Marika i Bazyli - Dziedzic Elżbieta - ebook + audiobook

Marika i Bazyli ebook i audiobook

Dziedzic Elżbieta

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

„Spadająca gwiazda? Nie, to nie miało sensu. Jasna plama powiększyła się i zaczęła świecić. Wyglądało, jakby płynęła w ciemności, dokładnie w ich stronę. Zwierzęta przystanęły, wahając się, co zrobić…”

Marika i Bazyli marzą o przeżyciu prawdziwej przygody. Pewnego dnia marzenie się spełnia. Rodzeństwo zostaje wkręcone w wir coraz bardziej zaskakujących zdarzeń. Szczęśliwie, w czasie wędrówki towarzyszy im niezwykła Moc. Lecz czy to wystarczy, aby dotrzeć bezpiecznie do upragnionego celu?

Barwna i pełna humoru opowieść o przyjaźni, relacjach, dorastaniu i niezależności, której fabuła toczy się w dzikim krajobrazie Arktyki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 179

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 48 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agnieszka Kazała

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Elżbieta Dziedzic

Copyright © by W.L. Białe Pióro

Projekt okładki:

Skład i łamanie: WLBP

Redakcja: autorska

Sugestie redakcyjno-korektorskie: Agnieszka Kazała

Korekta: Izabela Durasiewicz

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: III, Warszawa 2025

ISBN: 978-83-66945-96-8

KULIG

Nadszedł długo oczekiwany grudzień – ze śnieżną brodą po pas, ciepłym płaszczem i wysokimi cholewami kozaków. W wielkiej dłoni dzierżył olbrzymią wiklinową trzepaczkę, którą wykurzał z chmur gęste płaty śniegu. Przemierzał świat, a biały, zimny puch sypał się z nieba i otulał wszystko dokoła: domy, wzgórza, wieże wysokich budowli. Osiadał miękko na gałęziach drzew i dachach samochodów. Osiedla, pola i lasy okryły się migotliwą, delikatną pierzynką.

Świat, niczym wielki bałwan, mrużył już oczy do snu, gdy nagle skrzypnęły drzwi i z domów wybiegły kolorowo ubrane dzieci. Z wesołymi iskierkami w oczach, rozgrzanymi od uciechy policzkami, dalejże, zaczęły bałwana tarmosić, ugniatać, budzić z zimowego przyjemnego letargu. Z piwnic i strychów powyjeżdżały sanki i narty, i już sunęły z górki, a z nimi śmiech, gwar i radosne okrzyki. W ruch poszły śnieżki – bęc, bęc, bęc – rozpłaszczały się białymi plackami na kurtkach, płotach i murkach, na grzbiecie Mruczka, który z oskarżycielskim miauknięciem czmychnął w kocią dziurę. Również Marika i Bazyli, w pośpiechu zakładali ciepłe czapeczki i szaliki. Wybiegając, w locie łapali głos mamy, która przestrzegała:

– Bawcie się, dzieci, ale nie zapomnijcie wrócić przed zmrokiem…

Wieczory zimą były ciemne i chłodne.

– Dobrze, mamo! Nie zapomnimy! – krzyknęły podekscytowane i już baraszkowały w śniegowym puchu wraz z przyjaciółmi.

Gdy biała warstwa śniegu została porządnie wyskakana, wytupana, wyślizgana, gdy bałwan stał koło bałwana, a dzieciom znudziła się już zabawa w igloo, z brzęczeniem dzwoneczków nadjechał wujek Misza. Siedząc na wozie, ponaglał raźno siwka:

– Hejta, hejta, wiśta wio!

– Kulig! – krzyknęły chmarą dzieci i w mgnieniu oka przytroczyły swoje saneczki do wujkowego wozu. Sznur sanek był długi i kolorowy. Bazyli z Mariką siedzieli wśród kolegów, trzymając się mocno. Wujek Misza dał znak i ruszyła sanna z piskiem i śmiechem, a dzwoneczki wesoło im wtórowały. Ach, jaka pyszna była to zabawa! Gdy niebo poszarzało, a słońce schowało się za chmury, dzieci wróciły do swoich domów. Marika i Bazyli nie mogli się nagadać przez cały wieczór. Opowiadali o wszystkich ciekawych zabawach, o kolegach, o wujku Miszy i kuligu.

– Ach, Mamo – westchnęła Marika – wujek Misza obiecał, że jutro również zrobi nam kulig. Czy będziemy mogli pójść?

– Oczywiście. Tylko pamiętajcie, żeby wrócić do domu przed zmrokiem. Gdy mróz nadchodzi, wszystko, co spotka na swej drodze, zamraża. A nieposłuszne dzieci zamienia w polarne niedźwiedzie – zażartowała mama.

Ogień w kominku pstryknął iskrami, w domu było ciepło, jasno i przytulnie. Po kolacji, rodzeństwo wyszczotkowało zęby, umyło się i grzecznie położyło do łóżek. Po chwili spali już głęboko, utrudzeni pierwszym grudniowym dniem tego roku.

Następnego ranka, Marika i Bazyli wstali prędziutko, odsłonili okno w pokoju i przykleili nosy do szyby. Śnieg wciąż był. Jeszcze bardziej biały i puszysty. Widocznie grudzień ostro wziął się do roboty i w nocy wytrzepał większość chmur w okolicy. Po śniadaniu, odbyła się zbiórka na osiedlu, gdzie wszystkie dzieci ustawiły w szeregu swoje sanki. Wujek Misza, tak jak obiecał, zjawił się i tym razem. Pomógł dzieciom w wiązaniu wytrzymałych supłów i jak ostatnio, dał znak do odjazdu. I tak jak wczoraj, Marika z Bazylim, i resztą kolegów z podwórka mieli fantastyczną zimową przejażdżkę. Dookoła domów, pomiędzy drzewami, aż do wzgórz okalających osiedle. Wrócili roześmiani, szczęśliwi i głodni. Mama poprosiła, by przed wejściem do domu strzepnęli śnieg z ubrań i butów. Gdy dzieci umyły ręce, zasiadły z mamą do wspólnego posiłku. I znów opowieściom i śmiechom nie było końca. Jedno mówiło przez drugie z takim ożywieniem w oczach, że mama pozwoliła im pojechać kuligiem również następnego dnia, pod warunkiem, że wrócą do domu przed zachodem słońca.

– Hurraaa!! – Podskoczyły dzieci. – Nocko, daj piękne sny i upłyń szybko. Niech już będzie Jutro!!

Ale kolejny dzień przyniósł zadymkę i nie było mowy o wychodzeniu. Marika i Bazyli usiedli przy oknie, lecz zamiast misternie rzeźbionego śnieżno-lodowego krajobrazu dostrzegli tumany białego pyłu zasypującego świat. Wiatr chuchał, jęczał i kaszlał, potrząsał konarami bezbronnych drzew, powtykanych jak zapałki, w białą gazę zawiei. Kryształowym mroźnym okiem zaglądał w okienko. Dzieci szybko odsunęły się od parapetu i usiadły przed kominkiem, gdzie było ciepło, miło i przytulnie, a kolorowe, trzaskające wesoło iskierki odganiały zimne i smutne myśli w najdalszy kąt.

– Zagrajmy w chińczyka! Albo pobawmy się w zamek. Ty będziesz księżniczką, a ja smokiem.

Dzieci wyjęły rycerzy i ustawiły drewnianą fortecę. Przez jakiś czas do uszu mamy, gotującej w kuchni obiad, dolatywały waleczne okrzyki z bitwy, przerażające wrzaski smoka i władczy ton księżniczki, tłumaczący, jak dobrze wychowane smoki winny zachowywać się względem dziewczyn. Po południu, dzieci zjadły obiad i mama wyjęła ciekawe bajki do poczytania. Ale znudziło się i to. Rodzeństwo tęsknie spoglądało w stronę okna. Wiatr przestał hulać, zaśnieżone osiedle wyglądało teraz jak obrazek z książki o Arktyce. Biało, biało, wszędzie biało, nic tylko biel po horyzont. Brakowało jedynie reniferów, fok i niedźwiedzi polarnych.

Nagle, zdało im się, że w tej bieli poruszył się jakiś ciemny punkcik. Punkcik zaczął rosnąć i rosnąć, zbliżał się do nich. Z szarości zimowego popołudnia wyłaniał się znajomy kształt. I zdało im się, że w tej ciszy drzemiącego osiedla, zabrzęczały dzwoneczki – delikatnie, z oddali, nawołując, zapraszając, przynaglając: Chodźcie, dzieci, chodźcie…

– To wujek Misza! – Bazyli wyskoczył, jak z procy, porwał kurtkę i wybiegł z domu.

– Bazyli, poczekaj! – krzyczała zdezorientowana Marika. Mama nie pozwalała wychodzić w taką pogodę, lecz dziewczynka nie chciała zostawić brata samego. – Bazyli, wracaj!

Ale Bazyli był już daleko, głuchy na nawoływania, biegł, ciągnąc za sobą kolorowe saneczki. Bez wahania przywiązał je do dużych sań. Marika przyspieszyła. W ostatniej chwili dobiegła i chwyciła brata wpół. Bat ze świstem przeciął powietrze i sanie pomknęły w białą dal, a wraz z nimi kolorowe szaliczki i pomponiki.

– Marika! Bazyli! – Mama, tak jak stała, wybiegła za dziećmi. Jeszcze długo w noc skulona zimnem postać szła i szukała, a głos ochrypł na mrozie od płaczu i nawoływania: – Marika! Bazyli!

Znów zaczął padać śnieg i zasypał ślady sań. Dzieci zniknęły.

Tymczasem Marika i Bazyli mknęli przez zaspy i śniegi, a saneczki raz po raz podskakiwały na pofalowanej białej pokrywie. Szus-szus szurały płozy, trzask-prask świstał bacik, klap-klap-chrap galopował konik. Marika, przytulona do brata, trzęsła się z zimna i strachu, a Bazyli trzymał mocno saneczki. Wielkie śniegowe płaty zatykały im oczy, nosy i buzie. Robiło się zimno, coraz zimniej, mroźniej, brrr, i nieprzyjemniej.

Na koźle wcale nie siedział wujek Misza tylko jakiś dziwny pan, w wysokim cylindrze i czarnej pelerynie.

Bazyli kilka razy próbował pytać dokąd jadą, ale dziwny pan ani nie odpowiedział, ani się nie odwrócił. Może to i lepiej. Marika bała się tego pana. Gdyby się odwrócił, mógłby na nich nakrzyczeć, wydawał się trochę zdenerwowany, świstał bacikiem i pędził niczym wiatr.

Oj, czemu nie posłuchali mamy? Pewnie bardzo się martwi. I jak teraz znajdą drogę do domu?

Jazda zdawała się nie mieć końca, wieczorne cienie igrały po śniegu, dzieci były już bardzo zmęczone i senne. Gwiazdy na granatowym niebie kołysały się do snu w rytm poruszających się sań. Dziecięce główki przytuliły się do siebie i w końcu, utrudzone, zasnęły.

Nastała głęboka noc.

PIERWSZE SPOTKANIE

Słońce dało prztyczka w nos. Pac. Marika obudziła się i zamrugała, bo niesamowity blask poraził jej zaspane oczy. Leżała na śniegu, lecz było cudownie ciepło. Poczuła, że otula ją coś bardzo miękkiego. Spróbowała wstać, lecz głowa zdała jej się bardzo ciężka. To samo ręce. Niezgrabnym ruchem podniosła rękę, gdy nagle nad jej głową pojawiła się kosmata biała łapa! Chciała krzyknąć, lecz coś ryknęło jej do ucha!

– Aaaa! Yeti! – znów krzyknęła, ale potwór był szybszy i zamiast swojego głosu usłyszała rozwścieczony ryk dzikiej bestii. Nie czekając dłużej, stanęła na nogi. Poczuła się jakoś dziwnie, ale nie miała czasu się zastanawiać, trzeba było umknąć czym prędzej temu włochatemu potworowi i odnaleźć Bazylego. Bazyli! Gdzie jest Bazyli! Biegnąc w strachu, dostrzegła białego potwora. Zbliżał się do niej szczerząc ostre kły w porannym słońcu. Był już tak blisko, że Marika zamknęła oczy i skuliła się w sobie, pewna że potwór zaraz ją powali i żywcem pożre, gdy nagle usłyszała ten znajomy już ryk, trochę mniej przerażający niż na początku. I zaskakujące, dokładnie rozumiała, co ryczący potwór do niej mówił!

– Marika, nie bój się, to ja, Bazyli.

– Co? – dziewczynka podniosła głowę, spojrzała na straszliwego potwora, w białym futrze. Teraz dopiero zobaczyła, że był to niedźwiadek polarny, nieco większy od niej samej. Jego brązowe oczy patrzyły na nią łagodnie. To nie żaden potwór! To Bazyli, zamieniony w polarnego misia!

Machnął łapą w jej kierunku i ryknął znowu. Marika nie miała najmniejszych kłopotów ze zrozumieniem tego, co chce jej przekazać:

– Spójrz, ty też wyglądasz tak jak ja.

Marika ze zdziwieniem ogarnęła się wzrokiem. Podniosła jeszcze raz rękę. Ta biała łapa, która przeraziła ją na początku, była jej własną! Nogi i  ręce były tak samo białe i włochate, zakończone ostrymi pazurkami i twardymi antypoślizgowymi podeszwami. Miękki duży brzuszek był okryty ciepłym futrem. Marika dotknęła łapą nosa. Tak, okrągły i mokry. Poczuła niedaleką woń świeżej ryby, śniegu i wody. Duży śmieszny pyszczek, pełen ostrych zębów, jak u brata. Błysnęła do Bazylego kłami. Wcale nie miał zamiaru jej zjeść. To był po prostu uśmiech!

– Ale fajnie! Chodź – kiwnęła głową na brata, dając mu znak do zabawy.

Przez chwilę fikali koziołki na śniegu, miękko spadając, ślizgając się, ryjąc noskami w puchowych zaspach i prychając z uciechy. To była frajda! Gdy słońce stanęło już wysoko na niebie, misie zrobiły się głodne i postanowiły znaleźć coś do jedzenia. Nie musiały zastanawiać się którędy podążać, przyjemne zapachy prowadziły je za nos.

Po krótkiej wędrówce zaczarowane misie dotarły nad brzeg morza. Promienie słoneczne odbijały się od fal, a blask tańczył na ich grzbietach.

– Bazyli, jak tu pięknie! – westchnęła urzeczona Marika, spoglądając na złote iskierki pływające po powierzchni wody. Oczywiście zamiast słów, wydała z siebie cichy, niedźwiedzi pomruk.

– Fantastycznie! A teraz wskakuj do wody. Mój nos mi mówi, że w morzu znajdziemy mnóstwo dobrego jedzonka. Ale jestem głodny! – I Bazyli dał nurka pod wodę. Marika wskoczyła za nim. Chlup!

Och! Pod wodą było jeszcze wspanialej. Tak lekko i swobodnie. Niezgrabne ociężałe ruchy zostały na lądzie, teraz misie nabrały rozpędu. Nurkowały, wynurzały się, opryskując się morską pianą. W przezroczystej wodzie jak opale mieniły się małe drobinki fitoplanktonu. Marika machała łapkami, próbując pochwycić te morskie gwiazdeczki. Nagle Bazyli zatrzymał się i nosem wskazał krę nieopodal.

– Ciii…. – Na lodzie wygrzewała się w promieniach słońca grubiutka foka.

– Bazyli, o czym myślisz? Chyba nie chcesz zjeść tej foki? – szepnęła niepewnie Marika.

– Właśnie chcę. Tylko musimy się teraz zachowywać bardzo cichutko. Płyńmy pod wodą. Tak by nas nie zauważyła.

– Ale Bazyli… Nie możemy jej po prostu… zjeść.

– Dlaczego nie? Przecież jest smaczna.

– Bo musielibyśmy ją schwytać. No i no, wiesz… zabić. Nie, nie mogę tego zrobić!

– Ciii….Bo nas usłyszy i ucieknie. Po prostu płyń za mną i rób to samo, co ja.

Znów zanurkowali i tak płynęli pod wodą, od czasu do czasu tylko wychylając łebki na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza.

Foka wciąż wygrzewała się leniwie na słońcu, zupełnie nie podejrzewając, że znalazła się w niebezpieczeństwie. Niedźwiadki podkradły się pod samą krę i na znak Bazylego jednocześnie wyskoczyły z zamiarem pochwycenia foki. Ta jednak, widząc co się dzieje, wskoczyła szybko do wody. Zakotłowało się w głębinie, zabulgotało i w końcu niedźwiadki złapały uciekinierkę i wturlały ją z powrotem na krę.

Foka zaczęła popiskiwać:

– Niedźwiadki, niedźwiadki moje kochane. Proszę nie zjadajcie mnie.

– Żartujesz? Kiszki marsza nam grają, od wczoraj nic nie jedliśmy. – Bazyli nie dawał się przekonać.

– Nie zjadajcie, proszę. Nałowię wam w morzu tyle ryb ile chcecie, oszczędźcie mnie – płakała foka załamując płetwy. Marika popatrzyła na brata.

– Bazyli, żal mi tej foki. Niech nam nałowi ryb, a my tymczasem zastanowimy się, co robić dalej. I jak wrócić do domu.

– No dobra. Ale pamiętaj – tu zwrócił się do foki – jeśli będziesz próbowała uciec, znowu cię złapię, a wtedy już zjem na pewno. A teraz biegiem po ryby! – Strwożonej foce nie trzeba było dwa razy tego powtarzać.

Gdy foczka dała nura pod wodę, misiaczki usiadły nad brzegiem i zaczęły główkować, co tu zrobić. Sytuacja była dziwna, fascynująca, ale też lekko niepokojąca. Marika zerknęła na brata. Bazyli pomrukiwał coś do siebie, kopiąc włochatą łapą w śniegu.

– Bazyli… – siostra przerwała ciszę – Musimy odnaleźć drogę do domu, tam czeka na nas mama…

– Yhm…Wiem. Ale ja jeszcze nie chcę wracać! Tu mi się podoba. W domu są nudy, a tu… No pomyśl sama. Moglibyśmy bawić się od rana do wieczora i w ogóle nie byłoby nam zimno. Nikt nie kazałby nam wracać do domu, moglibyśmy robić, co tylko chcemy! Poza tym jesteśmy groźni i wszyscy się nas boją, tylko spójrz: – Ugrrrr!! – zaryczał w stronę wynurzającej się właśnie foki, która przerażona niespodziewaną akcją, wypuściła rybę z pyszczka i chlupnęła z powrotem do wody. – Widziałaś? Cha, cha, cha! Nie ma obawy, sami sobie ze wszystkim poradzimy. Nie potrzebujemy wracać do domu.

– Ale Bazyli..… a mama? Na pewno się martwi i nas szuka…

– Hmm… no tak, mama… – Bazyli zamyślił się na moment, jakby szukając czegoś w pamięci. – Mama… Wiesz co, Mariko, wrócimy, ale jeszcze nie teraz. Chodź, foka przygotowała już dla nas wyśmienite śniadanko. – Trącił nosem siostrę, strząsając z niej płatki śniegu i nieprzyjazne myśli. Wesoło poczłapali do foczki, która czekała wiernie przy lśniących stosach różnokolorowych ryb, pachnących słonym morzem i świeżością. W menu znalazły się wąsate dorsze, brązowo-białe halibuty, zębate zębacze, naleśnikowate flądry, a wszystkie mięsiste i tak dorodne okazy, że misiaczkom zaświeciły się oczy i zaburczało w wygłodniałych brzuszkach.

– Proszę, częstujcie się – zaprosiła płetwą foczka i podsunęła Bazylemu dużego, tłustego, wyróżniającego się barwą karmazyna. Miś chwycił rybę za ogon, przyglądając się chwilę, jak wierzga i walczy, złości się i czerwieni. Pochwalił jej urodę:

– Piękna! – po czym kłapnął ją w mig i rzucił ościsty szkielet za siebie. – Smaczna! – Mlasnął i sięgnął po jeszcze Marika nie pozostała w tyle za bratem. Wśród mlaskań, chrupań, pomrukiwań szybko utworzył się stosik śniadaniowych resztek. Misie były tak zajęte ucztowaniem, że zupełnie zapomniały o towarzystwie foki, która odważyła się w końcu wyjść na brzeg i z okrągłymi, proszącymi oczkami przyglądała się zajadającym misiom, czekając cierpliwie na swoją kolejkę. W końcu Marika dostrzegła wpatrującą się w nią fokę.

– Podejdź do nas foczko, nie zrobimy ci krzywdy. Jedz z nami, śmiało! – Wyszczerzyła kły w uśmiechu. – Dziękujemy ci za fatygę.

Uspokojona foczka, kiwnęła jej główką i podskoczyła raźniej do prowiantu. Gdy brzuszki zostały napełnione, zwierzęta ułożyły się wygodnie na śnieżnej kanapie. Najedzony Bazyli znów przemienił się w miłego niedźwiadka, zwrócił się więc do foki z wdzięcznością:

– Dobra robota, foczko. Przepraszam, że cię wcześniej przestraszyłem. Sztama? – I wyciągnął ku niej niedźwiedzią łapę. Ta odpowiedziała uśmiechem i podała płetwę na zgodę. Bo foki to bardzo przyjazne zwierzęta, o miłym usposobieniu, nie chowają długo urazy.

– Sztama! A powiedzcie, misie, co wy tu robicie same nad brzegiem morza. Gdzie jest wasza mama? Już dawno nie widziałam w tej okolicy polarnego niedźwiedzia.

– Eee… bo widzisz – zaczął Bazyli, znacząco spoglądając na siostrę – zgubiliśmy się i teraz nie możemy wrócić do naszej… eee… wioski? – dokończył niepewnie, próbując przypomnieć sobie jakieś informacje o życiu niedźwiedzi polarnych.

– Chodzi ci o Niedźwiedzią Wyspę! – podpowiedziała foczka.

– Tak, tak właśnie! Dokładnie stamtąd pochodzimy – podłapał misiek.

– Ale to bardzo daleko – zmartwiła się foczka. – Trudno będzie się tam dostać z powrotem. Trzeba by płynąć wiele dni przez morze.

– O, nic nie szkodzi. Tutaj też nam się podoba, może nawet zdecydujemy się zostać. W wodzie jest dostatek ryb. Rozglądniemy się po okolicy i znajdziemy miejsce na nocleg.

– O nie, w tych stronach nie jest zbyt bezpiecznie – strwożyła się nagle foczka. – Kiedyś żyło tu dużo niedźwiedzi polarnych, ale większość z nich odeszła, ruszyła na północ. Odpłynęła na Niedźwiedzią Wyspę.

– Ale dlaczego? Co się stało? – spytały chórem zaczarowane niedźwiadki.

– Bo na tej ziemi mieszkają straszliwe potwory – odpowiedziała ściszonym głosem foczka, do coraz bardziej zaciekawionego, lecz wcale nie zlęknionego rodzeństwa. Przysunęła się bliżej, a jej długie wąsy zjeżyły się na samo wspomnienie krwiożerczych bestii.

– Niemożliwe. Któż jest silniejszy od niedźwiedzia?! – zaryczał Bazyli.

– Niedźwiedzie są silne i nieustraszone, ale są potwory straszliwsze od nich. Kryją się w lasach, czają w wysokich trawach, potrafią latać jak ptaki i pływać jak ryby. Mają olbrzymie kolce, którymi zadają śmiertelne rany, i żarzące płomienie. Polują na różne zwierzęta, nawet te największe. Niedźwiedzie długo walczyły z wrogiem, chcąc przegonić go z tej ziemi, w końcu dały za wygraną i odeszły. Zostały tylko mniejsze zwierzęta. Część ukrywa się w lasach, jamach, część, tak jak ja, żyje w wodach. Bądźcie ostrożni i wracajcie na swoją wyspę, jak najszybciej – ostrzegła foka.

Niedźwiadki popatrzyły po sobie, nie wiedząc, co myśleć o tej historii. W żadnej książce o zwierzętach nie wyczytały nigdy o takim gatunku. No chyba, że o smokach, ale przecież smoki nie istniały naprawdę. Chyba.

– Foczko, a jak nazywają się te potwory? – zapytała Marika. Foczka rozejrzała się płochliwie dookoła, czy nie wywoła wilka z lasu i szepnęła:

– To ludzie!

Słowa uleciały w przestrzeń. Zapadła kamienna cisza. Trwała może dwie magiczne sekundy, akurat tyle ile trzeba było, by ich sens bęcnął niedźwiadki po śnieżnych główkach. Pac, pac, pac… I oto rodzeństwo sturlało się w puchowe zaspy, taczając się na prawo i na lewo ze śmiechu. Oszołomiona foka przypatrywała się tej uciesze z niepomiernym zdumieniem.

– Oj, bo nie mogę! – chichotała Marika.

– Dasz wiarę? Ludzie! Cha, cha, cha! – trzymał się za brzuszek Bazyli. Wstał, z łapami w górze, naśladując śnieżnego potwora, mruczał grubym głosem. – To my, Ludzie, straszliwe bestie, zaraz pożremy cię żywcem! Mniam! Cha, cha, cha!

– Chi, chi, chi! Bazyli, przestań, bo nie wytrzymam! – Marika sturlała się w śnieżną kulkę.

– Buu…buu – straszył jeszcze Bazyli, znakomicie udając człowieka śniegu. Wesołości nie było końca.

– I co was tak śmieszy? – wybąkała foka.

– A to, że ludzie to najprzyjaźniejsze istoty na tej ziemi. Musiało ci się coś, foczko, poplątać. Jeśli faktycznie są tu jakieś potwory, to na pewno nie są to ludzie. Znamy ludzi bardzo dobrze. Nie zabijają zwierząt, wręcz przeciwnie, opiekują się nimi. – Marika uspokoiła się w końcu i uważała za stosowne pouczyć foczkę w tej kwestii.

– A co wy, maluchy, możecie o ludziach wiedzieć? – zaperzyła się foczka, kręcąc wąsikiem. – Zresztą, sami się przekonacie! Na waszym miejscu nie zapuszczałabym się w głąb lądu, w pobliże ludzkich osiedli. A co ja tam będę wam gadać, i tak mi nie wierzycie…

– No już dobrze, dobrze. Obiecujemy, że nie będziemy się zbliżać do ludzi – odpowiedziała pojednawczo Marika. – A teraz.. kto ostatni w wodzie, ten gapa! – Raz, dwa, trzy, prysnęło, chlupnęło i zwierzęta, zapominając już o całej historii, popłynęły bawić się w podwodnego berka.

WRÓG CZY PRZYJACIEL?

Późnym popołudniem niedźwiadki pożegnały nową przyjaciółkę obiecując, że jutro znów przyjdą się z nią pobawić. Skierowały się w głąb lądu, by znaleźć nocleg przed zachodem słońca. Droga była puszyście biała, usłana niesamowitymi kształtami i formacjami. Niedźwiadkom wydawało się, że widzą śnieżne postacie w oddali, lecz gdy podchodziły bliżej, okazywało się, że to tylko mgła płata im figle. Dookoła nie było żywego ducha. Panowała diamentowa cisza. Czym dłużej niedźwiadki wędrowały, tym bardziej docierał do nich fakt, że próżno szukać jakiejś wnęki, wyrwy czy drzewa w tym niezmiennie białym, monotonnym i zimowym krajobrazie. Po raz pierwszy tego dnia, pomyślały o jasnym domu, ciepłym kakao i dobrych oczach mamy, która pewnie czekała na nich, tam gdzieś daleko, z nadzieją wpatrując się w malowane mrozem okno. Wspomnienie to sprawiło, że dwie srebrne łzy spłynęły po Marikowych futrzastych policzkach. Brat pogłaskał ją czule nosem po policzku i wymruczał ochryple:

– Nie płacz, Mariko. Do wieczora daleko. Na pewno coś wymyślimy – pokrzepił ją słowami.

Przez jakiś czas szli w milczeniu. Teren nie był jednak całkiem równinny. Tu i ówdzie wznosiły się większe lub mniejsze pagórki, które dodatkowo utrudniały przemarsz. W okalającej bieli i osiadłej mgle ciężko też rozeznać się w kierunkach, lecz misie instynktownie odnajdywały drogę na południe. Gdy słońce niepokojąco zniżyło się ku horyzontowi, a niebo pociemniało, Bazyli zarządził postój. Usiadły na puchu wpatrując się w zimową przestrzeń, która o tej porze dnia nie namawiała już do wesołych zabaw. Swoim miękkim spokojem zmrużała oczy do snu.

Pewnie i niedźwiadki zasnęłyby w końcu, tam gdzie siedziały, gdyby w tym niemalże pustynnym, wymarłym miejscu nie doszło do nieoczekiwanego spotkania…

– A wy tu czego? – spod białej zaspy wydobył się niezbyt uprzejmy warkot. Coś poruszyło się w śniegu i za moment pojawił się przed nimi kosmaty pyszczek z bardzo ruchliwym nosem. Zwierzątko wciągnęło nozdrzami powietrze, wygramoliło się spod śnieżnej pierzyny i przenikliwym bursztynowym wzrokiem spojrzało na parę niedźwiadków odpoczywających na dachu jego domu. One również przyglądały się z ciekawością nieznajomemu.

– Nie wiedzieliśmy, że ktoś tu mieszka. Kim jesteś? – zagadnęła wesoło Marika.

Śnieżny stworek fuknął i wylazł całkiem ze swej nory pokazując piękny, puszysty ogon. Od łap do pyszczka pokryty był, jak niedźwiadki, białym futerkiem.

– Jestem piesiec. To przecież oczywiste. Dziwne, że od razu nie poznaliście. Spójrzcie tylko na mój ogon – zamiótł nim, aż zakurzyło się srebrzystym pyłem.

Migoczące gwiazdki w powietrzu tak go oczarowały, że zaczął kołować za swoim ogonem, próbując pochwycić choćby jedną z nich. Kołował i kołował, wzbijając tym samym coraz większe tumany śnieżnego kurzu.