Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy - Paweł Reszka - ebook

Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy ebook

Paweł Reszka

4,5

Opis

W poprzedniej, głośnej książce „Mali bogowie” (nominacja do nagrody Bestseller Empiku) autor zatrudnił się w szpitalu jako sanitariusz. Tym razem jeździł z pogotowiem do dramatycznych przypadków i brał udział w dyżurze na SOR. Po rozmowach z dziesiątkami lekarzy i ratowników medycznych nie można mieć wątpliwości: polski system opieki medycznej to katastrofa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 267

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (1204 oceny)
755
339
98
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lozinska-kamila

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmująca, prawdziwa, dobrze napisana
10
curlyigu

Dobrze spędzony czas

Czytało mi się ją zdecydowanie lepiej niż pierwszą część. Książka mocna i oczywiście potrzebna, ale momentami miałam wrażenie, że całe to ubolewanie nad długimi godzinami spędzanymi w pracy jest trochę męczące dla czytelnika. Zrozumiałam przekaz, nie trzeba na każdej stronie podkreślać tego samego innymi słowami ;)
nikka9993

Nie oderwiesz się od lektury

Obowiązkowa lektura każdego mieszkańca naszego pięknego kraju nad Wisłą.
10
Isona83

Nie oderwiesz się od lektury

każdy Polak powinien tę książkę przeczytać... niezwykła, brutalna, prawdziwa...
10
ajcyrta

Dobrze spędzony czas

Nie dałam 5, ponieważ nic odkrywczego autor tutaj nie napisał, czego bym już nie znała. Jednak pozycję samą w sobie uważam, za bardzo ważną, którą każdy powinien przeczytać, tym bardziej, że czyta się ją szybko i momentami nie idzie się od niej oderwać.
00

Popularność




Copyright © Paweł Reszka, Czerwone i Czarne

Projekt okładki FRYCZ I WICHA

Korekta Agnieszka Gzylewska

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. k. ul. Walecznych 39/5 03-916 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl

ISBN 978-83-7700-319-0

Warszawa 2018

* * *

Mieliśmy ratować życie. Tymczasem wyrzuty sumienia nakazują nam poprawiać niedorozwinięty system. Poprawiamy, jak potrafimy. Samotnym starszym paniom, które notorycznie wzywają pogotowie, dajemy chwilę ciepła i rozmowy. Nigdy ich nie straszymy tym, że następnym razem wezwiemy policję i każemy wystawiać mandat za „nieuzasadnione wezwanie”.

Działamy znacznie subtelniej. „Naszym” babciom aplikujemy hydroksyzynę na uspokojenie i sen wraz z furosemidem na sikanie. Babcie zasypiają pięknie. Śnią przez wiele godzin. Ich pokryte zmarszczkami, zmęczone ciała odpoczywają od smutnej codzienności. W końcu się budzą. Są całe obsikane. Przez cały dzień będą miały robotę: zdjąć pościel, uprać, założyć nową, potem suszenie, prasowanie. Wymęczą się, zapomną o samotności, nie zadzwonią na pogotowie. A my będziemy mogli zająć się ratowaniem życia.

Fragment rozmowy z ratownikiem medycznym

Wstęp

Po napisaniu książki Mali bogowie. O znieczulicy polskich lekarzy i po moich tekstach publikowanych w gazetach zacząłem dostawać listy. Pisali lekarze, ratownicy, pielęgniarki. To te listy sprawiły, że zacząłem jeździć z pogotowiem ratunkowym. Uważałem, że historia o chorobie polskiej ochrony zdrowia jest ciągle do opowiedzenia.

Lekarze przebrali mnie w biały fartuch i wpuścili na szpitalny oddział ratunkowy. Ratownicy zaufali, że ich nie wydam. Dali mi pomarańczowe ciuchy. Przyjęli do zespołu.

Wchodziłem do domów i mieszkań. Starsi ludzie, zapomniani przez dzieci i wnuki, umierali na moich oczach w pustych czterech ścianach. Albo wśród rodziny, która zdążyła ich znienawidzić.

Bliscy wcale nie kryli, że zrobią wszystko, by się pozbyć kłopotliwego balastu. Bo idą święta i przydałoby się miejsce do spania dla gości. Albo chcemy jechać na wycieczkę do Grecji i trzeba szybko „sprzedać” swojego staruszka. Prosili nas wprost:

– Weźcie babcię.

– Ale babcia umiera, może lepiej, by odeszła w gronie rodziny.

To ich irytowało:

– Ależ zabierzcie ją do szpitala! Płacimy składki, wymagamy!

Jeździliśmy do pensjonariuszy domów opieki społecznej – cuchnęli kałem i uryną. Dla obsługi byli tylko zajętym łóżkiem. Dla rodzin wyrzutem sumienia, przytłumionym comiesięczną wpłatą.

Widziałem ludzi, którzy zupełnie wymknęli się systemowi: niepełnosprawni umysłowo, biedni, nękani chorobą alkoholową. Mieszkali w nieogrzewanych szopach, spali na klepisku. Nie przypuszczałem, że w Polsce jest tyle brudu, nędzy, robaków.

Udary, zatrzymania krążenia, wypadki drogowe. Z zespołem zbieraliśmy z ulicy pijaków w delirce, narkomanów na głodzie. Niektórzy byli agresywni, chcieli bić nas albo swoją rodzinę. Niektórzy potem bardzo tego żałowali.

W naszym ambulansie nie zawsze byliśmy aniołami. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Wiem, że tak było.

Ratowaliśmy życie, pocieszaliśmy bliskich. Patrzyliśmy na śmierć, której nie mogliśmy zapobiec.

Mogłem zobaczyć, na co choruje nasze społeczeństwo i na co choruje system, który ma leczyć.

Na książkę składają się notatki z moich dyżurów w karetce. Opowieści o tym, co widziałem na szpitalnych oddziałach ratunkowych. Zapiski rozmów z ratownikami medycznymi i lekarzami – od początkujących rezydentów do doświadczonych ordynatorów. Opisuję też to, co usłyszałem, gdy jako reporter towarzyszyłem młodym lekarzom w czasie protestu głodowego.

Opowieść jest kontynuacją Małych bogów. Tamta była „o znieczulicy” lekarzy. Wówczas, żeby zrozumieć, skąd się ona bierze, zatrudniłem się w jednym z dużych polskich szpitali na posadzie sanitariusza. Chciałem poczuć działanie systemu na własnej skórze. Zdarzyło się to zaskakująco szybko.

„Toczę wózek, ledwie idzie, bo opony prawie bez powietrza – zanotowałem w dzienniku sanitariusza. – Pacjent coś do mnie mówi, ale już nie słyszę co. Boli mnie krzyż. Zastanawiam się, kiedy minie mi empatia. To znaczy, kiedy zrobię coś takiego, czego nie zrobiłbym wcześniej. Coś takiego, za co będzie mi wstyd. Kiedy przyjdzie ten moment, że stanę się częścią systemu.

– Chodź!

– Co?

– Chodź, pomóż nam.

– Ja?

– No, k… ty!

Nie chce mi się, boli mnie krzyż. Ale M. i K. stoją we dwóch przed rezonansem. Nie wypada ich olać.

– Poczeka pan chwilę? Pomogę kolegom – nie pytam, ale oświadczam pacjentowi.

Kiwa głową na „tak”, w sumie chyba nie ma wyjścia. Co on może? Powie, że się nie zgadza? Podchodzę do chłopaków. Na łóżku mają pacjenta. Starszy gość. Podbite oko, siny bok, jęczy z bólu.

Widać, że z wypadku.

– Co mu?

– Co mnie to obchodzi. Lepiej zobacz, jaki wielki. – Odsłania kołdrę. Pod kołdrą wielki brzuch. Całość dobrze ponad 150 kilogramów. Trzeba go przenieść, położyć na aparacie do rezonansu.

– Kloc!

– Było się tak obżerać?

– Nie słyszy!

– Bo zamiast słuchać się obżerał.

– Jezu, nie damy rady!

– Jakoś musimy.

– We trzech takiego słonia. Nie damy rady. Słoniu!!!

– Jak go przeniesiemy?

– Na prześcieradle.

– Pomoże pan?

Technik lituje się i pomaga.

– Raz, dwa, trzy!

– Aaaaaaa!

Pacjent ożywa. Krzyczy. Głowa mu wpada między łóżko a leżankę tomografu.

– Jeszcze trochę! – Dopychamy jak możemy – kolana, brzuchy, łokcie.

– Aaaaaaa!

– Nie krzycz, człowieku!

– Dobra.

Wychodzimy. Czekamy. Technik woła. Wchodzimy.

– No to przerzucamy.

– No.

– Na trzy?

– Kurwa, kręgosłup mi pęknie.

– Kurwa mać.

– Raz… dwa… trzy…

– Aaaaaaa!

– Nie krzycz!

– Ja pierdolę.

– Trzymaj głowę.

– Aaaaaaa!

– Podnieś barierkę.

– Aaaaaaa!

– Nie, nie, została ręka!

– Co?

– Miażdżysz mu rękę!

– Aaa, rączka została, no dobra, jest!

– Ja pierdolę.

– No!

– Cały jestem mokry.

Patrzymy po sobie. M. podchodzi do pacjenta. Głaszcze po głowie, poprawia mu kołdrę jak dziecku, pod samą szyjkę. Delikatnie klepie po policzku.

– I co, pączusiu?

Wybuchamy śmiechem. Wszyscy. Nie potrafię się powstrzymać”.

W tym miejscu skończyła się książka o „Małych bogach” i był to też początek zbierania materiałów do kolejnej reporterskiej historii.

Tym razem chciałem zobaczyć, jak to jest, gdy o losie człowieka decydują sekundy. Jakie to uczucie zawrócić kogoś z drogi na tamten świat? Jak to jest ponieść porażkę? Czy twarze ludzi, których nie udało się uratować, śnią się? Czy idą z nami do domu? Czy można się do nich „przyzwyczaić”?

Chciałem „zajrzeć do sklepu ze śmiercią”. Odpowiedzieć na pytanie, po co oni to robią. Przecież w pogotowiu czy na SOR-ze płacą psie pieniądze. Zastanowić się, jak taka praca zmienia człowieka. I jak wygląda świat przez okna ambulansu.

Wiedziałem, że tym razem będzie inaczej, trudniej. W szpitalu mogłem zatrudnić się, przychodząc z ulicy, powołując się na ogłoszenie. Budowanie nowej tożsamości nie wymagało żadnych szalbierstw, które mogłyby mnie narazić na przykład na konflikt z prawem. Tym razem sytuacja była inna. Nie mogłem zatrudnić się w pogotowiu. Żeby tu pracować, trzeba być lekarzem albo ratownikiem medycznym (co wymaga trzech lat studiów medycznych), albo sprawdzonym kierowcą.

Bez fałszerstwa nie mógłbym więc dostać się do tej pracy. Zrobiłem inaczej. Dotarłem do ratowników medycznych, których poprosiłem, by przyjęli mnie do zespołu. Obiecałem im anonimowość w zamian za to, że będę mógł patrzeć na ich pracę z bliska, pomagać im.

Zgodzili się. Atutem, który przemówił za mną, byli Mali bogowie. Książka w sumie brutalna, ale prawdziwa.

I tak wraz z zespołem jeździliśmy ratować ludzi.

Chyba tylko reporter ma takie możliwości. Fachowo ten gatunek dziennikarski nazywa się reportażem wcieleniowym. Ma długie tradycje. W Polsce kiedyś Janusz Rolicki zatrudniał się na budowach, w Niemczech Günter Wallraff był alkoholikiem i gastarbeiterem. John Howard Griffin, by w 1959 roku napisać książkę Czarny jak ja, zmienił farmakologicznie kolor skóry i ruszył w podróż przez Amerykę.

Dla mnie to było reporterskie wyzwanie. Ale koledzy z zespołu ratowniczego ryzykowali bardzo dużo. Gdyby ktoś się dowiedział, że byłem z nimi, straciliby robotę. Dziękuję im za zaufanie, za odwagę i za to, że nie udawali. Dzięki zespołowi mogłem poczuć pod własnymi rękami, jak cienka jest granica między życiem a śmiercią.

Żeby ochronić mój zespół, musiałem zmienić imiona bohaterów i wiele szczegółów. Ale wszystko, co opisałem, zdarzyło się naprawdę.

CZĘŚĆ I  

Rozdział I  

* * *

Każdy ambulans „operuje” w swoim rejonie. Po jakimś czasie w głowach ratowników tworzy się szczególna mapa. Tu mieszka „pacjent onkologiczny”. W tym domu jest przemoc…

Mówi Marcin, ratownik: – A tu na zakręcie, pamiętacie?

Trudno nie pamiętać. Volkswagen passat (kierowca lat 21), jadąc z nadmierną prędkością („Leciał stówą, nie ma bata”), uderzył w kierującego motorynką (chłopiec lat 14).

Marcin: – I tak go rąbnął, że chłopiec głową wpadł w dach auta. I jakoś tak, że dach mu tę głowę odciął. Policja. Pogotowie. Ale wiele się nie narobi. Można było pozbierać ciało tego dzieciaka do worka. Bo co więcej?

Chłopiec mieszkał niedaleko tego zakrętu. To będzie… o, ten dom… Wypadek! Wypadek! Wypadek! Ludzie się szybko zorientowali, że to ktoś z ich wsi. My coś tam wypełniamy, gadamy z policją.

Ojciec chłopca jakoś się przemknął, podkradł. Od razu do worka. Rozpina go. Widzi ubranie, widzi, że syn. Bierze ciało tego dzieciaka, idzie z nim do domu. I jeszcze z nim rozmawia:

– Tak, synku, idziemy, synku, do domu, synku…

– Panie, syn zginął!

– Jak zginął? Nic, kurwa, nie zginął, idziemy do domu! Do widzenia.

– Ty, Marcin – przerywam opowieść.

– No?

– Ale on tak z tym ciałem bez głowy łaził?

– Bez głowy, bez nogi i bez ręki. Bo ten passat konkretnie uderzył dzieciaka. Chłopiec leciał razem z motorynką i zrobiła się miazga. Można powiedzieć, że się rozpadł. Powstał problem, bo ten pan nie chciał uwierzyć, że syn nie żyje. Nie chciał też oddać nam jego ciała. Po prostu szedł. A myśmy go przecież nie mogli wypuścić. Bo jak? Odszedł z trupem z miejsca zdarzenia? No, a z drugiej strony, jak tu się bić z ojcem, który właśnie stracił synka. I właśnie od tego zwariował. A na dodatek jest silnym facetem.

No więc najpierw pan tata pobił nas, czyli zespół ratowniczy. Potem wrąbał policjantom. W końcu rzuciliśmy się na niego razem. Oni go trzymali, a ja mu pakowałem w dupę zastrzyki uspokajające. I tak prawie nam zasnął na rękach. Odprowadziliśmy go do domu. A tam matka… Zazwyczaj to się przeciąga na cały dzień. Bo jak ginie dziecko, to my już do wieczora jeździmy do tego domu. Ojciec zwariował – trzeba go wywieźć do psychiatryka. Matka zasłabła – trzeba ratować. Babcia umarła, trzeba obejrzeć, dzwonić po doktora, żeby stwierdził zgon. Nie ma fachowej opieki psychologicznej nad rodzinami ofiar wypadków. No więc jeździmy my i zbieramy ich tak pojedynczo. Bo co możemy? Współczuć? My nie jesteśmy od tego.

– A od czego?

– Mamy założyć wenflony, podać sole, adrenalinę, morfinę. Strzelić defibrylatorem, szybko, profesjonalnie. A potem jechać do następnego klienta, żeby mu uratować życie. Za to nam płacą.

– Jak znosisz takie akcje?

– Chyba jesteś pierwszą osobą, która o to pyta. Systemu to nie interesuje. Ważne, żebyśmy następnego dnia nie spóźnili się do pracy. Więc jakoś sobie radzimy.

– Jak?

– No, każdy sam sobie radzi.

Notatka z ambulansu

Marcin powiedział to nagle i zupełnie do nikogo, w zasadzie wyrzucił w powietrze dwa słowa:

– Będzie żył!

Marcin to nasz szef. Brunet, lekka nadwaga. Ubrany w pomarańczowy kombinezon. Co robi teraz? Klęczy na dywanie, ratuje człowieka. Obok, w kucki, siedzi Rafałek, jasnowłosy, przystojny. Wyrzuca pustą ampułkę po adrenalinie.

Na podłodze pacjent zupełnie bez życia, myślę o nim „Sztywny”. Ręce rozrzucone. Ubrany w granatowe gacie, na których widać powiększającą się plamkę po moczu.

Marcin mówi cicho, głosem zmęczonego człowieka. Po pierwsze, ciągnie kolejny dyżur. Po drugie, ratowanie człowieka to ciężka praca w sensie fizycznym. Stawy bolą od uciskania klatki, kolana od tych przyklęków, kręgosłup od biegania ze sprzętem. Ruchy, słowa, wszystko trzeba ważyć. Jak będziesz rozrzutny, to w końcu padniesz.

Marcin nie pamięta, który to dyżur z rzędu. Od tych dyżurów jest zmarnowany, przez co mruczy pod nosem, bo zazwyczaj brzmi dźwięcznie, donośnie, trochę teatralnie.

– Przepraszam, ale co pan mówi? – To ona, żona „Sztywnego”.

Stoi na schodach w półmroku, zupełnie bez ruchu, jakby była tylko cieniem. Usta jej zadrżały, gdy powtórzyła głośniej: – Pan coś powiedział?

Do Marcina dotarło pytanie i nie przerywając ratowania, przełączył się na tryb donośny, teatralny:

– Że mąż będzie żył! – brzmiał, jakby się chciał tym pochwalić.

Bo przecież zanim nasz ambulans (czyli „kareta”) tu zajechał, zanim zespół wniósł cały sprzęt, to małżonek był zupełnie zimnym trupem. A teraz powoli wracał z zaświatów. I to jest coś!

Ona w milczeniu patrzyła na pole naszej zwycięskiej bitwy. W centralnym punkcie mąż. Rura intubacyjna w przełyku, elektrody od EKG na piersi pokrytej siwym zarostem i więziennymi dziarami. Wokoło: respirator, defibrylator, lucas do mechanicznego uciskania klatki – wszystko rozbebeszone. Trzeci krąg medycznej śmierci.

Jej oczy zrobiły się szklane. Ale po chwili dotarło do jej świadomości znaczenie tego, co mówi Marcin.

– Uratowaliście go?

– No! – Marin był jakby dumny, choć dumy okazywać nie wypada („jesteśmy twardzi!”). To nie kolejna „grypka-anginka”, nie „narkomanka wariatka”, nie „alzheimer-babcia”, którą trzeba wywieźć do szpitala, żeby nie przeszkadzała w świątecznym przyjęciu, jak zjadą się goście z dalszej rodziny.

To było coś realnego. Przywrócenie krążenia, oddechu, czyli zwrócenie życia.

– Co „no”? – zapytała ona – jakie „no”? Kto was prosił? Jak się przewrócił, spadł z tych schodów, to myślałam, że się uwolniłam od tego skurwysyna na zawsze.

Ładowaliśmy pacjenta na nosze. Zaczęła łkać.

Kiedy zabieraliśmy „Sztywnego”, trzeba było jeszcze posprzątać. Bo niezależnie od tego, czy człowiek przeżył, czy nie, zespół ma obowiązek posprzątać.

Zbieraliśmy igły, strzykawki, ampułki po adrenalinie, elektrody, plastry, opakowania po wenflonach – wśród płaczu.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.