Masakra profana - Jarosław Stawirej - ebook

Masakra profana ebook

Jarosław Stawirej

3,0

Opis

Życie świętego to ciężka praca. Ani ze znajomymi nie wyjdziesz do klubu, ani z dziewczynami nie poflirtujesz. Nie można nawet potańczyć bez narażenia się wiernym. Nic tylko siedzieć i uzdrawiać. A przecież święty też człowiek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (104 oceny)
14
21
36
21
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JarosławStawirej

Masakra profana

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

I. Księga Wejścia

Pewnego dnia, w niedzielę po południu, ukazała mi się Matka Boska.

Od razu chciałbym wyjaśnić, że nie jestem żadnym niedorozwiniętym pastuszkiem czy kimś w tym rodzaju. Jestem przystojnym i błyskotliwym brand menedżerem w dużej międzynarodowej korporacji. Nie pamiętam nawet, kiedy ostatni raz byłem na wsi.

Dlatego pojawienie się Matki Boskiej w  moim apartamencie przyjąłem z  pewnym zdziwieniem, żeby nie rzec – zażenowaniem. Ubrana była skromnie, w  błękitną suknię, narzuconą na długą koszulę w  kolorze écru. Włosy przykryła jasnoczerwoną chustą, nad którą unosiła się dyskretna aureolka. Jak to z  Matką Boską bywa, trudno było określić, w  jakim jest wieku.

Stała nieruchomo, milcząc, ze wzrokiem wbitym w nieskończoność, a na moich ustach błąkał się głupkowaty uśmiech. Myślałem, że Matki Boskie nie istnieją.

– Czy Pani jest…?

– Tak – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od nieskończoności.

– Hmm… – zawahałem się. – A czemu, jeśli można wiedzieć, zawdzięczam ten zaszczyt?

– Zostałeś wybrany. Pójdziesz w  świat głosić Słowo Boże.

Przez chwilę znowu staliśmy w milczeniu. Następnie ja wybuchłem histerycznym śmiechem.

– Prawdopodobnie zaszła jakaś pomyłka – zasugerowałem, kiedy udało mi się trochę uspokoić.

– Dlaczego tak uważasz?

– Ponieważ jestem bezbożnikiem i hedonistą. Piję alkohol, palę papierosy i zażywam narkotyki. Nadużywam też brzydkich wyrazów, uprawiam seks przedmałżeński, masturbuję się oraz czytam „Gazetę Wyborczą”…

– Wszystkie grzechy odpuszczam ci od ręki – odrzekła bez wahania i puknęła trzy razy w parapet. – Jesteś czysty jak świeżo ochrzczone niemowlę.

Zaniemówiłem. Oto stoi przede mną Matka Boska. Niczym wyjęta z komunijnego obrazka. Jak żywa. W dodatku ma wobec mnie jakieś plany.

– Proszę… pani – wyjąkałem. – Ale ja nie mogę… Słowo Boże jest całkowicie sprzeczne z  moim światopoglądem. Jestem zwolennikiem refundowania środków antykoncepcyjnych i  przymusowego leczenia osób z  powołaniem kapłańskim. Poza tym uważam, że publiczne obnażanie się ze swoją wiarą jest niesmaczne. Religia powinna być prywatną sprawą każdego człowieka.

Tym ostatnim zdaniem prawie sam się wzruszyłem.

– Nie wykręcisz się komunałami ze swoich liberalnych gazet – jej głos był tak spokojny i zdecydowany, że poczułem, jak ciarki przechodzą mi pod nową koszulą od Armaniego.

Bardzo, ale to bardzo chciałem szybko coś wymyślić.

– Ale niech się Pani zastanowi… Moje świadectwo będzie bezwartościowe… Proszę na mnie spojrzeć – ciągnąłem coraz bardziej zdesperowany. – Na to, jak się ubieram, jak się zachowuję, na moją pracę… Nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzy, że ukazuje mi się Matka Boska. Wezmą mnie za hochsztaplera, kolejnego oszusta, który chce zrobić kasę na naiwności ciemnego ludu.

Matka Boska zmierzyła mnie długim, badawczym spojrzeniem. Starałem się wyeksponować wszystkie cechy dyskwalifikujące mnie w  roli jej posłannika: bystre spojrzenie, nawilżoną skórę, swobodny i  inteligentny uśmiech (odsłaniający garnitur świeżo wybielonych zębów), a  także zmierzwione według najnowszych trendów ciemnoblond włosy.

Żadnych emocji.

– Rzeczywiście, nie budzisz zaufania – odezwała się w końcu. – Ale jest na to sposób.

– Sposób?

– Zjawiska nadprzyrodzone…

Z moich ust dobył się tępy odgłos, coś jakbym dostał żeliwną rurką w kłykieć potyliczny.

– …lewitacja, moc uzdrawiania, stygmaty…

– Stygmaty?! Chce Pani, żeby mnie wywalili z  pracy?! – wrzasnąłem. – Jak to sobie Pani wyobraża? Rozmawiam z  przełożonym, a  tu nagle – niespodzianka! – z  rąk i  nóg tryska mi krew. To jest sprzeczne z  polityką naszej firmy!

Jednak moje argumenty jakoś do niej nie trafiały. Ponownie przeniosła wzrok w kierunku nieskończoności i tam go zatrzymała.

Intuicyjnie poczułem, że się z tej hecy całkowicie nie wymigam. Za wszelką cenę chciałem chociaż zmniejszyć rozmiary katastrofy.

– A nie można by tych… stygmatów… zamienić na jakieś inne… zjawisko nadprzyrodzone? – wydukałem.

– Na przykład jakie?

– No nie wiem… – grzebałem w  zakamarkach pamięci. – Zamiana wody w  wino? Może być bułgarskie.

Obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem. Po chwili odrzekła rzeczowo:

– Nie da rady. Stygmaty mają szczególną moc oddziaływania na ludzi.

– Z pewnością – wymamrotałem. – Niemniej moja dziewczyna…

Nagle przypomniałem sobie, że przecież umówiłem się z  Andżeliką. Mogła się tu pojawić lada moment, a  ja wolałbym, żeby nie zastała mnie sam na sam z  Matką Boską.

– Nie denerwuj się, zaraz znikam – wydawała się czytać w moich myślach. – Resztę omówimy podczas kolejnego spotkania.

– Ma Pani zamiar objawić mi się… jeszcze raz?! – wykrztusiłem.

– Zwykle objawiam się seriami – odpowiedziała spokojnie.

– Seriami?! O Boże… ale bardziej rano czy po południu? – Czułem, jak grunt osuwa mi się spod skrojonych na miarę półbutów z kangurzej skórki.

– Będę ci się objawiać o  wszystkich porach dnia i  nocy.

– W godzinach pracy też?! – wybuchnąłem. – Moja szefowa wpadnie w szał, jak zobaczy, że zadaję się z dziewicami! To bardzo zaborcza kobieta.

Ale Matka Boska już mnie nie słuchała. Uniosła ręce ku niebu, a następnie na moich własnych oczach rozpłynęła się w przestrzeni. Zostałem sam, wytrącony z równowagi, nie wiedząc, co mam myśleć.

Po chwili usłyszałem dzwonek do drzwi. Andżelika, jak przystało na osobę pracującą w telewizji, była bardzo punktualna.

Wyobraźcie sobie, że wasza dziewczyna to najbardziej wypasiona pogodynka w kraju. Smukła brunetka o prężnych udach, wybujałym froncie i lekko zachrypniętym głosie, przez którą faceci – mimo że całą prognozę intensywnie wpatrują się w ekran – nie potrafią później odpowiedzieć na fundamentalne pytanie: „Jaka będzie pogoda?”.

Potraficie to sobie wyobrazić?

Dobra. To teraz musicie jej powiedzieć, że ukazuje wam się Matka Boska.

Najpierw myślałem, żeby to przed Andżeliką zataić. Ale zaraz potem przypomniałem sobie o jej udziale w „Gwiazdy Tańczą na Szczudłach”. Oglądalność tego show przekracza kilkakrotnie frekwencję wyborczą, a ja – jako oficjalny narzeczony – mam jej kibicować na widowni. A gdyby Matce Boskiej wpadło do głowy właśnie wtedy mi się objawić? Czy nie byłoby to dość nieprzyjemne faux paux, które położyłoby się cieniem na dalszej karierze mojej wybranki? Zdecydowałem, że lepiej będzie o całej sprawie jej od razu powiedzieć.

Wybrałem moment, kiedy leżeliśmy w łóżku po tym, jak zrobiła mi te wszystkie niezwykłe rzeczy, o których można poczytać w poradniku Madejowe łoże. Seksualne tortury dla zdegenerowanych. Andżelika, naga i cudownie rozłożona, paliła papierosa i ze znudzoną miną przeglądała prospekty hotelu Burj Al Arab w Dubaju, gdzie zaprosiłem ją na weekend, zaciągając na ten cel kredyt pod hipotekę.

– Wierzysz w Boga? – niezobowiązująco zagaiłem.

– Co proszę? – Zrobiła minę, jakby dostała w łeb pustakiem.

– No wiesz… Nigdy wcześniej nie było okazji, żeby zapytać.

– O co ci, kurwa, chodzi? Dobrze się czujesz?

Gdy to mówiła, była jeszcze piękniejsza niż zwykle.

Musiałem jakoś ratować sytuację, powiedzieć coś, co pozwoli naszej rozmowie zachować charakter przyjaznej pogawędki, nie tracąc równocześnie ciężaru gatunkowego.

– Nie sądzisz, że jako partnerzy powinniśmy czasami… no wiesz… podzielić się swoimi poglądami, porozmawiać?

Popatrzyła na mnie podejrzliwie.

– A nie wystarczy, że się pieprzymy, chodzimy na imprezy i tym podobne?

Musiałem się chwilę zastanowić.

– W zasadzie… wystarczy – odrzekłem szczerze. – Ale… co nam szkodzi… na przykład… jeszcze czasem porozmawiać? Nie za często, oczywiście… Raz na jakiś czas.

Zaciągnęła się mocno papierosem, rozchyliła szeroko chrapy i wypuściła dym.

– Obawiam się, że jak zaczniemy ze sobą rozmawiać, to nasz związek się rozpadnie – powiedziała. – Poza tym, ja się w tych sprawach w ogóle nie orientuję.

– No ale wierzysz w Boga czy nie?

– Czy ja wiem… – zamyśliła się. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

– Nie zastanawiałaś się, co się z tobą stanie po śmierci?! – Nie sądziłem, że mogę wydobyć z siebie tak pierwotny i naturalnie brzmiący okrzyk zdumienia.

– No pięknie! Najpierw Bóg, teraz śmierć, a zaraz pewnie będą głodujące dzieci. Jak masz depresję, to idź pobiegać albo co.

Wykonała ruch, który niedwuznacznie sugerował, że ma zamiar wstać, ubrać się i wyjść, trzaskając za sobą drzwiami.

– Obiecuję, że nie będzie żadnych dzieci! OK? – zawołałem pospiesznie. – Ograniczymy się do Boga i tematów pokrewnych.

– Tematów pokrewnych?

– No wiesz… cuda… objawienia i takie tam… interesujące zjawiska – wyjąkałem.

Popatrzyła na mnie pytająco, a ja nabrałem powietrza i w kilku zdaniach wszystko opowiedziałem. O Matce Boskiej, jej planach i zdolnościach, jakie nabędę. Nie stroniłem przy tym od żartów ani dygresji, wskazujących na mój spory dystans do całej sprawy.

Na początku słuchała mnie w ciszy i skupieniu, o którym świadczył jej wzrok wbity nieruchomo w maleńką fałdę na kołdrze. Później zaczęła się nerwowo wiercić, cicho posapywać i wydawać dziwne jęki. Kiedy doszedłem do stygmatów, wpadła w dygot i przykryła się kołdrą aż po same usta, które nabrały koloru kilkudniowego krwiaka.

– Nie rób mi krzywdy! Proszę cię! – wybuchła nagle histerycznym, zwierzęcym nawet płaczem. – Zrobię wszystko, co każesz, ale nie zabijaj mnie!

– Chryste! – Oniemiałem. – Dlaczego miałbym…

– Bo ci odwaliło! – zawyła. – Jak psychopacie jakiemuś!

Uświadomiłem sobie, że patrzy na mnie, jakbym był Josefem Fritzlem i Josefem Goebbelsem zarazem.

– Myślisz, że nie słyszałam o takich popaprańcach? Najpierw pokazuje im się Matka Boska, a potem idą ostrymi narzędziami wykorzeniać grzech z tego świata!

– Narzędziami?! – Zatkało mnie. – Przecież wiesz, jak ja nienawidzę majsterkować!

Nagle zerwała się z łóżka i wrzeszcząc na całe gardło, rzuciła się biegiem w kierunku drzwi wyjściowych. Ruszyłem w pościg; nie mogłem pozwolić, by widok jej nagiego ciała stał się udziałem całej wspólnoty mieszkaniowej. Nie było innego sposobu, podstawiłem jej nogę. Wyrżnęła o deski jak długa. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, jaka to pięknie zbudowana kobieta.

Związałem ją przedłużaczem, inaczej znowu próbowałaby uciec. Na szczęście nagły kontakt z podłogą trochę ją uspokoił, wyciszył.

– Wybacz, musiałem to zrobić – wyjaśniłem i ostrożnie dźwignąłem ją z podłogi.

Pokiwała głową ze wzrokiem postrzelonego jelonka Bambi.

– Tylko obiecaj, że nie będziesz się nade mną znęcał – wyszeptała.

– Chryste! Przecież ja wcale nie mam zamiaru… – Była cięższa, niż myślałem. Poniosłem ją pospiesznie w kierunku łóżka.

– I nie odetniesz mi sutków?

O mało nie wypuściłem jej z rąk. Do celu zostały jeszcze jakieś dwa metry.

– Ani nie włożysz rozgrzanej lutownicy do tyłka?

– Przestań!!! – Rzuciłem ją na pościel. – Co ty z tymi narzędziami?! – Ciężko dysząc, usiadłem na łóżku. – Ja takich rzeczy w ogóle w domu nie trzymam! Nawet jak trzeba zmienić żarówkę, to dzwonię po elektryka!

Popatrzyła na mnie z wdzięcznością. Trzeba przyznać, że spętana kablem prezentowała się naprawdę imponująco. Po chwili podniosła głowę i lekko zachrypniętym głosem zapytała:

– Załatwisz mnie szybko i bezboleśnie, prawda? Obiecaj…

– Błagam… Skąd ci przyszło do głowy, że mam zamiar cię załatwić?! – powoli traciłem cierpliwość.

– A nie masz? – zdziwiła się.

– Nie!

– Więc co, oszpecić, trwale okaleczyć? – patrzyła na mnie coraz bardziej zdezorientowana.

– Też nie…

Na kilka chwil zapanowała niezręczna cisza.

– To o co ci, kurwa, chodzi? – zapytała w końcu.

Westchnąłem głęboko i opadłem na łóżko obok niej. Leżeliśmy chwilę w milczeniu jak w jakimś czarno-białym filmie z lat 60. Ja wpatrujący się nieruchomo w sufit, ona ciasno owinięta kablem. Zrozumiałem, że dzieli nas egzystencjalna przepaść.

Rozwiązałem ją i narzuciwszy na siebie szlafrok, wyszedłem w milczeniu na taras. Była wolna.

Zapaliłem papierosa i nieobecnym spojrzeniem powiodłem po pogrążającym się w wieczornym półmroku śródmieściu. W oczach zamigotały mi światła przejeżdżających w dole aut oraz drobne sylwetki ludzi, śpieszących za swoimi sprawami w sobie tylko znanych kierunkach. W ten pierwszy naprawdę wiosenny dzień roku wszyscy wydawali się tacy radośni i pełni życia. Nasilony miejski szumek i uwolniony ze szponów mrozu zapach kebabów oraz psich pozostałości sygnalizowały, że miasto nareszcie otrząsa się z zimowego odrętwienia. Tu nieletnia para obłapia się na ławce, tam rowerzysta wpada pod rozpędzoną ciężarówkę… Ja jednak obserwowałem wszystko z chłodną obojętnością, nie potrafiąc jak co roku zachwycić się tym odwiecznym rytuałem przyrody. Wiedziałem, że dla mnie już nic nigdy nie będzie takie samo.

Do moich uszu dobiegły stłumione dźwięki z apartamentu. Andżelika pospiesznie ubierała się i szykowała do wyjścia. Starała się robić to jak najciszej, chyba po to, żebym nagle nie przypomniał sobie o niej i nie postanowił jednak odciąć tego i owego. Do czego to doszło?! A wszyscy mówili, że taka piękna z nas para.

Pogrążyłem się we wspomnieniach. Pomyślałem o chwili, kiedy się poznaliśmy. To było na bankiecie. Po premierze komedii romantycznej Zzuj ciżemki, którą nasza firma sponsorowała. Prawie dwa tygodnie temu, szmat czasu. Kiedy ją tam zobaczyłem, zacząłem się trząść jak jakiś frajerberger.

Podeszła do mnie i rzuciła zaczepnie:

– Co się tak trzęsiesz, maleńki?

– Chyba twoja stara! – przytomnie zaripostowałem i tym ją zdobyłem.

Jeszcze tego samego wieczoru leżeliśmy błogo wyczerpani na podłodze mojego apartamentu, a  ja jeździłem po jej nagich udach swoją kolekcją miniaturowych modeli porsche. To wspomnienie zostanie ze mną do końca życia.

Zamknąłem oczy. Chłodny wieczorny wiatr zakołysał moją grzywką.

– Naprawdę ukazała ci się Matka Boska? – usłyszałem jej głos. Stała obok mnie na tarasie i opierała dłoń na moim ramieniu.

Została!

– Mhm – poczułem, jak łzy napływają mi do oczu.

– Ale dlaczego akurat tobie?

– Nie wiem, może brakuje im specjalistów od marketingu? – załkałem.

Podsunęła mi tarasowe krzesło i  pomogła usiąść. Otuliła mnie kocem, przyniosła chusteczki higieniczne oraz orzeszki. Wysmarkałem nos i  schrupałem orzeszka. Andżelika usiadła naprzeciwko mnie i  też schrupała orzeszka. Potem ja schrupałem kolejnego orzeszka i  ona kolejnego. Przez chwilę chrupaliśmy orzeszki.

– Ile razy już ci się… no tego… objawiła? – odezwała się w końcu.

– Na razie tylko raz. Ale powiedziała, że będzie częściej – odrzekłem ze spuszczoną głową.

– A mówiła gdzie… i kiedy?

– Nie powiedziała dokładnie, no ale może wszędzie… w domu, w pracy, na imprezie…

– Tak przy ludziach?!

Skuliłem się, a moje ciało wykręciło kilka spazmów. Następnie sięgnąłem po kolejnego orzeszka. Andżelika była bardzo dzielna. Mimo tak boleśnie żenującej sytuacji została tu ze mną i próbowała pomóc. Ale to tylko potęgowało moje cierpienie. Zrozumiałem, jak wspaniałą dziewczynę tracę.

– A czy nie mogłaby robić tego jakoś dyskretniej? – zapytała.

– To chyba niemożliwe – wychlipałem. – Co to za objawienie, o którym nie wie przynajmniej kilkadziesiąt milionów ludzi?

Andżelika zamknęła oczy. Potem otworzyła. Schrupała orzeszka.

– Słuchaj, nie zrozum mnie źle – pochyliła się ku mnie i ujęła moją dłoń. – Jesteś bardzo fajny. Słuchasz fajnej muzyki, fajnie się ubierasz, masz fajną pracę i fajnie urządzone mieszkanie – jej głos był łagodny, pełen ciepła. – Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że w kręgach, w których się obracamy, te twoje objawienia nie zostaną dobrze odebrane?

– Mnie to mówisz? – jęknąłem.

– Ludzie będą się czuć nieswojo w obecności Matki Boskiej… – ciągnęła.

– Wiem…

– Przestaną nas zapraszać na imprezy…

– Wcale bym się nie zdziwił…

– Będziemy skazani na towarzyski niebyt!

– Boże, dlaczego akurat ja?!

Mój krzyk spłoszył pobliskie stado gołębi, które wzbiły się w niebo, zatoczyły koło nad budynkiem, zanurkowały w dół i rąbnęły w ziemię. Chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem ja głośno przełknąłem orzeszka.

– Czyli z nami koniec? – zapytałem, nie patrząc jej w oczy.

– Chyba mnie rozumiesz, prawda?

– Ale do Dubaju ze mną pojedziesz?

– Nie sądzę – zmarszczyła czoło.

– Już wszystko opłacone…

Na twarzy Andżeliki pojawił się bolesny grymas. Odzwierciedlał dramatyczną walkę, jaka toczyła się w tej chwili w jej umyśle.

– A jak ty to sobie wyobrażasz? – wyrzuciła z siebie w końcu. – Leżymy na plaży w Emiratach, słońce świeci, dokoła pełno inteligentnych i zadbanych ludzi, a ty nagle – ni stąd, ni zowąd – zaczynasz lewitować! I co ja miałabym wtedy ze sobą zrobić? Wstać i ładnie się ukłonić?

Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć.

– To może pojedziemy gdzie indziej, na przykład… w góry?

– I  co my tam będziemy robić? Wspinać się? – jej śmiech przesiąknięty był goryczą i  zapachem orzeszków.

Zrozumiałem, że to koniec. Jedyna prawdziwa miłość mego życia za chwilę wstanie, otrzepie resztki łupin z kiecki i odejdzie. Na zawsze. Przedtem jeszcze zapyta, czy – skoro i tak wszystko już opłacone – nie mógłbym jej odstąpić tej rezerwacji w Burj Al Arab. Byłby to taki piękny gest na pożegnanie. Na to ja spytam czy pojedzie tam sama, a ona odpowie, że ze swoim opóźnionym w rozwoju bratem.

– To ty masz brata? – będę wyraźnie zaskoczony.

– Przyrodniego – powie.

– A co on robi?

– Dorabia jako model.

– Aha…

Potem pocałuje mnie w  czoło i  stwierdzi, że to strasznie przykre, iż nie zdążyliśmy się dobrze poznać, a  już musimy się rozstać. Pokiwam głową, a  ona doda mi otuchy, tkliwie tarmosząc za nos. Następnie z  wdzięcznością przyjmie bilety do Dubaju, a  wychodząc, już przy samych drzwiach, odwróci się i  powie:

– A nie mówiłam, że jak zaczniemy ze sobą rozmawiać, to nasz związek się rozpadnie?

Pewnie nieraz zastanawialiście się, co byście zrobili, gdyby nagle zaczęła ukazywać się wam Matka Boska. Wpadlibyście w  popłoch czy pogrążyli w  rozpaczy? Zadzwonilibyście na policję czy może uciekli z  kraju? Przez całą noc nie zmrużyłem oka. Następnego dnia w  pracy byłem tak skołowany, że podczas lunchu w  sushi-barze zamiast maki zamówiłem flaki. Co za wstyd! W  końcu doszedłem do wniosku, że najlepsze, co mogę zrobić, to żyć tak, jakby nic się nie stało. Chodzić do pracy, upokarzać podwładnych, molestować stażystki. Czułem, że tylko katorżnicza harówka pozwoli mi nie myśleć o  traumatycznych wydarzeniach, które niespodziewanie stały się moim udziałem.

Miałem szczęście, był to bowiem akurat bardzo gorący okres w mojej firmie. Wspomniałem już, że jestem brand menedżerem w renomowanej międzynarodowej korporacji. Ściślej mówiąc, w jednym z wiodących koncernów kosmetycznych, którego produkty z pewnością znajdują się na waszych łazienkowych półkach i toaletkach. Niestety ostatnio firma nie miała najlepszych wyników, więc zarząd zlecił wszystkim oddziałom wymyślenie czegoś, co zrewolucjonizuje rynek dezodorantów i przywróci koncernowi absolutną pozycję lidera na rynku. Szefowa oczywiście wybrała mnie do tego zadania i to, co wymyśliłem w następnych tygodniach, powinno, moim zdaniem, przejść do historii postkreatywnego marketingu, a mnie na wieki zapewnić zaszczytne miejsce wśród największych wizjonerów w branży. Ale po kolei.

Potoczne myślenie zwodniczo podpowiada, że taką pracę należałoby zacząć od poszukiwania nowych zapachów czy niebanalnych sposobów ich aplikacji. Ale ja od początku wiedziałem, że to ślepa uliczka. Aby dokonać rewolucji, trzeba było pójść głębiej. Dokonując analizy etymologicznej słowa „dezodorant”, z zaskoczeniem stwierdziłem, że ten francuskiego pochodzenia wyraz równie dobrze mógłby brzmieć „odśmierdzacz”, chociaż pewnie jego potencjał komercyjny byłby wtedy mocno ograniczony. Na smrodzie postanowiłem się więc skoncentrować.

Skontaktowałem się z wiodącymi laboratoriami medycznymi na świecie i zleciłem im dziesiątki badań nad odorem i jego związkami z ludzkim ciałem. Kazałem analizować wydzieliny i feromony, pobierać próbki i robić wymazy. Zarządziłem kompleksowe zgłębianie intensywności wrażeń i stężeń, poleciłem wykonać przekroje ilościowe przez grupy wiekowe, rasy i kasty. Profesor Edmund Hustler z Uniwersytetu w Getyndze specjalnie dla nas przeprowadził swoją słynną redukcję feromonologiczną, którą przybliżył nam w formie seminariów i tajnych kompletów. Wybrałem się też na Kongres Fetorologiczny do Kielc.

Po kilku tygodniach intensywnych studiów i  badań w  końcu zebraliśmy całość interesujących nas wyników – tysiące wykresów, diagramów i  tabel. Aby móc je przetworzyć, kupiliśmy najszybszy na rynku komputer i  zatrudniliśmy kilku informatyków somnambulików, którzy na trzy zmiany porządkowali, profilowali i  integrowali dane. W  wolnych chwilach skakali w  gumę.

Przez długi czas z magmy terabajtów nie wyłaniał się żaden sensowny obraz. Słupki diagramów opadały w najmniej oczekiwanych momentach, a wykresy świrowały jak EEG epileptyka. Świrować zaczęła też moja szefowa, której ta przygoda zaczęła śmierdzieć katastrofą. „Jeżeli koszty tych zasranych badań w najbliższym czasie się nie zwrócą, to własnymi rękami rozwalę ci łeb i zeżrę mózg. A bezpańskie kundle będą trykać twoje truchło” – powiedziała z charakterystyczną dla siebie powściągliwością. Od razu widać, że ma kobitka MBA.

Powiedziałem informatykom, że koniec ze skakaniem w gumę, a żeby niepotrzebnie nie marnować czasu, od tej chwili posiłki będą im dostarczane w formie kroplówki. Poskutkowało. Już następnego dnia wpadli na pomysł zastosowania sztucznych sieci neuronowych do – z tego, co zrozumiałem – filtracji, penetracji, konwersji i perwersji danych. „A potem zobaczymy, co się z tego urodzi” – powtarzali podnieceni jeden przez drugiego.

Na szczęście tym razem na rezultaty nie trzeba było długo czekać. Wkrótce z powodzi zer i jedynek zaczął wyłaniać się pewien obraz. Na początku słaby i niewyraźny, niczym puls pluszowego misia, z każdą godziną stawał się coraz bardziej rześki i pewny siebie. Trzymając się z informatykami za ręce, obserwowałem w transie to, co coraz dobitniej urzeczywistniało się na monitorze naszego superkomputera. W życiu nie widziałem tak pięknej i jędrnej krzywej. Sterczała dumnie i nie pozostawiała żadnego pola do błędnej interpretacji.

Mieliśmy nasz wynik.

Kto by pomyślał, że rozwiązanie cały czas znajdowało się tuż pod nosem. Jednak – jak mówi stare bretońskie przysłowie – lepiej pociągnąć za wszystkie strzyki naraz, niż karmić dziecko pomponem. Wielostronicowy raport dotyczący uzyskanych rezultatów można było streścić w jednym zdaniu: „Prace pomiarowe przeprowadzone na reprezentatywnej próbce badanych, równomiernie zróżnicowanej pod względem wieku, płci, rasy, orientacji seksualnej i barw klubowych, wykazały, że poza nielicznymi przypadkami (mieszczącymi się w granicach błędu statystycznego) – u których w interesującym nas obszarze badań najwyższe rezultaty zanotowano w odniesieniu do jamy gębowej (łac. cavum oris) – u 99,999% populacji najsilniejsze stężenie fetoru rejestruje się w pobliżu końcowego otworu przewodu pokarmowego, czyli odbytu (łac. anus)”.

Innymi słowy – jak to celnie ujął jeden z naszych błyskotliwych informatyków – odkryliśmy, że przygniatającej większości ludzi najbardziej śmierdzi z dupy.

Doniosłość tego odkrycia powaliła mnie niczym kucharza okrętowego uderzenie pagajem. Uświadomiłem sobie, że rasa ludzka dezodoruje sobie dosłownie wszystko: pachy, stopy, szyję, obszar za uszkiem. Do ust stosuje płukanki, do uszu parafinę, a do nosa kropelki i spreje. Dodatkowo, aby zagłuszyć przykrą woń w swoim otoczeniu, szprycuje zapachami mieszkania, łazienki, samochody i kocie kuwety. Słowem, nie ma takiego miejsca na ludzkim ciele i w jego pobliżu, które nie podlegałoby dezodorowaniu. Oprócz tego jednego – z naukowego punktu widzenia – najwłaściwszego. Należyte wnioski z takiej obserwacji dałby radę wyciągnąć nawet przyrodni brat mojej byłej dziewczyny, model. Należało jak najszybciej wyprodukować dezodorant do tyłka i zmonopolizować rynek.

Gdy przedstawiłem swój pomysł szefowej, zamarła. Jej wydęte jak opona Monster Trucka usta zastygły w wieloznacznym milczeniu. Dekady korekcji i liftingów uniemożliwiały odczytanie z jej sfinksowej twarzy jakichkolwiek myśli i uczuć, bałem się nawet, że zaraz rzuci się na mnie i pożre, a genialna koncepcja dezodorantu przepadnie na wieki wraz ze mną.

Wreszcie świeżo uzupełnione kolagenem wargi drgnęły:

– Sprej czy kulka?

Odetchnąłem. Kupiła mój pomysł! Zasugerowałem, żeby kwestie techniczne rozstrzygnąć później, a teraz skupić się na przygotowaniu prezentacji dla zarządu. Zgodziła się. Musiałem jeszcze wywinąć się od jej zwyczajowych w takich sytuacjach umizgów, nic bowiem bardziej nie pompowało jej libida niż młody zdolny wizjoner w bajeranckim gajerku. Rzucona mimochodem informacja, że chyba mam owsiki, załatwiła sprawę.

Wracałem do domu wesoły jak brazylijski hymn. W wyobraźni celebrowałem już niebywały sukces swojego produktu, udzielałem nieludzko błyskotliwych wywiadów czołowym magazynom biznesowym na świecie i z ujmującą nonszalancją odbierałem statuetkę Złotego Cielca dla menedżera roku. Po raz pierwszy od wielu tygodni czułem się rozluźniony, niemal szczęśliwy. Prawie zapomniałem o swojej tragedii miłosnej i o Matce Boskiej. W podświadomości zaczęło mi nawet kiełkować przekonanie, że jej wizyta okazała się jakimś kosmicznym nieporozumieniem, że po powrocie do nieba spostrzegła swoją pomyłkę i postanowiła dać mi święty spokój. Bezwiednie pielęgnowałem w głowie tę mentalną roślinkę, jakby była ostatnią formą wegetacji pozostałą na Ziemi po niefortunnym zderzeniu z planetą Nibiru, inwazji radioaktywnych kosmitów parazytów oraz wyjątkowo suchym lecie.

Nadszedł dzień, w którym mieliśmy przedstawić zarządowi nasz rewolucyjny projekt. Po wejściu do sali konferencyjnej szefowa przedstawiła mnie prezesowi i dwóm wiceprezesom, a potem oddała mi głos. Zaplanowałem stopniowo podsycać zainteresowanie słuchaczy, a ostateczny pomysł wyjawić na końcu, w formie triumfalnego „ta-dam!”. Strategia zdawała egzamin znakomicie. Prezesi – szykowni panowie po sześćdziesiątce – wpatrywali się we mnie jak zahipnotyzowani, gdy w sposób lekki, lecz dogłębny, odsłaniałem przed nimi zakamarki dwunastnicy, okrężnicy i kiszki stolcowej. Wyraz oczarowania nie zniknął z ich twarzy, gdy błyskotliwie wtajemniczałem ich w meandry ruchów perystaltycznych i nie wdając się w zbędne szczegóły płynnie przeszedłem do fazy ekskrementalnej. Wszystko szło wyśmienicie, a ja z gracją figurowej łyżwiarki zmierzałem pewnie do finałowej wolty, lecz właśnie wtedy, kiedy olśniewającą konkluzją miałem powalić zarząd na kolana, usłyszałem zaskakujące pytanie prezesa, starszego pana o wyglądzie Silvia Berlusconiego:

– Pan krwawi?

Z początku nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Zirytowany nieco, że wybił mnie z rytmu, uśmiechnąłem się najbardziej czarująco, jak potrafiłem, i protekcjonalnie przechyliłem głowę na bok.

– Słucham?

– Czy pan przypadkiem nie krwawi? – powtórzył rzeczowo.

Zdezorientowany popatrzyłem na szefową. Była blada jak amfa. Z uśmiechem zastygłym na ustach przeniosłem wzrok na swoje ciało. Istotnie, na koszuli, w okolicach lewego boku, dostrzegłem rozległą czerwoną plamę. Chwilę później zorientowałem się też, że krwiste dziury pojawiły się na moich dłoniach.

A więc jednak…

Stygmaty!

Właściwie nie powinienem się temu dziwić, w końcu Matka Boska lojalnie mnie uprzedzała. Inna sprawa jednak, że wybrała sobie czas i miejsce, które – gdyby nie była tym, kim była – spokojnie pozwalałyby posądzić ją o perfidię, nihilizm i wyrafinowane okrucieństwo. Rozejrzałem się dokoła, myśląc, że gdzieś ją zobaczę. Tym razem jednak postanowiła działać z ukrycia.

Prezesi nie odrywali wzroku od moich ran. W ich oczach rysował się szok pomieszany z obrzydzeniem skrzyżowanym z czymś, co wymyka się pojęciowym możliwościom języka polskiego.

– A tak, krwawię… – wyjąkałem, zapinając marynarkę i wstydliwie zaciskając dłonie. – Ale to nic, zaraz mi przejdzie…

– Ale pan krwawi coraz bardziej – zauważył trafnie pierwszy wiceprezes, przywodzący nieco na myśl Jacques’a Chiraca.

Rzeczywiście, krew z boku przedarła się na wierzch marynarki i zaczęła strzykać jak w jakimś spaghetti westernie. Krople zimnego potu wystąpiły mi na czoło, a kiedy je wytarłem, okazały się buraczkowego koloru. Przytomnie stwierdziłem, że najlepsze, co mogę zrobić w tej sytuacji, to nie tracić zimnej krwi.

– Proszę państwa, proszę się o mnie nie martwić – powiedziałem uspokajająco. – Ostatnio czasami krwawię. Ale to nie powinno odwracać naszej uwagi od celu, dla którego się tutaj spotkaliśmy.

– Jak to pan czasami krwawi? Dlaczego? – Berlusconi postanowił jednak drążyć niewygodny temat.

– Sam z siebie, spontanicznie – odparłem. – Czasem… nie mogę się powstrzymać.

Zapanowała długa, nieprzyjemna cisza. Przerywana jedynie monotonnym odgłosem kapiącej na posadzkę krwi.

– Ale… pan nie powinien tego robić… – odezwał się drugi wiceprezes, trochę podobny do Gerharda Schrödera.

– Dlaczego?

– Bo… pan traci w naszych oczach wiarygodność. – Były kanclerz Niemiec był mocno zdegustowany. – Nie można tak po prostu przyjść do firmy i krwawić!

Spojrzałem na szefową. Miałem nadzieję, że na chwilę przejmie inicjatywę, a ja w tym czasie trochę się ogarnę i obmyślę plan wyjścia z tej niezręcznej sytuacji. Ale ona tylko na mnie patrzyła, a jej wzrok cuchnął nienawiścią.

– Proszę państwa – zabrał w końcu głos Berlusconi. – Mam wrażenie, że wobec zaistniałej sytuacji powinniśmy przerwać nasze spotkanie i wrócić do niego w bardziej sprzyjających okolicznościach. Może jak szanowny kolega się trochę podleczy.

Dobra, dobra, stary. Myślisz, że nie wiem, co to oznacza? Jutro rano kurier dostarczy mi do domu osobiste rzeczy z biura, a strażnicy już nigdy nie dopuszczą mnie do firmy na odległość krótszą od snajperskiego strzału.

– Podleczy? Nigdy nie czułem się bardziej zdrowy – zapewniłem z  naciskiem, patrząc mu prosto w  oczy.

– Oczywiście… – Z jakiegoś powodu sprawiał wrażenia zakłopotanego. – Ale… u lekarza pan był?

Nagle coś sobie przypomniałem.

– Proszę pana – powiedziałem spokojnie, zbliżając się do niego. – Coś panu powiem.

– Tak? – W jego głosie wyczuć można było wyraźną nutkę niepokoju.

– Ja w ogóle nie muszę chodzić do lekarza.

– Nie?

– Nie. I co więcej – rzekłem, ściszając konfidencjonalnie głos. – Ja sam mogę leczyć…

Tak jak podejrzewałem, moje słowa zrobiły na nim piorunujące wrażenie. Zaczął posapywać i przeżuwać własne wargi.

– A… tak… oczywiście. Musimy o tym… kiedyś… porozmawiać – stękał. – A tymczasem… ja muszę… do toalety! – I rzucił się w kierunku drzwi. A za nim Chirac i Schröder.

Na szczęście w ostatniej chwili zastąpiłem im drogę. Zauważyłem, że jestem potwornie szybki. Mimo utraty znacznej ilości krwi moje ciało sprawiało wrażenie, jakby wyzwalało się z ograniczeń czasoprzestrzeni. Niechybnie zyskiwałem nadprzyrodzone zdolności.

– Nie wierzycie mi, tak? – popatrzyłem na nich podejrzliwie, a oni cofnęli się o pół kroku.

– Nie, nie. Skądże! Po prostu odczuliśmy nagłą potrzebę fizjologiczną – błyskotliwie wybrnął z sytuacji premier Włoch.

– No właśnie! – Nie miałem zamiaru dać za wygraną. – To typowy objaw!

– Objaw?!

– Choroby! Częste oddawanie moczu może wskazywać na poważną chorobę.

– Przeziębienie?

– Nie.

– Zapalenie pęcherza?

– Też nie.

– A więc?

– Raka prostaty!

Berlusconi zbladł jak średniowieczny fresk. Jego zastępcy skulili się w sobie i zasłaniając rękoma podbrzusza, dygotali w przestrachu. Postanowiłem wykorzystać przewagę psychologiczną.

– Naprawdę nie ma się czego wstydzić – oznajmiłem przyjaźnie. – Pięćdziesiąt procent mężczyzn po sześćdziesiątce na to cierpi. Ale macie panowie szczęście. Te ręce was wyleczą! – Wyciągnąłem w ich stronę dłonie i znacząco nimi zatrząsłem. – Tylko najpierw pozwolicie, że dokończę prezentację.

Zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że po moich wypowiedziach zapada grobowa cisza. Kątem oka popatrzyłem na szefową. Usiłowała popełnić samobójstwo, wstrzykując sobie w żyłę botoks (zawsze nosiła działkę w torebce). Widok ten na chwilę mnie zaabsorbował. Niestety zarząd bezlitośnie wykorzystał moment nieuwagi i bezceremonialnie zwiał, zostawiając mnie sam na sam z konającą w potwornych konwulsjach kobietą. Zdrajcy…

Kiedy zmarła, pochyliłem się nad nią zrezygnowany. Wyciągnąłem do niej rękę, by opuścić powieki. Kropelka krwi z mej dłoni skapnęła przypadkowo do jej wybałuszonego oka. To ją najwidoczniej w cudowny sposób wskrzesiło. Najpierw pojawiły się nieskoordynowane ruchy gałek, później wyraźnie drgnęła i odbiło się jej jadem kiełbasianym. Gdy już całkiem zmartwychwstała, usiadła i zmierzyła mnie nienawistnym spojrzeniem.

– Toś się, leszczu, popisał! – syknęła.

Jest pochmurne popołudnie. Siedzę zgarbiony na ławce w parku i kontempluję pogmatwaną fakturę okolicznego podłoża. Mam na to czas, ponieważ nie mam już pracy. Zostałem zwolniony. W związku z tym, pieniędzy także już nie mam. Ani przyjaciół (od kiedy przestałem dorzucać się do rachunków w knajpach, zaczęli mnie omijać z daleka jak leżącego na chodniku pawia).

Aha, mieszkania też już nie mam. Bank mi zabrał, bo nie miałem jak spłacić kredytu pod hipotekę zaciągniętego na niedoszłą wycieczkę do Dubaju. Więc od tygodnia mieszkam w parku miejskim, niedaleko dworca. O dziwo, nie czuję ani głodu, ani chłodu i chociaż się nie myję, w ogóle nie śmierdzę. Wręcz przeciwnie, moje ciało wydziela intensywną woń fiołków, co jak się domyślam, jest kolejną nadprzyrodzoną zdolnością, którą zostałem obdarzony. Jednak z tego powodu nie zaakceptowała mnie lokalna społeczność bezdomnych. Na szczęście krwawię rzadko i dyskretnie, tak że nie budzę podejrzliwości strażników miejskich. Czekam na rozwój wypadków, bo przyznam szczerze, nie wiem, co mam ze sobą zrobić.

– Naprawdę nie wiesz?

Jej głos wyrwał mnie z otępienia. Stała nade mną i emanowała dyskretnym blaskiem. Rozejrzałem się dokoła. W parku oprócz nas nie było nikogo, chociaż jeszcze przed chwilą miejsce to tętniło życiem barwnej czeredy wszelakiej maści zboczeńców i obszczymurów.

Rozparłem się bezczelnie na ławce i z udaną nonszalancją rzuciłem:

– A, dzień dobry, dzień dobry… Kogóż moje oczy widzą? Proszę bardzo, niech się Pani rozgości.

Wskazałem jej miejsce obok siebie, ale ona ani drgnęła. Patrzyła na mnie spokojnym wzrokiem, na jej ustach zdawał się nawet rysować delikatny uśmiech.

– Rozumiem, że jest Pani z siebie zadowolona? – rzuciłem zaczepnie.

– Co masz na myśli?

– Co? Przez Panią straciłem wszystko: dziewczynę, mieszkanie, pracę… Proszę zobaczyć, w  jakim jestem stanie…

Matka Boska zmierzyła mnie badawczym spojrzeniem.

– Trochę się zapuściłeś – powiedziała. – Ale za to ładnie pachniesz.

– Dziękuję bardzo. Wolałem swojego Diora.

Uśmiechnęła się, tym razem wyraźnie.

– Nie rozczulaj się tak nad sobą – rzekła. – Zamiast rozpamiętywać przeszłość, lepiej pomyśl o przyszłości.

– O czym Pani mówi?

– Nadszedł czas, byś zaczął w końcu głosić Słowo Boże.

A jednak.