poddać. Potem wybuchał płaczem, osłaniając głowę ramionami, by uchronić się przed nadchodzącymi zewsząd wyimaginowanymi atakami, które bolały go bardziej niż prawdziwe ciosy.

O najbardziej ponurej godzinie każdego dnia pan Friedli szlochał w głos niczym bezbronne zwierzątko osaczone przez stado bestii. Tak też zresztą się czuł. Jeśli niebo było pochmurne, bure chmury zlewały się w jedno z jego poszarzałym obliczem. Kiedy padało, cichy, zrezygnowany płacz jego klęski wydawał się naturalną kontynuacją wody cieknącej po szybach. Zmierzch przenikał go wówczas i zespalali się w jedno – deszcz, mrok, niebo zasnute czarnymi chmurami, które przyjmowały ludzki kształt. Nawet intensywne kontrasty letnich zachodów słońca nie mogły powstrzymać jego wewnętrznego dżdżu, bowiem piekło, w którym żył, było niezależne od pogody, pór roku, światła. Przestrzegał jedynie ze skrupulatną dokładnością godziny swojego spotkania z potworami. Tak egzystował najbardziej nieszczęsny człowiek, jakiego kiedykolwiek poznałem, mężczyzna zdrowy i silny, który miał kochającą starszą siostrę.

Co niedziela Marie Augustine Bauer, z domu Friedli, poprawiała włosy, pociągała szminką wargi, wkładała swoje najlepsze ubranie, by odwiedzić Waltera. Była to czarująca kobieta, zawsze miła, uśmiechnięta nawet w chwili, gdy siadała obok brata na parapecie i próbowała wziąć go za rękę. Czasem jej na to pozwalał. Innym razem nie. Niekiedy Marie Augustine opowiadała mu o matce. Tłumaczyła, że była naprawdę dobrą i czułą osobą, że bardzo go kochała, nim umarła we śnie, bez niczyjego udziału. Walter rozmawiał ze swoimi głosami, jak gdyby słowa siostry do niego nie docierały, choć niekiedy nagle popadał w milczenie i zdawało się, że jej słucha. Wtedy było jeszcze gorzej. W takie dni bił ją, popychał, zrzucał na podłogę, lecz Marie Augustine nigdy się na niego nie obrażała. Wstawała, poprawiała sukienkę, szła na chwilę do łazienki i wracała do niego. Kiedy się z nami żegnała, uśmiechała się i raz jeszcze dziękowała za opiekę nad bratem.

Wybrałem Waltera bardziej nawet ze względu na nią niż na niego. Kiedy chloropromazyna zaczęła przynosić poprawę w stanach ostrych u pacjentów przyjętych w wyniku epizodu psychotycznego lub cierpiących na poważne zaburzenia lękowe, kiedy polepszenie następowało tak szybko, że oni sami relacjonowali mi ewolucję własnych objawów i rozumieli, jak źle z nimi było, a wreszcie stwierdzali, że czują się już na tyle silni, by wrócić do domu i prowadzić normalne życie, rozpocząłem eksperymentalną kurację pana Friedliego. Był to przypadek przewidziany w protokole. Chociaż, zasadniczo, po chloropromazynie spodziewano się, że podniesie standard życia pacjentów w ostrej fazie choroby, badania obejmowały też ocenę jej działania na pacjentów przewlekłych. Zanim wyjaśniłem, jak zmieniło się życie Waltera Friedliego, zrobiłem przerwę i spojrzałem na krzesła pośrodku ósmego rzędu.

We wrześniu 1953 roku na sympozjum neuropsychiatrycznym w Wiedniu wraz z pięcioma kolegami z różnych klinik europejskich, z którymi przez cały czas badań pozostawałem w kontakcie, wziąłem udział w sesji poświęconej w całości klinicznym badaniom chloropromazyny. Nie mieliśmy limitów czasowych. Organizatorzy zarezerwowali dla nas całe przedpołudnie; upłynęły już prawie trzy godziny, kiedy – jako przedostatni – zabrałem głos. Dopiero w tym momencie jakaś bardzo wysoka blondynka, niemal olbrzymka o kształtach raczej otyłych niż bujnych, zaczęła coś szeptać na ucho jegomościowi siedzącemu obok niej. On był śniady, drobniejszy, z szerokim czołem typowym dla południowca i gęstymi falującymi włosami, bardzo ciemnymi pomimo pojedynczych siwych kosmyków, raczej żółtawych niż białych. Z początku pomyślałem, że to na pewno Włoch, ale w porę uświadomiłem sobie, że podczas wystąpienia mojego kolegi z Mediolanu – drugiego podczas tej sesji – nic nie mówiła. Ta dojrzała walkiria interesowała się jedynie Walterem, przeszkadzała tylko mnie. W ten sposób wydedukowałem, że odbiorca jej przekładu musi być Hiszpanem.

Europejskie Stowarzyszenie Psychiatryczne nie zaprosiło żadnego specjalisty z kraju, którego nigdy nie przestałem uważać za swój. To wykluczenie oznaczało zajęcie pewnego stanowiska względem dyktatury Franco. Ale nie tylko to – był to zarazem wyraźny protest wobec eugenicznych doktryn, którym patronował hiszpański reżim, i promowanej przezeń bezkompromisowej moralności ultrakatolickiej, której nieustanny wpływ na terapię psychiatryczną doprowadził do dramatycznego i przywodzącego na myśl wieki nader ciemne uwstecznienia tej specjalizacji. A jednak tamtego dnia pośród publiczności siedzieli dwaj aż nadto osławieni specjaliści, Belg i Niemiec, mimo że organizatorzy prosili ich o opuszczenie sali przed rozpoczęciem sympozjum. Wszyscy wiedzieli, że przed klęską Hitlera obaj prosili dyrektorów nazistowskich obozów koncentracyjnych o przesyłanie mózgów zagazowanych jeńców do badań, ale sesje w Wiedniu były otwarte, dlatego bez przeszkód mogli wejść i nas wysłuchać. Mówiłem dalej o Walterze Friedlim, starając się przekazać słuchaczom euforię, która mnie ogarnęła, gdy zaczął ze mną rozmawiać, kiedy powiedział mi, że od kilku dni nie słyszy już głosu swojej matki i myśli, że Marie Augustine ma rację, bo matka nie mogła oskarżać go o morderstwo. Mówiłem, nie zważając na to, że wielka blondyna nie zwróciła uwagi, gdy przerwałem na chwilę i spojrzałem na nią znacząco. Jeśli kontynuowałem, to dlatego, że mężczyzna siedzący obok niej skorzystał z owej przerwy, by się do mnie uśmiechnąć, i poruszył ręką w powietrzu, jakby był pewien, że i ja mu w odpowiedzi pomacham.

Po zakończeniu sesji czekał w holu z jeszcze bardziej promiennym uśmiechem. Ruszył w moją stronę, otworzył ramiona i zwrócił się do mnie imieniem, którym wcześniej nazywał mnie tylko jeden człowiek.

– Pilocie! – Ojciec mówił tak do mnie, bo w dzieciństwie chciałem zostać lotnikiem. – Bardzo się cieszę, że cię widzę! Niech cię uściskam!

Złapał mnie w objęcia, a ja pozwoliłem na to, choć zupełnie nie wiedziałem, z kim mam do czynienia. Kiedy wypuścił mnie z ramion, jego mina, a szczególnie nieco ironiczny wyraz, jaki lekko uniesiony łuk brwi nadawał tej twarzy, na której malowało się teraz radosne zaskoczenie, wydał mi się boleśnie znajomy.

– Jasne – odezwałem się po hiszpańsku, nie zastanawiając się, od jak dawna nie mówię w ojczystym języku z nikim oprócz siebie samego. – No jasne, pan był… – Przerwałem i dla pewności jeszcze raz obrzuciłem go spojrzeniem. Teraz nie miałem już wątpliwości. – Był pan uczniem mojego ojca, prawda?

– Tak jest! Ale nie mów do mnie per pan, człowieku. Kiedy odstawałeś od ziemi o tyle – wyciągnął rękę poziomo, pokazując wzrost pięcio- lub sześciolatka – mówiłeś do mnie Pepe Luis, więc…

To zdrobnienie zadziałało niczym zaklęcie. Stanął mi przed oczami obraz młodego chłopaka, szczupłego, lecz muskularnego, o nieco cygańskiej urodzie. Miał długie, silne ręce i bezwłosą, młodzieńczą pierś kontrastującą z wiecznym cieniem czarnego zarostu, opierającego się goleniu z takim uporem, jakby nie wierzył, że jego gęstość musi ulec upływowi czasu. Wszystko to wydobyłem z pamięci, lecz w pierwszym rzędzie przypomniałem sobie, że go nie lubiłem.

Pośród wszystkich uczniów taty, którzy wpadali do nas na kolację lub na drinka, on był jedynym, który pożerał mamę wzrokiem: jej jasne loki, zgrabną kibić, krągłe biodra. Jak żywy stanął mi w pamięci – chłopak, który wodził za nią oczami, chodził za nią krok w krok z nabożną fascynacją dziecka, które po raz pierwszy w życiu zobaczyło morze. Przypomniała mi się gorliwość, z jaką się podrywał, by pomóc jej zebrać szklanki ze stołu, ich śmiechy dobiegające z kuchni, drwiąca mina ojca, który kręcił głową, i dzika, straszliwa zazdrość, którą wzbudzały we mnie jego naiwne zaloty. Po jego wyjściu mama siadała obok swego męża i skarżyła się ze śmiechem, a niech go, co za nudziarz z tego Pepego Luisa, nie powinieneś go więcej zapraszać. On odpowiadał, drocząc się z nią, akurat, bałamutko, nie skarż się, w głębi duszy podoba ci się to… To powinno starczyć, bym się uspokoił, a jednak nigdy nie przepuściłem okazji, by mu dogryźć. Odwal się od mojej mamy, mówiłem mu. Nienawidzę cię. Powiem tacie, żeby cię oblał. Mama powiedziała, że nie chce, żebyś tu więcej przychodził… On wybuchał śmiechem i unosił pięści, jakby chciał się ze mną boksować, albo łapał mnie w pasie i kładł na brzuchu. Wówczas nienawidziłem go jeszcze bardziej. Teraz miałem prawie trzydzieści trzy lata i w holu Wydziału Medycznego Uniwersytetu Wiedeńskiego tamta wrogość przepełniła mnie takim zażenowaniem, że bez wahania przyjąłem jego zaproszenie na kolację.

Zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu. Wchodząc do restauracji, spodziewałem się długiego wieczoru pełnego wspomnień i nostalgii, a jednak się pomyliłem. Jego żona, którą pomimo wyraźnego niemieckiego akcentu, z jakim mnie przywitała, przedstawił mi jako Angelę, nie dotrzymała nam towarzystwa. On nie tracił czasu na usprawiedliwianie jej nieobecności i nawet nie dał mi okazji, bym przeprosił go za dawną wrogość.

– Przyjechałem tu ze względu na ciebie, Germán – oświadczył, zanim maître zdążył choćby podejść do naszego stolika. – Oczywiście chloropromazyna bardzo mnie interesuje, jak wszystkich, ale kiedy zobaczyłem twoje nazwisko w programie, nie zastanawiałem się ani chwili.

W czerwcu 1953 roku José Luis Robles piastował stanowisko dyrektora szpitala psychiatrycznego dla kobiet w Ciempozuelos, zaskakująco korzystne jak na ucznia profesora Wydziału Psychiatrii na Uniwersytecie Centralnym2 w Madrycie, który – skazany po wojnie na śmierć – popełnił samobójstwo w celi w Porlier, nim wykonano wyrok. Ale tego też nie powiedział mi od razu.

– Zrozumiem oczywiście, jeśli mi odmówisz. Po śmierci twojego ojca praktykować jako psychiatra w Hiszpanii… Do diaska! Nie myśl, że nie rozumiem. Ale i ty mnie zrozum. Jesteś moim asem w rękawie, Germán, niepowtarzalną okazją. Uszanuję, jeśli odmówisz, ale moim obowiązkiem jest spróbować cię przekonać.

Na tym etapie nie zacząłem nawet jeszcze ważyć ani szacować argumentów, na których Robles nie mógł się oprzeć, gdy wpadł mu do głowy szalony, choć bardzo szlachetny pomysł zaproponowania mi nie tyle prób klinicznych, co wręcz całego programu badawczego w szpitalu psychiatrycznym, którym kierował. Niektóre z tych powodów miałem potem wyłożyć na głos, by wyjaśnić swoją decyzję mojej mamie, mojej siostrze Ricie, profesorowi Goldsteinowi, samemu Roblesowi. Inne, głębsze, zachowałem dla siebie, chociaż to one okazały się decydujące. Bo na tym etapie wiedziałem, że muszę odmówić. Wiedziałem, że na początku odmówię. Ale przeczuwałem, że na końcu się zgodzę.

– Znam cię od małego, a twój ojciec nauczył mnie niemal wszystkiego, co umiem, więc nie będę wciskał ci bajek. Szczerze powiedziawszy, życie w Hiszpanii trudno uznać za wielką wygraną na loterii. Pewnie sobie myślisz, że nie poszło mi tak źle, skoro zostałem dyrektorem szpitala, co?

– Owszem. – Kelner przyniósł wino, nalał nam do kieliszków, a ja jednym haustem opróżniłem pół mojego. – Rzeczywiście, właśnie miałem cię o to spytać.

– No tak i wcale mnie to nie dziwi, ale… – On też się napił, nim dokończył. – Nasz zawód w Hiszpanii… – Znów się napił. – Umarł nie tylko twój ojciec, Germán. Rozstrzelani, uchodźcy, prześladowani… Krótko mówiąc, większość psychiatrów, których znałem przed wojną, zniknęła. Uczniowie Kraepelina, uczniowie Freuda, stypendyści Rady Rozwoju Nauk3… Choć trudno w to uwierzyć, sytuacja wygląda tak, że żaden z nich nie praktykuje. Wielu zdołało uciec za granicę, a ci, którzy nie mogli tego zrobić, siedzą w domu. Straciliśmy ich w roli nauczycieli, straciliśmy naszą szansę jako ich uczniowie. Nigdy nie będziemy mogli niczego się od nich nauczyć, bo im nie darują, nie im. Ale kilka lat temu przyszedł moment, kiedy musieli spuścić z tonu, otworzyć drogę psychiatrom, którym oni sami złamali karierę, bo nie mieli wystarczająco dużo ludzi, żeby obsadzić wszystkie miejsca. – Podniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć, zrozumiał, że mu nie wierzę, i pociągnął kolejny łyk wina. – Miałem szczęście, to prawda. Brat mojej żony bardzo mi pomógł. To Niemcy, chyba się domyśliłeś. Angela nie interesuje się polityką. Dostała surową lekcję, bo po klęsce Hitlera u niej w domu przymierali głodem. Wszyscy mężczyźni z jej rodziny należeli do NSDAP i tylko jeden się uratował. Hermann przyjechał do Hiszpanii w 1936 roku jako ochotnik Legionu Condor. Przez całą wojnę walczył w armii Franco, poznał wielu ludzi i akurat zaraz po zawieszeniu broni ktoś pomógł mu przekroczyć granicę na lewych dokumentach. Potem bardzo szybko się zaaklimatyzował. Ożenił się z arystokratką, zaprzyjaźnił z wpływowymi ludźmi, a w czterdziestym szóstym przekonał swoją młodszą siostrę, że w Madrycie będzie jej lepiej niż w Norymberdze. Przyjechała i niedługo potem się poznaliśmy. Od razu zaczęliśmy się spotykać, wzięliśmy ślub, nie zadając zbyt wielu pytań. W tamtym momencie nie wiedziałem jeszcze, że mój szwagier ma takie dobre układy, ale kiedy nadarzyła się okazja… Powiedzmy, że jedyne, co musiałem zrobić, to pojawić się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu.

– Vallejo Nájera, jak przypuszczam.

– Zgadza się. – Wreszcie powiedział prawdę. – Vallejo.

Gdy już wypowiedział to nazwisko, mówił dalej, nie przestawał mówić przez całą kolację. Hiszpania nadal istnieje. Hiszpanie muszą jakoś żyć. Co z pewnością rozumiem, wciąż są tam psychicznie chorzy, teraz nawet więcej niż przed wojną. Ktoś przecież musi się nimi zająć. Nie jest dumny z życia ze spuszczoną głową, ale też niczego sobie nie wyrzuca. Bo on nie był bogaty, nie miał tyle szczęścia, by uciec za granicę, a musiał coś jeść, utrzymać dzieci. Zarządzanie szpitalem psychiatrycznym dla kobiet w Ciempozuelos nie jest aż tak wspaniałym stanowiskiem. Szpitalem ważnym, prestiżowym, tym, który się liczy, jest ten męski kierowany przez samego Valleja. A stanowisko, które on zajmuje, nie budzi zawiści. Za to praca jest tam ciekawsza. Hiszpania nie zniknie wraz ze śmiercią Franco. Mój kraj nie może dłużej obywać się bez ludzi takich jak ja. Uchodźstwo oznacza dla kraju ogromne wykrwawienie intelektualne. On nie ma oporów, żeby przyznać, że nauka hiszpańska znalazła się w rękach zastępców. A ci zastępcy, ignoranci, w większości miernoty, są nawet gorsi niż faszyści. W Hiszpanii nikt nie słyszał o chloropromazynie. To stawia mnie na niezrównanej pozycji, o ile chciałbym wrócić do domu. On zobowiązuje się załatwić wszystkie formalności, załatwić mi zwolnienie ze służby wojskowej, pokonać biurokratyczne trudności, które mogą się pojawić. Psychiatria ojczysta mnie potrzebuje. Mógłbym dokonać w niej wielkich rzeczy i pomóc tylu straszliwie cierpiącym kobietom. Jeśli wrócę do Hiszpanii, nie będę miał konkurencji. Zrobię karierę na poziomie, który niełatwo byłoby mi osiągnąć w Szwajcarii. Ostatecznie i tak mogę to potraktować jako pobyt czasowy. Gdybym zechciał potem wyjechać, on zobowiązuje się załatwić mi paszport bez żadnych ograniczeń. Już omówił tę sprawę w Departamencie Zdrowia Publicznego4. Pewnie chciałbym znów zobaczyć się z matką, która ma już chyba z sześćdziesiąt lat. Gwarantuje mi, że jeśli przyłączę się do jego zespołu w Ciempozuelos, nikt, komu sam o tym nie opowiem, nie będzie nic wiedział o moim życiu. Nie będę pracował dla Franco, tylko dla setek kobiet pozostawionych własnemu losowi. Przecież jakkolwiek by patrzeć, ani ja, ani moja rodzina nie mamy sobie nic do zarzucenia.

– Wręcz przeciwnie – podsumował. – Twój ojciec był wspaniałym człowiekiem. Od początku do końca.

Jeszcze nim zwieńczyliśmy kolację kawą, odkryłem kilka rzeczy na temat Joségo Luisa Roblesa. Przede wszystkim, że nie jest zdrajcą ani chorągiewką, ani politycznym przechrztą. Był zarazem kimś lepszym i kimś gorszym, człowiekiem pragmatycznym, po trosze oportunistą i cynikiem, który nie obawia się ujawnić swojej potrójnej natury. Był również osobą inteligentną, ambitną, która gra w otwarte karty, ale jedynie do pewnego stopnia. Złożył swoją ofertę, traktując ją jako strategiczne posunięcie we własnym interesie. Gdyby jego placówka pierwsza w Hiszpanii wprowadziła nową terapię, z pewnością zwiększyłoby to jej prestiż. To również miało swoje dobre i złe strony. Przyjmując jego propozycję, byłbym jedynie pionkiem, przy odrobinie szczęścia gońcem na szachownicy, gdzie kto inny porusza figurami. Ale gdyby nie pozwolił mi się tego domyślić, gdyby przedstawił mi się jako szlachetna i uczciwa ofiara represji, nigdy w życiu nie obdarzyłbym go nawet częścią tej odrobiny zaufania, jakie we mnie wzbudził. W takim wypadku nie dotarlibyśmy nawet do deseru. Przypuszczam, że dobrze o tym wiedział.

Powiedziałem mu, że potrzebuję czasu do namysłu, i uściskaliśmy się na pożegnanie. Potem przez resztę konferencji i podczas długiej podróży powrotnej do Berna wciąż rozmyślałem, ważyłem za i przeciw, szacowałem rozmiar i rangę moich własnych powodów, racji, które chciałem zachować tylko dla siebie. Wreszcie doszedłem do jakiejś konkluzji i napisałem do mamy, a ona przestraszyła się tak bardzo, że zadzwoniła do mnie tego samego dnia, w którym odebrała mój list.

– Przemyśl to dobrze, synku. Hiszpania to już nie jest ten kraj, który ty pamiętasz, i bez wątpienia w niczym nie przypomina Szwajcarii. Teraz wszystko jest inaczej…

Ale ja skończyłem trzydzieści trzy lata. Nie byłem już młodzieńcem, który może pielęgnować niesprecyzowaną wizję, że któregoś dnia wróci. To mogła być moja ostatnia szansa na dalsze bycie Hiszpanem, na przerwanie łańcucha identycznych dni, który bardzo szybko zmieniłby mnie w kolejnego Szwajcara.

– Jestem pewna, że tam żyje ci się dużo lepiej. Tu jest wielka bieda, Germán, bieda materialna i ta druga, i to nawet w większym stopniu. Już sobie tam ułożyłeś życie, synku. A co zrobisz z żoną? Powinieneś pomyśleć także o niej…

Choć tęskniłem za wieloma rzeczami, tak ważnymi jak moja rodzina, tak błahymi jak jedzenie czy stanowczość światła, owego dzikiego słońca o niemal namacalnych promieniach, które od dawna mnie nie ogrzewały, mógłbym dożyć swoich dni w Szwajcarii, gdyby moje życie wyglądało inaczej. Jedynym, co mnie tu trzymało, był mój nauczyciel, niemiecki Żyd, psychiatra, cudem ocalony przed komorą gazową dzięki obywatelstwu, którym teraz właśnie planowałem wzgardzić. Samuel Goldstein zawsze postępował ze mną niczym drugi ojciec. Uratował mi życie, przyjął mnie do swojego domu, traktował jak członka rodziny, żywił, dbał o mnie, prowadził, opiekował się mną, a wszystko to jedynie przez wzgląd na lojalność wobec mojego nieżyjącego ojca, na przyjaźń, którą zadzierzgnęli podczas studenckich czasów w Lipsku. Od trzech lat, ku ubolewaniu nas obu, Samuel Goldstein był również moim teściem.

– Mówiłeś mi już, że jesteście w separacji, ale małżeństwa się rozstają, godzą, wracają do siebie, różnie to bywa… Jeśli wrócisz, klamka zapadnie. Utracisz Rebeccę na zawsze.

Kochałem ogromnie tego człowieka, ale wiedziałem, że jeśli wyjadę, zdejmę zarówno jemu, jak i sobie ciężar z barków. Moje małżeństwo okazało się pułapką, w której oboje skazaliśmy się na dotrzymywanie sobie towarzystwa w spółce po dwakroć zgorzkniałej. Nie poszczęściło się nam, mawiał, nie zagłębiając się w detale. Nie było takiej potrzeby. Jednak tamtej nocy w Wiedniu, kiedy Robles gadał jak najęty, ja też nie tknąłem kolacji. Zanadto zaabsorbowała mnie wizja uchylonych drzwi, światełko, które niewyraźnie rysowało się na horyzoncie.

– A praca? Powiem ci coś, José Luis nie jest taki zły. On przynajmniej odbierał ode mnie telefony, kiedy twój ojciec siedział w więzieniu, i przyszedł do nas po jego śmierci, co oznaczało jak gdyby przyjście na pogrzeb, bo skoro nie pozwolili nam go pochować ani nie powiedzieli, dokąd go zabrali, to… Ale wyobrażam sobie, że zrobił się taki sam jak reszta, bo ty nawet sobie nie wyobrażasz, jak tu się żyje, Germán. Dyktatura obraca w gówno wszystko, czego się tknie, uwierz mi. Poza tym praca w szpitalu psychiatrycznym pod Madrytem, teraz… Przecież masz takie dobre miejsce w tej świetnej klinice, sądzę, że popełniłbyś wielki błąd, naprawdę.

José Luis Robles mieszkał w Hiszpanii, gdzie nie było niczego, gdzie wszystkiego brakowało, ale znał swoją profesję i dobrze wiedział, jak działają sanatoria psychiatryczne. Byłem pewien, że zrobił drobiazgowe rozeznanie i odkrył, że w Klinice Waldau miałem dobre stanowisko. Dobre, ale w sumie nic specjalnego. Moi zwierzchnicy czuli się zbyt ważni, by zajmować się jakąś tam nową terapią, w której działanie nie wierzyli, i właśnie dlatego zaproponowali mi objęcie kierownictwa nad badaniami klinicznymi, które uczyniły ze mnie lepszego psychiatrę, ale także człowieka uzależnionego od poprawy zdrowia swoich pacjentów. Wiedziałem, że po powrocie do Berna moje pole działania w terapii chloropromazyną zostanie na pewno zawężone, i to bardzo. Dzięki mojej pracy jej podstawowe przeznaczenie zostało usankcjonowane, a badania nad zastosowaniami bardziej złożonymi na pewno nie byłyby powierzone mojej pieczy. Wcześniej czy później znów poczułbym się entomologiem, nieco mądrzejszym, niewątpliwie, trochę bardziej skutecznym, ale w dużej mierze podobnie sfrustrowanym co wcześniej. W Hiszpanii za to wszystko było dopiero do zrobienia. A jedynym człowiekiem, który wiedział, jak to zrobić, byłbym ja.

– Ale przede wszystkim, Germán, przysięgnij, że nie wracasz ze względu na mnie. Bo jestem ci z całego serca wdzięczna za pieniądze, które wysyłałeś mi przez te wszystkie lata, ale już ci nieraz mówiłam, że tego nie potrzebuję. Sama sobie doskonale radzę, naprawdę. Twoja siostra mieszka zaraz obok, po drugiej stronie parku, wpada do mnie z dziećmi codziennie po południu, Rafa dobrze zarabia w firmie transportowej… Nie zrozum mnie źle, synku. Dałabym wszystko, żeby cię zobaczyć, naprawdę, ale nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybyś przeze mnie zrujnował sobie życie.

Od piętnastu lat codziennie czułem się winny, że nie rujnuję sobie życia. Od piętnastu lat codziennie rano mierził mnie zapach kawy i co wieczór męczyły wyrzuty sumienia, że kładę się spać najedzony. Prawie co miesiąc dostawałem list z Madrytu, jedną kartkę od mamy, drugą od Rity, na których przepraszały, że nie piszą częściej, ale znaczki są drogie. Na początku przekazywały mi wieści od taty z więzienia. Potem już nie, choć dalej pisały o swoich codziennych sprawach. Ja wstydziłem się opowiadać im o moim życiu. Rano chodzę na uniwersytet, pisałem, wracam do domu coś zjeść, uczę się trochę i o ósmej zaczynam pracę w restauracji… Nigdy im nie napisałem, że w tej spokojnej, wygodnej rutynie one obie zawsze były obecne. Bo ja nie musiałem stać w kolejce przed żadnym więzieniem. Bo płaciłem za znaczek pierwszą lepszą monetą spośród tych, które nosiłem w kieszeni. Bo nie dojadałem na kolację resztek. Bo kiedy potrzebowałem pióra, książki, zeszytu, wystarczyło, że po prostu poszedłem do sklepu i je kupiłem. Bo miałem w nadmiarze tego, czego im brakowało, bo żyłem życiem, którego je pozbawiono, bo uratowałem się, podczas gdy one pogrążały się w przeznaczonej także dla mnie topieli, dźwigały los, który powinien być moim udziałem, wspólnie zmagały się z nieszczęściem, którego ja samotnie nie mogłem poznać.

Nigdy nie mówiłem o tym mamie. Także 21 grudnia 1953 roku, kiedy już naściskaliśmy się, nacałowaliśmy, napatrzyliśmy na siebie do woli, zarazem smutni i szczęśliwi. Nie mogłem jednak udawać, że nie zauważam braku wielu rzeczy. Znikły wszystkie przedmioty przedstawiające jakąś wartość, oprócz pianina. Puste miejsca na ścianach, na półkach, na parapetach zgotowały mi swoiste powitanie, nim rozległ się dzwonek u drzwi. Potem było już łatwiej.

– Co? Zmyła ci głowę?

Wydawało się, że upływ czasu zdeponował w mojej siostrze wszystko to, co zabrał mamie. Nigdy bym nie zgadł, w jaką kobietę się przeistoczy. Stała przede mną zarazem szczuplejsza i grubsza niż w moich wspomnieniach, z idealną ilością tłuszczu rozmieszczoną w godzien podziwu sposób na figurze, która pomimo dwóch porodów wciąż pozostawała figurą mi znaną. Rita nie tylko była bardzo ładna. Emanowała swoistym rodzajem piękna właściwym osobom szczęśliwym. Jej skóra, włosy, zęby lśniły dyskretnym blaskiem, który zdawał się mieć swoje źródło gdzieś wewnątrz i przenikał każdą komórkę ciała. Nie mogłem jej uściskać, póki mama nie wzięła od niej dziecka. Potem tak. Potem długo trzymaliśmy się w objęciach i choć łzy zbierały nam się pod powiekami, żadne z nas się nie rozpłakało.

– Ja tam bardzo się cieszę, Germán, że wróciłeś. Naprawdę bardzo. – Już wypuściliśmy się z objęć, ale przytuliła mnie raz jeszcze. – Bardzo, okropnie, naprawdę. I ona też, choćby mówiła, że nie, bo… – Wzięła mnie pod ramię, prowadząc do salonu. Nagle uniosła głowę. – Co tam ci nagadała? Zgadnij, co ugotowała na kolację, mimo że fatalnie jej to robi na żołądek.

Wziąłem do ust pierwszy kęs i natychmiast uznałem, że nadziewane mięsem papryczki mojej mamy, moje ulubione danie od zawsze i na zawsze, to ostatni powód, którego mi brakowało, by satysfakcja z powrotu się dopełniła. Okazało się jednak, że się myliłem.

Istniał jeszcze jeden powód, dla którego opłacało mi się wrócić do Hiszpanii, choć miało upłynąć trochę czasu, nim go odkryłem.

Dziewiątego czerwca 1933 roku o wpół do dziesiątej rano ktoś zadzwonił do gabinetu mojego ojca.

Tamtego dnia tata nie szedł na uniwersytet, a ja do szkoły. Nasze zajęcia skończyły się niemal jednocześnie, ale od moich wakacji dzieliła mnie jeszcze poważna przeszkoda. Musiałem się przygotować do egzaminu końcowego z francuskiego, przedmiotu, który był zmorą mojego dzieciństwa, a teraz mógł z powodzeniem zatruć mi lata młodzieńcze. Głoski nosowe znajdowały się znacznie poza zakresem moich możliwości fonetycznych, nie byłem w stanie pojąć kapryśnego użycia niektórych partykuł, całkiem zbędnych w moim odczuciu, a i tak nie to stanowiło największy problem. Sytuację najbardziej pogarszał fakt, że mama nigdy nie dawała za wygraną. Wciąż zaglądała mi przez ramię, tu źle napisałeś, znów się pomyliłeś, czy to możliwe, że nadal nie umiesz utworzyć czasu przeszłego dokonanego? Jej słowa nudziły mnie bardziej niż podręcznik i przerażały mocniej niż oblany egzamin. Znałem tylko jeden sposób, by uniknąć tego przytłaczającego nadzoru. Kiedy ojciec musiał przygotować zajęcia, poprawić egzaminy lub przyjąć jakiegoś pacjenta, z którym nie mógł się umówić gdzie indziej, zamiast do swojego gabinetu na uniwersytecie udawał się do małego mieszkania, które wynajął na parterze, a ja szybko biegłem za nim. W gabinecie łatwiej mi się skupić, mamo. Na dole jest ciszej i nie tak gorąco, mówiłem latem, i jest cieplutko, zapewniałem zimą. Ona nie wierzyła ani w jedno, ani w drugie, ale tata lubił, gdy dotrzymywałem mu towarzystwa, nawet jeżeli zamykał się w gabinecie, kiedy ja udawałem, że uczę się francuskiego przy stole w kuchni, która nie była używana do innych celów. Tamtego ranka zdążyłem właśnie rozłożyć tam moją stałą dekorację: podręczniki, zeszyty, ołówki, kałamarz i pióro, gdy usłyszałem dzwonek. Germán, idź otworzyć, to pewnie Eloy z hydraulikiem!, krzyknął tata, nie wstając z krzesła, sprawdzają coś tam w rurach… Ale to nie był mąż Margarity. I nie przyszedł oglądać rur.

Moja pamięć na zawsze już podzieliła ów poranek na dwie przeciwstawne części przecięte dźwiękiem dzwonka. Nim się rozległ, scenę wypełniało światło, promienie jeszcze młodego, lecz już ambitnego słońca przenikały do przedpokoju przez przeszklone drzwi gabinetu, wręcz czuję ich ciepło na skórze. Wtedy otworzyłem drzwi. Nie mogłem, rzecz jasna, poczuć mroźnego powiewu, ale tak to się utrwaliło w moim wspomnieniu. Pamiętam też niemożliwą mgłę, jakiś szarawy poblask przenikający przez szyby fantasmagorycznie pozbawione koloru. Nie mogło tak to wyglądać, ale coś z tego musiało tam zajść, kiedy moim oczom ukazała się ta dziwna para.

Jakiś czas wcześniej mąż Lucili, rzeźniczki z targu Vallehermoso, uciekł ze swoją sprzedawczynią. Pewnego poranka, po powrocie z zakupów, mama powiedziała, że biedaczka obsługuje z zapuchniętymi od płaczu oczami i zdruzgotaną twarzą. To zdanie bardzo mnie zaintrygowało. Zapytałem, jak ktoś może mieć zdruzgotaną twarz, ale nikt nie zadał sobie trudu, by mi to wyjaśnić. Dziewiątego czerwca 1933 roku zrozumiałem to, patrząc w twarz mężczyzny nieco starszego od mojego ojca, jego opadłą żuchwę, oddzieloną od reszty ust, oczy tak szeroko rozwarte, jakby zobaczył ducha. Na jego przykładzie pojąłem też inne rzeczy. Nigdy wcześniej nie widziałem nikogo bladego jak wosk ani kropel potu tak grubych, tak idealnie okrągłych jak te, które otarł, nim się ze mną przywitał. Przejechał chusteczką po twarzy, zmieniając ją w białawą wilgotną maskę, podobną obliczom posągów przed kościołem w deszczowy dzień. Wyglądał jak przybysz z zaświatów, duch kogoś, kto wiele wycierpiał, ale i tak nie przerażał tak bardzo jak towarzysząca mu kobieta.

Na pierwszy rzut oka nie było w niej nic niezwykłego. Nie okazywała niepokoju czy bólu, a jednak wyglądała osobliwie. Miała oblicze rzymskiego generała, dumnie uniesiony podbródek, który ciągnął jej twarz ku górze, lecz nie równoważył długiego haczykowatego nosa, dokładnie takiego samego jak ten, który w dzieciństwie rysowałem wiedźmom. Jej wargi były tak wąskie, że ledwo widoczne, lecz ciemne, lekko zezujące oczy patrzyły, jakby zamierzały przewiercić mnie na wylot. Miała na sobie ubranie dobrej jakości, na głowie toczek z ciemnej tkaniny, który za kilka godzin musiał okazać się stanowczo za ciepły, sznur pereł na szyi, złote kolczyki w uszach, zbyt dużo biżuterii jak na poranną wizytę u psychiatry. Spokój kobiety kontrastował z nerwowością jej towarzysza, ale jej głos, chłopcze, co tak stoisz? idź zawiadom pana doktora, no już, zabrzmiał tak surowo i szorstko, że sprowokował do reakcji mężczyznę, który poprosił mnie, dużo grzeczniej, żebym był tak miły i zaanonsował ich ojcu.

Tato! Tato! Pobiegłem do gabinetu i bez pukania otworzyłem drzwi. Tato, to nie Eloy, masz gości. Jakiś zwykły pan i dziwna pani… Kilka godzin później, kiedy już wszystko wróciło do normy, pogratulował mi tej oceny. Masz oko diagnosty, Germán, powiedział, naprawdę nikt nie mógłby opisać ich lepiej. Po tym, co zobaczyłem i usłyszałem tego ranka, przyjąłem tę pochwałę z dumą. Zawsze chciałem być lotnikiem, ale właśnie podjąłem decyzję, że będę studiował to samo co mój ojciec, nawet jeśli on przeraził się nie mniej ode mnie na widok swoich gości.

Juan, doña Aurora, co za miła niespodzianka! Gdy podszedł do nich, zrozumiał, że wybrał niewłaściwą formułę powitania, i uśmiech zniknął mu z ust. Co mogę dla was zrobić? Mężczyzna wskazał mnie skinieniem głowy, nie mamy zbyt wiele czasu, Andrés, lepiej chodźmy do twojego gabinetu. Ojciec nawet na mnie nie spojrzał, kiedy prowadziłem ich przez przedpokój, ale naciskając klamkę, obrócił się, stwierdził, że idę za nimi, i powiedział, żebym poszedł się uczyć. Nie zrobiłem tego. Jego gabinet łączył się z innym pokojem poprzez dwuskrzydłowe drzwi, które były uchylone. Zsunąłem buty, by nie robić hałasu, stanąłem za zamkniętym skrzydłem drzwi i stamtąd mogłem bez przeszkód obserwować dwa krzesła ustawione naprzeciw biurka w gabinecie ojca. Ani on, ani jego goście nie odkryli mnie, kiedy stałem się milczącym świadkiem sceny rodem z koszmaru.

Posłuchaj, Andrés, mężczyzna mówił rwącym się, głuchym głosem, przyszliśmy, bo dziś rano, niewiele ponad godzinę temu, doña Aurora zabiła swoją córkę. Tak wszystko się zaczęło. Nie mogłem widzieć twarzy ojca, ale usłyszałem jego głos, w którym pobrzmiewało ledwo słyszalne drżenie. Co takiego? Nie rozumiem… Mężczyzna, który miał na imię Juan, wyciągnął z kieszeni marynarki jakiś przedmiot owinięty w chusteczkę, rozpakował, by jego rozmówca mógł go zobaczyć, rozluźnił węzeł krawata i odchrząknął, bezskutecznie próbując oczyścić głos. Oddała cztery strzały w głowę Hildegart z tego pistoletu. Potem przyszła do mojego gabinetu i przekazała mi broń. Co takiego?, zapytał znów ojciec, a w odpowiedzi usłyszał jedynie cmoknięcie kobiety, która zaczynała się niecierpliwić. Zrobiła to pani, doño Auroro? Jasne, że zrobiłam, potwierdziła i zarzuciła nogę na nogę. Doprawdy, nie wiem, co was tak zdumiewa, nie ma w tym nic szczególnego… Słuchałem z fascynacją tego stanowczego głosu, mocnego, pewnego siebie, w tym samym tonie, jakim przyjaciółka mojej matki lub ona sama mogłyby komentować fakt, że podniosły się czynsze, lub roztrząsać, na którą partię zagłosują. Hildegart była moim dziełem, wyjaśniła doña Aurora, i nie udała mi się. Za późno to zrozumiałam, ale teraz jestem pewna. Wszystkie moje starania poszły na marne, a potem… Zrobiłam to, co zrobiłby artysta, który pojął, że popełnił błąd – zniszczyłam swoje dzieło, by zacząć od początku. Na tym etapie mój ojciec otrząsnął się już z szoku na tyle, by zadać kilka ostrożnych pytań. Nie sądzi pani, że Hildegart była niezależnym bytem? Czy nie była kompletną osobą pani zdaniem? Była osobą, przyznała, była nią, bo ja sobie tego życzyłam, ale na pewno nie kompletną. Nie mogła być, gdyż to ja ją ukształtowałam, tchnęłam w nią własnego ducha. Ducha? Ojciec znów łagodnie przerwał. Niech pani wybaczy, doño Auroro, ale nie wiem zbyt dobrze, co pani przez to rozumie. Dusza bardziej się panu podoba?, zaproponowała, wydając ustami nieokreślony odgłos, coś pomiędzy śmiechem a prychnięciem. No to dusza, niech będzie dusza. I niech pan nie myśli, że mi to umknęło. Dziś rano, w chwili jej śmierci… W tym momencie pochyliła się do przodu, otworzyła dłonie w powietrzu, po raz pierwszy pozwoliła sobie okazać coś w rodzaju emocji. Dokładnie w tej samej sekundzie, gdy dokonała żywota, dusza, którą jej dałam, uleciała z jej ciała i powróciła do mnie. Złożyła na spódnicy dłoń, którą przed chwilą oparła na piersi, i przyjęła obojętną postawę, którą zachowywała wcześniej. Teraz znów mam w posiadaniu całą moją duszę. I dlatego ją pani zabiła? Nie widziałem ojca, ale usłyszałem szybkie, nieprzerwane drapanie jego pióra po papierze. Zabiła ją pani, by odzyskać duszę, której jej użyczyła? Nie. Zabiłam ją, ponieważ moja córka była dobra, była uduchowiona i zasługiwała na to, by się wznieść, by szybować. W tym podłym świecie moi wrogowie sprostytuowaliby ją, a na to nie mogłam pozwolić. Pani wrogowie? Kim są pani…? Wybacz mi, Andrés.

Mężczyzna, który był z ojcem na ty, podniósł rękę i przerwał dialog, w którym niemal nie brał udziału. Rozumiem, że to dla ciebie bardzo interesujące, zauważyłem, że już odzyskał głos, kolory wracały powoli na jego twarz, ale jak ci wcześniej mówiłem, nie mamy zbyt wiele czasu. Doña Aurora poprosiła mnie, żebym zajął się jej sprawą, żebym został jej obrońcą. Zgodziłem się, ale pierwsze, co musi zrobić, to oddać się w ręce policji. Dlatego przyszliśmy do ciebie, żeby poprosić cię o fachową opinię, zanim pójdziemy do sądu. Z początku poradziłem jej, by zeznała, że działała w afekcie, pod wpływem niemożliwego do powściągnięcia impulsu, ale potem zacząłem się nad tym zastanawiać i… Oskarżenie zwróci się o opinię do biegłego, to pewne. My poprosimy o opinię innego i dlatego zanim postanowimy, co robić, chciałbym wiedzieć, co o tym sądzisz, bo jeśli się zgodzisz, będziesz moim biegłym. Ojciec milczał przez chwilę. Czy tak właśnie było, doño Auroro?, zapytał w końcu, poczuła pani nagle niepohamowaną potrzebę, by zabić córkę? Nie, odparła z tą samą zdumiewającą pewnością siebie, z jaką wyznała zbrodnię. Powzięłam tę decyzję już kilka dni wcześniej. Nie mogłam postąpić inaczej, ta sytuacja stała się nie do wytrzymania, rozumie pan? Oni ją przekonali, moi wrogowie polecili jej, by oddaliła się ode mnie… Do tego momentu wydawała mi się dziwną osobą i pospolitą morderczynią, ale wtedy zrozumiałem, że jest coś jeszcze. Oni są bardzo potężni, podekscytowała się nagle, głos jej nabrzmiał gniewem do tego stopnia, że z trudem rozumiałem, co mówi, oni, agenci międzynarodowych potęg, odsunęli Hilde ode mnie. W dziwny sposób kołysała się na krześle, zaciśnięte pięści trzymała razem i poruszała nimi w tym samym nieregularnym rytmie, w którym jej korpus pochylał się w lewo, prostował i znów pochylał, wciąż w tę samą stronę. Jej ciało ich nie interesowało, oczywiście, oni chcieli zawładnąć jej duszą, sprostytuować jej ducha, widziałam, na co się zanosi. Hilde powiedziała mi, że mnie zostawia, że zamieszka u sąsiadki, ale ja znałam prawdę, wiedziałam, że odchodzi do nich, by wspólnie z nimi konspirować przeciwko mnie, czy nie rozumiecie? Tak, doño Auroro, tak, ja panią rozumiem… Głos mojego ojca ją uspokoił. To wszystko ich wina, zapewnił łagodnie. No właśnie, morderczyni skinęła głową kilkukrotnie, wreszcie jakiś człowiek na poziomie, i skierowała pełne wyrzutu, bardzo niemiłe spojrzenie na swojego towarzysza, inteligentnego mężczyznę. Sądzę, że to byłby błąd, Juan, stwierdził mój ojciec, kiedy kobieta poprawiała sobie zakładki na spódnicy, aż ułożyły się idealnie prosto, lepiej będzie, jeśli powie prawdę. Ale wtedy oskarżą ją o zbrodnię z premedytacją, zakwestionował adwokat, a to spowoduje dużo surowszy wyrok. Wiem, ale… Sam powiedziałeś, będą biegli. Jeśli podtrzyma tę samą wersję, wyjdzie jej to na dobre, uwierz mi. Chyba pan nie sugeruje, że jestem wariatką, co? Aż do tego momentu nie rozumiałem za bardzo, o co spierają się dwaj przyjaciele, ale przenikliwość doñi Aurory mi to zdradziła. Nie, znów wyczułem ostrożność w głosie ojca, wcale nie mówię, że jest pani szalona. Mówię jedynie, że zapewne będzie dla pani lepiej, jeśli sąd tak będzie myślał. Nie ma mowy, słyszy pan? Wstała z krzesła i zaczęła chodzić po pokoju wielkimi krokami, przez co jeszcze bardziej upodobniła się do rzymskiego generała. Na to w żadnym razie panu nie pozwolę, zatrzymała się, obróciła do ojca, wymierzyła weń palcem, w żadnym razie, ani panu, ani nikomu innemu. Czy wy naprawdę nie rozumiecie? Opuściła moje pole widzenia lewą stroną i zaraz pojawiła się w nim ponownie. Czy ktoś może pomyśleć, że postradałam zmysły?, krzyknęła, kierując wzrok na drzwi, za którymi się ukrywałem. Zrobiłam to, co musiałam zrobić, zachowałam się, jak przystoi matce, skarciła swojego adwokata. Co wy sobie myślicie, że nie kochałam swojej córki? Zabiłam ją, by ją uratować, w końcu oparła ręce o biurko ojca, podniosła głowę ku niemu, niech to wreszcie do was dotrze. Ja ją stworzyłam i ja ją zniszczyłam, to był mój przywilej, moje prawo… Ooo! Ten okrzyk zapoczątkował nowy etap, nieoczekiwaną transformację, równie radykalną jak najbardziej absurdalny zwrot w męczącym koszmarze. A ty? Co ty tu robisz?

Moja kotka się obudziła. Wyszła z domu, zbiegła za mną po schodach do kuchni, gdzie zasnęła w swoim ulubionym miejscu, na starej poduszce, którą położyłem dla niej kiedyś w kącie, na palniku nieużywanego pieca. Lubiłem patrzeć, jak śpi, kiedy się uczyłem lub udawałem, że to robię, ale już dłuższą chwilę temu całkiem o niej zapomniałem. Ona tymczasem obudziła się i postanowiła mnie znaleźć, otarła się kilka razy o moje kostki, a potem uznała za bardziej godne uwagi to, co działo się w gabinecie. Choć wcisnęła się przez uchylone drzwi bezszelestnie, swoim pojawieniem się wywarła spektakularny efekt, nie tyle z własnej woli, co wskutek reakcji kobiety, która zapomniała, że zamordowała własną córkę, i wzięła kotkę w ramiona, pozwoliła polizać się po szyi i dekolcie, przemawiając do niej nader czule i słodko. Jesteś śliczniutki, wiesz? Jesteś piękny. Wreszcie wyprostowała ręce i odsunęła zwierzę od siebie, by sprawdzić jego płeć. Śliczniutka, wybacz, jesteś śliczniutka, tak? Obróciła się ku ojcu z radosną miną i twarzą innej kobiety, zupełnie różnej od tej, która przed chwilą krzyczała. To pana kotka? Należy do mojego syna Germána, który otworzył państwu drzwi. A jak się wabi? Greti, nazywa się Greti. Jak Garbo? Nie, to nie dlatego. Wybraliśmy to imię, bo czytane wspak oznacza tygrysa – tigre, a ponieważ jest w prążki… Ach, świetnie! Więc masz bardzo ładne imię, Greti, gładziła ją po grzbiecie, naprawdę bardzo ładne, drapała pod bródką, jak gdyby wiedziała, że to lubi najbardziej, sprawdzimy, co tam słychać, i zaniosła ją na ręku na balkon, może zobaczymy jakiegoś ptaszka… To by ci się podobało, co, łobuzico? Adwokat przyglądał się temu szeroko rozwartymi oczami, ze strapioną miną, w konsternacji tak wielkiej, jak gdyby już zrezygnował z prób pojęcia wszystkiego, co się zdarzyło przez ostatnie dwie godziny. Widzisz teraz?, ojciec zwrócił się do niego tonem niemal pogodnym, posłuchaj mojej rady, Juan. Spotkamy się wieczorem i wszystko ci wyjaśnię. Musi mi pan coś obiecać, doktorze, nowa wielbicielka mojej kotki odezwała się do niego, jakby przypomniała sobie coś nader ważnego. Niech mi pan obieca, że wysterylizuje pan to zwierzątko. Jeszcze jest na to za młoda, ale za dwa, trzy miesiące… W tym momencie Greti wyrwała się z jej objęć i wybiegła z pokoju, jakby zrozumiała, o czym mowa, musi pan ją wysterylizować, biedactwo, koty w mieście… Musimy już iść, doño Auroro. Adwokat wstał i podszedł do niej. Jeśli pan jej nie wysterylizuje, kiedy dostanie rui, ucieknie, nie będzie umiała wrócić, przejedzie ją auto albo tramwaj, a jeśli nie – zajdzie w ciążę z jakimś ulicznym kocurem… Doño Auroro, robi się późno. A kto wie, jakie choroby przenoszą te koty, dlatego mówię panu, żeby… Zamilkła. Spojrzała na adwokata. Potem na mojego ojca. Rozejrzała się wokół, jak gdyby nie wiedziała, co robi w tym gabinecie. Na koniec podeszła do krzesła, na którym wcześniej siedziała, wzięła torebkę i przewiesiła przez ramię. Tak, tak, chodźmy, powiedziała do swojego towarzysza i w milczeniu wyszli z gabinetu. Ojciec odprowadził ich do drzwi, a ja skorzystałem z okazji, by wrócić do kuchni, jak najciszej umiałem, ale on natychmiast tam przyszedł. Oparł się o ścianę, skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał na mnie uważnie. Kiedy podniosłem wzrok znad zeszytu, po jego wargach przemknął cień uśmiechu. Czy nie powiedziałem ci, żebyś poszedł do kuchni się uczyć?

Wizyta Aurory Rodríguez Carballeiry w gabinecie doktora Velázqueza miała się stać jednym z przełomowych momentów mojego życia, choć tamtego ranka nie umiałem jeszcze oszacować jej efektów. Wiem, wiem, że kazałeś mi się uczyć, przyznałem, ale od kiedy otworzyłem drzwi, wszystko było takie dziwne, że nie umiałem się powstrzymać, chciałem dowiedzieć się więcej… Zerknąłem na tatę, szukając oznak gniewu w jego twarzy, ale nie znalazłem ich, więc dokończyłem szczerze, myślałem, że mnie nie widziałeś. Rzeczywiście nie przyłapałem cię, wreszcie się uśmiechnął, podszedł do stołu, przyłapałem Greti. Zobaczyłem, że wychyla pyszczek, cofa się, chodzi w kółko, zanim wejdzie… Koty nie ocierają się o powietrze.

Tamtego dnia, choć skończyłem właśnie trzynaście lat, ojciec przestał traktować mnie jak dziecko. Słuchaj, tato, mogę cię o coś spytać? Bo ta pani mówi tak dobrze i wygląda tak normalnie… Nie aż tak bardzo, przerwał mi, kiedy ją zobaczyłeś, wydała ci się dziwna. Tak, przyznałem, to prawda, ale potem, kiedy usłyszałem, jak mówi… To nie znaczy, że nie jest dziwna, ale nie wszyscy dziwacy są wariatami. Wiele lat później, kiedy już wiedziałem, że nigdy nie będę mógł go o to zapytać, zrozumiałem, że Andrésowi Velázquezowi spodobała się moja inicjatywa, zainteresowanie, które skłoniło mnie do nieposłuszeństwa, fakt, że miałem odwagę ukryć się za drzwiami. Tamtego ranka nie tylko się nie rozgniewał, lecz rozmawiał ze mną jak z dorosłym. Nie poddał cenzurze żadnego z moich pytań, nie wykręcił się od żadnej odpowiedzi. Tym sposobem odkryłem, że jego uczniowie mieli rację, i poznałem doskonałego profesora Wydziału Psychiatrii na Uniwersytecie Centralnym w Madrycie, mojego ojca.

Owego ranka w kuchni, której nie używano do gotowania, przeprowadził moją inicjację w specjalności, którą w przyszłości mieliśmy dzielić. Zaczął od podstaw, nie nazywaj ich wariatami, bo to chorzy ludzie. Choć choroby psychiczne mogą ich doprowadzać do popełniania zbrodni równie straszliwych jak ta, są dolegliwościami fizycznymi, podobnie jak przypadłości somatyczne. Ale choroby ciała można wyleczyć, zakwestionowałem, a wariatów, to znaczy chorych na głowę, się nie da… Oni nigdy nie wyzdrowieją. A może jednak tak, zaoponował, mam nadzieję, że jeszcze nadejdzie dzień, kiedy będziemy mogli ich leczyć, i mówił dalej, przeplatając to, co wiedział, tym, co jedynie przeczuwał, już odkryliśmy, że w wielu przypadkach przyczyna tego, co nazywamy szaleństwem, jest fizyczna, choć jeszcze nie rozumiemy, czego tak naprawdę brakuje lub czego jest w nadmiarze w organizmach tych osób… Zrobił obszerną dygresję, wyjaśnił mi, czemu wybrał tę specjalizację, opowiedział o swoich hiszpańskich i niemieckich nauczycielach, o rzeczach, które on teraz wiedział, a których oni nie mogli go nauczyć, kiedy chodził na ich wykłady, o nieustannym rozwoju wiedzy na temat ludzkiego umysłu, o przeczuciu, że decydujący przełom jest już blisko. W takim razie warto, żebym został psychiatrą, tak?, zapytałem, jeśli już tak niewiele brakuje… Moje kalkulacje rozbawiły go, ale natychmiast odzyskał powagę. Warto, pod warunkiem że właśnie tego pragniesz, że naprawdę cię to interesuje. Nigdy nie będziesz robił dobrze czegoś, czego nie chcesz robić.

To było najważniejsze, czego ojciec nauczył mnie w dniu, kiedy postanowiłem zostać psychiatrą. Mimo to, gdy weszliśmy razem do domu i zastaliśmy mamę przyklejoną do radia, znacznie większe wrażenie zrobiła na mnie jego diagnoza doñi Aurory. Zbyt krótko z nią rozmawiałem, powiedział mi, więc nie jestem całkiem pewien, ale powiedziałbym, że to paranoiczka w czystej postaci. Paranoja to tajemnicza przypadłość, bo nie zaburza sprawności umysłowej. Paranoicy poruszają się, mówią, a nawet rozumują jak osoby zdrowe, choć nie opierają się na tych samych przesłankach, bo choroba poważnie zniekształca ich postrzeganie rzeczywistości… W tym momencie przypomniało mu się, że rozmawia z dzieckiem, i zrozumiał, że zapędził się za daleko. Chciałem powiedzieć, że prowadzą życie na pozór normalne. Mogą mieszkać sami, dbać o siebie, zarządzać swoimi pieniędzmi, wchodzić w relacje z innymi ludźmi, założyć rodzinę, mieć dzieci… W czynnościach dnia codziennego nie różnią się od osób zdrowych, rozumiesz? Nie tylko go rozumiałem. Słuchając go, porównywałem w myślach wszystkie jego uwagi ze wspomnieniem kobiety, która właśnie opuściła jego gabinet, i jej tajemnica wydawała mi się coraz bardziej fascynująca. Ale poza tym, podsumował, doña Aurora to osoba szczególna. Jest bardzo inteligentna, świetnie wykształcona, umie trafnie wyrażać swoje myśli. Ma na swoim koncie wiele publicznych wystąpień, posługuje się bogatym słownictwem i świetnie operuje pojęciami abstrakcyjnymi, znów ściszył głos, złożonymi koncepcjami, trudnymi do zrozumienia. Dlatego zbiła cię z tropu.

Nie do wiary, mama nawet nie ściszyła radia, kiedy weszliśmy, nie mogę w to uwierzyć, kobieta taka jak ona, która pisze artykuły, wygłasza wykłady, która tyle wie na różne tematy… Patrzyła na nas, jakby nie rozumiała, co robimy w naszym własnym domu, jej twarz stężała w absolutnym zdumieniu, to nie do uwierzenia, nie pojmuję… Siadając koło niej, ja wierzyłem już we wszystko. Nauczyłem się, że istnieją paranoicy głupi i paranoicy inteligentni, błyskotliwi i przeciętni, ale wszystkich prześladują manie. Ojciec opisał mi ich objawy w prostszych słowach, ale zrozumiałem go tak dobrze, że gdy się dowiedziałem, iż do charakterystycznych przejawów choroby zalicza się megalomania, powiedziałem coś, co mu zaimponowało. A skąd wiecie, że mania wielkości poprzedza manię prześladowczą?, zapytałem. Możliwe, że najpierw czują się prześladowani, a potem przychodzi im do głowy, że skoro tak bardzo ktoś ich ściga, to pewnie są bardzo ważni. Chcę powiedzieć, że nie chodzi o to, iż uważają się za Napoleona, i dlatego są ścigani, tylko że… Tak, tak, rozumiem, co masz na myśli, odpowiedział. I masz rację, pokiwał głową, by podkreślić te słowa, ja też się nad tym nieraz zastanawiałem, ale tak naprawdę nie wiemy tego. Moja mama nie wiedziała, że Aurora Rodríguez Carballeira przyszła do gabinetu półtorej godziny po zamordowaniu swojej córki. Gdy o tym usłyszała, przestraszyła się tak bardzo, jakbyśmy wystawili się z tatą na wielkie niebezpieczeństwo.

Tylko mi nie mów, że będziesz jej bronił… Ja?, ojciec zaśmiał się wymuszenie, jakby przeczuwał, że nie zdoła jej przekonać, jak miałbym jej bronić, skoro nie jestem adwokatem? Czy nie mówiłem ci, że przyszła z Juanem Botellą? To on będzie jej obrońcą. Przyprowadził ją do mnie, bo chce, żebym został biegłym w tej sprawie, i zgodziłem się, oczywiście, bo… Zgodziłeś się?, mama poderwała się z fotela, a tata uniósł obie ręce, próbując uspokoić ją tym gestem. Posłuchaj, Caridad, chwycił ją łagodnie za ramiona, żyjemy w cywilizowanym kraju, tak? wszyscy przestępcy mają prawo do obrony… Ona znów usiadła, a on dalej mówił, starając się być jak najbardziej przekonującym, Juan jest adwokatem, znają się od wielu lat, co twoim zdaniem ten biedak miał począć? A dla mnie to niesamowicie interesujący przypadek, prawdę mówiąc, człowiek nie trafia na takie sprawy codziennie… Tak, niesamowicie interesujący, żona posłała mu kpiący uśmiech, proszę, proszę, co ty powiesz… Potem jednak się zamyśliła. Dobrze, słuchaj, rób, jak uważasz, ale nic mi nie opowiadaj, dobrze? bo już ja cię znam. Teraz tylko brakuje, żebyś ją polubił, bo oczywiście absolutnie wcale nie interesują cię zabójcy… Ojciec położył prawą dłoń na sercu, obiecuję ci, że będę się opierał z całych swoich sił. Ona również próbowała mu się oprzeć, ale wreszcie uśmiechnęła się, słysząc komicznie uroczysty ton męża. Idę na uczelnię, muszę się spotkać z kilkoma osobami, sprawdzić parę rzeczy… Nie czekajcie na mnie z obiadem.

Mama