Manifest - Bernardine Evaristo - ebook + książka

Manifest ebook

Bernardine Evaristo

4,1

Opis

Nigdy nie chodziłam na terapię, bo lubię żyć z własnymi demonami. Lubię sama rozwiązywać pewne sprawy i myślę, że ta książka to właśnie taki potężny autowywiad.

W 2019 roku Bernardine Evaristo została pierwszą w historii czarną kobietą, która zdobyła Nagrodę Bookera za brawurową powieść Dziewczyna, kobieta, inna, a teraz powraca z intymną i szczerą opowieścią o tym, jak tego dokonała.

Urodziła się jako czwarta z ośmiorga dzieci ze związku Brytyjki i Nigeryjczyka. W wieku osiemnastu lat opuściła rodzinny dom, aby szukać własnego miejsca w świecie. Od tego momentu całe swoje życie oraz decyzje, które podejmowała, podporządkowała twórczości. Pisarstwo stało się jej domem na stałe. Dziś mówi o sobie, że czuje się niepowstrzymana.

W Manifeście Evaristo przygląda się swojemu dziedzictwu i latom dzieciństwa. Analizuje styl życia i relacje z innymi. Zgłębia genezę i naturę własnej kreatywności oraz działalności aktywistycznej.

To książka dla każdego, kto kiedykolwiek czuł się wykluczony lub znalazł się na marginesie, i dla każdego, kto chce zostawić po sobie ślad na ziemi. To Manifest nieustraszoności.

Mocny Manifest wygłoszony mocnym pisarskim głosem. Bernardine Evaristo opowiada nam o tym, co powstaje na skrzyżowaniu biografii, wyobraźni i uporu: świetna literatura.

Dominika Słowik

Niemal sto lat po słynnym eseju Virginii Woolf Bernardine podkreśla, że do spełnienia potrzebny jest własny pokój, własne pieniądze, własną pasja, własny głos, własny styl. Swoim Manifestem potwierdza, że jest jednym z najważniejszych feministycznych głosów we współczesnej literaturze.

Karolina Sulej

Eseje Evaristo mają dwa podstawowe walory – pozwalają na wgląd w biografię autorki, ale pokazują też, jak pisarka konstruuje opowieść o sobie i w jaki sposób proza życia staje się literaturą.

Olga Wróbel

Manifest jest piękną, wnikliwą i szczerą książką o tym, że nigdy nie wolno się poddawać, nawet kiedy zdaje ci się, że twoje pisarstwo trafia w próżnię. To także rozważania o przemianie osobistej, nierównościach kulturowych, aktywizmie, przynależności, miłości i przyjaźni, a przed wszystkim o potędze kreatywności.

Elif Shafak

To przewodnik po umyśle literackiej pionierki.

„Observer”

Sugestywna opowieść o drodze, którą przeszła Evaristo, by dotrzeć na szczyt swojej profesji, poruszająca, ale także pełna humoru, szczerych anegdot i wyznań.

„Independent”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łu: Ma­ni­fe­sto
Co­py­ri­ght © Ber­nar­di­ne Eva­ri­sto, 2021 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Kaja Gu­cio, 2022
Re­dak­tor­ka ini­cju­jąca: Pau­li­na Sur­niak
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: We­ro­ni­ka Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzy­na Ko­ńczal
Re­dak­cja: Ga­brie­la Nie­miec
Ko­rek­ta: Anna Zien­tek, Da­mian Pa­włow­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny wnętrza: Ma­te­usz Cze­ka­ła
Ła­ma­nie: Bar­ba­ra Adam­czyk
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Mag­da Bloch
Fo­to­gra­fia au­tor­ki na okład­ce: © Ma­nu­el Va­zqu­ez | Con­to­ur by Get­ty Ima­ges
Gra­fi­ka na okład­ce: © Dmi­triip | Shut­ter­stock
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67324-90-8
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wpro­wa­dze­nie

Kie­dy w 2019 roku zdo­by­łam Na­gro­dę Bo­oke­ra za po­wie­ść Dziew­czy­na, ko­bie­ta, inna, uzna­no, że osi­ągnęłam suk­ces „z dnia na dzień” – po czter­dzie­stu la­tach pra­cy w bra­nży ar­ty­stycz­nej. Mia­łam na kon­cie pew­ne osi­ągni­ęcia i wy­ró­żnie­nia, nie­mniej nie by­łam sze­ro­ko roz­po­zna­wal­na. Po­wie­ść zy­ska­ła sta­tus be­st­sel­le­ra nu­mer je­den i uka­za­ła się w licz­nych prze­kła­dach, przy­ci­ąga­jąc uwa­gę, ja­kiej od daw­na pra­gnęłam dla swo­jej twór­czo­ści. W nie­zli­czo­nych wy­wia­dach opo­wia­da­łam o dłu­giej dro­dze, któ­ra do­pro­wa­dzi­ła mnie na wy­ży­ny. Mó­wi­łam, że czu­ję się nie­po­wstrzy­ma­na – bo do­ta­rło do mnie, że taka wła­śnie by­łam, od­kąd w wie­ku osiem­na­stu lat opu­ści­łam ro­dzin­ny dom, by na wła­sną rękę szu­kać so­bie miej­sca w świe­cie.

My­ślę, że źró­deł mo­jej twór­czo­ści mo­żna do­szu­ki­wać się w moim dzie­ci­ństwie, za­ple­czu kul­tu­ro­wym i tych czyn­ni­kach, któ­re ukszta­łto­wa­ły moje ży­cie. Wi­ęk­szo­ść osób zwi­ąza­nych ze sztu­ką ma ja­kieś wzor­ce do na­śla­do­wa­nia – pi­sa­rzy i pi­sar­ki, ar­ty­stów i ar­tyst­ki – lu­dzi twór­czych, któ­rzy ich in­spi­ru­ją, ale co jesz­cze skła­da się na pod­wa­li­ny na­szej pra­cy twór­czej i na­da­je kie­ru­nek na­szej ka­rie­rze? W ni­niej­szej ksi­ążce sta­ram się od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie – w tym celu przy­glądam się wła­sne­mu dzie­dzic­twu i la­tom dzie­ci­ństwa, sty­lo­wi ży­cia i re­la­cjom z in­ny­mi, ge­ne­zie i na­tu­rze mo­jej kre­atyw­no­ści, a ta­kże stra­te­giom roz­wo­ju oso­bi­ste­go i dzia­łal­no­ści ak­ty­wi­stycz­nej.

Oso­by, któ­re ze­tknęły się z moim pi­sar­stwem do­pie­ro te­raz, na eta­pie tego nie­daw­ne­go prze­ło­mu, do­wie­dzą się, cze­go po­trze­bo­wa­łam, by nie usta­wać w wy­si­łkach i sta­le się roz­wi­jać, te zaś, któ­re zma­ga­ją się z pro­ble­ma­mi od dłu­ższe­go cza­su i być może do­strze­gą w mo­jej opo­wie­ści ele­men­ty wła­snej hi­sto­rii, po­win­ny zna­le­źć w niej in­spi­ra­cję do podąża­nia wła­sną dro­gą i re­ali­zo­wa­nia swo­ich am­bi­cji.

Oto za­tem mój Ma­ni­fest – jak ni­g­dy się nie pod­da­wać, wspo­mnie­nia i re­flek­sje o moim ży­ciu.

Je­den

ān (sta­ro­an­giel­ski)

e.ni (jo­ru­ba)

a haon (ir­landz­ki)

ein (nie­miec­ki)

um (por­tu­gal­ski)

dzie­dzic­two, dzie­ci­ństwo, ro­dzi­na, po­cho­dze­nie

.

Jako rasa ludz­ka wszy­scy no­si­my w so­bie hi­sto­rię na­sze­go dzie­dzic­twa, a mnie cie­ka­wi, w jaki spo­sób moja wpły­nęła na to, jaką oso­bą i jaką pi­sar­ką się sta­łam. Wiem, że wy­wo­dzę się z dłu­giej li­nii osób, któ­re w po­szu­ki­wa­niu lep­sze­go ży­cia mi­gro­wa­ły od kra­ju do kra­ju, któ­re za­wie­ra­ły zwi­ąz­ki ma­łże­ńskie po­nad sztucz­ny­mi kon­struk­ta­mi gra­nic i stwo­rzo­ny­mi przez czło­wie­ka ba­rie­ra­mi kul­tu­ro­wy­mi i ra­so­wy­mi.

Moja an­giel­ska mat­ka po­zna­ła mo­je­go ni­ge­ryj­skie­go ojca na po­ta­ńców­ce dla człon­ków Wspól­no­ty Na­ro­dów w cen­trum Lon­dy­nu w 1954 roku. Stu­dio­wa­ła wte­dy w pro­wa­dzo­nym przez za­kon­ni­ce ka­to­lic­kim ko­le­gium na­uczy­ciel­skim w Ken­sing­ton; on przy­go­to­wy­wał się do za­wo­du spa­wa­cza. Po­bra­li się i w ci­ągu dzie­si­ęciu lat do­cho­wa­li się ośmior­ga dzie­ci. Kie­dy do­ra­sta­łam, okre­śla­no mnie mia­nem „mie­sza­ńca”, bo tak wów­czas na­zy­wa­no oso­by dwu­ra­so­we. Ka­te­go­rie tego typu – Mu­rzy­ni, ko­lo­ro­wi, czar­ni, dwu­ra­so­wi, ciem­no­skó­rzy – funk­cjo­nu­ją jako ogól­nie przy­jęte de­skryp­to­ry, do­pó­ki nie za­stąpi ich nowe okre­śle­nie. Dziś ro­zu­mie­my, że rasa tak na­praw­dę nie ist­nie­je – nie sta­no­wi bio­lo­gicz­ne­go fak­tu – a DNA wszyst­kich lu­dzi jest w dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu dzie­wi­ęciu pro­cen­tach jed­na­ko­we. Dzie­lące nas ró­żni­ce nie mają cha­rak­te­ru na­uko­we­go, ale wy­ni­ka­ją z in­nych czyn­ni­ków, ta­kich jak śro­do­wi­sko. Nie­mniej rasa to część ży­cio­we­go do­świad­cze­nia i wła­śnie stąd bie­rze się jej ogrom­ne zna­cze­nie. To, że uświa­do­mi­my so­bie fik­cję rasy, nie ozna­cza, że mo­że­my zre­zy­gno­wać z po­wy­ższych ka­te­go­rii, a przy­naj­mniej jesz­cze nie te­raz.

W cza­sach mo­je­go dzie­ci­ństwa po­jęcie „czar­ne­go Bry­tyj­czy­ka” czy „czar­nej Bry­tyj­ki” ucho­dzi­ło za we­wnętrz­nie sprzecz­ne. Bry­tyj­czy­cy nie wi­dzie­li w lu­dziach nie­bia­łych wspó­ło­by­wa­te­li, a ci z ko­lei często iden­ty­fi­ko­wa­li się z kra­jem swo­je­go po­cho­dze­nia. Sama nie mia­łam in­ne­go wy­bo­ru, jak tyl­ko uwa­żać się za Bry­tyj­kę. To był kraj mo­ich na­ro­dzin, mo­je­go ży­cia, na­wet je­śli da­wa­no mi ja­sno do zro­zu­mie­nia, że tak na­praw­dę do nie­go nie na­le­żę, bo nie je­stem bia­ła. Ni­ge­ria po­zo­sta­wa­ła jed­nak czy­mś od­le­głym, kra­jem, z któ­re­go po­cho­dził mój oj­ciec, a o któ­rym nic nie wie­dzia­łam.

O wie­le wi­ęcej wiem o ro­dzi­nie ze stro­ny mat­ki niż ze stro­ny ojca. Nie tak daw­no temu od­kry­łam, że moje ko­rze­nie w Wiel­kiej Bry­ta­nii si­ęga­ją po­nad trzy­stu lat wstecz, do 1703 roku. Wie­dza ta przy­da­ła­by mi się w dzie­ci­ństwie, bo wzmoc­ni­ła­by moje po­czu­cie przy­na­le­żno­ści i da­ła­by mi amu­ni­cję prze­ciw­ko tym, któ­rzy w owym cza­sie na­ka­zy­wa­li mi i ka­żdej in­nej nie­bia­łej oso­bie wra­cać tam, skąd po­cho­dzi­my.

Nie cho­dzi o to, że trze­ba mieć bry­tyj­skie ko­rze­nie, żeby tu przy­na­le­żeć, a prze­ko­na­nie, że przy­na­le­ży się tyl­ko wte­dy, gdy się ta­kie ko­rze­nie ma, na­le­ży za­wsze nie­ustan­nie pod­wa­żać. Pra­wa do oby­wa­tel­stwa nie ogra­ni­cza­ją się do praw wy­ni­ka­jących z uro­dze­nia, a całą spra­wę od za­wsze kom­pli­ko­wa­ły oso­by, któ­re uzna­wa­no za „pod­da­nych” im­pe­rium bry­tyj­skie­go, ale nie na­masz­cza­no ich „oby­wa­tel­stwem”.

Do­sko­na­le ro­zu­miem, że te­sty DNA są kon­tro­wer­syj­ne, po­nie­waż po­szcze­gól­ne pod­mio­ty na pod­sta­wie swo­ich ba­dań uzy­sku­ją ró­żno­rod­ne wy­ni­ki, nie­mniej mnie i tak wy­da­ją się fa­scy­nu­jące. Mój test w ra­mach pro­jek­tu DNA An­ce­stry, któ­ry obej­mu­je osiem po­ko­leń wstecz, wy­ka­zał na­stępu­jące sza­cun­ko­we po­cho­dze­nie et­nicz­ne: „Ni­ge­ria: 38 pro­cent; Togo: 12 pro­cent; An­glia, pó­łnoc­no-za­chod­nia Eu­ro­pa: 25 pro­cent; Szko­cja: 14 pro­cent; Ir­lan­dia: 7 pro­cent; Nor­we­gia: 4 pro­cent”. (Wśród wy­mie­nio­nych ob­sza­rów są dwa pa­ństwa, któ­rych nie po­tra­fię po­wi­ązać z żad­nym ze zna­nych mi przod­ków: Szko­cja i Nor­we­gia).

Choć je­stem z po­cho­dze­nia tak samo czar­na, jak bia­ła, gdy lu­dzie na mnie pa­trzą, wi­dzą we mnie ojca, a nie mat­kę. To, że nie mogę przy­pi­sać so­bie bia­łej to­żsa­mo­ści, gdy­bym na­wet tego chcia­ła (a nie chcę), jest z na­tu­ry ir­ra­cjo­nal­ne i do­wo­dzi je­dy­nie, jak ab­sur­dal­na jest kon­cep­cja rasy.

Uro­dzi­łam się w 1959 roku w El­tham, a wy­cho­wa­łam w Wo­ol­wich, w po­łu­dnio­wym Lon­dy­nie. Przy­szłam na świat jako oso­ba płci że­ńskiej, z kla­sy ro­bot­ni­czej i nie­bia­ła, więc ogra­ni­cze­nia wo­bec mnie zo­sta­ły okre­ślo­ne, za­nim jesz­cze zdąży­łam otwo­rzyć usta i za­pła­kać z po­wo­du szo­ku spo­wo­do­wa­ne­go wy­pchni­ęciem mnie z przy­tul­ne­go łona mo­jej mat­ki, gdzie spędzi­łam dzie­wi­ęć mie­si­ęcy w zmy­sło­wej har­mo­nii ze swo­im stwór­cą. Przy­szło­ść nie ry­so­wa­ła się dla mnie po­my­śl­nie – prze­zna­czo­no mi rolę po­do­so­by: ule­głej, gor­szej, mar­gi­nal­nej, nie­istot­nej – praw­dzi­wie pod­rzęd­nej.

Kie­dy się uro­dzi­łam, w bry­tyj­skim par­la­men­cie za­sia­da­ło tyl­ko czter­na­ście ko­biet na sze­ściu­set trzy­dzie­stu mężczyzn, z cze­go wy­ni­ka, że kon­tro­lę nad kra­jem spra­wo­wa­li w dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu sied­miu pro­cen­tach przed­sta­wi­cie­le płci męskiej. Na­sze spo­łe­cze­ństwo było za­tem pa­triar­chal­ne. To nie opi­nia, to fakt. W po­li­ty­ce rzad­ko słu­cha­no ko­biet i nie­wie­le uwa­gi po­świ­ęca­no ich pro­ble­mom zwi­ąza­nym z ma­cie­rzy­ństwem, ma­łże­ństwem, za­trud­nie­niem oraz wol­no­ścią sek­su­al­ną i re­pro­duk­cyj­ną, nie­wie­le ko­biet zaj­mo­wa­ło też wy­so­kie sta­no­wi­ska, pe­łni­ło funk­cje kie­row­ni­cze czy spra­wo­wa­ło ja­kąkol­wiek wła­dzę w kra­ju. Dziś oko­ło jed­nej trze­ciej osób za­sia­da­jących w bry­tyj­skim par­la­men­cie to ko­bie­ty.

Rok po mo­ich na­ro­dzi­nach pi­gu­łka dała ko­bie­tom swo­bo­dę wi­ęk­szej kon­tro­li nad wła­snym cia­łem, ale mi­nęło ko­lej­nych szes­na­ście lat, za­nim w 1975 roku usta­wy o rów­nej pła­cy i o za­ka­zie dys­kry­mi­na­cji ze względu na płeć spra­wi­ły, że dys­kry­mi­no­wa­nie ko­biet sta­ło się nie­le­gal­ne.

Mo­żna śmia­ło przy­pusz­czać, że odzie­dzi­czy­łam hi­sto­rię dru­go­rzęd­ne­go sta­tu­su ko­biet w spo­łe­cze­ństwie. Moja mat­ka, uro­dzo­na w 1933 roku, zo­sta­ła wy­cho­wa­na w ów­cze­snej tra­dy­cji, zgod­nie z któ­rą ko­bie­ta po­win­na pod­po­rząd­ko­wać się przy­szłe­mu mężo­wi i za­spo­ka­jać jego po­trze­by kosz­tem swo­ich. Mat­ka rze­czy­wi­ście była po­słusz­na spo­łecz­nym oby­cza­jom, wy­ma­ga­jącym od niej ule­gło­ści wo­bec wła­dzy mo­je­go ojca, do­pó­ki fe­mi­nizm dru­giej fali w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych nie za­czął kwe­stio­no­wać i zmie­niać spo­łecz­nych po­staw, a wte­dy za­częła się bro­nić, czer­pi­ąc in­spi­ra­cję od swo­ich czte­rech na­sto­let­nich có­rek, któ­re wkra­cza­ły w wiek doj­rze­wa­nia w at­mos­fe­rze wi­ęk­szej swo­bo­dy. W ko­ńcu, po trzy­dzie­stu trzech la­tach ma­łże­ństwa, unie­za­le­żni­ła się od męża.

Po moim ojcu, ni­ge­ryj­skim imi­gran­cie, przy­by­łym do oj­czy­zny na po­kła­dzie bry­tyj­skie­go stat­ku w 1949 roku, odzie­dzi­czy­łam ko­lor skó­ry, któ­ry de­cy­do­wał o tym, jak po­strze­ga­no mnie w kra­ju mo­je­go uro­dze­nia – jako cu­dzo­ziem­kę, out­si­der­kę, obcą. Kie­dy się uro­dzi­łam, dys­kry­mi­na­cja ze względu na ko­lor skó­ry była jesz­cze le­gal­na i mu­sia­ło mi­nąć wie­le lat, za­nim na mocy usta­wy o sto­sun­kach ra­so­wych dok­try­na an­ty­ra­si­stow­ska zo­sta­ła w pe­łni wpro­wa­dzo­na do bry­tyj­skie­go pra­wa – po­cząw­szy od jej pierw­szej wer­sji z 1965 roku, kie­dy to za­ka­za­no prak­tyk ra­si­stow­skich w miej­scach pu­blicz­nych, aż po rok 1976, kie­dy prze­pi­sy na­bra­ły pe­łniej­sze­go wy­mia­ru.

Gdy mój oj­ciec przy­był do tego kra­ju, pa­no­wał tu inny mit – o ni­ższo­ści Afry­ka­nów jako dzi­ku­sów, roz­po­wszech­nia­ny od sa­me­go po­cząt­ku im­pe­rial­ne­go przed­si­ęw­zi­ęcia i trans­atlan­tyc­kie­go han­dlu nie­wol­ni­ka­mi. Oj­ciec po­cho­dził z ob­sza­ru, któ­ry przez pra­wie sto lat do­świad­czał ko­lo­nial­nych na­jaz­dów i pod­bo­jów. Im­pe­rium bry­tyj­skie pró­bo­wa­ło utrwa­lić mit, ja­ko­by cy­wi­li­zo­wa­ło bar­ba­rzy­ńskie kul­tu­ry, pod­czas gdy w rze­czy­wi­sto­ści cho­dzi­ło o nie­zmier­nie do­cho­do­we przed­si­ęw­zi­ęcie ka­pi­ta­li­stycz­ne.

O ile na te­mat po­wo­jen­nej ery Win­drush, czy­li fali emi­gra­cji z Ka­ra­ibów, po­wsta­ło mnó­stwo ba­dań i opra­co­wań, o tyle nar­ra­cje afry­ka­ńskie nie do­cze­ka­ły się rów­nie sta­ran­nej do­ku­men­ta­cji. Ist­nia­ło jed­nak mi­ędzy nimi wie­le po­do­bie­ństw. W mo­men­cie gdy mój oj­ciec jako mło­dy czło­wiek przy­był do Wiel­kiej Bry­ta­nii, zo­stał bru­tal­nie po­zba­wio­ny wła­sne­go wy­obra­że­nia o so­bie jako jed­no­st­ce i zmu­szo­ny do przy­jęcia na­rzu­co­nej to­żsa­mo­ści – chcąc nie chcąc, stał się wi­zu­al­nym ucie­le­śnie­niem wie­ków ne­ga­tyw­nej i fa­łszy­wej re­pre­zen­ta­cji. Wiel­ka Bry­ta­nia wer­bo­wa­ła lu­dzi z ko­lo­nii, by wy­pe­łnić lukę po ofia­rach II woj­ny świa­to­wej. Mój oj­ciec wy­ru­szył więc ze swo­jej oj­czy­zny, gdzie był po pro­stu zwy­kłym czło­wie­kiem, tym­cza­sem po przy­by­ciu na miej­sce za­miast po­wi­ta­nia go jako Syna Im­pe­rium cze­kał go nie­po­ha­mo­wa­ny ra­sizm tam­tych cza­sów.

Ja rów­nież uro­dzi­łam się na ni­ższych szcze­blach bry­tyj­skiej hie­rar­chii spo­łecz­nej, w sys­te­mie kla­so­wym, któ­ry rzu­to­wał na ja­ko­ść ży­cia i mo­żli­wo­ści, ist­nie­jącym po dziś dzień, choć już w znacz­nie bar­dziej mo­bil­nym spo­łecz­nie kra­ju. Nana, moja bab­cia po kądzie­li, była kraw­co­wą. Oj­ciec mo­jej mamy, Le­slie, był mle­cza­rzem, czy też, jak to się wte­dy na­zy­wa­ło, roz­no­si­cie­lem mle­ka. Wcze­śniej jego ro­dzi­na pro­wa­dzi­ła wła­sną mle­czar­nię. Moja mat­ka, ich je­dy­ne dziec­ko, uczęsz­cza­ła do przy­klasz­tor­ne­go gim­na­zjum. Kie­dy uko­ńczy­ła ko­le­gium na­uczy­ciel­skie i zo­sta­ła na­uczy­ciel­ką – pod­jęła pra­cę w jed­nym z nie­wie­lu za­wo­dów do­stęp­nych dla wy­kszta­łco­nych ko­biet na po­cząt­ku lat pi­ęćdzie­si­ątych – zna­la­zła się na do­brej dro­dze wio­dącej do kla­sy śred­niej. Jed­nak ma­łże­ństwo z Afry­ka­ni­nem spo­wo­do­wa­ło, że na­tych­miast spa­dła na sam dół dra­bi­ny spo­łecz­nej. W pew­nym sen­sie moja mat­ka zo­sta­ła czar­na przez zwi­ązek ma­łże­ński, a gdy uro­dzi­ły się jej dzie­ci – przez zwi­ązek bio­lo­gicz­ny; sta­ła się nie­ja­ko „ho­no­ro­wo czar­na”, je­śli mo­żna to tak ująć.

Mat­ka za­wsze po­wta­rza, że gdy po­zna­ła mo­je­go ojca, za­ko­cha­ła się w jego cha­rak­te­rze i nie zwra­ca­ła uwa­gi na ko­lor jego skó­ry. Ko­cha­ła go i swo­je dzie­ci, a my by­li­śmy dla niej ca­łym ży­ciem. Tyl­ko to się dla niej li­czy­ło, a nie ra­si­stow­skie bred­nie ob­cych, prze­ko­na­nych, że nie­któ­rzy są mniej lu­dźmi niż inni.

Mój oj­ciec miał ni­ge­ryj­skie i afro-bra­zy­lij­skie ko­rze­nie. Jego bli­źnia­cza sio­stra zma­rła, ro­dząc swo­je pierw­sze dziec­ko, za­nim on wy­je­chał do An­glii. Miał ta­kże trój­kę znacz­nie star­sze­go przy­rod­nie­go ro­dze­ństwa: dwie sio­stry, o któ­rych nic nie wiem, i bra­ta, któ­ry przy­był do Wiel­kiej Bry­ta­nii w 1927 roku, osia­dł w Li­ver­po­olu, oże­nił się z Ir­land­ką (przez co ro­dzi­na na za­wsze ze­rwa­ła z nią kon­takt) i do­cze­kał się trzech có­rek.

Oj­ciec, uro­dzo­ny w Ka­me­ru­nie Fran­cu­skim, wy­cho­wał się w La­gos, ów­cze­snej sto­li­cy Ni­ge­rii. Jego oj­ciec, Gre­go­rio Ban­ko­le Eva­ri­sto, zna­la­zł się w gro­nie osób, któ­re po­wró­ci­ły do Afry­ki Za­chod­niej z Bra­zy­lii, po tym jak w 1888 roku sko­ńczy­ło się tam nie­wol­nic­two. Moim zda­niem nie­wie­le wska­zu­je na to, by sam do­świad­czył znie­wo­le­nia. W Ni­ge­rii Gre­go­rio pra­co­wał jako cel­nik, co, jak sądzę, gwa­ran­to­wa­ło mu pe­wien sta­tus w spo­łe­cze­ństwie, i po­sia­dał dom w Dziel­ni­cy Bra­zy­lij­skiej w La­gos. Kie­dy wy­bra­łam się tam na po­cząt­ku lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych, obec­ni wła­ści­cie­le od razu po­ka­za­li mi akt sprze­da­ży do­ko­na­nej przez moją bab­cię, Ze­no­bię, na wy­pa­dek gdy­bym mia­ła się o nie­go upo­mnieć – pi­ęćdzie­si­ąt lat po fak­cie.

Gre­go­rio po­noć po­znał Ze­no­bię, swo­ją dru­gą żonę, w klasz­to­rze. Nie po­tra­fi­ła czy­tać ani pi­sać, za­tem naj­wy­ra­źniej nie po­bie­ra­ła tam nauk. Mam w swo­im po­sia­da­niu ofi­cjal­ny do­ku­ment z od­ci­skiem jej kciu­ka jako pod­pi­sem, na któ­ry pa­trzę ze wzru­sze­niem – to fi­zycz­ny do­wód jej uni­kal­ne­go ukła­du li­nii pa­pi­lar­nych. My ni­g­dy nie wy­bra­li­śmy się do Ni­ge­rii, a ona nie od­wie­dzi­ła An­glii, ni­g­dy jej za­tem nie po­zna­łam. Do dziś bar­dzo nie­wie­le wiem o niej czy o moim dziad­ku, któ­ry zma­rł przed na­ro­dzi­na­mi mo­je­go ojca. Oj­ciec nie po­tra­fił opi­sać swo­jej mat­ki, mó­wił tyl­ko, że była bar­dzo miła.

Za­wsze przy­wi­ązy­wa­łam ogrom­ną wagę do je­dy­ne­go zdjęcia mo­jej bab­ci, ja­kie znaj­du­je się w po­sia­da­niu na­szej ro­dzi­ny. Wy­ko­na­na chy­ba w la­tach dwu­dzie­stych fo­to­gra­fia przed­sta­wia ją w odświ­ęt­nym stro­ju, być może z oka­zji ślu­bu. Bab­cia wy­gląda na niej do­rod­nie, słod­ko, uro­czo, do­stoj­nie, acz­kol­wiek po­wści­ągli­wie (ja na­to­miast ni­g­dy w ży­ciu nie wy­gląda­łam po­wści­ągli­wie, ucho­waj Boże). Nie­daw­no po­da­ro­wa­no mi zdjęcie bab­ci zro­bio­ne pod ko­niec jej ży­cia i zdu­mia­ła mnie prze­mia­na, jaka w niej za­szła. Chu­da, udręczo­na, tra­gicz­na twarz ko­bie­ty w po­de­szłym wie­ku roz­bi­ła wy­ide­ali­zo­wa­ny ob­raz, jaki no­si­łam w so­bie przez dzie­si­ęcio­le­cia. Ze­no­bia stra­ci­ła męża ja­kieś czter­dzie­ści lat wcze­śniej, bli­źniacz­ka mo­je­go ojca zma­rła, a on sam wy­emi­gro­wał do An­glii, nie mó­wi­ąc o tym swo­jej mat­ce, na wy­pa­dek gdy­by pró­bo­wa­ła go za­trzy­mać, nie na­pi­sał po przy­je­ździe, ani w ogó­le do niej nie na­pi­sał. Być może wsty­dził się tego, jak wy­je­chał. Gdy oże­nił się z moją mat­ką, to ona wzi­ęła na sie­bie od­po­wie­dzial­no­ść za kon­takt z te­ścio­wą, któ­ra ko­rzy­sta­ła z usług skry­by. Nie­ste­ty z jej li­stów nie wy­ni­ka­ło nic, kim była i jak żyła.

Po śmier­ci bab­ci w 1967 roku mój oj­ciec otrzy­mał list z wia­do­mo­ścią o tym od ko­goś z Ni­ge­rii zwi­ąza­ne­go z ro­dzi­ną:

Je­stem oso­bą, co da­rzy mo­ich ro­dzi­ców na­le­ży­tym sza­cun­kiem zwłasz­cza moją mat­kę co bar­dzo się mną opie­ko­wa­ła gdy by­łem mały a two­ja świ­ętej pa­mi­ęci mat­ka po­wie­dzia­ła mi że od­kąd wy­je­cha­łeś nie in­te­re­so­wa­łeś się nią ani nie dba­łeś o nią i to bar­dzo źle a te­raz nad­sze­dł ko­niec i nie­ste­ty mu­szę cię po­in­for­mo­wać że two­ja mat­ka zma­rła 5-ego a po­chó­wek od­będzie się 11-ego.

My, dzie­ci, tyl­ko raz w ży­ciu zo­ba­czy­li­śmy na­sze­go ojca, su­ro­we­go stra­żni­ka dys­cy­pli­ny, we łzach – kie­dy otrzy­mał ten list. Wy­pro­sze­ni z kuch­ni, tło­czy­li­śmy się pod oknem w ogro­dzie, z nie­do­wie­rza­niem za­gląda­jąc do środ­ka, by zo­ba­czyć to na wła­sne oczy. Z nie­zwy­ci­ężo­ne­go do bez­bron­ne­go w jed­nej chwi­li. My­śle­li­śmy, że nasz oj­ciec nie ma żad­nych uczuć, ale oto mie­li­śmy do­wód, że jed­nak coś czu­je. Za­miast jak zwy­kle do­pro­wa­dzać nas do pła­czu, sam cier­piał. Gdy te­raz o tym my­ślę, wi­dzę wy­ra­źnie, że wca­le nie był ta­kim twar­dym czło­wie­kiem, jak się nam wy­da­wa­ło, nie po­tra­fił jed­nak wy­ra­żać emo­cji. Po śmier­ci mat­ki przy­tło­czy­ła go ża­ło­ba – po­czu­cie stra­ty, być może wy­rzu­ty su­mie­nia, świa­do­mo­ść, że już ni­g­dy jej nie zo­ba­czy.

Mój oj­ciec miał na utrzy­ma­niu ośmio­ro dzie­ci po­ni­żej dzie­si­ąte­go roku ży­cia, nie mógł więc so­bie po­zwo­lić na po­wrót do ro­dzin­ne­go kra­ju, by wzi­ąć udział w po­grze­bie. Nie mie­li­śmy żad­ne­go kon­tak­tu z jego ni­ge­ryj­ską ro­dzi­ną aż do 1984 roku, kie­dy to za­py­ta­łam go o na­mia­ry na ko­goś w Ni­ge­rii, a on po­dał mi ad­res ku­zyn­ki, któ­rą wi­dział po raz ostat­ni przed wy­jaz­dem. Na­pi­sa­łam do niej i za­cho­wa­łam ko­pię li­stu; zwró­ci­łam się do niej z bła­ga­niem: „De­spe­rac­ko pra­gnę do­wie­dzieć się cze­goś o mo­ich krew­nych, ciot­kach, wuj­kach, ku­zy­nach i tak da­lej – lu­dziach, o któ­rych ni­g­dy nie sły­sza­łam i któ­rych ni­g­dy nie wi­dzia­łam”.

Ku­zyn­ka była już w sędzi­wym wie­ku i w jej imie­niu od­pi­sa­ła mi jej cór­ka, któ­ra wy­ra­zi­ła ogrom­ną ra­do­ść z wia­do­mo­ści, że mój oj­ciec żyje. Na­pi­sa­ła, że jej mama „za­la­ła się łza­mi, bo stra­ci­ła wszel­ką na­dzie­ję na to, że twój oj­ciec się ode­zwie [...]. Śpie­wa­ła, ta­ńczy­ła, a na ko­niec za­częła się mo­dlić”.

Mój oj­ciec wró­cił do Ni­ge­rii do­pie­ro na po­cząt­ku lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych, czter­dzie­ści czte­ry lata po tym, jak stam­tąd wy­je­chał. Za­bra­łam go do jego kra­ju ra­zem z moją mat­ką, rok po mo­jej wła­snej pod­ró­ży. Moi ro­dzi­ce roz­wie­dli się i sprze­da­li wspól­ny dom, a on mógł za­pre­zen­to­wać się jako czło­wiek za­mo­żny. Od Ni­ge­ryj­czy­ków z po­ko­le­nia mo­je­go ojca mi­gru­jących do An­glii ocze­ki­wa­no, że wró­cą bo­ga­ci. Je­śli tego nie ro­bi­li, przy­no­si­li wstyd ro­dzi­nie i ucho­dzi­li za nie­udacz­ni­ków. W ko­lo­niach pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że uli­ce Wiel­kiej Bry­ta­nii są wy­bru­ko­wa­ne zło­tem, a ci, któ­rzy po­zo­sta­li w oj­czy­stym kra­ju, nie mie­li po­jęcia, jak ci­ężko było lu­dziom, któ­rzy wy­lądo­wa­li w ser­cu im­pe­rium.

Je­dy­ne zdjęcie Gre­go­ria, ja­kie po­sia­dam, przed­sta­wia ele­ganc­ko ubra­ne­go mężczy­znę, usa­do­wio­ne­go w kró­lew­skiej po­zie, ema­nu­jące­go siłą i au­to­ry­te­tem. Gro­źny wy­raz jego twa­rzy przy­po­mi­na twarz mo­je­go ojca.

Fru­stru­je mnie to, że poza ro­dzi­ca­mi ojca nic mi nie wia­do­mo o jego ro­do­wo­dzie. Kie­dy by­łam w Ni­ge­rii, po­wie­dzia­no mi, że lu­dzie nie lu­bią roz­ma­wiać o zma­rłych, co nie sprzy­ja ba­da­niom ge­ne­alo­gicz­nym. Nie­za­le­żnie od sta­tu­su mo­je­go ojca w jego oj­czy­źnie, w Wiel­kiej Bry­ta­nii wy­uczył się za­wo­du spa­wa­cza i pra­co­wał w fa­bry­kach. Na­le­żał do, jak to na­zy­wam, kla­sy brązo­wych imi­gran­tów tam­tych cza­sów. Na­wet gdy­by był ksi­ęciem Jo­ru­bów, jak twier­dzi­li mężczy­źni z jego po­ko­le­nia, kie­dy pod­ry­wa­li ła­two­wier­ne An­giel­ki, to i tak o jego po­zy­cji spo­łecz­nej prze­sądza­ły jego rasa i sta­tus out­si­de­ra, uzna­wa­ne­go za ko­goś po­śled­niej­sze­go niż bia­ła kla­sa ro­bot­ni­cza. Brązo­wych imi­gran­tów w XX wie­ku po­strze­ga­no jako od­ręb­ną kla­sę, któ­ra wy­my­ka­ła się czyn­ni­kom eko­no­micz­nym. Na­wet dziś przyj­mu­je się, że kla­sa pra­cu­jąca to kla­sa bia­ła, tak jak­by przy­na­le­żno­ść do gru­py brązo­wych i do kla­sy pra­cu­jącej sta­no­wi­ła oksy­mo­ron.

Mó­wię, że wy­wo­dzę się z kla­sy ro­bot­ni­czej, ale – jak to często bywa – sy­tu­acja była bar­dziej skom­pli­ko­wa­na. Mój oj­ciec na­le­żał do kla­sy brązo­wych imi­gran­tów, ale wy­kszta­łce­nie i za­wód mo­jej mat­ki za­li­cza­ły ją do kla­sy śred­niej, mimo że jej ro­dzi­ce na­le­że­li do kla­sy ro­bot­ni­czej. Na­sza ro­dzi­na bo­ry­ka­ła się z pro­ble­ma­mi fi­nan­so­wy­mi. Mama wró­ci­ła do za­wo­du na­uczy­ciel­ki do­pie­ro wte­dy, gdy jej naj­młod­sze dziec­ko po­szło do szko­ły, za­tem moi ro­dzi­ce wy­cho­wy­wa­li ośmio­ro dzie­ci wy­łącz­nie z tego, co oj­ciec za­ra­biał w fa­bry­ce. Sta­wia­li edu­ka­cję na pierw­szym miej­scu i zdo­ła­li opła­cić mo­je­mu naj­star­sze­mu bra­tu kil­ku­let­nią na­ukę w szko­le przy­go­to­waw­czej. Do dziś brat wspo­mi­na mo­ment, gdy cała kla­sa mu­sia­ła po ko­lei czy­tać na głos frag­men­ty po­pu­lar­nej ra­si­stow­skiej ksi­ążki dla dzie­ci, za­ty­tu­ło­wa­nej Opo­wie­ść o ma­łym Czar­nym Sam­bo (1899), o chłop­cu imie­niem Sam­bo, jego ojcu Czar­nym Jum­bo i mat­ce Czar­nej Mum­bo. Imię Sam­bo od daw­na ucho­dzi­ło za obe­lgę w Ame­ry­ce i Wiel­kiej Bry­ta­nii, a mum­bo-jum­bo sta­no­wi­ło pe­jo­ra­tyw­ne okre­śle­nie czar­nych języ­ków, uwa­ża­nych za po­zba­wio­ne sen­su. Kie­dy mój sied­mio­let­ni brat, je­dy­ne nie­bia­łe dziec­ko w kla­sie, zo­stał zmu­szo­ny do od­czy­ta­nia tego ra­si­stow­skie­go tek­stu, wszy­scy w sali wy­buch­nęli śmie­chem. Ni­g­dy tego nie za­po­mniał.

Moi ro­dzi­ce pła­ci­li też za to, że część z nas uczęsz­cza­ła do po­ło­żo­nej po sąsiedz­ku ka­to­lic­kiej klasz­tor­nej szko­ły pod­sta­wo­wej, pa­ństwo­wej pla­ców­ki częścio­wo wspó­łfi­nan­so­wa­nej przez Ko­ściół, ale wy­ma­ga­jącej sym­bo­licz­ne­go cze­sne­go w wy­so­ko­ści dzie­si­ęciu fun­tów rocz­nie. Mój oj­ciec, wy­cho­wa­ny w kul­tu­rze bar­te­ru, zgod­nie z któ­rą wszyst­kie kosz­ty pod­le­ga­ją ne­go­cja­cjom, tar­go­wał się z za­kon­ni­ca­mi o zni­żkę gru­po­wą, któ­ra zmniej­szy­ła na­sze rocz­ne cze­sne z dzie­si­ęciu fun­tów za dziec­ko do sze­ściu. Ra­czej nie było to Eton.

Jako dzie­ci za­wsze by­li­śmy za­dba­ni, z cze­go moja mama do dziś jest dum­na – z umie­jęt­no­ści dba­nia o to, by ośmio­ro jej po­tom­stwa wy­gląda­ło jak naj­le­piej – a nasz dom był czy­sty, choć moc­no pod­nisz­czo­ny i eks­cen­trycz­ny. Moi ro­dzi­ce byli jego wła­ści­cie­la­mi, choć to okre­śle­nie wpro­wa­dza tro­chę w błąd, bo kre­dyt hi­po­tecz­ny to w za­sa­dzie dług za­ci­ągni­ęty na dwa­dzie­ścia pięć lat. Być może wpły­nęło to na moją pó­źniej­szą nie­chęć do hi­po­te­ki.

Kie­dy cała na­sza ósem­ka wy­star­cza­jąco pod­ro­sła, ro­dzi­ce wpro­wa­dzi­li zmia­no­wy sys­tem po­rząd­ków w domu, a my, dzie­ci, pra­co­wa­li­śmy pa­ra­mi: sprząta­li­śmy dom od góry do dołu ka­żdej so­bo­ty rano, a co­dzien­nie zmy­wa­li­śmy i wy­cie­ra­li­śmy na­czy­nia. Od naj­młod­szych lat sami przy­go­to­wy­wa­li­śmy so­bie śnia­da­nia, od je­de­na­ste­go roku ży­cia sami też czy­ści­li­śmy i pra­so­wa­li­śmy swo­je ubra­nia. Nic dziw­ne­go, że wszy­scy wy­ro­śli­śmy na bar­dzo sa­mo­dziel­nych do­ro­słych.

Do­ra­sta­łam jako dwu­ra­so­we dziec­ko o brązo­wej skó­rze, w oko­li­cy, gdzie wi­ęk­szo­ść sta­no­wi­li bia­li, nie­uchron­nie więc zwra­ca­no na mnie uwa­gę, bo wy­gląda­łam ina­czej niż resz­ta. Zwra­ca­nie uwa­gi to jed­no, ale przy­kre trak­to­wa­nie to coś zu­pe­łnie in­ne­go.

Moja ro­dzi­na do­świad­czy­ła wy­zwisk ze stro­ny dzie­ci, któ­re pa­pu­go­wa­ły ra­sizm wła­snych ro­dzi­ców, a ta­kże na­pa­ści na nasz dom do­ko­ny­wa­nych przez ban­dy­tów, któ­rzy z taką re­gu­lar­no­ścią rzu­ca­li ce­gła­mi w na­sze okna, że gdy tyl­ko zo­sta­ły wy­mie­nio­ne, wie­dzie­li­śmy, że za­raz ktoś zno­wu je roz­bi­je. Mój oj­ciec go­nił za rzu­ca­jący­mi i do­słow­nie ci­ągnął ich do ro­dzi­ców, żeby wy­móc na nich za­pła­tę za szko­dy. (Dziś by mu na to nie po­zwo­lo­no). Kie­dy je­steś dziec­kiem, taka wro­go­ść głębo­ko cię do­ty­ka, ale nie po­tra­fisz tego in­te­lek­tu­al­nie ująć ani wy­ra­zić. Czu­jesz, że cię nie­na­wi­dzą, choć ni­czym so­bie na to nie za­słu­ży­łaś, i dla­te­go my­ślisz, że to z tobą jest coś nie tak, a nie z in­ny­mi.

Dziec­ko musi czuć się bez­piecz­nie, czuć, że gdzieś przy­na­le­ży, ale kie­dy uprze­dze­nia wo­bec cie­bie po­ja­wia­ją się, za­nim jesz­cze otwo­rzysz usta, by się ode­zwać, masz wra­że­nie, że bra­ku­je ci tego bez­pie­cze­ństwa i przy­na­le­żno­ści. Wy­da­wa­ło mi się to nie­spra­wie­dli­we, bo w głębi du­szy czu­łam się taka sama jak moi bia­li ró­wie­śni­cy i ró­wie­śnicz­ki. Lu­bi­li­śmy tę samą mu­zy­kę i te same pro­gra­my te­le­wi­zyj­ne, od­dy­cha­li­śmy tym sa­mym po­wie­trzem, je­dli­śmy to samo je­dze­nie, mie­li­śmy te same uczu­cia – ludz­kie. Z cza­sem wy­two­rzy­łam wo­kół sie­bie pole ochron­ne, któ­re utrzy­mu­je się po dziś dzień.

Moja ro­dzi­na nie do­świad­czy­ła żad­ne­go z po­zo­sta­łych po­wszech­nych w tam­tym cza­sie na­pa­ści „pre­zen­tów na po­wi­ta­nie”, ja­kie spo­ty­ka­ły inne brązo­we ro­dzi­ny, ta­kich jak pod­pa­le­nia, no­wa­tor­skie za­sto­so­wa­nie eks­kre­men­tów czy zde­chłe szczu­ry na pro­gu. Sąsiad z na­prze­ciw­ka wzdry­gał się, gdy tyl­ko nas wi­dział, i ani razu się z nami nie przy­wi­tał. Wie­le in­nych osób w sąsiedz­twie było ca­łkiem w po­rząd­ku, choć nie utrzy­my­wa­li­śmy z nimi kon­tak­tów to­wa­rzy­skich. Mój oj­ciec przez całe ży­cie w Wiel­kiej Bry­ta­nii trzy­mał przy łó­żku mło­tek, na­wet gdy już go nie po­trze­bo­wał. Gdy­by to było le­gal­ne, trzy­ma­łby tam pi­sto­let. Sta­nął twa­rzą w twarz z ra­si­stow­ską prze­mo­cą już w chwi­li, gdy zsze­dł ze stat­ku, któ­ry przy­wió­zł go z La­gos do Li­ver­po­olu. Jako były na­sto­let­ni bok­ser i – jak lu­bię o nim my­śleć – jo­rub­ski wo­jow­nik sta­wiał czo­ła na­past­ni­kom. W 1965 roku po­zwał sąsia­da, któ­ry po­zwo­lił swo­je­mu psu za­nie­czysz­czać nasz ogród. Kie­dy oj­ciec mu to wy­tknął, ten wy­zwał go od czar­ne­go su­kin­sy­na i za­czął bój­kę, szczu­jąc na nie­go psa. Kie­dy oj­ciec pró­bo­wał za­ko­ńczyć awan­tu­rę, ten ra­si­sta po­sze­dł za nim do na­sze­go domu, rzu­cił się na nie­go i wszyst­ko za­częło się od nowa.

W chwi­li gdy to pi­szę, mam przed sobą ofi­cjal­ne ze­zna­nie ojca do­ty­czące tego zda­rze­nia, prze­pi­sa­ne na ma­szy­nie na du­żych ar­ku­szach cien­kie­go pa­pie­ru, po­ciem­nia­łe­go ze sta­ro­ści. Po­mi­mo tego, co prze­sze­dł, oj­ciec ni­g­dy nie uwa­żał się za cier­pi­ące­go, za ofia­rę, ale za wo­jow­ni­ka, któ­ry od­pła­cał pi­ęk­nym za na­dob­ne. Je­stem taka sama, choć swo­je bi­twy to­czę za po­śred­nic­twem słów. Nie lu­bię, gdy lu­dzie pró­bu­ją się na mnie wy­ży­wać, a mój oj­ciec był pod tym względem wzo­rem do na­śla­do­wa­nia. Nie wsz­czy­nam kłót­ni i ge­ne­ral­nie uni­kam kon­flik­tów, choć zda­rza­ło mi się to po dwu­dzie­st­ce. Ale je­śli ktoś się na mnie uwe­źmie, ostat­nie sło­wo będzie na­le­ża­ło do mnie.

Teo­re­tycz­nie bo­go­boj­ni ksi­ęża w na­szym rzym­sko­ka­to­lic­kim ko­ście­le ani razu nie ode­zwa­li się do mo­jej cno­tli­wej mat­ki ka­to­licz­ki i jej gro­mad­ki brązo­wych dzie­ci, kie­dy po mszy zbie­ra­li­śmy się przed świ­ąty­nią na roz­mo­wy. Pod­czas tych spo­tkań ka­pła­ni, po­pu­lar­ni, po­żąda­ni go­spo­da­rze, prze­my­ka­li mi­ędzy pa­ra­fia­na­mi i za­ga­dy­wa­li do nich, a przy­naj­mniej do swo­ich ulu­bie­ńców – po­chleb­ców, któ­rzy za­pra­sza­li ich wie­czo­ra­mi na wino i ko­la­cję. Pa­pież-gwiaz­da był oczy­wi­ście nie­osi­ągal­ny, więc ksi­ęża-bo­żysz­cza roc­ka sta­no­wi­li naj­lep­szą al­ter­na­ty­wę. Była to jed­na wiel­ka ka­ru­ze­la to­wa­rzy­ska dla tych bez­bo­żni­ków, często pi­ja­nych, gdy cho­dzi­li­śmy do spo­wie­dzi, by wy­znać na­sze „grze­chy”. O je­de­na­stej przed po­łud­niem w so­bo­tę przez drew­nia­ną kra­tę w kon­fe­sjo­na­le czu­li­śmy od nich za­pach al­ko­ho­lu.

Ka­pła­ni ani razu nie oka­za­li za­in­te­re­so­wa­nia czy po­mo­cy je­dy­nej czar­nej ro­dzi­nie w ich trzo­dzie. Moja mat­ka po­szła kie­dyś do ksi­ędza, by za­py­tać o radę, jak za­po­biec po­częciu ko­lej­nych dzie­ci, sko­ro Ko­ściół za­ka­zał an­ty­kon­cep­cji. Ten od­pa­rł, że sko­ro an­ty­kon­cep­cja jest za­bro­nio­na, to nie wol­no jej sto­so­wać, choć było to w cza­sach, gdy wi­ęk­szo­ść ko­biet w pa­ra­fii mia­ła tyl­ko dwo­je lub tro­je dzie­ci, ewi­dent­nie więc ko­rzy­sta­ła z ja­kie­goś za­bez­pie­cze­nia.

Mat­ka pa­mi­ęta za­kon­ni­ka, któ­ry od­wie­dził ją w szpi­ta­lu, gdy mia­ła uro­dzić swo­je ósme i ostat­nie dziec­ko. Kie­dy po­wie­dzia­ła mu, gdzie miesz­ka, za­py­tał, czy to w po­bli­żu tego „domu, gdzie miesz­ka­ją czar­nu­chy”, zu­pe­łnie nie­świa­dom, że dziec­ko w ło­nie mo­jej mat­ki to wła­śnie jed­no z owych czar­nu­chów. Mat­ka, któ­ra wier­nie prze­strze­ga­ła za­sad Ko­ścio­ła, prze­ży­ła wstrząs, gdy usły­sza­ła otwar­cie ra­si­stow­ski język tego du­chow­ne­go. Dziś re­pu­ta­cja ksi­ęży ka­to­lic­kich zo­sta­ła nad­szarp­ni­ęta na wie­lu fron­tach, ale w tam­tych cza­sach trak­to­wa­no ich w spo­łecz­no­ści jak pó­łbo­gów i tak też się za­cho­wy­wa­li.

In­nym ra­zem je­den z miej­sco­wych ksi­ęży zło­żył w ko­ńcu wi­zy­tę dusz­pa­ster­ską w na­szym domu. Mama, od szes­na­stu lat od­da­na pa­ra­fian­ka, ucie­szy­ła się z tej spó­źnio­nej ozna­ki ak­cep­ta­cji ze stro­ny lo­kal­nych dusz­pa­ste­rzy, przy­naj­mniej do cza­su, gdy od­kry­ła, że ksi­ądz chciał ją na­kło­nić do sprze­da­ży na­sze­go domu ko­ścio­ło­wi. Bu­dy­nek po­wstał pier­wot­nie jako część sąsia­du­jącej z nim szko­ły przy­klasz­tor­nej. Szko­ła po­trze­bo­wa­ła prze­strze­ni – po­wie­dział, łap­czy­wie po­że­ra­jąc ka­nap­ki z ogór­kiem i pa­stą, przy­go­to­wa­ne przez moją mamę.

W mo­jej ro­dzi­nie nie mie­li­śmy wąt­pli­wo­ści co do hi­po­kry­zji ka­to­lic­kie­go kle­ru i kie­dy ka­żde z nas sko­ńczy­ło pi­ęt­na­ście lat, po dzie­si­ęciu la­tach uczęsz­cza­nia na nie­dziel­ną mszę, moje ro­dze­ństwo i ja otrzy­ma­li­śmy mo­żli­wo­ść wy­bo­ru, czy chce­my to kon­ty­nu­ować. Jed­no po dru­gim po ko­lei od­cho­dzi­li­śmy z Ko­ścio­ła i już ni­g­dy do nie­go nie po­wró­ci­li­śmy, a z cza­sem mama ta­kże po­szła w na­sze śla­dy.

Oj­ciec nie dbał o akul­tu­ra­cję mo­je­go ro­dze­ństwa i mnie, je­śli cho­dzi o ni­ge­ryj­ską stro­nę na­sze­go dzie­dzic­twa, i stro­fo­wał nas, gdy tyl­ko za­da­wa­li­śmy mu ja­kieś py­ta­nia na ten te­mat. Kie­dy do­ro­śli­śmy, wy­ja­śnił nam, że dzia­łał ce­lo­wo, by uła­twić nam asy­mi­la­cję w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Praw­da była taka, że nie miał cza­su, cier­pli­wo­ści ani tem­pe­ra­men­tu, by uczyć ośmio­ro dzie­ci w ró­żnym wie­ku aspek­tów swo­jej kul­tu­ry czy języ­ka jo­ru­ba. Zresz­tą kto ma­jący tyle dzie­cia­ków by temu po­do­łał? Sama na­uka języ­ka przy­cho­dzi z wiel­kim tru­dem, kie­dy od­by­wa się z dala od śro­do­wi­ska, któ­re na co dzień się nim po­słu­gu­je. Jo­ru­ba za­wie­ra wie­le to­nów, ka­żdy z nich może zmie­nić zna­cze­nie słów, a nie­któ­re mają kil­ka ró­żnych in­ter­pre­ta­cji. Na przy­kład sło­wo oro ozna­cza przy­ja­cie­la, mia­sto, ofia­rę i la­skę; wy­raz ogun tłu­ma­czy się jako mie­nie, le­kar­stwo, woj­nę, urok i dwa­dzie­ścia, a po­nad­to jest to imię boga w jo­rub­skim pan­te­onie. Wie­le lat temu pró­bo­wa­łam przy­swo­ić so­bie język jo­ru­ba na kur­sie wie­czo­ro­wym i nie do­szłam da­lej niż do li­cze­nia do dzie­si­ęciu.

Oj­ciec rzad­ko po­zwa­lał nam się ba­wić przed do­mem, a już na pew­no nie na uli­cy, w cza­sach gdy dzie­ci często mo­gły swo­bod­nie wy­cho­dzić na dwór bez obaw i ogra­ni­czeń, któ­rych dziś nie bra­ku­je, zresz­tą słusz­nie. W pew­nym mo­men­cie do­sta­li­śmy ro­wer, ale po­nie­waż ko­rzy­sta­li­śmy z nie­go wszy­scy ośmio­ro, oka­zał się zbęd­nym na­byt­kiem. Mój mąż wspo­mi­na swo­je dzie­ci­ństwo na przed­mie­ściach, gdzie po­zwa­la­no mu wy­cho­dzić rano z domu z za­pa­ko­wa­nym wcze­śniej pro­wian­tem i spędzać cały dzień na za­ba­wie w par­kach z ko­le­ga­mi, byle tyl­ko wró­cił przed zmro­kiem. Brzmi to cu­dow­nie i ta­kie też było. Na szczęście mie­li­śmy duży ogród, w któ­rym mo­gli­śmy się wy­sza­leć.

Nie­unik­nio­ne kon­flik­ty wy­ni­ka­jące ze zde­rze­nia od­mien­nych tra­dy­cji wy­cho­waw­czych w pe­wien spo­sób na­zna­czy­ły moje dzie­ci­ństwo. Zda­niem Ni­ge­ryj­czy­ka uro­dzo­ne­go w la­tach dwu­dzie­stych ubie­głe­go wie­ku dzie­ci po­win­no się wi­dzieć, a nie sły­szeć, i na­le­ży je ka­rać cie­le­śnie za wy­kro­cze­nia prze­ciw­ko jego mi­li­ta­ry­stycz­ne­mu re­żi­mo­wi. Na na­sze nie­szczęście nie ży­li­śmy w Ni­ge­rii, gdzie ta­kie za­cho­wa­nie ucho­dzi­ło za nor­mę, ale w Wiel­kiej Bry­ta­nii, gdzie bi­cie dzie­ci od­cho­dzi­ło już do la­mu­sa. Po­nad­to za­szcze­pio­ne­go w nas lęku oj­ciec nie re­kom­pen­so­wał nam czu­ło­ścią w in­nych oko­licz­no­ściach. Kie­dy od­kry­łam, że moje szkol­ne ko­le­żan­ki i ko­le­gów co naj­wy­żej besz­ta­no za prze­wi­nie­nia, po­czu­łam, że spo­ty­ka mnie strasz­na nie­spra­wie­dli­wo­ść. Ży­łam w stra­chu przed oj­cem, przed drew­nia­ną ły­żką, któ­rą sto­so­wał w przy­pad­ku drob­nych wy­kro­czeń, i pa­sem, któ­re­go uży­wał w ra­zie po­wa­żniej­szych. Mat­ka bła­ga­ła o zła­go­dze­nie kary w na­szym imie­niu, ale nie uda­wa­ło jej się prze­ła­mać au­to­ry­te­tu Oga, wo­dza, pa­triar­chy domu.

W bry­tyj­skim spo­łe­cze­ństwie mo­je­go dzie­ci­ństwa na przed­mie­ściach nie było nic, co po­twier­dza­ło­by kon­cep­cję czar­no­ści jako cze­goś po­zy­tyw­ne­go, poza po­cho­dzącą z Ame­ry­ki mu­zy­ką i wy­ko­naw­ca­mi ta­ki­mi jak The Su­pre­mes, The Jack­son 5, Ste­vie Won­der czy The Four Tops. W in­nych przy­pad­kach czar­no­ść sta­no­wi­ła sy­no­nim by­cia podłym, złym, brzyd­kim, gor­szym, kry­mi­na­li­stą, głu­pim i nie­bez­piecz­nym – a mój oj­ciec był prze­ra­ża­jący. Jak ma­wiał je­den z mo­ich bra­ci: „Kie­dy tata wcho­dzi drzwia­mi od fron­tu, ra­do­ść umy­ka tyl­ny­mi”. Ni­g­dy się do nas nie od­zy­wał, chy­ba że po to, by wy­gło­sić bar­dzo dłu­gi wy­kład na te­mat na­sze­go naj­wy­ra­źniej złe­go za­cho­wa­nia, cza­sem trwa­jący na­wet go­dzi­nę, pod­czas któ­re­go mu­sie­li­śmy stać na bacz­no­ść i wy­glądać tak, jak­by­śmy przyj­mo­wa­li to wszyst­ko jak grzecz­ne dzie­ci – żad­nych uśmiesz­ków, marsz­cze­nia brwi, zie­wa­nia, prze­wra­ca­nia ocza­mi, bo ina­czej spo­tka­ła­by nas kara. Je­śli chcie­li­śmy gdzieś wy­jść ze zna­jo­my­mi, mu­sie­li­śmy zgło­sić chęć z wie­lo­ty­go­dnio­wym wy­prze­dze­niem i wy­słu­chać ko­lej­ne­go wy­kła­du o nie­bez­pie­cze­ństwach, ja­kie nie­sie ze sobą spo­łe­cze­ństwo, i o na­szych wła­snych sła­bych cha­rak­te­rach, zwy­kle pro­wa­dzo­ne­go w cza­sie, gdy oj­ciec jadł obiad, któ­ry sam ugo­to­wał – zło­żo­ny z mi­ęsa, ziem­nia­ków, mar­chew­ki, ka­pu­sty i za­pra­wio­ny so­sem. Za­wsze po pra­cy wra­cał do domu i sam go­to­wał so­bie obiad. Jadł go pro­sto z ron­dla, po­dob­nie jak po­ran­ną owsian­kę, co było ca­łkiem prak­tycz­ne, je­śli się nad tym za­sta­no­wić, bo oszczędza­ło ko­niecz­no­ść zmy­wa­nia na­czyń. Pod ko­niec nie­ko­ńczące­go się wy­kła­du naj­częściej od­ma­wiał po­zwo­le­nia. Wy­kład mógł też po­prze­dzać daw­kę kary cie­le­snej.

Kie­dy oj­ciec wra­cał z pra­cy, zwy­kle po na­szej ko­la­cji, sia­dał z mamą w kuch­ni, a my, dzie­ci, sie­dzie­li­śmy w sa­lo­nie na gó­rze i ogląda­li­śmy te­le­wi­zję. Za­wsze brzmiał, jak­by był roz­gnie­wa­ny, więc przy­ci­ska­li­śmy uszy do podło­gi i usi­ło­wa­li­śmy od­gad­nąć, co mówi. Przez wi­ęk­szo­ść cza­su wca­le się nie zło­ścił i do­pie­ro kie­dy po raz pierw­szy po­je­cha­łam do La­gos, zro­zu­mia­łam, że jego spo­sób mó­wie­nia jest cha­rak­te­ry­stycz­ny dla jego kul­tu­ry. Tam­tej­si mężczy­źni wy­da­wa­li się krzy­czeć ze zło­ścią, ale jak z cza­sem zro­zu­mia­łam, po pro­stu mó­wi­li wy­ra­zi­ście i gło­śno.

Po wie­czor­nym po­si­łku pro­wa­dzi­li­śmy oży­wio­ne roz­mo­wy z mat­ką, któ­ra za­chęca­ła nas wszyst­kich do za­bie­ra­nia gło­su i wy­ra­ża­nia swo­ich po­glądów. Nad­ra­bia­li­śmy za­le­gło­ści z ca­łe­go dnia, prze­ko­ma­rza­li­śmy się i roz­ma­wia­li­śmy o bie­żących spra­wach, choć brzmi to znacz­nie po­wa­żniej, niż rze­czy­wi­ście wy­gląda­ło. Oj­ciec, je­śli już z nami był, sie­dział ci­cho na swo­im miej­scu u szczy­tu sto­łu, z gło­wą w ron­dlu, albo włączał się do dys­ku­sji na wła­sny spo­sób, wy­gła­sza­jąc wy­kła­dy o po­li­ty­ce i tym sa­mym uśmier­ca­jąc roz­mo­wę. Jadł gło­śno, więc za­wsze sta­ra­łam się sia­dać jak naj­da­lej od nie­go.

Do­pie­ro w wie­ku dwu­dzie­stu kil­ku lat od­by­łam z nim praw­dzi­wą roz­mo­wę. Je­śli mam być zu­pe­łnie szcze­ra, to jako na­sto­lat­ka wręcz nim gar­dzi­łam. Nie­na­wi­dzi­łam opre­sji, jaką wy­wie­rał na do­mow­ni­ków, tego, jak za­bra­niał nam wol­no­ści. W 1975 roku pro­wa­dzi­łam dzien­nik, w wi­ęk­szo­ści zło­żo­ny z pu­stych stron, z wy­jąt­kiem tych, na któ­rych raz po raz pi­sa­łam, że go nie­na­wi­dzę.

Kie­dy wy­pro­wa­dzi­łam się z domu i za­częłam pro­wa­dzić wła­sne, nie­za­le­żne ży­cie, nad któ­rym on nie miał żad­nej wła­dzy, moja wro­go­ść za­częła się roz­wie­wać i z cza­sem po­wo­li po­ko­cha­łam ojca, a ra­czej przy­zna­łam się do mi­ło­ści do nie­go. Miesz­ka­łam z nim osiem­na­ście lat i sta­no­wił in­te­gral­ną część mo­je­go ży­cia. Kie­dy już uwol­ni­łam się spod jego pa­no­wa­nia, mo­głam na­wi­ązać z nim re­la­cję na rów­niej­szych za­sa­dach.

Mat­ka sta­no­wi­ła prze­ci­wie­ństwo swo­je­go męża. Ra­zem two­rzy­li do­sko­na­łą parę typu jin-jang. Była przy­stęp­na i ko­mu­ni­ka­tyw­na, on nie po­tra­fił się otwo­rzyć; ona – cie­pła i opie­ku­ńcza, on – za­dzior­ny i zdy­stan­so­wa­ny; ona – ła­god­na, on – wy­bu­cho­wy. Mat­ka wspo­mi­na, że oj­ciec w pe­łni an­ga­żo­wał się w po­moc przy nas, kie­dy by­li­śmy mali – przed wy­jściem do pra­cy rano i wie­czo­rem, po po­wro­cie do domu. Nie mu­sia­ła bo­ry­kać się z tym w po­je­dyn­kę, choć wró­ci­ła do na­ucza­nia na pe­łen etat, gdy naj­młod­sze z nas do­ro­sło na tyle, by pó­jść do szko­ły. Wte­dy pra­co­wa­ła na dwa pe­łne eta­ty: mat­ki i na­uczy­ciel­ki.

Mama uwiel­bia­ła zaj­mo­wać się swo­im ma­łym ple­mie­niem i po­tra­fi­ła po­go­dzić wszyst­kie wy­ma­ga­nia z tym zwi­ąza­ne. Świet­nie go­spo­da­ro­wa­ła pie­ni­ędz­mi, a je­śli po po­wro­cie z za­ku­pów w lo­kal­nym wa­rzyw­nia­ku czy skle­pie spo­żyw­czym bra­ko­wa­ło nam cho­ćby jed­ne­go pen­sa, od­sy­ła­ła nas, by­śmy go od­zy­ska­li. Oj­ciec raz w ty­go­dniu wy­bie­rał się na za­ku­py do Wo­ol­wich – po męskie rze­czy, ta­kie jak mi­ęso od rze­źni­ka, coś w sam raz dla łow­ców-zbie­ra­czy. Po po­wro­cie do domu roz­kła­dał wszyst­ko na sto­le w kuch­ni i spraw­dzał, czy zga­dza się z pa­ra­go­nem. On ta­kże nie miał opo­rów przed po­wtór­ną wy­pra­wą do mia­sta, któ­ra po­tra­fi­ła za­jąć pi­ęt­na­ście mi­nut, je­śli oka­zy­wa­ło się, że bra­ku­je resz­ty.

Bu­dżet mie­li­śmy na­pi­ęty, ale mama dba­ła o to, by­śmy zdro­wo się odży­wia­li, i wy­li­cza­ła nam pla­ster­ki ogór­ka i li­ście sa­ła­ty na ta­ler­zach. Mu­sie­li­śmy jeść to, co nam po­da­no, i nie było pod­ja­da­nia mi­ędzy po­si­łka­mi. Nie wol­no nam było wy­brzy­dzać ani się prze­ja­dać. Dzia­ło się to na dłu­go przed tym, jak po­si­łki w sty­lu „szwedz­kie­go sto­łu” przy­jęły się w bry­tyj­skich ro­dzi­nach. Raz lub dwa razy w ty­go­dniu, naj­częściej w pi­ąt­ko­wy wie­czór, do­sta­wa­li­śmy słod­ki sma­ko­łyk. Za­wsze by­li­śmy zdro­wi i do­słow­nie ni­g­dy nie cho­ro­wa­li­śmy, nie li­cząc prze­zi­ębień. Nie było nas stać na cho­dze­nie do ka­wiar­ni czy re­stau­ra­cji, a wy­jaz­dy wa­ka­cyj­ne zda­rza­ły się rzad­ko. Pa­mi­ętam szkol­ną wy­ciecz­kę do Sto­ne­hen­ge, bi­wa­ko­wa­nie w prze­pe­łnio­nej przy­cze­pie, gdy cały czas pa­da­ło, i kosz­mar­ną wy­pra­wę do zna­jo­mych mo­jej mamy w So­mer­set, któ­rych ra­si­stow­skie dzie­ci wy­zy­wa­ły nas od „małp”. Wy­obra­źcie so­bie, jak to bo­la­ło. Mia­łam ja­kieś dzie­wi­ęć lat i strasz­nie się cie­szy­łam na ten wy­jazd, tym­cza­sem zo­sta­łam pod­le po­trak­to­wa­na przez dzie­ci, któ­re mia­ły się z nami za­przy­ja­źnić. Mama po­cząt­ko­wo chcia­ła wy­cho­wy­wać nas na pro­win­cji, ale wie­dzia­ła, że od­czu­je­my pe­łną moc wiej­skie­go ra­si­zmu.

Moja