Mamy tylko lato - Klaudia Bianek - ebook + książka

Mamy tylko lato ebook

Klaudia Bianek

4,2

Opis

Czy wakacyjna miłość zawsze kończy się wraz z początkiem września?

Ona – zwyczajna dziewczyna. On – sławny wokalista.

Dwa kompletnie różne światy, które spotykają się pewnego gorącego lata.

Alicja jest świeżo upieczoną studentką weterynarii. Chcąc zarobić na przeprowadzkę do dużego miasta, zatrudnia się jako kelnerka w malowniczym ośrodku wypoczynkowym nad jednym z mazurskich jezior. W tym samym miejscu członkowie popularnego zespołu Follow Your Dreams organizują obóz muzyczny dla swoich fanów. Znani muzycy nie robią co prawda na Ali wrażenia, ale ona na nich jak najbardziej. A szczególnie na Natanielu. Leader grupy nie może przestać o niej myśleć od chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył ją, kiedy plotła wianek na łące rozgrzanej popołudniowym słońcem.

Dziewczyna długo wzbrania się przed nową relacją, ale w końcu daje chłopakowi szansę. Stawia jednak warunek – ich związek skończy się wraz z ostatnim dniem wakacji.  Ala bowiem nie wierzy, że dwójka ludzi z tak różnych światów ma szansę na wspólną przyszłość. Ale czy da się z dnia na dzień przestać kogoś kochać?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 434

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (138 ocen)
76
34
15
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KarolinaGzd

Nie polecam

Czy ta książka jest napisana przez dziewczynkę z podstawówki? Jeśli nie, to nie mogę uwierzy, że tak bardzo można kaleczyć język polski. Dziecinni bohaterowie, nudna i przewidywalna fabuła. Zmęczyłam się.
10
MESSY582

Z braku laku…

"Była kwin­te­sen­cją wszyst­kie­go, co ko­cha­łem w lecie naj­bar­dziej. Jej lek­kość i bez­pre­ten­sjo­nal­ność ide­al­nie ko­re­spon­do­wa­ły z tym pięk­nym miej­scem, nie­zdo­mi­no­wa­nym przez dzi­kie tłumy tu­ry­stów." Nie kupiłam tej historii, chociaż pomysł na nią był jak najbardziej trafiony. Gorące lato, obóz dla młodzieży organizowany przez przebojowy zespół Follow Your Dreams i uczucie, które rodzi się pomiędzy zwyczajną dziewczyną i popularnym muzykiem. Na pierwszy rzut oka zdawałoby się, że to samograj na wakacyjny romans, no właśnie niekoniecznie. Sama fabuła jest jak najbardziej w porządku, idealnie oddaje klimat lata i naprawdę wciąga czytelnika w opowieść. O wiele gorzej wypada kreacja bohaterów. Zarówno Alicja jak i Nataniel są bardzo niedojrzali i irytujący, krążą wokół siebie na tyle długo, że po pewnym czasie staje się to po prostu nurzące. Druga rzecz to wprowadzenie do ich relacji "tego trzeciego", co moim zdaniem było zbędne i nie wniosło nic nowego, oprócz t...
10
Adrianka90

Całkiem niezła

Książka ciekawa, ale styl pisania mnie nie powalił.
10
justyska_a
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka, którą pochłonęłam w jeden dzień.
10
filipstefan

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Copyright © Klaudia Pankowska-Bianek, 2022

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. zo.o., 2022

Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak

Marketing ipromocja: Aleksandra Wróblewska

Redakcja: Agnieszka Czapczyk

Korekta: Daria Latzke, Joanna Pawłowska

Skład iłamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Konwersja do e-booka: Wojciech Bryda | WB Design

Projekt okładki istron tytułowych: Magdalena Bloch

Fotografie na okładce: © South_agency | Getty Images

© SerbBgd | iStock

Elementy graficzne na okładce: © Evgeniya_Mokeeva | iStock

Fotografia autorki: © Agnieszka Werecha-Osińska | Foto Do Kwadratu

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki winternecie.

ISBN 978-83-67324-07-6

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. zo.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

Tam nad Wisłą, wdolinie, siedziała dziewczyna

Była piękna, jak różany kwiat.

Tam nad Wisłą, wdolinie, siedziała dziewczyna

Była piękna, jak różany kwiat.

Maki iróże zbierała sobie.

Maki iróże zbierała sobie.

Wiła wianki iwrzucała je do falującej wody.

Wiła wianki iwrzucała je do wody.

Wiła wianki iwrzucała je do falującej wody.

Wiła wianki iwrzucała je do wody (…).

~ fragment pieśni ludowej Wiła wianki, autor nieznany

Spis treści

Po

Przed

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Nataniel

Alicja

Kolejny rok – maj

Alicja

Od autorki

Po

Mój głos nie był głośniejszy od szeptu, gdy zacząłem dzielić się zterapeutką wszystkimi najgłębiej skrywanymi myślami.

– Nie spodziewałem się tego…

– Czego? – zapytała miękko.

– Że to lato zmieni całe moje życie – przyznałem zrozbrajającą szczerością.

Delikatnie zmarszczyła idealnie wyprofilowane brwi, jakby się nad czymś zastanawiała. Była ostrożna, bo najwyraźniej doskonale zdawała sobie sprawę, że stąpa po bardzo kruchym lodzie. Jeden niewłaściwy krok itafla załamie się pod jej stopami. Wtedy oboje utoniemy.

– Czujesz się winny przez to, co się stało?

Zaryzykowała. Widziałem to wjej oczach.

Opuściłem wzrok jako pierwszy. Potarłem kciukiem wewnętrzną stronę prawego nadgarstka. To tam znajdował się mój najnowszy tatuaż. Zrobiłem go kilka tygodni temu. Zdążył się już zagoić, lecz czasem miałem wrażenie, jakby palił mnie żywym ogniem.

To było jedno słowo: Mirabelka.

– Jestem winny tego, co się stało – powiedziałem pustym głosem, ale jednocześnie na tyle stanowczo, by ta kobieta nie mogła mieć wątpliwości, że naprawdę tak uważałem.

– Nie jesteś. Nikt nie był wstanie temu zapobiec – odpowiedziała zmocą ipochyliła się ku mnie, by ściągnąć na siebie moje spojrzenie. – To straszne, co cię spotkało. Co was spotkało. Jednak obwinianie się niczemu nie służy. Musisz to zrozumieć.

Od tych strasznych wydarzeń minęło kilka tygodni. Zdecydowałem się wkońcu na rozpoczęcie terapii, bo nie radziłem sobie wnowej rzeczywistości ipotrzebowałem kogoś, kto pomoże mi ukoić emocjonalny ból.

Teraz jednak zaczynałem żałować, że wogóle tu przyszedłem.

Serce zabiło mi szybciej po uderzeniu dławiącej złości. Zacisnąłem dłonie wpięści izgromiłem ją spojrzeniem, pod którego wpływem wyraźnie się skuliła iraptownie wycofała.

– Nie potrzebuję tej dennej gadki. Zapamiętaj to sobie.

Zerwałem się zmiejsca iwyszedłem zgabinetu terapeutki, trzaskając drzwiami.

Przed

Nataniel

Lato to ulubiona pora roku zdecydowanej większości ludzi. Jeśli jesteś uczniem, to przestajesz na jakiś czas przejmować się szkołą. Jeśli nauczycielem, to masz wreszcie trochę wolnego. Jeśli wykonujesz jakikolwiek inny zawód, to też super, bo czeka cię urlop.

Natomiast jeżeli jesteś muzykiem – jak ja – wówczas ekscytujesz się, bo najbliższe tygodnie spędzisz wpięknym miejscu ito, że czeka cię praca, nie ma znaczenia… Będziesz robił to, co kochasz! Przez całe upalne lato!

– Nawigacja zgubiła sygnał. Jesteśmy na pieprzonym końcu świata. – Damian zatrzymał busa na rozwidleniu dwóch polnych dróg. Jedna prowadziła między polami porośniętymi falującymi na wietrze zbożami, druga wiodła do lasu. – Dokąd teraz? – zapytał iobejrzał się przez ramię wnaszym kierunku.

– Ten zjazd wlas pojawił się coś za szybko. Jedź wpole, bo wydaje mi się, że za jakieś trzy kilometry powinniśmy zobaczyć jezioro. Andy coś tak gadał – odparł Wojtek, który był znas wszystkich najbardziej skupiony na dotarciu do celu.

– Andy – prychnął Borys. – Menadżer jak zkoziej dupy trąba. Wiedział od dawna, że tydzień przed rozpoczęciem pierwszego turnusu jedziemy do tej dziury, izamiast być tu znami, poleciał sobie do Turcji na wakacje.

– Ipojawi się jaśnie pan za dwa tygodnie, wcałej tej swojej zjaranej na słońcu chwale, udając, że bardzo się onas troszczy! – warknął zniesmaczony Tomek.

– Dobra, koniec gadania. Jedź wte pola, najwyżej się cofniemy – zadecydowałem poirytowany, bo wkurzało mnie to tułanie się wupale po nieznanym terenie. Chciałem dotrzeć na miejsce iwziąć chłodny prysznic, by zmyć zsiebie nie tylko pot, ale również zmęczenie iwszystkie negatywne emocje.

Damian ruszył powoli we wskazanym przeze mnie kierunku, ale pomimo minimalnej prędkości itak strasznie rzucało nami na wybojach. Ostatnie miesiące spędziliśmy na prowadzeniu wielkomiejskiego życia. Wciągu dwóch lat zmieniło się wszystko – nasze amatorskie nagrywanie na YouTubie przerodziło się wsławę, duże pieniądze, koncerty, nagrania wklimatyzowanym studiu itłuste kontrakty na kolejne płyty.

To właśnie Andy, awłaściwie nasz menadżer, Andrzej Piskosz, wpadł na pomysł zorganizowania obozu muzycznego dla naszych fanów, który nosił nazwę Follow Your Dreams Camp.

Mianowaliśmy się Follow Your Dreams, bo od dawna ścigaliśmy wspólnie nasze marzenia. Wojtek był basistą, Tomek zasiadał przy perkusji, Damian grał na gitarze, aBorys opanowywał klawisze. Wokal należał do mnie. Pierwszy tydzień wtej niewielkiej, mazurskiej miejscowości, do której wbólach iznojach zmierzaliśmy, mieliśmy spędzić na odpoczynku, gdyż już piątego lipca rozpoczynał się pierwszy turnus obozu muzycznego.

Chociaż Andy ostatnio strasznie działał mi na nerwy, to musiałem przyznać, że pomysł miał świetny, amyśl ospędzeniu lata zfanami niesamowicie mnie cieszyła!

– Ej, patrzcie! Ktoś tam jest! Zapytamy odrogę! – zawołał Damian iwskazał ruchem głowy przednią szybę.

Rzeczywiście. Woddali na skraju pola spacerowała jakaś osoba iwyglądało, jakby zbierała kwiaty. Im bliżej podjeżdżaliśmy, tym łatwiej było stwierdzić, że to długowłosa dziewczyna wbiałej letniej sukience, która rzeczywiście zrywała polne kwiaty i, ku mojemu cichemu zdumieniu, plotła wianki.

Damian zatrzymał busa, aWojtek zprzebiegłym uśmieszkiem natychmiast otworzył rozsuwane drzwi iwychylił głowę.

– Hej, masz może chwilę? – zawołał głośno, adziewczyna drgnęła ipopatrzyła na niego nieufnie.

Zdaleka zdążyłem zauważyć, że na przedramieniu miała zawieszonych już kilka wianków, uplecionych głównie zchabrów bławatków, akolejny właśnie zaplatał się wjej palcach.

– Oco chodzi? – zapytała oschle iuniosła brwi.

Poza melodyjnym głosem zwracała uwagę całą sobą, swoją nietypową urodą… Ramiona, odsłonięty przez sukienkę fragment dekoltu itwarz obsypane były gęstymi, drobnymi piegami. Miedziane włosy, zaplecione wgruby, ciężki warkocz, spoczywały na jej plecach. Miała też naprawdę duże oczy, których koloru nie byłem wstanie dostrzec, iusta zniemal nienaturalnie wydatną górną wargą.

Przełknąłem ślinę, bo zaschło mi wgardle.

– Wiesz może, jak dojechać do ośrodka wypoczynkowego Mazurska Przystań? – zapytał Wojtek, który raczył dziewczynę swoim szerokim uśmiechem, niezrażony jej chłodnym podejściem.

– Musicie zawrócić iwjechać wścieżkę do lasu. Ona poprowadzi was aż do samego ośrodka – odparła ijak gdyby nigdy nic odwróciła się do nas plecami, by zerwać kolejny chaber rosnący wfalującym zbożu.

To był letni dzień, lecz łagodny wiaterek ratował nas przed morderczym skwarem.

– Dziękujemy bardzo! – krzyknął Wojtek, lecz dziewczyna wogóle nie zareagowała, jakby miała nadzieję, że odjedziemy stąd jak najszybciej.

– No to nas menadżer wyprowadził wpole. Ito dosłownie – mruknął wkurzony Damian ipodjechał kawałek dalej, by poszukać miejsca do wycofania busem.

Chwilę później znów minęliśmy dziewczynę plotącą wianki. Udało mi się złapać ją na tym, że zerknęła wnaszym kierunku. Ona nie mogła nas zobaczyć przez przyciemnione szyby, dlatego doskonale widziałem, jak lekko uniosła brwi na widok nazwy zespołu zdobiącej prawy bok samochodu.

Zaśmiałem się pod nosem. Nie rozpoznała Wojtka, gdy wychylił się przez drzwi, by zapytać odrogę, co oznaczało, że raczej nie była naszą fanką, ale nazwa zespołu najwyraźniej coś jej mówiła, bo zdradziła się tą subtelną reakcją.

– Tej lasce to się ale nudzi, co nie? – parsknął Tomek. – Wianuszki sobie zaplata, też mi coś.

Chłopacy zaczęli się śmiać, aja się zamyśliłem, ukołysany jazdą po nierównej polnej powierzchni.

Było jak na filmach. Kilkadziesiąt domków zdrewna zajmowało dużą powierzchnię pośród drzew, akawałek dalej widniało mieniące się wpromieniach słońca jezioro. Na skraju plaży znajdował się nowoczesny budynek, wktórym mieściła się restauracja onazwie Fantazja.

Wewnątrz domków letniskowych pachniało nowością. Andy znalazł to miejsce ipodpisał umowę zwłaścicielem, proponując szereg korzyści marketingowych dla nowo otwartego ośrodka. To była świeżo rozpoczęta działalność, amy byliśmy pierwszymi gośćmi.

Na powitanie wyszedł nam sam właściciel, Maciej Bloch. Był facetem około czterdziestki zniewielkimi zakolami na głowie. Wysoki ipostawny, mógł na pierwszy rzut oka wzbudzać respekt, lecz nas przywitał szerokim uśmiechem.

– Jak miło was widzieć, chłopaki! – ryknął tubalnym głosem, apo chwili każdego znas zamknął wsolidnym uścisku, jakbyśmy znali się od lat ibyli najlepszymi kumplami. – Wszystko już gotowe… Sale do ćwiczeń, scena, gdzie możecie rozstawić swój sprzęt, miejsce na ognisko ipolana do spędzania czasu wolnego. Byłem wstałym kontakcie zAndrzejem i…

– Odbiera od pana telefon? – wtrącił Borys.

– Żaden pan. Maciej jestem – poprawił go natychmiast właściciel. – Odbierał, teraz już jest za granicą, więc wszystkie szczegóły mam ustalać zwami.

– No iświetnie – odparł Wojtek, ale po jego minie widziałem, że nie był zadowolony. Raczej starał się zamaskować złość na naszego menadżera.

Chłopaki od jakiegoś czasu namawiały mnie przy każdej okazji, żebym zerwał znim współpracę, awtedy moglibyśmy poszukać kogoś innego. Tyle że to nie było takie proste, bo wiązał nas kontrakt, który wygasał dopiero za dwa lata idopuszczał możliwość przedłużenia okolejny okres. Gdybym chciał się wywinąć ztego wcześniej, mógłbym mieć mocno pod górkę. Starałem się na głos nie mówić, że zachowanie Andy’ego idla mnie coraz częściej było cholernie rozczarowujące, bo to tylko zaogniłoby już itak negatywne nastroje wzespole.

Spodziewałem się, że chłopaki dadzą mu popalić, gdy tylko zjawi się na obozie po swoich zagranicznych wakacjach spędzonych zżoną, dziećmi iznajomymi.

– Rozgośćcie się, agdy będziecie gotowi, to zapraszam na obiad do restauracji – ogłosił Maciej, po czym pożegnał się znami iruszył wkierunku plaży.

Wziąłem głęboki oddech, rozkoszując się zapachem lasu. Uniosłem głowę do góry ipopatrzyłem wbezchmurne niebo prześwitujące przez korony wysokich drzew. To miejsce niewątpliwie miało klimat.

Było nas pięciu, lecz Andy zarezerwował dla nas duży domek letniskowy, który mógł pomieścić dziesięć osób. Na parterze znajdował się salon połączony zjadalnią ianeksem kuchennym. Duży, drewniany stół stał przy oknie, zktórego widzieliśmy jezioro, askórzany brązowy narożnik był idealnym miejscem, by zrelaksować się zgitarą. Kamienny kominek idealnie wpasowywał się wten wystrój.

Na parterze była jeszcze niewielka łazienka ipokój, który zajęli Wojtek zTomkiem. To oni zawsze wstawali najwcześniej, anasz basista był też samozwańczym wirtuozem kuchni iuwielbiał przygotowywać dla nas pyszne śniadania, dlatego uznał, że takie rozwiązanie będzie korzystne, bo nikogo nie obudzą poranną krzątaniną.

Weszliśmy po schodach na górę, gdzie znajdowały się cztery pokoje iwiększa łazienka zwanną. Wszystko emanowało nowością iporządkiem, co bardzo mi się podobało. Wybrałem dla siebie najmniejszy, jednoosobowy pokój zoknem dachowym, bo zależało mi, żeby mieć swoją prywatną przestrzeń, gdzie będę mógł się wyciszyć, pobyć sam ze sobą ipopatrzeć wniebo – nie tylko za dnia, ale także nocą.

Za ścianą miałem Damiana iBorysa. Zostawiliśmy miejsce dla naszego menadżera, aostatni wolny pokój miała niebawem zająć Aneta, młodsza siostra naszego klawiszowca, która zaoferowała nam pomoc wogarnięciu obozowych obowiązków wzamian za możliwość spędzenia wakacji wpięknych okolicznościach przyrody.

Wszyscy byliśmy zmęczeni miastem, ajuż zwłaszcza ja. Warszawa nie była moim naturalnym środowiskiem, bo wychowałem się wniewielkiej miejscowości na południu Polski, gdzie zaczęła się moja przygoda zmuzyką.

Tata wmłodości grał wzespole, lecz ani on, ani jego koledzy nigdy nie zamierzali przekuć tej pasji wsposób na życie. Mama przed laty pracowała jako nauczycielka języka polskiego wszkole, apoznali się wiele lat temu na studiach. Ztego związku narodziłem się ja oraz mój młodszy ocztery lata brat, Markus. Obecnie natomiast prowadzili salon meblowy.

Początkowo nagrywałem na YouTube’asam. Jednak zczasem odezwali się do mnie chłopacy – to był układ idealny, bo ja potrzebowałem zespołu, aoni wokalisty. Mieszkaliśmy na tyle blisko, że byliśmy wstanie widywać się na próbach przynajmniej dwa razy wtygodniu.

Połączyła nas pasja, apóźniej postanowiliśmy wspólnie zacząć gonić marzenia. Może był to tylko zwykły fart, lecz zdecydowanie wolałem myśleć, że wywalczyliśmy sobie sukces ciężką pracą, bo cholernie zasuwaliśmy. Wkażdym razie staliśmy się rozpoznawalni iludzie wPolsce zaczęli śpiewać piosenki Follow Your Dreams. Byliśmy puszczani wradiu, koncerty znaszym udziałem transmitowane były wtelewizji. Zaczęliśmy żyć szybko, azew kariery wezwał wszystkich do stolicy.

– Chłopaki! – zawołał Wojtek pół godziny później. Zdążyliśmy wnieść nasze bagaże irozpakować najpotrzebniejsze rzeczy.

Zebraliśmy się wsalonie izulgą zajęliśmy miejsca na dużej kanapie narożnikowej. Tomek przyniósł zimne piwo, które już czekało na nas wlodówce – otym jednym pomyślał Andy, awłaściciel domków letniskowych pamiętał, żeby zapewnić nam tę drobną przyjemność po przyjeździe na obóz.

Na zewnątrz było bardzo ciepło, na szczęście wewnątrz działała klimatyzacja.

– Jutro przyjedzie sprzęt – poinformował Borys, odczytawszy wiadomość zekranu swojego iPhone’a. – Jak dobrze, że dzisiaj nie musimy się tym kłopotać.

– Czekajcie – powiedziałem, gdy chłopacy już zabierali się do picia piwa. – Zanim zaczniemy, wrzućmy coś na Instagram.

Wyciągnąłem telefon zkieszeni iwszyscy wstaliśmy zkanapy, anasze piwa znalazły się poza zasięgiem aparatu. Zrobiłem nam zdjęcie. Uśmiechaliśmy się, Damian iWojtek trzymali kciuki uniesione wgórę.

Wrzuciłem post, informując naszych fanów, że dotarliśmy już na miejsce iże nie możemy się doczekać spotkania znimi. Polubienia ikomentarze zaczęły się sypać lawinowo, więc nagraliśmy jeszcze krótkie instastories iwreszcie mogliśmy oddać się chmielowej przyjemności.

Moi kumple lubili imprezować, ale jednocześnie dobrze wykonywali swoją pracę, ato było dla mnie najistotniejsze. Muzyka była naszą pasją. Ludzie zbranży często nas zapraszali wróżne miejsca, lecz nie korzystaliśmy ztych ofert, ajeśli już, to bardzo niechętnie. Najlepiej bawiliśmy się wswoim towarzystwie, bo będąc razem, nie musieliśmy udawać, że mamy kije wtyłkach.

Teoretycznie zaczynał się nasz tygodniowy urlop. Wpraktyce jednak nie liczyliśmy na to, że zdążymy wypocząć przed rozpoczęciem pierwszego turnusu. Lista rzeczy do zrobienia była bardzo długa, aczasu nie zostało nam wiele. Następnego dnia musieliśmy zająć się sprzętem iustawić go na scenie wznajdującej się nieopodal restauracji. Podobno przygotowano nam salę, na której będziemy mogli grać koncerty. Miejsce na plener też czekało.

– Zgłodniałem – stwierdził Tomek ipoklepał się po wydatnym brzuchu.

Nasz perkusista był facetem większych rozmiarów, ale ten fakt nie stanowił dla niego powodu do kompleksów. Lubił jeść inie wstydził się tego, nigdy też nie widziałem, by czegokolwiek sobie odmawiał czy stosował jakieś diety.

Nikt znas nie myślał ojego tuszy, bo był po prostu genialnym gościem, zktórym można było konie kraść, że nie wspomnę orozmachu, zjakim grał na perkusji. Pasował do nas itylko to się liczyło.

– Maciej mówił, żebyśmy przyszli na obiad, więc pora się zbierać – stwierdziłem ijednym haustem opróżniłem zawartość butelki.

Zebraliśmy się do wyjścia wciągu kilku minut, bo Borys nagle przypomniał sobie, że musi się odlać, aWojtek niezwłocznie postanowił zmienić koszulkę, która nosiła mokre ślady wody skraplającej się na chłodnym szkle butelek.

Zpoczątku ich nieznośna lekkość bytu strasznie działała mi na nerwy, ale teraz, gdy byli moimi najlepszymi przyjaciółmi, nauczyłem się już kochać ich za zalety iakceptować liczne wady. Oni zmoimi też radzili sobie naprawdę świetnie.

Szef ośrodka powitał nas wrestauracji głośno izrozmachem, anastępnie zaprowadził do stolika w– jak sam to określił – najdogodniejszym miejscu do zjedzenia pysznego posiłku.

Rozejrzałem się po ładnym, pozbawionym sztuczności wnętrzu. Dostrzegłem mnóstwo zdjęć lasu ijeziora, awwazonach na stołach stały polne kwiaty. Podobała mi się ta normalność, stanowiąca tak mocny kontrast dla pompatycznych warszawskich restauracji.

Pobliskie drzwi tarasowe prezentowały nam piękny widok na mieniące się wpromieniach słońca jezioro. Wpowietrzu unosił się zapach lasu iwody, alekki wiatr zdawał się szeptać nam do uszu słowa: „Witajcie na Mazurach”.

Po restauracji kręciły się młode kelnerki wbiałych, koronkowych sukienkach. Od razu dostrzegłem, że na głowach miały chabrowe wianki. Coś przyjemnie załaskotało mnie wklatce piersiowej. Chłopacy zajęci byli rozmową na temat naszego ostatniego, bardzo udanego koncertu, aja obserwowałem otoczenie, wyobrażając sobie, że już za tydzień te wszystkie stoliki wypełnią się naszymi fanami.

Co za niewiarygodne uczucie…

Telefon wmojej kieszeni zawibrował krótko, sygnalizując nadejście wiadomości. Uśmiechnąłem się na widok MMS-aod Marleny iszybko wystukałem odpowiedź. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się wzdjęcie, które mi wysłała, inie byłem wstanie powstrzymać ciepła, które rozlało się po mojej klatce piersiowej.

Kątem oka zauważyłem, że drzwi znajdujące się za kontuarem baru otworzyły się po raz kolejny. Wyszła znich urocza, drobna blondynka izlekko zarumienionymi policzkami ruszyła wnaszym kierunku. Niosła wdłoniach karty dań.

– Dzień dobry. Witam panów wrestauracji Fantazja. Proszę zapoznać się znaszym menu, aja wrócę niebawem – wyrecytowała wyraźnie napiętym głosem iukłoniła się uprzejmie, po czym szybko odeszła, jeszcze bardziej speszona na widok uśmiechów, którymi ją obdarowaliśmy.

– Nadal nie wierzę, że tak działamy na kobiety… – przyznał Damian zzadowoleniem.

– Nataniel tak działa na kobiety, nie my – poprawił go Tomek, aja zacząłem się śmiać, bo to nie była prawda.

– Nie przesadzaj – stwierdziłem iotworzyłem usztywnianą bordową okładkę karty dań.

– No właśnie – poparł mnie Damian irzucił Tomkowi ostre spojrzenie, apotem zerknął wkierunku krzątającej się przy pobliskich stolikach kelnerki. – Coraz bardziej mi się tu podoba.

Chciałem odpowiedzieć, że mi też, chociaż najwyraźniej znieco innego powodu niż naszemu gitarzyście, gdy drzwi za kontuarem ponownie się otworzyły ido restauracji wkroczyła kolejna kelnerka.

Była ubrana dokładnie tak samo jak jej koleżanki, ana głowie nosiła wianek zpolnych kwiatów.

Uśmiechnąłem się pod nosem, nie byłem wstanie tego powstrzymać.

Skóra obsypana gęstymi piegami imiedziane włosy zaplecione wwarkocz.

To była ona.

Alicja

Wcałym domku letniskowym rozłożyłam przedmioty, które kojarzyły się Felkowi zdomem. Chciałam, by wnowym miejscu towarzyszyły mu doskonale znane zapachy, bo dzięki temu istniała szansa, że zminimalizuję jego stres.

Felek był szaroburym niewidomym dachowcem, zaadoptowanym przeze mnie zfundacji zajmującej się ratowaniem życia kociakom, które straciły wzrok całkowicie lub częściowo. Chociaż pozornie nie wyróżniał się niczym wśród innych, to ja pokochałam go od pierwszego wejrzenia. Itrwałam wtym uczuciu niezmiennie od ponad dwóch lat.

Ten kociak był bez wątpienia jednym zdwóch moich najlepszych przyjaciół. Oprócz niego wmoim życiu była jeszcze Malina – awzasadzie Malwina, lecz ona tak bardzo nienawidziła swojego imienia, że dla jej komfortu psychicznego dokonałyśmy pewnych modyfikacji iwszyscy zaczęli ją nazywać bez wypowiadania literki „w”. Znałyśmy się od zawsze, przyjaźniłyśmy od zawsze ikłóciłyśmy zbyle powodu też od zawsze. Choć byłyśmy wtym samym wieku, wychowałyśmy się wtym samym środowisku ilubiłyśmy podobne filmy czy książki, to różniłyśmy się pod każdym innym względem.

Począwszy od wyglądu – ona była wysoką, czarnowłosą dziewczyną zdużym biustem iświetnym tyłkiem, kiedy ja spełniałam wszystkie kryteria bycia filigranowym piegusem zmiedzianymi włosami, poprzez oceny wszkole – Malina cieszyła się ztrój, podczas gdy ja wygrywałam olimpiady, odbierałam świadectwa zczerwonym paskiem, apo maturze zaczęłam studiować weterynarię, aż po charaktery – ona była zadziorna, pyskata iimpulsywna, natomiast ja cechowałam się stoickim spokojem; oczywiście do czasu, bo gdy traciłam cierpliwość, to lepiej było nie wchodzić mi wdrogę.

Po raz kolejny rozciągała się przed nami wizja pracowitych wakacji wpięknym miejscu. Rok temu byłyśmy kelnerkami wośrodku wczasowym po wschodniej stronie jeziora. Wtym miałyśmy pracować wświeżo otwartej restauracji Fantazja. Przywędrowałyśmy tu za moimi rodzicami, którzy byli kucharzami iotrzymali świetną propozycję współpracy. Szef tego nowego ośrodka wczasowego zdrewnianymi domkami letniskowymi okazał się niezwykle hojny również dla kelnerek, czyli między innymi dla mnie iMaliny.

Chociaż nasza rodzinna miejscowość mieściła się zaledwie trzydzieści kilometrów od jeziora, to zgodnie stwierdziłyśmy, że lepiej nam będzie stacjonować na miejscu niż codziennie rano dojeżdżać do pracy. Tym sposobem otrzymałyśmy jeden zdomków pracowniczych znajdujący się na tyłach restauracji, awbonusie miałyśmy piękne widoki iniesamowity klimat tego magicznego miejsca.

Dlatego postanowiłam zabrać ze sobą Felka. Mimo że podróż inowe mieszkanie były dla niego czynnikami mocno stresogennymi, wiedziałam, że to najlepsze wyjście. Nie chciałam rozstawać się znim na tak długo, apraca też była ważna. Zamierzałam odłożyć jak najwięcej pieniędzy po tegorocznym sezonie wakacyjnym, by móc zacząć planować kolejne kroki na przyszłość. Już zbyt długo stałam wmiejscu – po wakacjach czekały mnie ogromne życiowe zmiany. Zanim przyjechałam do ośrodka, wysłałam kilka CV do lecznic iklinik wcałej Polsce zmyślą, że to od miejsca zatrudnienia będzie zależeć, gdzie osiądę.

Kocurek schował się pod łóżkiem wmniejszym pokoju. Malina chętnie przyjęła ten większy, ze sporych rozmiarów łożem, snując wizję wakacyjnych romansów igorących nocy zpoznanymi tego lata przystojniakami.

– Ależ się jaram! – powiedziała podekscytowana ipotarła dłonie, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami.

Nie musiała mi po raz kolejny mówić, czym jest tak bardzo podekscytowana. Wiedziałam. Chodziło oten obóz muzyczny. Wzasadzie dowiedziałyśmy się kilka dni temu, że przez całe wakacje będziemy obsługiwać fanów zespołu Follow Your Dreams, jak isam zespół. Nazwa obiła mi się ouszy, słyszałam wradiu ich piosenki, bo byli popularni, lecz niczego więcej na ich temat nie byłam wstanie powiedzieć.

Malina to co innego… Znała skład tej grupy muzycznej ipodśpiewywała ich utwory przez całą drogę do ośrodka wczasowego. Kierowałam moim czarnym volkswagenem golfem iprosiłam ją, by się opamiętała, lecz bez rezultatu. Najgorsze wtym wszystkim było to, że te piosenki naprawdę wpadały wucho, amelodie później nuciłam pod nosem mimo woli.

– Tylko nie próbuj wdać się wromans zktórymś kolesiem zzespołu, dobra? – mruknęłam sceptycznie ipopatrzyłam na Malinę spod zmarszczonych brwi.

Posłała mi tajemniczy, niepokojący uśmiech. Jeden ztych, które doskonale znałam iktóre zawsze oznaczały kłopoty.

– Zobaczymy, co się wydarzy. Jak nie oni, to może uda się upolować, powiedzmy, jakiegoś ratownika? – Uśmiechnęła się znów znacząco, aja omal nie zapadłam się wsobie.

To była aluzja do Rafała.

Wzeszłym roku dowiedziałam się, czym jest ijak smakuje wakacyjne zauroczenie. Pracowałam razem zMaliną jako kelnerka po drugiej stronie jeziora wodremontowanym, niemal legendarnym już ośrodku wczasowym Rembrant – nazwa bynajmniej nie miała nic wspólnego ze sławnym malarzem, dlatego właściciele zdecydowali się na inną pisownię. Czas wolny spędzałyśmy tak jak wczasowicze: wylegując się na plaży albo grając wsiatkówkę zinnymi ludźmi.

Pewnego słonecznego popołudnia, zaraz po wyjściu zjeziora, zobaczyłam jego. Nowy ratownik. Wiedziałam, że był nowy, bo wszystkich pracujących od początku wakacji zdążyłam już poznać podczas ognisk integracyjnych. Ten chłopak pojawił się po raz pierwszy, ale jego strój jasno informował, kim był.

Burza jasnych loków iogromne brązowe oczy sprawiły, że stanęłam jak wryta. Skóra wodcieniu apetycznego brązu wręcz prosiła, by jej dotknąć. Jeszcze nigdy nie zapatrzyłam się wkogoś tak głęboko ibez pamięci. To było do mnie zupełnie niepodobne. Malina stała obok icoś mówiła, jak zawsze zresztą, lecz nie kontaktowałam. Wogóle.

Trudno mi było ukryć, że chodzi otego chłopaka, anaprawdę nie chciałam, aby ktokolwiek się zorientował. Widywaliśmy się każdego dnia. Szybko poznałam jego imię idowiedziałam się, jak brzmiał jego śmiech – uściślając, brzmiał pięknie. Zauroczyłam się beznadziejnie, wsposób, którym cechowały się te pierwsze, najbardziej naiwne miłości. Rozwaga jednak konsekwentnie, choć tym razem zniewątpliwym trudem, wygrała zromantycznością. Milczałam ipodziwiałam Rafała zdaleka.

Nie chciałam uchodzić wjego oczach, aprzez to także woczach innych osób, za słodką idiotkę, która się narzuca. Byłam na to zbyt rozsądna. Wystarczyło, że podziwiałam go we własnych myślach, zachwycałam się, wyobrażałam sobie…

Przez całe wakacje nie doszło między nami do żadnego bezpośredniego kontaktu. On rzucał ogólne „cześć”, gdy dołączał do grupy. Ja robiłam to samo.

Zdziwiłam się więc ogromnie, kiedy na ognisku wieńczącym sezon wakacyjny podszedł do mnie izaproponował, byśmy porozmawiali. Niemal zapomniałam języka wgębie, lecz Malina – która, jak się później okazało, od początku była świadoma moich platonicznych uczuć względem Rafała – szturchnęła mnie wbok iotrzeźwiła na czas, bym nie wyszła na zupełną idiotkę.

Wtedy tak naprawdę dowiedziałam się onim czegoś więcej… Miał dwadzieścia pięć lat, czyli był tylko dwa lata starszy ode mnie, zdobył uprawienia ratownika rok wcześniej, studiował idołączył wtrakcie sezonu, bo pewne wydarzenia zjego życia sprawiły, że potrzebował zmienić miejsce. Początkowo odmówił złożonej ofercie, po czasie sam poprosił odrugą szansę.

Tamten letni wieczór, dźwięk cykad igwieździste niebo przywodziły na myśl scenę zfilmu. Rafał podarował mi pocałunek wpoliczek. Jeden, nieśmiały, lecz trwający okilka sekund za długo, jak gdyby pod wpływem wypitego alkoholu miał nadzieję, że przerodzi się wcoś więcej.

Ostatecznie uznałam jednak, że to „coś więcej” mogłoby zepsuć magię chwili, ipostanowiłam cieszyć się tym, co otrzymałam, ijuż zawsze zastanawiać się, jak by to było poznać smak jego ust.

Spąsowiałam pod wpływem własnych myśli, aMalina uśmiechnęła się złowieszczo.

– Nie chcę otym rozmawiać – powiedziałam stanowczo izacisnęłam usta wwąską linię.

– Nie ciekawi cię, czy wtym roku też pracuje wRembrancie? – Założyła ręce na piersi ioparła się ramieniem oframugę drzwi łączących kuchnię zsalonem.

– Nawet jeśli, to przecież ja już tam nie pracuję – odparłam iwzruszyłam ramionami.

Oczywiście, że jadąc tutaj, zastanawiałam się nad tym. Tworzyłam wgłowie wizje naszego przypadkowego spotkania iuśmiechu, jakim mógłby mnie obdarzyć. Wtakich chwilach przemawiała przeze mnie Ala nastolatka, bo na co dzień, ajuż zwłaszcza wkontaktach zwiększością ludzi, byłam Alą studentką, przyszłym lekarzem weterynarii.

– Stara miłość nie rdzewieje, pamiętaj.

– Jaka miłość? Daj spokój. – Westchnęłam poirytowana.

– Nigdy ci nie wybaczę, że przez całe wakacje nie powiedziałaś na jego temat ani słowa. Aja widziałam te maślane spojrzenia iczekałam, aż przyjdziesz do mnie po radę. Ostatecznie zrobiłaś po swojemu itak wyszło, że nic nie wyszło! – powiedziała, wymachując przesadnie rękami.

To była kolejna nieodzowna cecha Maliny – ekspresja wypowiedzi.

– Nic nie wyszło, bo tak miało być. On jest starszy…

Prychnęła.

– Serio? Odwa lata! Starszy to był Hugh Hefner od swojej trzeciej żony, Crystal Harris. Dzieliło ich sześćdziesiąt lat! – zagrzmiała, wyrzucając ręce do góry.

Zaczęłam się śmiać, bo zupełnie mnie tym zaskoczyła.

– Skąd ty wiesz takie rzeczy na temat Hugh Hefnera?

– Jakiś czas temu wyskoczył mi artykuł na jego temat izapamiętałam. – Wzruszyła ramionami. – Taka różnica to żadna różnica. Aprzecież wten ostatni wieczór Rafał chciał ztobą pogadać. Sądzisz, że tak bez powodu?

– Właśnie. Wostatni wieczór. Miał całe wakacje, azebrało mu się na rozmowę wostatni wieczór. Trochę późno, jak na mój gust – odparłam, udając niesmak.

Prawda była jednak taka, że tamten czas spędzony zRafałem rozpamiętywałam wciągu ostatnich miesięcy wiele razy. Nie pielęgnowałam zauroczenia, które itak nie miało jakichkolwiek szans przerodzić się wcoś więcej. Po prostu wspominałam to, co było miłe. Ityle.

Malina cmoknęła zdegustowana ijuż otworzyła usta, by coś powiedzieć, gdy rozdzwonił się mój telefon, apo krótkiej rozmowie zmenadżerką restauracji Fantazja obie wgotowości ruszyłyśmy na spotkanie organizacyjne.

Pleść wianki zpolnych kwiatów nauczyła mnie babcia. To znią spędzałam tak wakacyjne popołudnia dawno, dawno temu, gdy byłam jeszcze małą dziewczynką. Tak wyglądał nasz rytuał do czasu żniw. Wianki stanowiły więc symbol lata.

Nie spodziewałam się, że menadżerka zapała takim entuzjazmem do mojego pomysłu noszenia wianków zpolnych kwiatów przez wszystkie kelnerki. Była energiczną kobietą po czterdziestce zdużymi okularami na nosie iszerokimi biodrami. Jej niski wzrost sprawiał, że wydawała się pulchna, co tak właściwie nie było prawdą.

– Pomysł zwiankami jest genialny! – powiedziała po raz czwarty iuśmiechnęła się do mnie promiennie.

Była ładną kobietą, ana jej palcu serdecznym połyskiwała obrączka. Dawno nie widziałam tak pozytywnej osoby. Wiedziałam, że się polubimy. Podobne wrażenie zpewnością odniosły też pozostałe dziewczyny obecne na spotkaniu, bo wszystkie, tak samo jak ja, miały szerokie uśmiechy na ustach.

Od tego popołudnia wtowarzystwie menadżerki Krysi rozpoczęła się nasza praca ijuż następnego dnia stawiłyśmy się zMaliną na naszej porannej zmianie wrestauracji – jeszcze bez wianków, bo nie miałam czasu ich upleść.

Wsumie ten pomysł wypadł mi zust, zanim na dobre się zastanowiłam. Palnęłam, gdy Krysia zapytała, czy którakolwiek znas ma jakieś pomysły, skargi lub zażalenia.

Zwróciłam uwagę na mnogość polnych kwiatów podczas podróży zMaliną do ośrodka wczasowego. Moi rodzice przyjechali tu już dużo wcześniej, by obsłużyć gości wypoczywających wokolicy przed sezonem letnim. Praca wkuchni to była ich pasja, uwielbiali gotować irobili to świetnie. Radowałam się więc, że po raz pierwszy będą odbierać naprawdę sowite wynagrodzenie.

Już za kilka dni miał rozpocząć się obóz muzyczny dla fanów Follow Your Dreams, toteż cieszyłam się ostatnimi chwilami ciszy ispokoju, spędzając wieczory na plaży. Uwielbiałam widok zachodzącego słońca, które kryło się za wysokimi koronami drzew iprzebijało jeszcze ostatnie promienie, by musnąć nimi spokojną taflę jeziora, jakby na pożegnanie kolejnego wspólnie spędzonego dnia.

Malina lubiła wyskoczyć co wieczór do pobliskiego pubu zpozostałymi dziewczynami pracującymi wFantazji; uparcie twierdziły, że to nadal wcelach integracyjnych, chociaż jak na mój gust, to one już były absolutnie zintegrowane – wkońcu wypiły razem tyle kieliszków wina, że nie mogło być inaczej.

Moja wewnętrzna introwertyczka cieszyła się zprzebywania wsamotności. Spacer po promenadzie czy jazda rowerem wokół jeziora – nieważne. Było mi dobrze po całym dniu przebywania wśród ludzi. Ajuż zwłaszcza dziś potrzebowałam wyciszenia. Do restauracji zawitali członkowie zespołu Follow Your Dreamsinarobili swoją obecnością niezłego zamieszania.

Wcześniej spotkałam ich przy polnej drodze, gdzie plotłam wianki dla siebie ikoleżanek zpracy. Początkowo byli dla mnie tylko chłopakami pytającymi odrogę do ośrodka – toż to nic nowego, wiele osób miało trudności zodnalezieniem odpowiedniej trasy, bo nawigacja zupełnie nie dawała sobie rady wtych rejonach, amnogość pól ilasów mogła wprowadzić wskonfundowanie – jednak później dostrzegłam napis na ich busie inagle wszystko stało się dla mnie jasne.

Nie byłam jakoś szczególnie podekscytowana spotkaniem znimi. Ot, piątka młodych mężczyzn, którzy sięgnęli po swoje marzenia iim się udało. Gdyby jednak wiedzieli, co działo się na zapleczu wśród moich koleżanek zpracy…

Tego wieczora postanowiłam wybrać się na przejażdżkę rowerem. Ośrodek wczasowy prowadził wprawdzie wypożyczalnię, ale ja przywiozłam tutaj swój własny – wmiętowym kolorze izwiklinowym koszykiem zamontowanym przy kierownicy.

Wyruszyłam spod domku letniskowego iskierowałam się na utwardzoną leśną dróżkę, która prowadziła do drogi rowerowej biegnącej wokół jeziora. Było przyjemnie: nadal ciepło, lecz lekki wiaterek przegonił męczącą parnotę. Tafla jeziora falowała spokojnie, asłońce wchodziło wetap tak zwanej „złotej godziny”, czyli pory dnia, którą upodobało sobie wielu fotografów.

Sama zatrzymałam się na moment iwyciągnęłam telefon zkoszyka, po czym zrobiłam zdjęcie skąpanego wzłocie lasu ijeziora. Uśmiechnęłam się sama do siebie iruszyłam dalej. Jechałam powoli na moim jednośladzie, jezdnią oddzieloną od ścieżki rowerowej czerwono-białymi barierkami mknęły samochody, apo drugiej stronie ulicy spacerowali ludzie; coś wich sposobie bycia sprawiało, że od razu uznawałam ich za turystów, anie za mieszkańców tego rejonu.

Trasa wokół jeziora liczyła kilkanaście kilometrów iwiedziałam, że gdy ponownie znajdę się wdomku letniskowym, będzie już ciemno. Nie po raz pierwszy wypuszczałam się na taką eskapadę, chociaż moi rodzice grzmieli, bym zawsze wracała ojasności, strasząc gwałcicielami imordercami. Czym jednak byłoby życie bez odrobiny ryzyka?

Chociaż starałam się patrzeć przed siebie, to mój wzrok bezustannie uciekał wkierunku zachwycającej gry światła. Spektakl odgrywany przez słońce na jeziorze iskraju lasu robił niebywałe wrażenie. Łapałam się na myśli, że chciałabym móc zestarzeć się ztakim widokiem…

– Stój! – Czyjś krzyk sprawił, że raptownie wcisnęłam hamulec iskręciłam rowerem wbok. Spadłam na wąski pasek trawnika ciągnący się wzdłuż dróżki.

Nie do końca wiedziałam, co się właśnie wydarzyło. Żołądek miałam ściśnięty do wielkości orzeszka ziemnego, aserce waliło mi jak młotem. Ztrudem podniosłam się do siadu ipopatrzyłam na zaczerwienione kolano, do którego przykleiły się źdźbła trawy. Nie było zdarte do krwi, na szczęście!

– Wszystko wporządku?

Poderwałam głowę na dźwięk męskiego głosu, pośpiesznie odgarniając włosy ztwarzy. Nie potrafiłam określić, czy bardziej było mi wstyd, czy może jednak dominowała we mnie złość.

– Co pan robił na ścieżce dla rowerów?! – zapytałam oburzonym głosem, czując, jak policzki palą mnie żywym ogniem.

Facet, zamiast odpowiedzieć, odchrząknął.

Zmarszczyłam brwi izaraz po tym, jak wstałam, popatrzyłam na niego nieprzychylnie.

Jak mogłam od razu nie rozpoznać tego człowieka? Miałam wrażenie, jakbyśmy razem zMaliną wywołały wilka zlasu naszą niedawną rozmową.

– Ala? – zapytał przyjaźnie iuśmiechnął się tak oszałamiająco, jak czynił to wiele razy podczas zeszłorocznych wakacji.

– Co za spotkanie… – mruknęłam, azawstydzenie zaczęło zdecydowanie przejmować kontrolę nad jakimikolwiek innymi emocjami. – Cześć, Rafał.

Czy to nie był najbardziej dobijający pech? Spotkałam przypadkiem chłopaka, do którego wzdychałam rok temu. Ioczywiście, że musiał zobaczyć, jak wywijam pięknego orła na rowerze. No bo dlaczego to nie mogła być jakaś zwyczajna sytuacja, gdy wyglądam dobrze, aon nie ma powodów, by uznać mnie za ofermę?

– Nic ci się nie stało? – zapytał ztroską, ajego dłoń wzupełnie swobodnym geście opadła na moje ramię.

Miał ciepłą skórę iwbrew sobie poczułam, jak po plecach przebiegają mi dreszcze.

– Jest okej. Powinnam bardziej uważać – odparłam iuciekłam wzrokiem wbok.

Nieźle. Przed chwilą, kiedy myślałam, że to zupełnie przypadkowy facet, wrzeszczałam na niego, co robił na drodze dla rowerów, ateraz, gdy okazało się, że to Rafał, brałam winę na siebie. Zrobiło mi się wstyd przed samą sobą.

– Tak się cieszę, że cię widzę! – powiedział niespodziewanie izzaskoczeniem stwierdziłam, że brzmiał bardzo szczerze. – Wzeszłym roku mieliśmy już za mało czasu, by porozmawiać i… lepiej się poznać – dodał ipopatrzył na mnie swoimi ciemnymi oczami wsposób, który poderwał wmoim żołądku motyle. Nie latały wnim przez ostatni rok ani razu… – Przyjechałaś na wakacje?

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

– Do pracy. Razem zMaliną dostałyśmy zatrudnienie wrestauracji Fantazja.

Uniósł brwi iprzytaknął.

– Ach, to ta nowa miejscówka. Mówi się, że cała ta Mazurska Przystań to konkurencja dla Rembranta. Niedługo rusza tam jakiś obóz, prawda? – Rafał ewidentnie próbował ciągnąć rozmowę jak najdłużej, co dla Ali, którą byłam rok temu, byłoby spełnieniem najskrytszych marzeń. Teraz jednak nie potrafiłam się tym cieszyć, bo bolało mnie kolano, amoje włosy wyglądały, jakby właśnie uderzył wnie piorun. Niezbyt sprzyjająca okazja na pogaduszki zobiektem westchnień. Zeszłorocznym, bo chyba nie obecnym? Czy mogłam się oszukiwać? Wyglądał genialnie. Jak anioł albo grecki bóg, inie było wtym przesady. Te blond loki, brązowe oczy iwydatne kości policzkowe robiły ogromne wrażenie, ale isylwetkę miał jeszcze lepszą niż rok temu. Na jego widok nietrudno było stracić rozum.

– Tak. Muzyczny zzespołem Follow Your Dreams – odpowiedziałam zgodnie zprawdą. Zagryzłam wargę, lecz natychmiast wypuściłam ją spomiędzy zębów, gdyż zobaczyłam, że zapatrzył się intensywnie na ten gest. Co, do diabła?

– Wsumie to nie powinniśmy stać tutaj irozmawiać, bo zaraz znów ktoś wnas wjedzie – zauważył to, co oczywiste, ipociągnął mnie lekko wbok. Zerknęłam na mój rower, który nadal leżał tak, jak upadł, lecz on zupełnie to zignorował. Był bardzo nastawiony na rozmowę. – Opowiedz, co uciebie słychać? – zapytał, jakbyśmy byli starymi znajomymi.

Albo coś przeoczyłam, albo rzeczywistość była inna, bo tamta rozmowa pod koniec wakacji nie czyniła nas znajomymi, skoro wcześniej nie zamieniliśmy nawet jednego zdania itylko pracowaliśmy wtym samym miejscu.

– Wporządku. Jestem tu zMaliną, amoi rodzice dostali pracę wFantazji, tak że szykuje się ciekawe lato – odpowiedziałam ze wzruszeniem ramion.

Miałam czasem trudności wprowadzeniu pogawędek zfacetami, ajeśli wgrę wchodzili tacy, którzy podobali mi się aż tak bardzo, no to zaczynały się schody.

Wzasadzie na liście „facetów podobających mi się aż tak bardzo” był tylko Rafał. Nie prowadziłam zbyt bujnego życia uczuciowego izbyt dużego doświadczenia wkontaktach damsko-męskich też nie miałam, bo za mocno pochłaniał mnie wolontariat wschronisku, niedawna praca wrecepcji ulekarza rodzinnego iszkoła, którą udało mi się ukończyć ze świetnymi wynikami.

Teraz byłam na etapie planowania przyszłości iszukania swojej drogi. Chciałam wkońcu wiedzieć, gdzie wynająć mieszkanie, lecz to wbrew pozorom wcale nie było łatwe inie zależało ode mnie, aod wyników rekrutacji. Brałam pod uwagę odległość, jaka będzie mnie dzielić od rodziców, ipreferencje Maliny, bo twierdziła, że chce wyprowadzić się razem ze mną, żeby było nam raźniej.

– Myślę, że to nie przypadek – powiedział nagle Rafał, wyrywając mnie zzamyślenia.

– Co takiego? – zapytałam głupkowato.

– No to, że się spotkaliśmy. Wzeszłym roku zabrakło nam czasu, ale wtym mamy go sporo, więc może dasz się zaprosić na jakiś wypad wfajne miejsce, których notabene na Mazurach nie brakuje? – wypalił, aja omal nie rozdziawiłam buzi zzaskoczenia.

Na granicy ust balansowało mi mało kulturalne pytanie: Że co?!

Wzięłam głęboki oddech ipopatrzyłam na niego szeroko otwartymi oczami.

– Dziś już trochę późno – mruknęłam iwmig dotarło do mnie, że brzmiałam, jakbym chciała się wykręcić, aprzecież gdybym to zrobiła, to prawdopodobnie nigdy bym sobie nie wybaczyła ewidentnie utraconej szansy. – Może pojutrze? Pasuje ci?

Rafał rozpromienił się wkolejnym oszałamiającym uśmiechu.

– Czy mi pasuje? Jasne! Przyjadę po ciebie do ośrodka, dobrze? Około siedemnastej? – zapytał podekscytowany ipopatrzył mi woczy tak, że nie potrafiłabym mu odmówić, nawet gdybym bardzo chciała.

– Tak, to idealna godzina – potwierdziłam zlekkim uśmiechem iszybko umknęłam spojrzeniem, bo kolejny raz zaczęły mnie palić policzki. Tym razem jednak nie ze wstydu, azniezdrowej wręcz dawki podekscytowania.

Rafał pochylił się ipodniósł mój rower, agdy przekazywał mi kierownicę, jego palce musnęły moje dłonie imiałam dziwne wrażenie, że nie było to przypadkowe.

Odpuściłam sobie dalszą trasę wokół jeziora iwróciłam do domku letniskowego tą samą drogą, którą dotarłam do miejsca naszego spotkania. Znów, dokładnie jak podczas zeszłorocznych wakacji, bujałam wobłokach, marząc oRafale. Tym razem całkiem realnie.

Nataniel

Poczuli się jak psy zerwane złańcucha. Albo jak te myszy, które harcują, gdy wpobliżu nie ma kota.

Mowa tu oczywiście omoich kumplach zzespołu. Uznali, że skoro nie ma znami naszego menadżera, aoni mają urlop, to się upiją. Ito nie jeden raz. Wzasadzie stwierdzili, że fajnie będzie wogóle nie trzeźwieć, dlatego każdego poranka sięgali po piwo jeszcze przed śniadaniem.

Obóz zbliżał się wielkimi krokami, aja chodziłem coraz bardziej poirytowany. Nagle zaczęło mi brakować kompana do rozmowy. Chociaż jednego, trzeźwo myślącego iogarniającego rzeczywistość na tyle, by nie reagować głupkowatym śmiechem na wszystko, co mówiłem.

Nie byłem abstynentem, ale od jakiegoś czasu stroniłem od napojów wyskokowych. Życie postawiło mnie wsytuacji, która nie dawała marginesu na szaleństwo ipozbycie się balansu na rzecz alkoholowej imprezy. Czułem się więc jak ten Grinch wBoże Narodzenie, bo tylko chodziłem ismęciłem – tak mówili chłopacy, tak rzeczywiście było.

Czasem szedłem znimi do pobliskiego pubu, zawsze ztelefonem pod ręką ipoważną miną. Tylko ze mną Andy był wstanie się skontaktować, lecz oczywiście to nie na jego wiadomości czekałem. Liczyły się wyłącznie SMS-y od Marleny. Wysyłała je codziennie. Każde zdanie czy zdjęcie wywoływało we mnie doskonale znane, słodko-gorzkie uczucie. Uśmiechałem się zczułością, ale czułem też, jak zaciska mi się serce.

Poza tym dokonywałem ostatnich szlifów wplanie zajęć iprzygotowaniu sal przed rozpoczęciem obozu. Wtym jednym aspekcie wszystko przebiegało zgodnie zplanem, ato najważniejsze. Liczyło się dla mnie, byśmy nie zawiedli naszych fanów. Wkońcu bez nich bylibyśmy nikim.

Zdążyłem też zwiedzić już okolicę. Trafiliśmy do pięknego miejsca, aośrodek wypoczynkowy zdomkami letniskowymi miał naprawdę idealną lokalizację. Nad samym jeziorem, tuż przy czystej, okazałej plaży.

Wprzedostatni wieczór przed rozpoczęciem pierwszego turnusu chłopaki udały się do pubu, wcześniej namawiając mnie niemal do znudzenia. Musiałem stanowczym tonem uświadomić im, że nigdzie znimi nie pójdę, bo tylko wten sposób mogłem do nich dotrzeć.

Kiedy wyszli, zamknąłem domek isam wybrałem się na spacer. Zamierzałem wcześniej położyć się spać, by jutro zsiłą wkroczyć wostatni dzień urlopu idopiąć wszystko na ostatni guzik. Wkieszeni czarnych szortów rozdzwonił mi się telefon. Na wyświetlaczu ujrzałem imię „Aneta”.

– Halo? – odebrałem.

– Hej! Nie mogę się dodzwonić do Borysa izaczęłam się martwić – wyjaśniła zaaferowanym głosem siostra naszego klawiszowca.

– Jeszcze nie skończył imprezować na urlopie – odpowiedziałem zgodnie zprawdą ilekko przewróciłem oczami, chociaż przecież ona nie mogła tego zobaczyć.

– Pije?

– Piją – poprawiłem ją, by wiedziała, że pozostali członkowie zespołu także postanowili oddać się alkoholowym przyjemnościom.

– Apojutrze rusza obóz… – Westchnęła zmartwiona. – Przyjadę za dwa dni ipoważnie znim porozmawiam.

– Daj spokój. Dziś mają ostatni dzień na zabawę, od jutra muszą się ogarnąć – odparłem stanowczo, co nieco ją uspokoiło.

Aneta wiedziała, że potrafiłem postawić chłopaków do pionu, gdy było to absolutnie konieczne. Zawsze stawiałem wyraźną granicę pomiędzy przestrzenią na beztroskę aobowiązkami.

Zakończyliśmy naszą krótką rozmowę, wiedząc, że niebawem się zobaczymy. Siostra Borysa była typową dziewczyną zsąsiedztwa – uroczą, miłą ibezpretensjonalną. Martwiła się oswojego starszego brata i, co sama przyznawała, trochę mu matkowała. Może dlatego, że oboje wychowywali się bez mamy. Zmarła młodo, gdy jej dzieci były jeszcze małe. Ojciec, chociaż bardzo się starał, nie był wstanie zastąpić im obecności żony, dlatego Aneta wzięła na swoje barki troskę oBorysa.

Doskonale ją rozumiałem iwspierałem wnadopiekuńczości, ku wyraźnej irytacji mojego kumpla. Bardzo się oboje lubiliśmy, cieszyłem się, że jest ważną częścią naszego zespołu. Zdawałem też sobie sprawę, że wogarnianiu spraw obozowych będzie niezastąpiona.

Ruszyłem leśną ścieżką pod górę. Prowadziła pomiędzy domkami letniskowymi, awpowietrzu unosił się cudowny zapach lasu. Korony drzew szumiały na delikatnym wieczornym wietrze, amazurskie krajobrazy wywoływały mój najszczerszy zachwyt. Dusza muzyka wręcz rwała się do tworzenia nowych tekstów ipisania nowych melodii. Liczyłem, że podczas dwumiesięcznego pobytu tutaj uda mi się znaleźć na to czas, bym jesienią mógł zaprezentować wytwórni coś nowego izachwycającego.

Andy wpadł na pomysł, by każdy turnus kończył się eliminacjami, które miały wyłonić najzdolniejszego uczestnika dwutygodniowego pobytu. Pod koniec wakacji odbędzie się wielki konkurs, apiosenka zwycięzcy trafi na nasz najnowszy album – wykonamy ją wspólnie. Była to nie lada gratka dla wszystkich uczestników iliczyłem na to, że wdrodze do wygranej ich inwencja twórcza nie będzie znała granic.

Telefon zasygnalizował nadejście wiadomości tekstowej. Dołączone było zdjęcie. Serce natychmiast zaczęło bić mi szybciej, awidok doskonale znanej twarzy sprawił, że nie potrafiłem powstrzymać uśmiechu.

Szybko odpisałem Marlenie: Wszystko ok?

Odpowiedź przyszła wciągu kilku sekund: Dziś jak najbardziej.

To jedno zdanie sprawiło, że poczułem ulgę imogłem kontynuować spacer zlżejszą głową. Zrobiłem zdjęcie lasu iwrzuciłem na Instastories profilu naszego zespołu, doskonale zdając sobie sprawę, że fani, woczekiwaniu na przyjazd, wypatrywali każdej, choćby najmniejszej informacji znaszego pobytu wośrodku wypoczynkowym. Zracji tego, że chłopacy przez ostatnich kilka dni żyli wcałkowicie innej rzeczywistości, to ja odpowiadałem za ogarnianie naszych social mediów irelacjonowałem przygotowania do rozpoczęcia pierwszego turnusu.

Skrzynka na wiadomości prywatne pękała wszwach. Wiedziałem, że poproszę Anetę, by po przyjeździe pomogła mi to ogarnąć.

Skierowałem się wstronę restauracji Fantazja. Budynek był nowy irobił wrażenie, ale dopiero teraz, podchodząc od zupełnie innej strony niż zazwyczaj, zauważyłem, że na tyłach znajdowały się kolejne domki letniskowe, chociaż nie było ich tak wiele, jak wczęści lasu położonej wpobliżu jeziora.

Po dłuższej chwili, spędzonej na obserwacji osób kręcących się wpobliżu, zrozumiałem, że była to część ośrodka zamieszkana przez pracowników. Kelnerki zrestauracji grillowały przed jednym zdomków, adalej dostrzegłem spacerującą panią, która pełniła funkcję sprzątaczki.

To miejsce otoczone było aurą wakacyjnej lekkości. Parne wieczorne powietrze ipowoli zachodzące słońce tylko dopełniały efektu. Mogłem tu na chwilę zapomnieć, że stałem się osobą rozpoznawalną. WWarszawie wyjście na ulicę bez ogona wpostaci paparazzich nie było możliwe. Wzasadzie spodziewałem się, że razem zrozpoczęciem pierwszego turnusu dziennikarze pojawią się itutaj, by czyhać na smaczki, których nikt zwładz obozu nie będzie chciał podać do informacji publicznej. Teraz jednak cieszyłem się odrobiną normalności, za którą zdążyłem już zatęsknić. Tutaj nikt na mnie ciekawsko nie patrzył inie piszczał na mój widok – może tylko te kelnerki uśmiechnęły się do siebie znacząco, gdy minąłem ich domek letniskowy.

Polubiłem się ztym miejscem od pierwszej chwili ipozytywnych uczuć nie było wstanie zamazać początkowe błądzenie wśród pól ileśnych ścieżek. Nawet jeśli trudno tu było trafić, to warto było trochę się pomęczyć, by przez kolejne dwa miesiące móc oddychać czystym, mazurskim powietrzem.

Pomyślałem, że może po sezonie porozmawiam zMarleną izapytam, czy mógłbym…

Zzamyślenia wyrwało mnie wołanie łagodnego, chociaż zdenerwowanego kobiecego głosu.

– Felek! Felek! Kici, kici!

Rozejrzałem się izobaczyłem dziewczynę od wianków. Tak właśnie myślałem otej konkretnej kelnerce za każdym razem, gdy ją widziałem. Kojarzyła mi się niezmiennie zrosnącymi na skraju zbożowych pól kwiatami.

Zmiedzianymi włosami zaplecionymi wdługi, ciężki warkocz iwletniej, ciemnożółtej sukience kręciła się wokół jednego zdomków letniskowych ikogoś szukała. Azważywszy na powtarzane wkółko „kici, kici”, mogłem się domyślić, że chodziło okota.

– Zgubiłaś czworonoga? – zagadnąłem ją, zanim zdążyłem się powstrzymać izastanowić, czy postępuję mądrze.

Odwróciła się wmoim kierunku tak gwałtownie, że warkocz przeskoczył jej na drugie ramię. Wyglądała, jakbym ją wystraszył. Jej pierś unosiła się szybko, aoczy były szeroko otwarte. Skóra twarzy, szyi iramion pokryta niezliczoną ilością drobnych piegów ponownie zwróciła moją uwagę. Pierwszy raz widziałem dziewczynę otak niebanalnej urodzie.

– Kota. Zgubiłam kota – odpowiedziała na wdechu, aja uśmiechnąłem się krzywo.

– Kot to chyba też czworonóg, prawda? – zapytałem przekornie.

Była zdenerwowana, ami zebrało się na żarty isłowne gierki. Nieźle.

– Racja – mruknęła iponownie zaczęła nawoływać „kici, kici”.

– Pomóc ci szukać? – zaproponowałem spokojnie, bo żal było patrzeć na jej nerwy. Wydawało się, jakby balansowała na granicy płaczu. Prezentowała się zupełnie inaczej niż wtedy, gdy pomagała nam odnaleźć drogę do ośrodka wypoczynkowego. Wówczas była zdystansowana ichłodna, teraz jakby stała się małą, zagubioną dziewczynką.

Uniosła dłoń do ust ipotarła je wnerwowym geście. Od razu zauważyłem, że drżała.

– Nigdzie nie ma mojego kota… – wyszeptała zduszonym głosem. Nie patrzyła na mnie, lecz błądziła wzrokiem po drzewach. – On… On jest niewidomy. Nie zna tej okolicy. Jeśli coś mu się stanie…

Załkała iwtedy natychmiast podszedłem bliżej, by spróbować ją nieco uspokoić.

– Poszukamy go. Jak wygląda? – zapytałem, bo widziałem wokolicy kilka kręcących się kociaków iwolałem wiedzieć, jakiego koloru jest ten, który zaginął.

– Zwykły szarobury dachowiec. Na jednym oku ma jaskrę, drugiego nie ma wcale. Chciałam mu podać leki, wołałam, ale nie przyszedł. Nie wiem nawet, jak mógłby wyjść zdomku, bo wydaje mi się, że wszystko było zamknięte. Chyba że Malina… – Dziewczyna trajkotała jak najęta, ajej głos, itak już delikatny iwysoki, stawał się jeszcze bardziej piskliwy pod wpływem nadmiernych emocji.

Wprawdzie nie byłem jednym ztych facetów, którzy panikowali na widok kobiecych łez, lecz wmojej głowie mnożyły się pytania, jak się zachowam, jeżeli ona się nimi zaleje. Ado tego naprawdę niewiele brakowało. Przecież wogóle się nie znaliśmy, więc nie wypadało jej przytulić. Gdyby chodziło oMarlenę czy Anetę albo inne kobiety, które znam, to wporządku, ale zupełnie obca osoba to jednak odmienna sytuacja…

– Jesteś pewna, że nie ma go wdomku? – zapytałem, przełączając się na tryb zadaniowca.

Przytaknęła ruchem głowy.

– Jeśli nie zna terenu, to myślę, że nie mógł odejść daleko, dlatego rozejrzymy się tu wpobliżu. Jak szybko zauważyłaś, że go nie ma? – zadałem kolejne pytanie, gdy ruszyliśmy razem na dalsze poszukiwania.

– Wróciłam zpracy osiedemnastej iwtedy jeszcze był wkuchni. Później poszłam pod prysznic, aMalina pojawiła się po mnie ijedynie ona mogła nie zamknąć drzwi. Wyszła do pubu inie odbiera telefonu, więc nawet nie mogę jej zapytać, czy…

– Pub USiwobrodego?

Dziewczyna przystanęła iprzytaknęła.

– Skąd wiesz? – zapytała skonfundowana.

– To chyba jedno zniewielu tego typu miejsc wnajbliższej okolicy, amoi kumple spędzają tam ostatnie kilka dni niemal bez przerwy, więc od razu się domyśliłem. Malina to twoja koleżanka? – Nie wiedzieć czemu, zacząłem ją wypytywać, lecz złapałem się na tym, że rozmowa pomimo nerwowej sytuacji szła nam całkiem nieźle inaturalnie.

– Przyjaciółka, która wyznaje zasadę „najpierw praca, apóźniej dzika zabawa”. – Wzruszyła ramionami iwywróciła oczami wsposób, który przypominał mi samego siebie.

Uśmiechnąłem się lekko, bo wyglądało na to, że jechaliśmy na tym samym wózku. Próbowaliśmy odnaleźć się na gruncie opanowanym przez nienasyconych wakacyjnych imprezowiczów.

– Kto wie, czy nie imprezują razem – mruknąłem ipopatrzyłem na nią znacząco.

Dziewczyna westchnęła izerknęła na mnie zzakłopotaniem.

– To bardzo możliwe. Malina jest waszą fanką.

Zaśmiałem się, bo wzasadzie to naprawdę była zabawna sytuacja.

– Wtakim razie to dla niej nie lada gratka. Wiesz, imprezować ze swoimi idolami – odparłem zuśmiechem.

Przytaknęła iponownie rozejrzała się po okolicy. Na krótką chwilę udało mi się oderwać jej myśli od zaginionego kociaka. Byłem pewien, że go znajdziemy. Ona jednak najwyraźniej tworzyła wgłowie negatywne wizje.

Postanowiliśmy się rozdzielić. Ona poszła wlewo, ja wprawo. Wokół domków letniskowych rosła miejscami wysoka trawa, wktórej przerażony kociak mógł się zpowodzeniem skryć. Zacząłem go nawoływać, zarówno za pomocą „kici, kici”, jak ijego imienia. Felek. Felek, gdzie jesteś?

Byłem zwierzolubem. Wdomu rodzinnym zawsze mieliśmy przynajmniej jednego psa lub kota, dlatego los tego niepełnosprawnego kociaka nie był mi obojętny inaprawdę chciałem, żeby się znalazł. Dziewczyna bardzo to przeżywała, lecz Felek, jeśli zgubił się wmiejscu, którego nie znał, też musiał być przerażony.

Słyszałem jej nawoływanie kilkanaście metrów dalej. Rozglądałem się, jednak każde kolejne sprawdzone miejsce, wktórym spodziewałem się znaleźć kota, zmniejszało nasze szanse izwiększało stres.

Czas mijał, aFelka nigdzie nie było. Mieszkańcy okolicznych kwater obserwowali nas zzaciekawieniem iobiecali, że jeśli zobaczą jakiegoś kota wpobliżu, to od razu będą dawać nam znać.

Nagle zobaczyłem tę dziewczynę, jak pędzi wkierunku domku letniskowego. Wpadła do niego, jakby się paliło, tak że nawet nie zdążyłem zapytać, co się stało. Bez zastanowienia ruszyłem za nią, chociaż pewnie nie powinienem był wchodzić do środka.

Domek był znacznie mniejszy iskromniej urządzony niż ten, który my zajmowaliśmy. Wewnątrz pachniało drewnem inowością, ana piętrze słyszałem szybkie kroki swojej towarzyszki.

Coś musiało się stać, skoro takim pędem postanowiła wrócić.

– Tutaj jesteś! – usłyszałem jej pełne radości słowa iciężki kamień wjednej chwili spadł zmojego serca. Nie spodziewałem się, że poczuję aż taką ulgę. – Nawet nie wiesz, jak bardzo się ociebie bałam…

Uśmiechnąłem się iruszyłem drewnianymi schodami na górę. Trzeci stopień zaskrzypiał pod moją stopą, aja pomyślałem, że wchodzenie na piętro jest kolejną rzeczą, której bynajmniej nie powinienem robić.

Zastałem tę rudowłosą dziewczynę wjednym zdwóch pokoi. Wewnątrz znajdowało się tylko zaścielone łóżko, szafka nocna zjasnego drewna oraz komoda. Drzwi po lewej stronie prowadziły na balkon. Jedynym sygnałem, że ktoś wogóle zajmował to pomieszczenie, była stojąca wkącie walizka iładowarka od telefonu podłączona do kontaktu.

Wjej ramionach dostrzegłem szaroburego kota. Nie był zbyt mały, ale przesadnie duży też nie. Tulił się do swojej opiekunki, lecz dopiero gdy strzygnął uszami iodwrócił głowę wmoim kierunku, zobaczyłem, na czym polegała jego niepełnosprawność.

Na jednym oku miał mgiełkę, adrugie było zaszyte. Wyglądał, jakby mrugał. Dziewczyna popatrzyła na mnie niepewnie, bo chyba spodziewała się negatywnej reakcji, ale ja podszedłem bliżej iwyciągnąłem dłoń ku kociakowi. Początkowo cofnął głowę, wyczuwając obecność innej osoby, apłatki przy jego nosku zafalowały, kiedy węszył. Zaraz jednak stwierdził najwyraźniej, że nie grozi mu niebezpieczeństwo, bo nadstawił łepek ipozwolił mi podrapać się za uszkiem.

– Gdzie byłeś, zgubo? – zapytałem miękko iuśmiechnąłem się, gdyż kociak zaczął głośno mruczeć pod wpływem moich pieszczot.

– Wcisnął się za komodę. Przypomniało mi się, że nie sprawdziłam tylko tego miejsca wcałym domku.

– Dlaczego nie wyszedł, kiedy go wołałaś?

– Czasem wpada wtak głęboki sen, że trzecia wojna światowa nie byłaby wstanie go obudzić – wyjaśniła iprzeciągnęła dłonią po grzebiecie kota.

Zapadła między nami krępująca cisza, aja zrozumiałem, że nic tu po mnie iczas się zbierać.

– Najważniejsze, że jest cały izdrowy – powiedziałem wkońcu iwykonałem krok wkierunku wyjścia zpokoju.

– Ekhm… Dziękuję za pomoc – wydukała dziewczyna. – Prawda, Felek? Dziękujemy.

– Nie ma za co – odparłem. Chciałem dodać przeprosiny za wtargnięcie do zamieszkiwanego przez nią domku, lecz wtedy na parterze rozległ się jakiś hałas.

– Alaaaa! – Głośne wołanie kobiecego głosu sprawiło, że oboje zaczęliśmy nasłuchiwać. – Jesteś tu?

– To Malina – wyjaśniła, zwracając się do mnie. Natychmiast zobaczyłem, jak na jej zalaną piegami twarz wstępuje złość. – Na górze – dodała głośniej.

Mocne tupanie na drewnianych stopniach poprzedziło wielkie wejście przyjaciółki dziewczyny. Wzasadzie… Ali. Alicji. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się, że przecież właśnie poznałem jej imię.