Malowanki na szkle - Beata Gołembiowska - ebook + książka

Malowanki na szkle ebook

Beata Gołembiowska

4,8

Opis

Z pozoru zwykłe obrazki namalowane przez prostą góralkę. Chowane na dno rzeźbionej skrzyni, aby nikt ich nie zobaczył. Nikt się nie domyślił, nie dociekał. Co one przedstawiają, że są tak strzeżone?  Ukryte myśli, niespełnione marzenia? A może wielką tajemnicę?

Czy można spuścić na przeszłość ciężkie wieko i udawać, że zgubiło się klucz? On i tak się znajdzie. Borykanie się z losem jest naszym przeznaczeniem, ale nie musi ono być zawsze bolesne. Bohaterowie odnajdują swoje drogi, obrazki są wyjęte ze skrzyni i wreszcie mogą być powieszone na ścianie, aby cieszyć swoimi barwami.

Malowankach na szkle, które tylko z pozoru wyglądają jak sztampowe wytwory folkloru góralskiego zapisano tajemnice z przeszłości, w których kryją się niespełnione nadzieje i złamane serca. Opowiedziane tu historie pokazują, jak wielką siłę ma miłość. Ta prawdziwa, mieniąca się różnymi odcieniami, zarówna macierzyńska, kobiety do mężczyzny i mężczyzny do kobiety. I nie jest to naiwna romansowa opowiastka, ale piękna opowieść o życiu, sztuce, macierzyństwie i miłości.

Fragment recenzji – Blog Strefa autora

 

To książka o miłości i namiętności, o rozstaniach i powrotach, o życiu w którym szczęście miesza się z goryczą. Ta powieść upaja górami, wzrusza losami nakreślonych w niej postaci. To książka warta poznania nie tylko przez tatromaniaków.

Fragment recenzji – Cudowny świat książek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Beata Gołembiowska & e-bookowo

Projekt okładki: Tina Nawrocka

Redakcja: Małgorzata Czernik

Korekta: Monika Kanigowska

Skład: Katarzyna Krzan

ISBN e-book: 978-83-8166-150-8

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II2020

Siostrze mojej, Jolancie Gołembiowskiej-Johnsson – wspaniałej malarce, której twórczość stała się dla mnie inspiracją do opisania obrazów Jędrka Karpińskiego – bohatera „Malowanek na szkle” – książkę tę dedykuję

Składam serdeczne podziękowania wszystkim osobom, które pomogły mi w procesie powstawania „Malowanek na szkle”: Danusi Twardoch – za entuzjastyczną pierwszą opinię, dającą mi wiarę i siły do kontynuacji pracy nad książką, Oli Zwierzchowskiej, Bogusi Milewskiej, Halinie Mickiewicz, Wandzie Moskal i Mariuszowi Wasilewskiemu – za cenne uwagi, a córce – Tinie Nawrockiej – za piękny projekt okładki. Góralowi Andrzejowi Zubkowi za wnikliwe sprawdzenie tekstów w góralskiej gwarze.

Dziękuję wszystkim napotkanym przeze mnie tatrzańskim góralom za wszczepienie we mnie zamiłowania do góralskiego folkloru oraz do Podhala, jednego z najpiękniejszych zakątków Polski.

Rozdział I – Jola

Jakże musi być gorąco tym wszystkim ubranym na czarno ludziom stojącym nad świeżo wykopanym grobem w ten letni, upalny dzień. Tuż obok mnie otyły jegomość ociera chustką pot płynący cienką stróżką spod wysokiego kapelusza, a mokry po nim znak do złudzenia przypomina ślad po pełznącym ślimaku.

– Upał, straszny upał – skarży się dama o obfitych kształtach.

Zdecydowanym ruchem zdejmuję kapelusz i zaczynam się nim wachlować. Rozłożyste, podobne do starego grzyba nakrycie głowy zmienia się w barwnego motyla (czy to morfo, bo taki niebieski?), który zaczyna coraz szybciej trzepotać skrzydłami i nagle pojawia się na błękicie nieba w formie turkusowej plamy. Mrużę oczy, śledząc jego lot. Zniknął, wchłonęła go przestrzeń nieboskłonu, taka wolna, swobodna. Niechętnie przenoszę wzrok na tłum.

„Skąd ich się tyle zebrało? Przecież nie mamy nikogo z rodziny, a przyjaciół można by policzyć na palcach jednej ręki.”

Napotykam na wrogie, wręcz nienawistne spojrzenia, obłapiające mnie lepko jak macki ośmiornicy.

„Ależ się ubrała!” – zdają się mówić, przypatrując się mojej kolorowej sukience. Może to z ich powodu nie czuję słońca na nagich ramionach. Przeciwnie, chłód przenika moje ciało. W ręku trzymam dwa bukiety rozsiewające dookoła dziwną woń. Wchłaniam ich zapach.

„Szkoda, że muszę się z nimi rozstać.”

Rzucam kwiaty w czarną czeluść dołu, obserwując jak z cichym szelestem spadają na dwie proste trumny. Wybucham głośnym śmiechem.

„Tak, chcę pokazać wszystkim, jaka jestem szczęśliwa!”

Odchodzę powoli, nie oglądając się na ludzi, czując ich wzrok wbity w moje plecy. Wkraczam w mgłę, jej wilgotne kropelki osiadają mi na twarzy. I oto jestem na górskiej hali. Moje bose stopy czują miękkość traw i szorstkość turzyc. Łodygi i płatki kwiatów czepiają się sukni, zaczynają mnie oplatać jak dzikie wino albo nie, jak powój, bo wszędzie widzę kwiaty; różowe, liliowe, białe. Muszę coś zrobić, żeby nie zniknąć pod tą rozbuchaną masą. Zaczynam tańczyć, z początku delikatnie, na palcach, lecz to nie wystarcza, aby wyrwać się z zagarniającej mnie otchłani. Taniec zmienia się w coraz bardziej dziki, wyrzucam gwałtownie nogi i ręce, wyrywam się z pułapki i moje ruchy stają się powolniejsze. Uwolnione ręce wędrują pod boki, a nogi, również już niczym nieskrępowane, zaczynają drobić po góralsku. I nagle sen się urywa.

„Brr. Senna mara. Czy rzeczywiście cieszyłam się ze śmierci matki i Simy? Nie, to nieprawda, to tylko sen.”

*

Usiadłam na obszernym materacu, powoli otwierając oczy i przechodząc w świat jawy – mojej nowej sypialni. Przez długie lata miała zupełnie inny wystrój i dopiero niedawno odważyłam się na radykalną zmianę. Zaczęłam od wyrzucenia wszystkich starych gratów, co oczywiście spotkało się z wielkim sprzeciwem matki.

– Taka piękna meblościanka, taki jeszcze dobry materac – narzekała, kuśtykając za mną krok w krok, podparta swoją nieodłączną laską, której stukot zgrywał się z odgłosem ciężkich stąpnięć Simy, suki rasy rottweiler.

Głucha na wszystkie protesty sama dźwigałam materac, spychałam go ze schodów, zasapana i spocona ciągnęłam po chodniku, aż wreszcie dotarłam do śmietnika i tam z ulgą go porzuciłam. Z przyjemnością obserwowałam, jak przez tydzień mókł na deszczu i nikt, nawet bardzo biedna, wielodzietna rodzina nie pokusiła się, żeby go wziąć. Meblościankę, łóżko i firanki podarowałam właśnie tym obsypanym wielu pociechami biedakom z pierwszego piętra. Długo przyglądali się meblom, dostrzegając wszystkie pęknięcia i zarysowania forniru, macali zszarzałe firanki, kiwając głowami i spoglądając to na siebie, to na darowiznę.

„Jak może oferować nam takie starocie?” – mówiły ich spojrzenia.

Usłyszałam niepewne „dziękujemy” i rodzina pospiesznie zaczęła przenosić meble na górne piętro. Zostałam sama w pustym pokoju. Brudne zacieki na ścianach prezentowały kształty dziwacznych kontynentów poprzecinanych rysami pękającego tynku. Chodziłam po sypialni jak po muzeum, przyglądając się różnorakim plamom: wylany lata temu atrament nadal pyszniący się intensywną czernią; białawe nitki po penicylinie przypominające próbę odetkania strzykawki – pielęgniarka robiła mi zastrzyki, gdy chorowałam na zapalenie płuc; odbite łapki kota-przybłędy, który przerażony wskoczył na parapet okna. Nie ma się co dziwić. Ostatni raz ściany widziały świeżą farbę jakieś trzydzieści pięć lat temu.

– Dlaczego wcześniej nie zdobyłam się na pomalowanie pokoju? Może nigdy mi na tym nie zależało? I tak nikt mnie nie odwiedzał, więc tylko ja byłam świadkiem jego brzydoty. Michalina była wystarczająco dokuczliwa w codziennych relacjach, a byłam pewna, że propozycja jakichkolwiek zmian wywoła u niej gwałtowny sprzeciw. Dotychczas nie czułam w sobie wystarczająco dużo siły wewnętrznej, żeby znieść jej dodatkowe narzekania i pełną pretensji ciszę wyrażoną poprzez wrogie spojrzenia czy zaciśnięcie ust. Może, kiedy człowiek osiągnie półmetek swojego życia, zaczyna nabierać odwagi?

Stałam pośrodku pokoju i długo zastanawiałam się, co dalej począć. Nie miałam żadnego planu, bo choć chciałam pozbyć się starego świata, to na nowy nie byłam jeszcze gotowa. Zamknęłam oczy. Wyobraźnia zaczęła podsuwać mi najśmielsze rozwiązania – od oszczędnych, ascetycznych wnętrz aż do szalonego eklektyzmu. Trwałam tak nieruchomo przez dłuższą chwilę. I nagle zobaczyłam swój pokój jak z obrazu Fridy Kahlo – pełen koloru i słońca! Zdecydowanym krokiem udałam się do sklepu z farbami.

Brudne ściany ginęły przykryte ostrym kolorem. Znienawidzona stara przestrzeń malała przy każdym ruchu wałka. Ogarnął mnie szał. Pracowałam gorączkowo, bez przerw, aż do ostatniego pociągnięcia pędzla, które „przypieczętowało” zakończenie robót. Pozostał tylko zakup nowych mebli i zasłon, zawieszenie obrazów.

Przez cały czas renowacyjnych działań matka milczała, zaglądając co chwila przez uchylone drzwi do mojego pokoju. Słyszałam jej pełne dezaprobaty mruknięcia, szurające kapciami kroki i towarzyszący im stukot psich pazurów. Starałam się nie przejmować zachowaniem Michaliny, podśpiewując sobie dla dodania otuchy wszystkie piosenki, które znałam. A jednak cały czas o niej myślałam.

„Zazdrości mi tego pokoju. Sama cierpi i pragnie, aby inni byli w tym samym stanie ducha, co ona…”

Kobaltowy kolor ścian wyszedł identycznie jak na obrazach Fridy. Nowy, wielki materac przykryty haftowaną hinduską narzutą ustawiłam na środku pokoju, stara walizka zastąpiła nocny stolik, a prosty stół o grubym blacie spełnił rolę biurka, gdzie oprócz komputera znalazł się posążek Buddy. Jedynie zdjęcia Tatr oprawione w białe ramki sugerowały, że sypialnia mieści się w Polsce, a nie w jakimś tropikalnym kraju. Ta mieszanina tatrzańskich, meksykańskich i hinduskich elementów idealnie odzwierciedliła moje spełnione i niespełnione marzenia. Polskie góry znałam całkiem dobrze i raz w roku udawało mi się tam wyrwać na kilkudniową wspinaczkę. Natomiast piramidy Majów i szczyty Tybetu nadal pozostawały nieosiągalne.

Dalekie podróże były dla mnie niemożliwe nie z braku funduszy, chociaż ich nadmiarem nigdy nie mogłam się pochwalić. Powodem mojej osiadłej egzystencji była Michalina – moja matka i jej pies – Sima. Matka miała zaledwie siedemdziesiąt dwa lata, lecz ciężkie życie przedwcześnie ją postarzyło. Do tego doszła choroba nóg i moja zawsze biadoląca rodzicielka stała się jeszcze bardziej nieszczęśliwa.

„Dlaczego muszę tkwić w tej chorej symbiozie? Czy nie mogłabym inaczej ułożyć sobie życia? Dlaczego jestem jedynaczką i cały ciężar opieki nad matką spada na mnie?” – zastanawiałam się coraz częściej. Mimo to nie dopuszczałam do siebie myśli o opuszczeniu mamy czy oddania jej do domu starców. Przeszkodą była nie miłość, tylko litość, nasilająca się szczególnie wtedy, gdy przypominały mi się jej przeżycia wojenne.

*

Lata okupacji Michalina spędziła w Warszawie, na Woli. W pierwszym miesiącu Powstania patrol niemiecki wtargnął do kamiennicy, gdzie mieszkała razem z rodzicami i bratem. Wśród wrzasków, ujadania psów i poszturchiwań kolbami, przerażeni ludzie zostali wygnani na zewnątrz. Mama, jedenastoletnia wtedy dziewczynka, była w piwnicy. Usłyszała krzyki, płacz i tupot na schodach. Była dzieckiem wojny i domyśliła się, co one oznaczają. Instynkt podpowiadał jej: „ukryj się i przeczekaj”, lecz niepokój o bliskich był silniejszy. Przemogła strach i wyjrzała przez małe okienko. Zobaczyła zgromadzonych na podwórzu mieszkańców kamienicy, a wśród nich rodziców i trzyletniego braciszka, Jacusia. Przerażony malec rozglądał się dookoła i nagle wyciągnął rączki, tak jakby prosząc siostrę o pomoc. Michasia dopadła drzwi. Zawsze miała kłopot z otwarciem starego, zacinającego się zamka i tym razem też tak się stało. Mocując się z nim, usłyszała strzały. Puściła klamkę i jak spłoszone zwierzątko wcisnęła się w najdalszy kąt piwnicy. Choć na podwórku zapanowała cisza, ona nadal nie ruszała się z miejsca. Może jakiś jęk poderwał ją na nogi? Tym razem drzwi ustąpiły już po jednym szarpnięciu, więc wypadła na podwórze i podbiegła do leżących, zalanych krwią nieruchomych ciał. Spod jednego z nich wystawała rączka dziecka. Dziewczynka znalazła tyle siły, aby przesunąć martwego mężczyznę i wydobyć spod niego swojego braciszka. Jacuś jeszcze żył, chciał nawet coś siostrze powiedzieć, lecz po kilku minutach skonał. Trzymając cały czas w objęciach martwego chłopczyka, odnalazła ciała rodziców. Śmierć ojca i matki dotarła do jej świadomości, ale z utratą braciszka nie mogła się pogodzić.

„Jacuś… kochany, maleńki… wyzdrowiejesz, będziesz żył…” – szeptała, trzymając go w ramionach.

Tak zastali ją powstańcy. Przemocą oderwali Michasię od ciała brata i odeszli, gdyż Niemcy mogli wrócić i nie było czasu na grzebanie ofiar. Mama przeżyła zostawienie ciała Jacusia równie silnie jak jego śmierć.

– Zawiodłam go i porzuciłam dwa razy, nigdy sobie tego nie wybaczę – powtarzała za każdym razem, ilekroć zbierało się jej na wspomnienia. Ostatnio robiła to często, jakby celowo chciała zadręczać się przeszłością. Kiedy usłyszała czy przeczytała cokolwiek o Powstaniu, narastała w niej fala nienawiści do ludzi, którzy byli odpowiedzialni za zagładę Warszawy.

– Oni nie patrzyli, jak giną ich bliscy! Przecież wojna i tak miała się skończyć. Znali doskonale okrucieństwo Niemców. Te góry trupów, te małe dzieci rozstrzelane, spalone, te matki oszalałe z bólu. Dwieście tysięcy ofiar i kompletnie zniszczone miasto. Po co to wszystko? I teraz tej największej głupocie narodowej stawia się muzeum?

Aż do upadku Powstania mama była dzieckiem-żołnierzem, jednym z wielu w tych okropnych dniach. Tuż obok niej ginęli ludzie od kul i bomb, ale nie robiło to na niej dużego wrażenia. Po tym, co stało się z jej rodziną, już nic nie mogło jej dotknąć.

Ilekroć miałam dosyć Michaliny, nie mogąc ścierpieć jej pełnego pretensji głosu, jej kapciowo-szurającego chodu, zapachu starego ciała i zbolałej twarzy o zaciśniętych ustach, nagle znajdowałam się na podwórku wśród huku bomb i byłam małą dziewczynką trzymającą na rękach martwego brata. Dusił mnie pył i swąd spalenizny unoszący się w powietrzu, a ja stałam nieruchomo pośrodku ruin i nie mogłam zrozumieć, co tak naprawdę się stało.

„Co czuje dziecko w takiej sytuacji? Przerażenie, opuszczenie, kompletny brak jakichkolwiek uczuć?” – nigdy nie miałam śmiałości zapytać o to matki. A potem łzy napływały mi do oczu, gardło ściskała niewidzialna obręcz i czułam niezmierną potrzebę przytulenia Michaliny z całych sił. Na usta cisnęły mi się najsłodsze wyrazy. Ale nie biegłam do fotela na biegunach, na którym matka przesiadywała godzinami, głaszcząc od czasu do czasu lśniący łeb Simy. Może bałam się, że nieumiejętny gest jeszcze pogorszy sytuację? A gdybym się przemogła i to zrobiła? Może wszystko potoczyłoby się inaczej? Dlaczego nikt mnie nie nauczył czułości?

Po wojnie mama trafiła do sierocińca. Spędziła tam kilka lat, chodząc do szkoły i marząc o studiach. Tak bardzo chciała zapomnieć o przeszłości i zacząć nowe życie. Po dojściu do pełnoletniości podjęła pracę jako robotnica w fabryce traktorów w Ursusie. Potem przeprowadziła się do Poznania, gdzie zamieszkała w wynajętym pokoju. Pracowała w sklepie, a wieczorami studiowała zaocznie na politechnice. Nauka szła jej dobrze, stała się jej pasją – odskocznią od ponurej, powojennej rzeczywistości. Lepiej znosiła biedę i ciasne mieszkanie, bo dobre wyniki na studiach dawały jej szansę na lepsze życie. Było to też spełnienie misji. Przecież nie mogła zawieść rodziców – matki, nauczycielki gimnazjum i ojca, znanego inżyniera. Dodatkowo uskrzydliła ją miłość do studenta na tym samym wydziale. Był podobno polskim Tatarem, o trochę orientalnym wyglądzie; tyle informacji udzieliła mi mama o moim ojcu. Kiedy dowiedział się, że Michalina jest w ciąży, uciekł Bóg wie dokąd i przepadł bez śladu. A mama aż do emerytury pracowała w sklepie mięsnym, rezygnując zupełnie z aspiracji o wyższym wykształceniu i lepszym życiu.

Od wczesnego dzieciństwa pamiętam ją wiecznie smutną i narzekającą. Nigdy mnie nie przytulała, za to niezmiernie często ganiła. Była surowa, wymagająca i nawet moje szkolne sukcesy nie zdobyły jej uznania. Może dlatego nauka stała się dla mnie tak ważna? Książki były moimi najlepszymi przyjaciółmi i otoczona nimi przenosiłam się w inny, lepszy świat. Jednego dnia byłam Mary z Tajemniczego ogrodu, a drugiego małą księżniczką cierpiącą biedę i poniżenie. W miarę dorastania wcielałam się w Oleńkę, Anusię, Justynę, a nawet Izabelę Łęcką. W wyobraźni zmieniałam swoje losy, a w przypadku Izabeli od razu obdarzyłam wielkim uczuciem Stacha Wokulskiego. Przeżywałam urojone miłości, usiłując zapomnieć, że tak naprawdę pragnę jednej – matczynej.

*

Pewnego czerwcowego ranka osiem lat temu, ktoś nam podrzucił na wycieraczkę szczeniaka. Domyślałyśmy się, czyja to sprawka, gdyż sąsiadowi oszczeniła się suka rasy rottweiler i wszystkim w bloku było wiadomo, że miał kłopoty ze sprzedażą dwóch ostatnich z miotu, trochę niedomagających piesków.

– Co mam z nimi zrobić? Uśpić szkoda, a na weterynarza nie mam pieniędzy – zwierzał mi się podczas przypadkowego spotkania na schodach.

Byłam przekonana, że Michalina odda psa właścicielowi, rzucając obelgi i wrzeszcząc przy tym swoim zwyczajem. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, na widok szerokiej i płaskiej psiej mordki, wyglądającej zamglonymi oczami spod kocyka, którym był przykryty wiklinowy koszyk, matka zakwiliła pieszczotliwie. Zrobiła to w taki sposób, w jaki nigdy nie odezwała się do żadnego niemowlęcia (możliwe, że w tym i do mnie, kiedy byłam słodkim bobasem). Przyklękła koło szczeniaka, odwinęła przykrycie i wzięła popiskujące stworzonko na ręce. Przytuliła je do siebie i promienny uśmiech rozjaśnił jej przedwcześnie postarzałą twarz.

– Będzie się wabiła Sima – oznajmiła uroczyście, jak przy nadaniu dziecku imienia na chrzcie.

Od tego pamiętnego dnia Michalina stała się inną kobietą. Imię suczki nie schodziło jej z ust: Sima to, Sima tamto, mądra, kochana, wyjątkowa – takiego psa nigdy nie było na świecie i nigdy nie będzie.

Nie przypuszczałam, że może z siebie wydobyć takie ciepłe, pieszczotliwe słowa. Jej głos, suchy i rzeczowy w rozmowach ze mną, zmieniał się nie do poznania, gdy zwracała się do psa. Było w nim coś niemalże nieprzyzwoitego, jakby Sima była kochanką Michaliny. Suczka stała się dla niej jednocześnie i córką i mężem.

A pies w pierwszych miesiącach pobytu w naszym domu był rzeczywiście zabawny i kochany – jak to szczeniak. Z czasem zaczął bezgranicznie uwielbiać matkę, za to wzrastała jego niechęć do mnie. Sima nie odstępowała swojej pani na krok, jadła tylko jedzenie przez nią podane, a mnie pozwalała jedynie wyprowadzać się na spacery. Były to krótkie przechadzki, podczas których Michalina obserwowała nas z okna, a suka po załatwieniu fizjologicznych czynności ciągnęła mnie z całą siłą z powrotem do domu, skacząc wielkimi susami po schodach i drapiąc ze skowytem drzwi wejściowe.

Początkowo cieszyłam się z przemiany, jaka zaszła w Michalinie. Już dawno pogodziłam się, że jej „miłość” do mnie jest taka, jaka jest. Tłumaczyłam sobie, że ciężkie wojenne przejścia zablokowały w niej umiejętność okazywania uczuć. A tu taka niespodzianka! Okazało się, że matka umie być delikatna i czuła. Potrafi przytulić, pogłaskać i pocałować. Ale niestety nie mnie. Z całych sił starałam się nie znienawidzić tego psa, lecz niestety, to mi się nie udało. Obie – Sima i Michalina – to czuły. Pies odwzajemniał mi się podobną antypatią, a matka do stałych narzekań na mój temat, dołączyła pretensję o moją niechęć do suki.

– Jak kochająca córka może zazdrościć schorowanej matce jej jedynej radości życia? Ty nienawidzisz nas obu.

W tym dniu, tuż po przebudzeniu z dziwnego snu, usłyszałam tupot psich łap zmierzających w kierunku mojego pokoju. Potężna morda ukazała się w szparze uchylonych drzwi i rozległo się ciche warczenie. Sima mówiła mi dzień dobry.

– Mamo, weź tego psa. Zaraz mnie ugryzie!

Odgłos szurania kapci zbliżał się coraz bardziej i okazała, trochę zgarbiona postać Michaliny stanęła na progu sypialni. Opierała ciężar swego ciała na lasce i zawsze miałam wrażenie, że za chwilę cienkie drewno złamie się pod naporem jej masywnej postury.

– Nie rozumiem, jak można bać się takiego kochanego stworzenia? Przecież to sama łagodność i słodycz.

Sima wiernie stała u boku właścicielki, szturchając nosem i liżąc jej rękę, jakby chcąc udowodnić prawdziwość wypowiedzianych przed chwilą słów.

– Wstawaj, czas na spacer z pieskiem – rozkazujący ton Michaliny zmieszał się z odgłosem jej ociężałych kroków skierowanych w stronę kuchni. Domyśliłam się z nagłego pisku i radosnego skowytu, że psisko dostaje poranną porcję smakołyków.

Poderwałam się szybko z łóżka, narzuciłam polar i dresowe spodnie na pidżamę, przejechałam palcami zmierzwione włosy i pobiegłam po wiszącą w przedpokoju smycz. Sima stała tuż przy drzwiach, niecierpliwie drapiąc pazurami o podłogę i rzucając na mnie pełne wyrzutu spojrzenia, jakby chciała powiedzieć: „No pospiesz się. Jak będziesz się tak guzdrać, to nie wytrzymam i wiesz, co potem może się zdarzyć…”

Szybko zapięłam smycz i zbiegłam, a właściwie, pociągnięta przez Simę, prawie spadłam z kilku schodów dzielących parter od drzwi wyjściowych.

„Całe szczęście, że nie mieszkamy na wyższym piętrze” – myślałam każdego ranka.

Po szybkim siku i kupie Sima pędem wracała do domu, już od progu witana czułymi okrzykami i pieszczotami. Ten rytuał powtarzał się trzy razy dziennie. Dobrze, że uczelnia, na której pracowałam, była niedaleko i w przerwach między zajęciami mogłam wyskoczyć do domu. Po porannym spacerze miałam stosunkowo mało czasu na śniadanie, które zwykle łykałam w biegu. Mimo pośpiechu, te kilka minut przy stole mogłyby być całkiem przyjemne, gdyby nie Michalina wyliczająca listę zakupów, które powinnam zrobić w drodze powrotnej z pracy. Tuż przed wyjściem pouczała mnie jeszcze o punktualnym powrocie do domu.

„Czy kiedykolwiek się spóźniłam?! Czy nie jestem niewolnicą was obu?!” – miałam ochotę wykrzyczeć, ale gryzłam się w język, ponieważ na wysłuchanie dalszych matczynych gderań nie miałam czasu.

Niekiedy udawało mi się zerknąć w duże lustro wiszące w przedpokoju. Odbicie było raczej pocieszające.

„Nie jestem jeszcze za stara na założenie rodziny” – ta myśl nachodziła mnie coraz częściej.

*

Tego ranka jak zwykle opuściłam cicho mieszkanie i niezbyt szybkim krokiem podążyłam do pracy. Codzienny spacer, odbywany tą samą drogą od dwudziestu pięciu lat, nigdy mi się nie znudził. Zawsze cieszył mnie widok znajomych drzew i budynków. Na przestrzeni tak długiego czasu zaszły pewne zmiany. Powstał pomnik Czerwca 1956, a po upadku komuny stare domy rozjaśniły się i wypiękniały świeżo oczyszczonymi murami. Wiadomość o budowie nowego, nowoczesnego kompleksu, w którym miałby się mieścić wydział biologii, w przeciwieństwie do rozentuzjazmowanych kolegów, przyjęłam z przerażeniem. Tak kochałam stare kąty!

„I co ja pocznę bez moich codziennych spacerów? Przecież dzięki nim mogę zebrać myśli, zapomnieć o domu i psychicznie przestawić się na inny świat, świat mojej uczelni.”

Starałam się nie martwić czekającymi mnie zmianami. Wystawiłam twarz na promienie słońca, wyjątkowo ciepłe jak na marcową porę. Myśli o Michalinie, psie i moim samotnym życiu powoli odpływały, a nadchodziły te miłe; o wnętrzach starego Collegium Maius i studentach tam na mnie czekających, o małym laboratorium z mikroskopem i półkami wypełnionymi książkami, o różnych gatunkach pająków zamkniętych w szklanych pudełeczkach.

Szłam w radosnym nastroju, a łagodny, ciepły wietrzyk rozwiewał mój płaszcz i zapach świeżo rozkwitłej forsycji zapowiadał coś wyjątkowo miłego, co mogło się zdarzyć tego dnia. Jakby w odpowiedzi na moje nadzieje, wesołą melodyjką odezwała się komórka.

– Jola?

Usłyszałam dobrze znajomy głos i serce zabiło mi gwałtownie.

– Jędrek? Skąd dzwonisz? – spytałam mile zaskoczona.

– Jestem w Poznaniu. Na parę dni zamieniłem się z kumplem mieszkaniem. On pojechał do Zakopca, a ja wylądowałem na Wiosennej, tuż koło Ogrodu Botanicznego. Kiedy się zobaczymy? Dziś wieczorem?

Bez namysłu wyraziłam zgodę na spotkanie. Raźnym, niemalże tanecznym krokiem podążyłam w kierunku uczelni. Moje myśli, tak nastawione jeszcze przed chwilą na pracę, zmieniły się diametralnie.

„Przystojny, czarujący góral z Zakopanego i do tego artysta. Czy może być coś bardziej romantycznego?”

*

Poznałam go zeszłej jesieni, kiedy wybrałam się na kilkudniową wspinaczkę w Tatry. Matka jak zwykle sprzeciwiała się tej wyprawie – nienawidziła samego słowa „góry”. Tłumaczyłam sobie, że to przez obawę o mnie ma taką awersję do tego najpiękniejszego zakątka Polski. Wypad udał się nadspodziewanie. Pogoda dopisała – wrześniowe słońce przygrzewało mocno, ale nie żarzyło, jak to bywa latem. Znikły watahy dzieciaków i roznegliżowanych, spoconych turystów zalewających najpiękniejsze szlaki, a ich miejsca zajęli ubrani na sportowo studenci z plecakami, starsi ludzie o ogorzałych twarzach i szczupłych sylwetkach – prawdziwi miłośnicy gór. Każdego dnia szłam inną trasą, nie szukając wyczynów, lecz samotnych spacerów i zapierających dech w piersiach widoków. Od dawna wybierałam się w pojedynkę na górskie szlaki. Mogłam narzucić sobie dowolne tempo i przystawać przy najbardziej interesujących mnie miejscach. Czasami były to piękne pejzaże, lecz częściej drobne roślinki, owady czy pająki. Schylałam się, wyciągałam lupę i do woli mogłam przyjrzeć się tym drobnym cudom natury. Znając je wszystkie z nazw i zwyczajów, poruszałam się w tym podniebnym świecie jak po własnym ogrodzie. Niekiedy ptaki przelatywały albo siadały blisko i wpatrywały się we mnie swoimi czarnymi, lśniącymi oczkami. Były to ciekawskie pliszki górskie, zerkające na mnie z ukosa i potrząsające ogonkiem, rozwrzeszczane orzechówki, płochacze – małe ptaszki z zakrzywionym dziobem, pluszcze nurkujące w strumieniach, majestatyczne kruki krążące ponad świerkami, zdarzał się i drozd obrożny, a dwa razy natknęłam się na parę pomurników, siedzących na skałach Doliny Kościeliskiej. Te niezwykle rzadkie ptaki, o siwym tułowiu i czerwono ubarwionych skrzydłach, którymi wykonują trzepoczące ruchy, wyglądały z daleka jak barwne, egzotyczne motyle. Wyjątkowym przeżyciem zawsze był widok krążącego ponad szczytami orła przedniego. Spotkania z kozicami i świstakami wzbudzały podobne emocje. Dwa razy udało mi się zobaczyć niedźwiedzia i do zachwytu nad jego potęgą dochodziło uczucie grozy, podnoszące poziom adrenaliny. Wracałam do schroniska pełna mocnych wrażeń, szczęśliwa, że dane było mi zobaczyć te wszystkie cuda. Mimowolnie moje dziękczynienia kierowałam ku Bogu. Nigdy go o nic nie prosiłam, uważając, że sama dam sobie radę z przeciwnościami, natomiast przeżywając coś pięknego, miałam potrzebę podziękowania Mu za możność widzenia, słyszenia, czucia woni, za zdrowe ciało, które bez trudu może pokonać trudy wspinaczek.

W przedostatni dzień mojego urlopu, zamiast pożegnać się z wierchami, postanowiłam powłóczyć się po sklepikach i galeryjkach na Krupówkach. Na ogół nie lubię przepychać się wśród tłumu ceprów zapełniających każdy skrawek tego uroczego miasteczka. Tego jednak dnia wszystko mnie bawiło; tłumy turystów, górale w swoich haftowanych portkach i okrągłych kapeluszach, dorożki i kramy pełne pamiątek. Weszłam do ulubionego sklepu. Jestem wielką miłośniczką malarstwa na szkle, szczególnie tego prymitywnego, jeszcze z czasów przedwojennych. Kilka lat temu udało mi się nawet kupić dziewiętnastowieczny mały obrazek przedstawiający świętą rodzinę, za który zapłaciłam fortunę. Michalina tak go skrytykowała, że nie ośmieliłam się go powiesić na ścianie, tylko schowałam na dno szafy. W tym sklepie nie oferowali obrazków ze świętymi czy scenami rodzajowymi. Na półkach były wystawione szklane naczynia pomalowane w wyszukane desenie, często abstrakcyjne. Promienie słońca wpadające poprzez wielkie okna wystawowe załamywały się na ich gładkich, lśniących powierzchniach. Nigdy tutaj niczego nie nabyłam, traktowałam to miejsce jako muzeum, gdzie ogląda się cuda, a nie pyta o cenę. Zaskoczyłam sama siebie, kiedy od razu podeszłam do witryny z kieliszkami i przystanęłam przy nich na dłuższą chwilę. Owszem, były piękne ze swoimi zielonkawymi i złotymi deseniami, w których można było dopatrzyć się kwiatów. Wzięłam jeden do ręki, a moje myśli powędrowały do ostatnio coraz częściej odwiedzanej krainy marzeń – o znalezieniu bliskiej osoby i założeniu rodziny. Z drugiej strony zdawałam sobie sprawę, że powinnam pogodzić się ze swoim staropanieństwem, zwłaszcza, że była to wyłącznie moja wina. Rodzina, dzieci, ukochany mąż – dotychczas w duchu wyśmiewałam dążenia tak wielu kobiet.

Po długim namyśle kupiłam dwa kieliszki do szampana. Rzadko pijałam ten trunek. Nie miałam z kim, przecież nie z Michaliną! Ten alkohol – symbol zbytku, frywolności i szaleństwa pije się w wesołym towarzystwie albo przy świecach, z ukochanym. Może mój nowy zakup był podświadomym preludium do czegoś, co miało się wydarzyć?

Rześkie, wrześniowe słońce szczodrze oświetlało wielobarwny tłum, który jakby popychał mnie do starej, góralskiej karczmy położonej tuż obok drewnianego kościółka. Lubiłam jej wnętrze, niewiele zmienione od czasów mojej wczesnej młodości. Te same belkowane ściany i proste stoły, te same krzesła z rzeźbionymi oparciami. Obrazy malowane na szkle jak zwykle zachwyciły mnie swym prymitywnym pięknem. Tylko jadłospis był bardziej różnorodny niż za komuny.

W zatłoczonym wnętrzu z trudem znalazłam miejsce przy stoliku. Dym papierosowy unosił się nad głowami turystów i miejscowych, jednak doskonale widziałam trzech młodych, dziarskich górali przygrywających skoczną melodię.

Nagle muzyka zmieniła rytm, zwolniła i zabrzmiała balladową nutą – tęskną i liryczną. Na początku nadały jej ten ton skrzypce – swoim przejmującym, prawie jękliwym dźwiękiem, a potem dołączyły akordeon i kontrabas. Poczułam przypływ melancholii. Rozejrzałam się po tłumie nieznajomych ludzi, rozgadanych i wesołych. Każdemu z nich towarzyszyła przynajmniej jedna osoba, tylko ja siedziałam samotnie. Niespodziewanie od stolika stojącego najbliżej kapeli wstał wysoki mężczyzna i patrząc wprost na mnie zaczął śpiewać czystym mocnym głosem:

To moje serdusko,

Takie ozzalone,

Jako te żelazo,

W łogniu ospalone.

Śpiewak siadł z powrotem, popijał piwo i nie spuszczał ze mnie wzroku. I ja mu się przyglądałam, chociaż nie tak obcesowo. Miał ciekawą twarz – szczupłą, mocno opaloną – w której jasnobłękitne oczy żarzyły się intensywnym blaskiem. Mógł być mniej więcej w moim wieku, chociaż jego gęsta czupryna była już mocno posiwiała. Byłam pewna, że za chwilę do mnie podejdzie i nie pomyliłam się. Wstał od stołu, głośno szurając krzesłem i ruszył prosto w moją stronę. Widząc to grajkowie chwycili za instrumenty i znowu zabrzmiała muzyka, tym razem rytmiczna i radosna.

– Mogę panią prosić do tańca? – powiedział bez cienia gwary, jedynie z lekkim akcentem.

Nie czekając na moją zgodę, chwycił mnie za rękę i pociągnął na środek sali. Ujął mnie mocno w pasie, obrócił dookoła i raźno przytupując, puściliśmy się w tany. Niełatwo było nadążyć za jego dzikimi skokami. Poczerwieniałam z wysiłku, ale nie chciałam okazać zmęczenia. Zdobyłam się nawet na kilka śmiałych figur z przysiadami i wysokim wyrzuceniem nóg. Zahuczały oklaski i odezwały się okrzyki pełne uznania.

– Piykno pora. Bedzie z tego ślub. Jędruś trzymoj dziywcyne, nie puscoj!

Uśmiechnęłam się i nagle przypomniał mi się obraz wiszący na ścianie sypialni matki przedstawiający tańczącą góralkę.

I tak zaczęła się moja znajomość z góralem z Zakopanego.

*

Rozmyślając o tych pierwszych chwilach spotkania z Jędrkiem, nie zauważyłam, kiedy znalazłam się w sali ćwiczeń, zapełnionej już uczniami. Po studiach ze specjalizacją w arachnologii zaczęłam pracować na uczelni jako asystent. Szybko pięłam się w hierarchii naukowej – przez doktorat i habilitację – prowadząc jednocześnie wykłady i ćwiczenia ze studentami. Badania terenowe i ich opracowywanie w formie publikacji były dla mnie równie ważne jak praca pedagogiczna. Do czasu poznania górala, praca wypełniała moje dni. Sympatia studentów, uznanie kolegów po fachu oraz dziedzina nauki, którą się zajmowałam, wprawiały mnie w stan pełnego szczęścia. Na ogół nikt spoza uczelni nie rozumiał mojego zafascynowania arachnologią. Niektórzy pukali się w czoło. Ci mniej delikatni otwarcie pytali, jakie tragiczne wydarzenia w życiu skłoniły mnie do pokochania pająków, a bardziej taktowni kiwali głowami, patrząc na mnie z politowaniem.

Moja miłość do tych stworzeń zaczęła się w trzeciej klasie szkoły podstawowej. Nie byłam zbyt lubiana w klasie. Nikt nie doceniał moich dobrych stopni, przeciwnie, zyskałam przezwisko „kujona”, które dołączyło do epitetów „znajda”, „Cyganka”, „Żydówka”. Te ostatnie nawiązywały do mojego wyglądu. Byłam małą, przeraźliwie chudą dziewczynką, o ciemnej karnacji. Nietypowe, lekko skośne oczy, wydatne usta, niesforne, gęste czarne włosy – to wszystko czyniło mnie odmieńcem. Brak ojca, wychowywanie przez samotną matkę – dodawało punktów do „listy zarzutów”. Szczególnie koleżanki były bezlitosne, wyśmiewając mój wygląd na każdym kroku.

Aż któregoś dnia chłopcy znaleźli w szatni wielką pajęczynę, pośrodku której królował okazały krzyżak. Naturalnym odruchem było zabicie pająka, ale żaden z nich nie kwapił się tego uczynić.

– Ale wielki!

– Może ukąsić jak nic.

– Eee tam, ja się nie boję, u nas był jeszcze większy…

Gromadka chłopców rosła i każdy z nich miał coś do powiedzenia. Kiedy naradzali się, jak złapać pająka i go zabić, poczułam sympatię to tego stworzenia. On był taki jak ja – nikt go nie lubił. Wepchnęłam się pomiędzy kolegów, zdecydowanym ruchem sięgnęłam po krzyżaka, zamknęłam go w dłoni, podeszłam do okna i wypuściłam go na zewnątrz. Rozległ się szmer uznania. Uczniowie stali z otwartymi ustami i nie mogli wykrztusić ani słowa. Od tego czasu dziewczynki w klasie jeszcze bardziej mnie znienawidziły, przezywając czarownicą albo pajęczarą, lecz za to zdobyłam mir wśród kolegów, który u wielu przeistoczył się w uwielbienie.

W miarę jak dorastałam, robiłam się coraz ładniejsza, a w wieku piętnastu lat uzyskałam niezachwianą pozycję klasowej piękności. Nadal nie miałam przyjaciółki, czy nawet koleżanki, za to chłopcy dosłownie bili się o moje towarzystwo. Miłość do pająków pozostała. Zaczęłam o nich czytać, przyglądać się im w naturze, a z czasem przynosić je do domu. Żywe okazy trzymałam tylko kilka dni i potem wypuszczałam, a jak znajdowałam martwe, wkładałam je do małych słoiczków i umieszczałam na półce.

Michalina wstydziła się córki interesującej się tak „ohydnymi stworzeniami” – jak się wyrażała. Z początku opowiadałam mamie o niektórych gatunkach i pokazywałam zdjęcia przepięknych pajęczyn.

– Obrzydliwości – kwitowała, wzruszając ramionami.

Naturalną koleją rzeczy był mój wybór studiów. Wśród studentów biologii nie czułam się wreszcie osamotniona w swoich zamiłowaniach. Już nikt mnie nie wyśmiewał, a wręcz przeciwnie, byłam podziwiana za swoją pasję i wiedzę. Dziewczyny były podobne do mnie – też zwariowane na punkcie jakiejś grupy zwierząt czy roślin. Już nie wyróżniałam się na niekorzyść swoim ubiorem. Wiele z nich, tak jak ja, nosiło wytarte, krajowej produkcji dżinsy i flanelowe koszule w kratkę. Niezbyt staranne fryzury lub okulary na nosie dopełniały ich wyglądu typowych biolożek. Doskonale się czułam w tym świecie, a moje szczęście sięgnęło zenitu, gdy zaproponowali mi pozostanie na uczelni.

Choć matka z trudem zaakceptowała mój zawód, to nie sprzeciwiała się wyjazdom służbowym. Jednakże każda wyprawa dla mojej własnej przyjemności spotykała się z jej gwałtownym protestem. Tylko raz do roku pozwalałam sobie na kilkudniowy wyjazd w Tatry, a o dalszych i dłuższych wakacjach poza domem nie było mowy. Nawet te krótkie wypady w góry były okupione chorobą matki. Po powrocie zastawałam Michalinę leżącą w łóżku, jęczącą i zawodzącą, że wyrodna córka zostawiła ją na pastwę sąsiadów. Byli oni przeze mnie sowicie opłacani i wywiązywali się ze swoich obowiązków bardzo sumiennie. Potrafili nawet powiedzieć coś miłego na temat Simy, co świadczyło o dużej dozie ich dobrej woli.

Zajęcia ze studentami upłynęły nadzwyczaj szybko. Tym razem nie wywiązała się po nich dyskusja, jak to często bywało, w czasie której niejednokrotnie wychodziliśmy poza czysto biologiczne tematy.

Jaka jest definicja miłości? Czy cierpienie jest potrzebne, aby docenić chwile szczęścia? Na ile wiara w Boga pomaga ludziom? – zadawaliśmy sobie tego typu pytania, nie potrafiąc znaleźć jednoznacznych odpowiedzi. Ostatnim tematem były wyrzuty sumienia – czy są potrzebne, czy raczej przeszkadzają nam w życiu. W knajpie, w której spotykaliśmy się po zajęciach, przy piwie, nasze dyskusje przedłużały się w nieskończoność. Zapominałam wtedy o swoim wieku i czułam się jedną z nich. Ci młodzi ludzie zwierzali mi się, a ja starałam się im pomóc swoją radą, choć młodość spędziłam w zupełnie innych czasach. Oni nie przeżyli kolejek po najbardziej niezbędne środki do życia, ale też nie byli świadkami, czy aktywnymi uczestnikami ruchów opozycyjnych, a potem Solidarności. Nie przegadywali nocy przy wódce, wyrywając sobie Kultury Paryskie, czy Bratniaki. Nie czuli ścisku w gardle śpiewając „Obławę” Kaczmarskiego. W przeciwieństwie do nas podchodzili do studiów z większą powagą, martwiąc się już na pierwszym roku, czy dostaną pracę po studiach. Uczyli się kilku języków obcych, szykując się do poszukiwań pracy w całej Europie, zakładając z góry, że w Polsce i tak nic nie znajdą. Spotykali się, ale nie zarywali nocy. Byli przepracowani, ambitni, żądni sukcesu. Wypytywali mnie o „tamte czasy”, niejednokrotnie wzdychając: „ty to miałaś dobrze”.

Może przesadzałam z nostalgicznymi wspomnieniami z peerelowskiej rzeczywistości lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych? Ale czyż okres młodości nie wydaje się zawsze najpiękniejszy?

Problemy związane z życiem w komunistycznym kraju z czasem zbladły, a w pamięci zostały kolorowe wspomnienia wspólnych zimowych wypadów w góry, na które wszyscy zabieraliśmy krajowe, nasiąkające wodą buty do wspinaczki, modne wówczas kurtki „panterki”, które nie dawały ciepła, jedynie jako tako chroniły od wiatru, swetry z góralskiej, szorstkiej wełny. Po całym dniu wałęsania się po zaśnieżonych szlakach, z radością rzucaliśmy się na mętną herbatę w blaszanych kubkach i prawie bezmięsny, nieśmiertelny bigos. Wieczorem myliśmy się w lodowatej wodzie, bo w schroniskach notorycznie brak było ciepłej. Wszyscy pochodziliśmy z tak samo kiepsko sytuowanych rodzin, oglądaliśmy te same dwa programy telewizyjne i te same filmy. Czytaliśmy te same książki, po które staliśmy w tasiemcowych kolejkach, tak różnych od tych po mięso czy papier toaletowy. Mieliśmy wspólnego wroga o nazwie „komuna” i tęskniliśmy za wolnością. Chcieliśmy mieć tak dobrze, jak na Zachodzie, który wydawał się nam rajem. Tamtejsze problemy, tak podkreślane przez nasze władze, wydawały się czystą propagandą.

Teraz, kiedy ponad 15 lat upłynęło od upadku reżimu, zaczęłam spostrzegać jego dobre strony. Nikt nie głowił się, czy znajdzie pracę, a zajęcie „nie w swoim zawodzie” wydawało się hańbą. Prawda, że brakowało mieszkań, ale to był problem prawie całego społeczeństwa. Wszyscy jakoś żyli, kombinowali, załatwiali, prowadzili handel wymienny – i życie toczyło się w miarę bezstresowo. Oczywiście inaczej to wyglądało, gdy ktoś pragnął czegoś więcej. Walka z cenzurą, brak wolnej prasy i literatury, więźniowie polityczni – to były te poważne minusy.

– A teraz panuje wściekły materializm. Ludzie szaleją, kupując to, co najlepsze i najdroższe, pracują nawet w niedzielę, ochrona przyrody ma się gorzej niż za komuny, bo zagraża „rozwojowi” – słyszałam nieraz od moich studentów.

– Trudno jest znaleźć złoty środek.

Często rozstawaliśmy się przy tych słowach, gdyż wychwalanie starych czasów, a krytykowanie obecnych do niczego konstruktywnego nie prowadziło.

*

Chociaż to była środa, dzień naszych wieczornych spotkań, nie umówiłam się ze studentami. Szybko schowałam papiery i rzuciłam na odchodnym:

– Pa, kochani, do jutra – unikając ich rozczarowanych, zdziwionych spojrzeń.

Wyszłam na ulicę i energicznym krokiem ruszyłam w kierunku butiku, do którego niekiedy wchodziłam, by pooglądać różne kreacje i wzdychać z bólem na widok ich cen. Zazwyczaj, jako stereotypowa biolożka, nie jestem strojnisią. Kilka ładnych ciuchów starcza mi na długie lata, a na ogół noszę rzeczy, które są wygodne i w miarę estetyczne. Wychodzę z założenia, że człowiek zdobi ubiór, a nie odwrotnie. A jednak tym razem postanowiłam kupić sobie coś wyjątkowego.

Przywitała mnie znajoma ekspedientka, uśmiechnęła się z sympatią, ale i politowaniem, zapewne przekonana, że całe przymierzanie jak zwykle skończy się na niczym. Podeszłam do wieszaków z sukienkami i zaczęłam je przeglądać. Na szczęście dla mojego portfela żadna mi się nie podobała i już zastanawiałam się, czy moja odwieczna brązowa nie wystarczy na dzisiejszy wieczór, kiedy natknęłam się na coś po prostu bajecznego: czerwona, jedwabna sukienka z dosyć śmiałym dekoltem, wcięta w pasie, o rozszerzającym się dole w kształcie klosza. Bez przymierzania wiedziałam, jak będę w niej wyglądać. Po prostu bosko! Założyłam ją tylko pro forma. Odbicie w lustrze utwierdziło moje przypuszczenia. Jakże podobała mi się ta kobieta – szczupła, o oryginalnej, cygańskiej urodzie!

Na szczęście tylko usta i uśmiech (podobno) odziedziczyłam po matce. Reszta niewątpliwie była ojcem. Mimowolnie wyciągnęłam szyję, aby wyprostować pojawiające się w okolicy podbródka zmarszczki. Okręciłam się, a delikatna, półprzezroczysta tkanina uniosła się zwiewnie. Zawirowałam ponownie, nie mogąc oprzeć się rozkoszy dotyku jedwabnej materii owijającej się wokół nóg.

– Tę biorę – rzuciłam ekspedientce zdecydowanym głosem, nie patrząc na cenę czerwonego cudu.

Zapłaciłam żądaną sumę, dorównującą połowie mojej pensji i niefrasobliwie, kompletnie pozbawiona wyrzutów sumienia, wyszłam ze sklepu. Byłam już bardzo blisko naszego bloku, kiedy przypomniałam sobie o Michalinie. Torba z nazwą ekskluzywnego sklepu wzbudziłaby jej podejrzenia. Obserwując uważnie okna naszego mieszkania, jak złodziej schowałam pod płaszczem pakunek z cenną zawartością. I właśnie w tej chwili firanka w oknie poruszyła się i rozległ się krzyk.

– Jola, dlaczego się spóźniłaś? Sima od godziny czeka na spacer. Pospiesz się!

Pędem pokonałam kilka stopni, weszłam szybko do mieszkania, gdzie czekała już na mnie skowycząca suka. Nie były to objawy radości, lecz wybuch złości z powodu mojego spóźnienia, na pewno podsycany zwykłymi matczynymi gderaniami: „biedny piesek, zapomniała o tobie, jak ona mogła…”

Zbiegłam ze schodów, ciągnięta przez psisko. Przy jednym z mocniejszych szarpnięć smyczą, schowana pod płaszczem śliska torba z sukienką wypadła na trawnik.

„Jak ją teraz schowam?” – zastanawiałam się, oglądając ubrudzony plastik.

– Co tam masz? – ostry głos przeszył mnie na wylot.

Michalina stała w otwartym oknie i byłam pewna, że dostrzegła incydent. Skruszona wracałam do domu.

„Co jej powiem? Pozna, że to droga sukienka. Zaraz zacznie się biadolenie, że matka nie ma na lekarstwa, a ja wyrzucam pieniądze w błoto.”

Ku mojemu zaskoczeniu, w domu zastała mnie cisza. Sima podbiegła do swojej pani siedzącej w dużym pokoju na bujanym fotelu i położyła się na podłodze, z ciężkim westchnieniem kładąc łeb na wyciągniętych przednich łapach. Co jakiś czas podnosiła swoje przekrwione oczy ku górze. Spojrzenia Michaliny były czułe, podkreślone lekkim uśmiechem, a suki pełne wierności i oddania. Lekkie ruchy ogona oddawały jej nastrój pełen szczęścia.

„Zakochana para. Nic tu po mnie” – spojrzałam na nie z niechęcią.

Niezauważona wycofałam się do kuchni, aby naszykować dla siebie i dla Michaliny obiad. Kuchnia, tak jak całe nasze mieszkanie, z wyjątkiem mojej sypialni, była szczytem elegancji późnych lat sześćdziesiątych. Stół o laminatowym blacie i metalowych nogach, krzesła obite ceratą, szafki kuchenne pokryte kilkoma warstwami farb olejnych. Poprzednich kolorów można było dopatrzyć się przez zadrapania, obicia i pojawiające się gdzieniegdzie pęknięcia. Najnowszy był ciemnoszary – najgorszy z nich wszystkich. Pewnie we wczesnej epoce gierkowskiej tylko taka farba była dostępna. Namawiałam matkę na chociażby drobne zmiany. Wymalować szafki mogłabym sama, a stół i krzesła nie byłyby tak wielkim wydatkiem. Niestety, Michalina sprzeciwiała się jakimkolwiek przeróbkom, lecz nie z przywiązana czy upodobania do obecnego wystroju wnętrza. Nienawidziła go tak samo jak ja. Lubiła cierpieć i najprawdopodobniej chciała mieć jeszcze jeden powód do bycia nieszczęśliwą.

Nakryłam do stołu, nałożyłam na talerze wyjątkowo smaczny gulasz, który ugotowałam poprzedniego wieczoru i podeszłam do matki tkwiącej w bujanym fotelu. Jej nogi przykryte były szydełkową chustą-narzutką o wypłowiałych kolorach. Jedną ręką gładziła czarną, lśniąca sierść psiego łba przytulonego do jej kolan.

– Mamuś, chodź na obiad – starałam się nadać głosowi jak najcieplejszy ton.

Michalina siedziała jak skamieniała i udawała, że nie słyszy.

– Mamo, obiad już podany – powtórzyłam, może zbyt ostro.

Przeczekałam kilka sekund i wróciłam do kuchni. Wiedziałam, że matka jest obrażona na dobre.

„A może to i lepiej? Nie będzie zadawać pytań, dlaczego wychodzę wieczorem z domu.”

Umyłam naczynia, starając się nie robić zbytniego hałasu. Ułożyłam je w suszarce, która tak, jak i większość mieszkania, przejawiała oznaki dużego zużycia. Gdziekolwiek spojrzałam, napotykałam brzydotę. Z ulgą poszłam do swojej sypialni. Tutaj przynajmniej nic mnie nie raziło. Ale nie wystrój wnętrza był teraz najważniejszy. Nadszedł moment założenia sukni! Nie mogłam doczekać się tej chwili. Niecierpliwymi palcami wyjęłam ją z opakowania i włożyłam na siebie. Efekt, choć znany już z przymiarki sklepowej, zdumiał mnie. Nigdy nie miałam na sobie sukienki koloru ciemnoczerwonego i do tego takiej! Wyglądałam jak egzotyczny motyl, który wystawia rozłożone skrzydła do słońca.

– A jednak ubiór zdobi człowieka – skwitowałam swój wygląd, nie mogąc oderwać wzroku od lustra.

Pozostawał jeszcze makijaż, do którego przyłożyłam się bardziej niż zazwyczaj. Na co dzień używam tylko szminki, gdyż na szczęście natura hojnie obdarzyła mnie czarnymi, długimi rzęsami, brwiami układającymi się w delikatne łuki i śniadą cerą. Wyjątkowo użyłam cieni i podkreśliłam oczy cienką kreską.

Na palcach przeszłam do korytarza i nałożyłam płaszcz, zapinając go szczelnie pod brodą. Zacisnęłam z premedytacją węzeł szalika i, rzucając szybkie „do widzenia” w kierunku niewidzialnej Michaliny, pospiesznie opuściłam mieszkanie.

„Mam jej absolutnie dosyć. Nie mogę z nią dłużej wytrzymać pod jednym dachem. Muszę się stąd wyprowadzić” – zamiast o czekającym mnie spotkaniu, myślałam o matce. Starałam się ignorować jej humory, lecz były takie dni, kiedy narastał we mnie bunt. Niestety, nigdy nie był na tyle duży, żeby powziąć jakieś konkretne kroki. Pomyślałam o Jędrku, jak o ostatniej desce ratunku i nagle zrozumiałam zachowanie matki.

„Boi się samotności, czuje strach przed nowościami, które mogą tylko pogorszyć jej życie – stąd ten sprzeciw przed moimi wyjazdami. Obawia się, że kogoś spotkam, choć równie dobrze może się to wydarzyć w Poznaniu. Może kocha mnie na swój dziwaczny sposób i nie chce mnie stracić? Nie mogę uwierzyć w jej kompletny brak uczuć. To tragiczne przejścia i rozczarowania życiowe tak ją ukształtowały. Nie umie być inną wobec mnie. Jedynie pies wyzwolił z niej pokłady tak długo gromadzonej czułości. W swój zwierzęcy, bezkrytyczny i pełen uwielbienia sposób odwzajemnił się Michalinie, jeśli to możliwe, jeszcze gorętszym uczuciem. Czy mogę być o to zazdrosna?

W miarę zbliżania się do przystanku tramwajowego myśli o Jędrku zagłuszyły wszystkie inne. Znałam go zaledwie kilka miesięcy, a wydawało mi się, że to już kilka lat. Przez ten czas widzieliśmy się tylko dwa razy, za to codziennie odbywaliśmy długie rozmowy telefoniczne i pisaliśmy maile. Ja krótkie i rzeczowe, on długie i romantyczne. Czułam, że to spotkanie będzie przełomowe. Poznaliśmy się na tyle dobrze, że coraz częściej zaczęłam myśleć o nim jak o mojej drugiej połowie. Oboje kochaliśmy góry, podróże, byliśmy pod wrażeniem buddyzmu, jednocześnie nie odrzucając chrześcijaństwa. Rozumiał moje problemy z Michaliną. Jako nastolatek stracił ukochanego ojca, a z matką nie miał już tak bliskiego kontaktu. Odwiedzał ją wprawdzie w góralskiej chacie w Murzasichlu, lecz były między nimi jakieś niedomówienia, których Jędrek nie umiał sprecyzować. Wydawały mi jednak błahe w porównaniu z moimi.

Dzień po pamiętnym tańcu w karczmie zaprosił mnie do kawiarni i przesiedzieliśmy tam kilka godzin rozmawiając jak starzy znajomi. Opowiedział mi o swoich uczniach z Liceum Plastycznego i o swoim ostatnim wernisażu. Napomknął o pracy w charakterze ochotniczego ratownika górskiego. Wszystko to brzmiało coraz bardziej obiecująco. Jednak najważniejsze było to, że był wolny. Żaden rozwodnik z liczną gromadką dzieci, ale bezdzietny wdowiec, któremu żona umarła kilka lat temu. Pewnie ją kochał, ale czułam, że przez taki szmat czasu rana się zabliźniła.

Wieczorem poszliśmy do galerii zobaczyć jego obrazy. Początkowo nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia; wydawały mi się zbyt bure w kolorycie. Dopiero po przyjrzeniu się im z bliska dostrzegłam niezwykłą różnorodność barw w kładzionej grubymi warstwami farbie. Nawet szary miał wiele odcieni. Obrazy przedstawiały ludzkie postacie sprowadzone do konturów. Czuło się ich samotność – chociaż dotykały się nawzajem, to ich głowy były odwrócone od siebie. Twarze pozbawione oczu i ust zdawały się wołać o bliskość, o możliwość pełnego połączenia się z drugą osobą. Zatrzymałam się na dłużej przed jednym. W centralnym punkcie obrazu siedziała na krześle zgarbiona postać kobieca, która przykuwała uwagę ciepłym kolorytem, tak odmiennym od zimnych tonacji pozostałej części obrazu. Z tyłu, za nią, stał sztywno wyprostowany mężczyzna, a w otwartych drzwiach kobieta. Czułam napięcie pomiędzy tą trójką. Zgarbiona postać, zapewne staruszka, może matka tej pary młodszych ludzi, jakby czekała na wyrok.

„Zatrzymają mnie przy sobie, czy nie?”

Przypomniała mi się Michalina, samotnie siedząca na bujanym fotelu. Też martwiła się o swoją przyszłość.

„Dożyję sędziwej starości w towarzystwie córki, czy zostanę sama, zdana na własne siły?” – tak pewnie nie raz myślała.

Przeszył mnie nagle strach przed samotnością, taki sam, jaki zapewnie odczuwała moja matka.

– Piękna kolorystyka – jak u Boznańskiej.

Jędrka ucieszyły moje słowa. Okazało się, że była to jego ulubiona malarka.

Odprowadził mnie potem do mojej kwatery. Uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie i wtedy spojrzał mi w oczy, długo i czule. Pochwycił nagle w ramiona, pocałował, po czym odepchnął od siebie tak, jakby zawstydził się swojego czynu. Spojrzał na mnie błagalnie, a ja zdezorientowana, czy przeprasza za pocałunek, czy za odepchnięcie, poczułam niewymowną błogość i szczęście. Absolutnie nie miałam do niego pretensji, co najwyżej o to, że pocałunek mógłby trwać dłużej. Pomachał mi ręką na pożegnanie i zostawił stojącą na schodach. Nawet się nie obejrzał.

„Już nigdy go nie zobaczę. Nie mam przecież jego numeru telefonu ani adresu” – pomyślałam z rozpaczą.

„Andrzej Karpiński” – pamiętałam podpis na obrazach wiszących w galerii, i tyle. Wróciłam do Poznania pełna wewnętrznego niepokoju, dostrzeżonego od razu przez Michalinę, która stała się jeszcze bardziej wymagająca i opryskliwa.

A jednak Jędrek zdołał mnie odszukać. Zapamiętał moje nazwisko i to, że pracuję jako biolog na poznańskim uniwersytecie. Znalazł mój adres mailowy i tak się zaczęła nasza korespondencja. Zakochałam się w jego czułych i dojrzałych listach, a brzmienie jego głosu w słuchawce pogłębiało moje uczucie. Jadąc na spotkanie, byłam ciekawa, czy rzeczywiście będzie mi się podobał tak, jak za pierwszym razem.

*

Mały odcinek drogi od przystanku tramwajowego do willi, w której zatrzymał się Jędrek wydawał mi się niezmiernie długi. A może moje coraz wolniejsze kroki czyniły go takim? Podświadomie zdawałam sobie sprawę, że zbliżam się nieuchronnie do wielkiej zmiany w moim życiu. To nie była tylko wakacyjna przygoda. Miałam przeczucie, że idę na spotkanie z mężczyzną mojego życia, z którym pragnę być na zawsze. Czułam takie podniecenie, jakie kiedyś wywoływało we mnie odkrycie nowego gatunku pająka.

„Jak mogę czynić takie porównania?” – strofowałam się w duchu. – „Biedny Jędrek, będzie musiał z czasem przyzwyczaić się do zwariowanej biolożki.”

Stanęłam przed furtką małego domku, otoczonego ogrodem. Moje serce zaczęło bić tak głośno, że aż pulsowało mi w uszach. Nogi miałam jak z waty i obawiałam się, że nie zdołam przejść tego kawałka ścieżki, który dzielił furtkę od domu. Uniosłam rękę, ciężką, jakby była z ołowiu i nacisnęłam dzwonek. Usłyszałam szybkie kroki i w drzwiach stanął on. Patrzył na mnie w milczeniu i nie czynił żadnego gestu powitania.

„Już mu się nie podobam” – ogarnęła mnie panika. „Co ja tutaj robię? Wmówiłam sobie jakieś love story, a przecież znam faceta tylko z listów i rozmów telefonicznych”. Już byłam gotowa do ucieczki, kiedy znalazłam się w uścisku mocnych ramion. Trwało to tylko chwilę – tak jak pierwszy pocałunek – a potem Jędrek obrócił mnie, zasłonił oczy i czułam, że prowadzi mnie długim korytarzem. Usłyszałam skrzypnięcie otwieranych drzwi, ręce zsunęły się z mojej twarzy i zobaczyłam dużą, nowocześnie urządzoną sypialnię, oświetloną kilkunastoma świecami. Tuż koło łóżka stała mała, terenowa sztaluga, a na niej obraz.

Był to portret kobiety. Mój portret. Wprawdzie twarz z obrazu nie miała idealnie moich rysów, ale oczy, tak charakterystyczne, z lekka podkreślone orientalną fałdką, nie pozostawiały złudzeń.

– Poznajesz? – usłyszałam szept Jędrka. – To dla ciebie.

Ogarnęła mnie radość, że to ja stałam się muzą artysty i dostaję w podarunku coś tak pięknego. Podeszłam do obrazu. Z bliska wyglądał inaczej i kobieca twarz gubiła się w gmatwaninie pociągnięć pędzla.

Nagle pomyślałam o matce.

„Przecież nie mogę zabrać tego portretu do domu! Michalina będzie o niego zazdrosna. Zacznie się wypytywanie albo jeszcze gorzej, obrazi się na dobre i nie będzie się do mnie odzywać przez kilka dni.”

– Nie podoba ci się? – Jędrek zauważył moją nagle posmutniałą minę.

Starałam się mu wytłumaczyć, że to z powodu bardzo prawdopodobnej reakcji matki.

– Nie martw się, i tak niedługo zamieszkamy razem.

– Skąd ta pewność? – roześmiałam się.

Zamiast odpowiedzi poczułam na twarzy jego gorący oddech. Nie wiem, jakim cudem Jędrek włączył góralską muzykę i przy jej szalonym rytmie i świecach rzucających ciepłe blaski na nasze ciała, kochaliśmy się zapamiętale. Nie było wstępnych pieszczot, nie poznawaliśmy swoich ciał powoli, dotykając się nieśmiało i delikatnie. Dawno nie miałam mężczyzny, a on, prawdopodobnie, od czasu śmierci żony nie miał kobiety. W tej szalonej, gorączkowej gmatwaninie ciał i oddechów spełnialiśmy naszą długoletnią tęsknotę za bliskością. Minuty, a potem godziny wydały się chwilą. Aż w końcu skrajnie zmęczeni leżeliśmy przytuleni do siebie, a zapach naszego potu zmieszał się z dymem palących się świec i stworzył coś w rodzaju woni hinduskich kadzideł. Nauczyłam się jego ciała niemalże na pamięć, wchłonęłam w siebie jego zapach i smak, moje palce zapamiętały szorstkość jego włosów, moja głowa znała już miejsce, gdzie najwygodniej mogę się wtulić. Pomyślałam, jak pięknie byłoby znaleźć się teraz z Jędrkiem w jakimś bardzo odległym, tropikalnym miejscu, daleko od Michaliny i codziennych problemów.

– Pojedźmy gdzieś. Zawsze marzyłam o Indiach.

– Byłem tam z Mają.

Po raz pierwszy usłyszałam imię jego żony. Poczułam ukłucie w sercu. Co ono miało oznaczać? Czyżby zazdrość? To do tej pory obce dla mnie uczucie musiało się odmalować na mojej twarzy, bo Jędrek popatrzył na mnie i uśmiechnął się czule. Objął mnie ramieniem i pocałował.

– Nie trubuj sie. Teros tyś nojwoznieyjso – po raz pierwszy użył gwary.

Dużo później zrozumiałam, że oznacza to u niego zakłopotanie.

– Mój ty baco – przytuliłam się do niego z całych sił.

Nabrałam ochotę na powtórkę i Jędrek szybko to podchwycił. Nie było jednak tak dobrze, jak za pierwszym razem. Cały czas tkwiły we mnie słowa „Majka, żona”. Byłam zła na siebie za tę małostkową zazdrość i nagle z przerażeniem uświadomiłam sobie, że zachowuję się jak Michalina.

Ubieraliśmy się powoli przy blasku gasnących świec i z żalem myślałam o rozstaniu. Wprawdzie cały tydzień miał być wypełniony naszymi spotkaniami, ale czułam się tak, jakbym miała nigdy nie zobaczyć Jędrka. Spojrzałam na zegarek.

– O Boże, matka!

Z pośpiechem wciągnęłam na siebie płaszcz, porwałam torebkę i bez pożegnania wybiegłam przed dom.

– Jola!

Jędrek stał w oknie i patrzył na mnie z wyrzutem.

– Do jutra – pomachałam mu ręką.

– O tej samej porze?

Zastanowiłam się chwilkę.

– Zwolnię się z zajęć. Spotkamy się w kawiarni, a gdzie i kiedy, to jeszcze się zdzwonimy.

Rzuciłam się biegiem w stronę przystanku tramwajowego tak, jakby te kilka minut miało zmniejszyć gniew matki. A jednak spoglądając na miasto jarzące się tysiącami rozświetlonych okien, zamiast o niej, myślałam o Jędrku. Ten wieczór przeszedł moje oczekiwania. Fala szczęścia zalała mnie całkowicie i chyba po raz pierwszy w życiu przestałam odczuwać strach przed Michaliną. Odpłynęłam myślami daleko w krainę, w której para, dotychczas samotnych ludzi, odnalazła się i zamierza spędzić razem resztę życia. Wyobraziłam sobie, że jesteśmy postaciami z obrazów Jędrka – dotykającymi się, szukającymi bliskości i zrozumienia istotami – które w odróżnieniu od tych malowanych, zwracają twarze ku sobie i nagle pojawia się na nich uśmiech szczęścia.

„Przecież nie mają ust?” – wróciłam z obłoków na ziemię.

Widok coraz bliższej bryły naszego bloku całkowicie mnie otrzeźwił. Mieszkanie było pogrążone w mroku. Odetchnęłam z ulgą: „Pewnie mama i Sima już śpią”. Cichutko zdjęłam płaszcz i na palcach przemknęłam do mojej sypialni. Zaklęłam w duchu przy głośnym skrzypnięciu zamykanych drzwi. Znieruchomiałam. Odniosłam wrażenie, że słyszę cichy płacz.

„Może to ktoś z sąsiadów?”

Niestety płacz dobiegał wyraźnie z sypialni matki, a gdy przybrał na sile, a do niego dołączył skowyt Simy, moje wątpliwości zostały rozwiane. Nadal stałam nieruchomo, nie wiedząc, co począć. Jak zwykle w takich sytuacjach moja wściekłość na Michalinę topniała, a wzbierało tkliwe uczucie – nie miłości, lecz czegoś w rodzaju litości. Weszłam do jej pokoju i to, co zobaczyłam, całkowicie zmiękczyło moje serce. Matka siedziała na łóżku, a jej gołe, pokryte starczą skórą ramiona drgały w takt rytmicznych szlochów. Sima wpatrywała się w jej zapłakaną twarz, co jakiś czas podając łapę i liżąc jej dłonie. Nawet nie zareagowała ostrzegawczym warknięciem, gdy zbliżyłam się i położyłam rękę na rozwichrzonych, siwych włosach jej pani.

– Mamo, nie płacz. Przecież nic się nie stało.

– Na pewno odejdziesz, zostawisz mnie samą, tak jak wszyscy w moim życiu.

Słowa zmieszały się ze łkaniami. Usiadłam na skraju łóżka i zaczęłam delikatnie głaskać mamy nagie ramię.

– Zawsze będę z tobą, nigdzie nie odejdę. Tylko już nie płacz. Zobacz, jak Sima cię pociesza – w tym momencie nawet polubiłam to psisko.

Michalina powoli się uspokajała. Otarła łzy wierzchem dłoni i popatrzyła na mnie tak miło, że aż mi dech zaparło.

– Jesteś dobrą córką, Joleczko. Ja wiem, że masz kogoś i to normalne. Wkrótce wyjdziesz za mąż i wyprowadzisz się. Co ja na to poradzę, że ta myśl mnie przeraża. Całe życie się tego obawiałam. Zostanę zupełnie sama.

Zaskoczyła mnie tym wyznaniem. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio nazwała mnie „Joleczką”. Chyba na długo przed pojawieniem się Simy.

– Dlaczego nie masz przyjaciół? Nie byłabyś wtedy taka samotna.

– Miałam, dawno temu, ale i ona mnie zostawiła. Widocznie taki mój los. Najpierw rodzice i brat, potem Hela, twój ojciec, a teraz ty. Tylko Sima mnie nigdy nie opuści – pogłaskała czule czarny, lśniący łeb suki, a ta zaczęła popiskiwać z radości.

– Jaka Hela? – spytałam.

Zamiast krótkiej, zdawkowej odpowiedzi usłyszałam długą historię.

*

– Jak wiesz, po wojnie trafiłam do sierocińca, bo nie miałam nikogo z bliskich krewnych. Warunki były tam straszne, jak to po wojnie. Dzieci chodziły osowiałe, często głodne, a wiele z nich miało depresję. Mimo iż nie tylko ja straciłam rodziców w tak okropny sposób, to podobne cierpienia nie zbliżały nas zbytnio. Byliśmy zamknięci w sobie, przerażeni. Wiele dzieci chorowało, szczególnie na gruźlicę, która i mnie dopadła. Po wielu staraniach kierowniczka zorganizowała pobyt w górach dla takich jak ja – najbardziej chorych. Wszyscy w sierocińcu nam zazdrościli! Byliśmy podnieceni, snując różne domysły – gdzie będziemy mieszkać i co jeść. W marzeniach każdego z nas pojawił się przedwojenny świat, bo tak się złożyło, że pochodziliśmy z dosyć zamożnych rodzin i większość z nas pamiętała dobre, przedwojenne czasy.

To, czego mieliśmy doświadczyć, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Już sama podróż była przygodą. Bez żalu żegnaliśmy zrujnowaną Warszawę. Stłoczeni w przedziale kolejowym patrzyliśmy przez okno na zielone pola i lasy. Podróż nam się nie dłużyła, gdyż szybko uśpiło nas kołysanie wagonu, a wczesnym rankiem byliśmy już na miejscu. Wpierw zobaczyliśmy małą stację, a potem, gdy wysiedliśmy z pociągu, w oddali ukazały się góry. Ściskając nasze mizerne tobołki, wyszliśmy na ulicę. Tam czekał na nas wóz zaprzężony w parę silnych koni, a jakiś bardzo dziwnie ubrany mężczyzna coś do nas powiedział, uśmiechając się serdecznie. Nie zrozumieliśmy jego mowy, ale jego wygląd i zachowanie dodały nam otuchy. Zbiliśmy się w ciasną gromadkę i wytrzeszczonymi ze zdumienia oczami ogarnialiśmy ten bajkowy świat: górala w haftowanych spodniach, góry, drewniane domki o rzeźbionych oknach i gankach. Silny mężczyzna bezceremonialnie podniósł każde z nas i ulokował na wozie. Podał naszej opiekunce rękę, usiadł na przedniej ławeczce, trzasnął batem i ruszyliśmy.

Nie da się opisać, co przeżyliśmy podczas tej podróży. Nie mogliśmy napatrzeć się tych cudnych widoków, jakie ukazywały się nam po obu stronach drogi; piękne świerki, domki o spadzistych dachach, górskie strumienie z kryształową wodą. W nasze chore, zbolałe płuca wciągaliśmy z lubością żywiczne powietrze niosące zapach lasów i łąk. Biedne, nawdychały się tyle smrodliwych wyziewów wojny, że zapomniały, jaką rozkosz mogą sprawić takie prawdziwe, nieskazitelnie czyste wonie. Nie odzywaliśmy się do siebie, tylko od czasu do czasu z naszych dziecinnych piersi wydobywały się ciche westchnienia. Góral odwracał się co chwila i przypatrywał się nam ciekawie.

– No, dzieciska. Poziyrocie, poziyrocie i nic nie godocie. Widzi się wom u nos? Prowda, ze piyknie?

I nagle wyrwały się nam z ust gorączkowe słowa. Każde z nas chciało coś powiedzieć. Początkowo niezdarnie i cicho, a potem już głośno, przekrzykując się nawzajem wyrażaliśmy zachwyty nad otaczającym nas światem.

„O Jezu, jak ślicznie! Zobaczcie, prawdziwy strumyk! Ta choinka to sięga prawie nieba…” – takie okrzyki słychać było do końca podróży, która wydała się nam zbyt krótka.

Wóz zatrzymał się przed dużą, pięknie rzeźbioną chatą. Góral pomógł nam wysiąść i znowu taszcząc nasze tobołki, weszliśmy do jasnej, pachnącej drewnem izby, w której stało kilka prostych łóżek nakrytych barwnymi narzutami, a ogromne poduchy rozpychały się u ich wezgłowi. To była nasza sypialnia. Opiekunka – pani Kasia – każdemu z nas przydzieliła łóżko i kazała nam umieścić swoje rzeczy na półkach wielkiej szafy, pokrytej skomplikowanymi płaskorzeźbami. Potem przeszliśmy do jadalni, gdzie czekał już na nas posiłek – ciepłe mleko, pajdy chleba z masłem i nie znanym nam wcześniej serem. Później dowiedzieliśmy się, że to oscypek. Rzuciliśmy się na jedzenie jak wygłodniałe wilczki. Do jadalni weszła tęga kobieta.

– A to głodomory. Jedzcie biyedoki, siyroty wy kochane – spoglądała na nas życzliwie, głaszcząc po głowach.

I ona, i jej mąż byli tak różni od naszych opiekunów, po których widać było przeżycia wojenne. Górale wydawali mi się mocarzami ze świata baśni.

Następne dni były wypełnione spacerami po wsi, wycieczkami do lasów i na łąki. Górale przypatrywali się nam z ciekawością, traktując życzliwie, ale wiejskie dzieci od nas stroniły i byliśmy zdani na swoje towarzystwo. Prowiantami wspomagali nas mieszkańcy sąsiedniej zagrody, ponieważ krowa naszych gospodarzy straciła mleko, a i kury nie niosły wystarczającej ilości jajek. Codziennie ktoś od sąsiadów przychodził z pełnym koszem. Ach, jak pachniał razowy chleb, jak smakowały nam jajka i sery! Po mleko chodziliśmy my, dzieci. Piątego dnia pobytu przypadła na mnie kolej. Pobrzękując dużą, metalową bańką, weszłam nieśmiało do obejścia. Tuż przy domu stała obora, a w jej otwartych drzwiach zobaczyłam dziewczynę dojącą krowę. Jej czarne, lśniące warkocze opadały na plecy, a spod kwiecistej, zakasanej spódnicy widać było szczupłe, opalone nogi i bose stopy. Młoda góralka odwróciła się i obdarzyła mnie szczerym uśmiechem.

– Po mlykoś przysła? – zagadnęła.

Wzięła ode mnie bańkę i zgrabnym, zdecydowanym ruchem zaczęła ją napełniać mlekiem, nie roniąc ani jednej kropli. Nie mogłam oderwać wzroku od dziewczyny. Była moim przeciwieństwem – wysoka, dobrze zbudowana, z ogorzałą twarzą o mocnych rumieńcach. Po prostu tryskała zdrowiem i energią. Wydawało mi się, że poczuła do mnie sympatię. Była to pierwsza osoba od czasu zakończenia wojny, traktująca mnie nie jak sierotę, ale jak na dziewczynkę, z którą można się zaprzyjaźnić. Hela – bo tak góralka miała na imię – z łatwością dźwignęła ciężką bańkę i zaproponowała, że mnie odprowadzi. Przez te kilka minut opowiadała o życiu na wsi, a ja wsłuchiwałam się w jej dziwną, śpiewną mowę. To nic, że połowy słów nie rozumiałam. Najważniejsze, że ktoś mnie uznał za osobę godną rozmowy. Pożegnałyśmy się przed moją kwaterą, a Hela obiecała, że w niedzielę weźmie mnie ze sobą na Rusinową Polanę, na mszę do małego kościółka. Bałam się, czy pani Kasia wyrazi zgodę na tak daleką wyprawę, ale na szczęście nie oponowała.

„Wiem, że będziesz w dobrych rękach. Rodzice Heli to zacni ludzie” – dodała mi otuchy.

Już w sobotę gorączkowo przeszukałam swoje rzeczy. Pragnęłam ubrać się jak najpiękniej, aby ludzie nie poznali, że jestem sierotą. Nie chciałam, aby litowali się nade mną. Niestety, nie miałam ani jednej ładnej sukienki. Pomogły mi koleżanki z grupy – jedna pożyczyła swoją granatową spódniczkę, druga białą bluzkę z koronkowym kołnierzykiem, a trzecia szeroką wstążkę. Jakże dumna byłam ze swojego wyglądu, kiedy wczesnym rankiem szłam w kierunku gospodarstwa sąsiadów!

Przed domem stał już wóz zaprzężony w parę silnych, gniadych koni, ozdobionych kolorową uprzężą. Na przedniej ławeczce siedział rosły góral w nałożonym na białą koszulę haftowanym serdaku, a obok niego zajęła miejsce tęgawa kobieta w kolorowej chustce, marszczonej kwiecistej spódnicy, ze sznurem korali na opalonej szyi. Z chaty wybiegła Hela, tak pięknie ubrana, że aż otworzyłam szeroko usta z podziwu. Jak nędznie wyglądała moja spódniczka i bluzka przy jej suto marszczonej spódnicy pokrytej różowymi piwoniami, zielonym gorsecie haftowanym w kolorowe kwiaty, czerwonych koralach na szyi i skórzanych, ozdobnych kierpcach.

– O, Michasia, jezdeś! – zakrzyknęła radośnie.

Złapała mnie za rękę, pociągnęła w kierunku wozu, podsadziła i ani się obejrzałam, a już siedziałam koło jej rodziców. Tak jak ich córka, potraktowali mnie z wielką życzliwością i poczułam się jakbym od urodzenia należała do ich rodziny. W czasie drogi, wciśnięta między dwie góralki, rozglądałam się ciekawie. Szybko zjechaliśmy z głównej drogi, wóz wtoczył się na leśną, pnącą się pod górę ścieżkę. Po raz pierwszy znalazłam się w tak głębokim, ciemnym lesie. Potężne świerki dotykały nas swoimi gałązkami, a mnie wydawało się, że bacznie się nam przypatrują.

„Przyjechałaś do nas Michasiu, do naszej spokojnej krainy. Zostań z nami, tu już nic złego cię nie spotka” – zdawały się przemawiać.

Wpatrywałam się w gęstwinę lasu, pełna nadziei, że zobaczę jakąś baśniową postać, może dobrą wróżkę? Nagle pojaśniało, las zrzedniał i ukazała się kwiecista łąka. Jej wyglądu nie da się opisać! Tego bogactwa traw przetkanych różnokolorowymi kwiatami, których nazw nie znałam. Tylko wielkie, fioletowe dzwonki kołyszące się na delikatnych łodyżkach były mi znajome z wycieczek poza miasto, jakie odbywałam jeszcze z rodzicami.

Po przejażdżce wozem czekała na nas wspinaczka. Byłam słaba i ciężko mi było dotrzymać kroku góralskiej rodzinie. Poczerwieniałam z wysiłku i coraz częściej łapałam oddech. Ojciec Heli uśmiechnął się do mnie i ujął moją rękę. W tym momencie z całą siłą odczułam tęsknotę za ojcem, z którym tak często chodziłam na spacery. Wszyscy zwolnili tempo i szliśmy poprzez tatrzańskie hale, mając przed sobą zapierające dech widoki na górskie szczyty. Do Rusinowej Polany podążały tutejsze rodziny, grupa żołnierzy i kilku turystów. Mały, drewniany kościółek, cel naszej podróży, był widoczny w oddali. Wydawał mi się jak dziecinna zabawka w porównaniu z wielkimi, murowanymi warszawskimi świątyniami. Gdy stanęliśmy w jego progu, przypomniał mi się inny kościół i inna msza – ostatnia przed wybuchem wojny. Dzień był tak samo słoneczny i upalny. Ubrana w białą muślinową sukienkę siedziałam obok równie odświętnie ubranych rodziców. Po kościele mieliśmy udać się do cioci i nie mogłam doczekać się spotkania z kuzynkami. Msza dłużyła się w nieskończoność, wierciłam się zniecierpliwiona, aż mama upomniała mnie surowym spojrzeniem. Gdy z mrocznego kościoła mogliśmy wreszcie wyjść na zewnątrz, poczułam się tak niezmiernie szczęśliwa! Przede mną był cały dzień pełen zabaw i pysznego jedzenia. Tymczasem dorosłym się nie spieszyło. Przystawali w małych grupkach i słowo „wojna” powtarzało się w niemal każdym zdaniu. Cóż mogło mnie ono wtedy obchodzić?

Pachnące drewnem jasne wnętrze zapełniło się po brzegi i po rozpoczęciu mszy zabrzmiał chór wysokich, silnych kobiecych głosów zmieszany z niskimi, równie mocnymi, męskimi. Nie słuchałam kazania i nie przeżywałam liturgii. Siedziałam na drewnianej ławie wpatrzona w barwny tłum, mając jeszcze przed oczami widoki z porannej wspinaczki. Po raz kolejny ogarnęłam ludzi wzrokiem. Wszyscy górale byli ubrani w swoje odświętne stroje, a biel ich białych koszul kontrastował z opalenizną szyi i twarzy. Wiele z nich było pokrytych zmarszczkami, nawet u stosunkowo młodych ludzi. Stanowili zwartą grupę odrębnych ode mnie istot. Zapragnęłam nagle do nich należeć, być ubrana tak jak oni, mówić ich językiem, mieszkać w drewnianym domku i codziennie, tak jak Hela, doić krowę. Dołączyłam swój głos do pozostałych. Ku mojemu zaskoczeniu zabrzmiał czysto i wysoko, jak u innych dziewcząt w kościele. Hela spojrzała na mnie z podziwem.

– Piyknie spiywos, Michasia – szepnęła mi do ucha.

Michalina uśmiechnęła się łagodnie do wspomnień, tak rzadko dla niej miłych. Szybko jednak przybrała swój zwykły, cierpiętniczy wyraz twarzy i wróciła do opowieści.

Po mszy rodzice Heli rozsiedli się na trawie i wyciągnęli poczęstunek – bardzo skromny, złożony z moskolików – tak górale nazywali podpłomyki zrobione z mąki, ziemniaków i mleka – ale tutaj wszystko mi smakowało. Jadłam razem z nimi i coraz więcej rozumiałam ich mowę. Nawet powiedziałam w gwarze kilka słów.

– Teros ześ prowdziwo górolka – śmiali się ze mnie, ale życzliwie.

Czułam, że są ze mnie dumni. Po jedzeniu położyliśmy się wszyscy na trawie. Nagle poczułam, że ktoś nam się przygląda. Uniosłam się i dostrzegłam młodego chłopaka wpatrzonego w Helę jak w obraz. Ona też go zauważyła i obdarzyła szerokim uśmiechem.

– Hej, piękna góralko, mogę zrobić ci zdjęcie?

– Tak, ale z Michasiom – Hela objęła mnie w pół.

Widziałam niezadowoloną minę chłopca, ale nie miał wyboru i zrobił nam kilka ujęć. Do wszystkich pozowałyśmy obie, ciasno objęte – moja przyjaciółka radosna, a ja zawstydzona i nieśmiała. Fotograf zapisał adres Heli i obiecał przysłać odbitki.

Pełna wrażeń wróciłam na kwaterę i czekałam na następne dni, które miały mi przynieść spotkania z młodą góralką. Po dwóch miesiącach w niczym nie przypominałam zabiedzonej sieroty. Nabrałam ciała, rumieńców, moje włosy urosły i zgęstniały, zaczęłam dostawać komplementy od chłopaków, a co najważniejsze – zostałam wyleczona. Z Helą i jej rodziną bardzo się zaprzyjaźniłam. Opowiedziałam im o moich rodzicach, o wojnie i powstaniu oraz o tym, co się stało na małym podwórku koło naszej kamienicy. Wszyscy troje rozpłakali się, a potem każde z osobna mocno mnie przytuliło.

– Ostoń u nos. Jak jus podrośnies, wrócis sie do nos, to ci nondziemy jakom robote, a pote cie wydomy za jakiego dobrego chłopa – zaproponowała matka Heli, ocierając łzy wierzchem dłoni.

Nie była to chwilowa obietnica i przed moim wyjazdem ustaliliśmy szczegółowy plan mojego osiedlenia się na stałe w górach. Kiedy znalazłam się z powrotem w Warszawie, pobyt w Poroninie wydawał mi się snem. Na nowo musiałam przyzwyczaić się do sierocińca, ale myśli o planowanym wyjeździe pomagały w przetrwaniu.

*

Minęły cztery lata, w czasie których ani razu nie pojechałam w góry. Za to codziennie pisałam listy do Heli i raz w tygodniu wysyłałam je w grubych kopertach. Starałam się w nich używać jak najwięcej gwary i dostawałam je z powrotem, poprawione przez Helę. Moja nowa przyjaciółka stała się dla mnie całą rodziną. Myślałam o niej bez ustanku i w wyobraźni wykreowałam ją niemal na świętą. Byłam przekonana, że jestem dla Heli tak samo ważna jak ona dla mnie.

Dzień moich osiemnastych urodzin był równocześnie dniem rozstania się z Domem Dziecka. Znalazłam pracę jako zwykła robotnica na taśmie w fabryce w Ursusie, wynajęłam z dwiema koleżankami mały pokoik i odkładałam wszystkie pieniądze na osiedlenie się w Poroninie. Byłam już spakowana i liczyłam dni do wyjazdu. Aż tu jak grom z jasnego nieba – dostałam zaproszenie na ślub Heli z niejakim Bartkiem. Byłam tą wiadomością wstrząśnięta. Hela nic mi o narzeczonym nie wspominała i to najbardziej mnie zabolało. Chciałam mieć przyjaciółkę na wyłączność, a tutaj pojawia się nagle ktoś, kto mi ją odbiera. Początkowo byłam tak wzburzona, że chciałam odrzucić zaproszenie. W końcu postanowiłam pojechać, chociaż wahałam się do ostatniej chwili. Nawet kupno nowej sukienki nie zmieniło mojego ponurego nastroju. Gdy stanęłam przed tak dobrze mi znanym domem, rozpłakałam się.

„On miał być mój, a teraz Hela się z niego wyprowadza i już tutaj dla mnie nie ma miejsca” – myślałam z goryczą.

W środku zastałam przyjaciółkę już ubraną do ślubu, czekającą na pana młodego. Na mój widok pisnęła radośnie, podbiegła do mnie i porwała w objęcia. Nawet tak gorące przywitanie nie rozproszyło mojego niepokoju. Chłodno odwzajemniłam jej uściski, ale Hela tego nie spostrzegła, prawdopodobnie pochłonięta przygotowaniami. Zauważyłam w jej zachowaniu sztuczność. Jej uśmiech – zawsze szczery i piękny, który do tej pory tak mnie zachwycał – wydał mi się nagle obłudny. Okrzyki, podskoki radości były tak udawane, że czułam się jak na kiepskim przedstawieniu teatralnym. Inni chyba tego nie widzieli, może dobrze nie znali prawdziwej Heli?

– A jak ci się podobał pan młody?

– Bardzo. Był naturalny, spokojny. Przywitał się ze mną serdecznie. Widać było, że jest w Heli zakochany. Cały czas był w nią wpatrzony, a ona zachowywała się tak, jakby kogoś szukała. Ślub i wesele były przepiękne, ale nie czułam wzruszenia. Z niepokojem, badawczo przyglądałam się mojej przyjaciółce. Właściwie nie było czasu, aby poważnie porozmawiać na temat moich przenosin w góry. W końcu zrezygnowałam z poruszania tego tematu. Postanowiłam poczekać na następną okazję.

– Dobrze się bawiłaś na weselu?

– I tak, i nie. Tańcowałam z góralami i nie przypuszczałam, że poczuję się w tańcu tak swobodnie. Podobnie jak ze śpiewaniem – Michalina nieoczekiwanie roześmiała się.