Mała towarzyszka i dorośli - Leelo Tungal - ebook + książka

Mała towarzyszka i dorośli ebook

Tungal Leelo

4,1

Opis

Czas stalinowskich represji w Estonii. Do domu zwyczajnej, spokojnej rodziny wkraczają enkawudziści. Mama małej Leelo zostaje aresztowana za rzekomą zdradę radzieckiej ojczyzny. Estończycy, podobnie jak inne narody zniewolone przez ZSRR, wykazali się odpornością na komunistyczną propagandę. Powieść Mała towarzyszka i dorośli to złożony portret czterolatki, która poznaje świat w czasie okrutnego terroru, a mimo to z dziecinnym optymizmem czeka na powrót ukochanej mamy.

„– Enkawude? Robota Ruskich? – zapytałam rzeczowo, choć właściwie nie miałam pojęcia, co te wyrazy znaczą. Po prostu zauważyłam, że kiedy rozmawiano o poważnych sprawach, stwierdzano zwykle: „z enkawude nie ma żartów” albo „ach, to robota Ruskich!”.

– Wiesz co, umówmy się, że nie będziemy więcej używać tych słów, dobrze? – poprosił tata poważnie i posadził mnie na krześle przy biurku. – Szczególnie w obecności obcych. Mogą na nas ściągnąć sporo kłopotów.

– Tej piosenki „Enkawude po lesie” już więcej nie zaśpiewam – obiecałam.

– Oj, do diaska, jeszcze tego by brakowało! Możliwe, że przyjdzie do nas znowu ten pan, który był tu w dniu wywózki… wyjazdu mamy. Nie odzywaj się do niego za dużo, dobrze? Jeśli o coś zapyta, odpowiadaj „tak” albo „nie”, a najlepiej: „Jestem małą dziewczynką, nic nie wiem”. Zgoda?

– Hmm – przytaknęłam znacząco, chociaż to, że nic nie wiem, zabrzmiało jakoś obraźliwie. – Czy mogę powiedzieć: jestem małą towarzyszką, nic nie wiem?

– To jeszcze lepsze! – Tata wyglądał na zachwyconego.

– Towarzyszka brzmi dumnie! Przez duże T!”

Leelo Tungal (ur. 1947) – estońska pisarka, poetka i publicystka. Wydała kilkadziesiąt powieści dla dzieci i młodzieży oraz tomików wierszy, pisała i tłumaczyła (głównie z języków fińskiego i rosyjskiego) przedstawienia kukiełkowe, słuchowiska, libretta operowe, teksty piosenek, zbiory anegdot, podręczniki. Była dyrektorką w Estońskim Państwowym Teatrze Lalek, redaktorką naczelną czasopisma dla dzieci „Hea Laps”, redaktorką działu kultury dziennika „Eesti Maa”. Laureatka wielu nagród w dziedzinie literatury dziecięcej. W 2005 roku została uhonorowana jednym z najwyższych odznaczeń państwowych Republiki Estońskiej – Orderem Białej Gwiazdy IV klasy.

Marta Perlikiewicz (ur. 1976) – germanistka, tłumaczka. Współpracowała z Estońskim Centrum Literatury Dziecięcej przy publikacjach o problematyce praw człowieka, projekcie pisarzy i ilustratorów z krajów bałtyckich. Przełożyła sztukę teatralną Rasy Bugavičute-Pēce Miałam kuzyna na międzynarodowy festiwal teatralny Baltic Transfer* Festival. Tłumaczy opowiadania dla portalu kulturalnego Eesti.pl. Mieszka w Tartu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 251

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
6
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa
01

Popularność




Tytuł oryginału: Seltsimees laps ja suured inimesed

Copyright by @ Leelo Tungal, 2022

Copyright by @ Kolegium Europy Wschodniej im. Jana Nowaka-Jeziorańskiego we Wrocławiu, 2022

Copyright for the Polish translation by @ Marta Perlikiewicz, 2022

Tłumaczenie: Marta Perlikiewicz

Redakcja: Magdalena Jankowska

Korekta: Lilianna Mieszczańska

Skład: Daniel Malak

Projekt okładki: Jakub Kamiński

Redaktorka prowadząca: Ewa Vaičiūnienė

Opracowanie wydania elektronicznego

This book has been supported by the Cultural Endowment of Estonia, Traducta programme

Książka dofinansowana przez Cultural Endowment of Estonia w ramach programu Traducta

ISBN 978-83-7893-280-2

ISBN 978-83-7893-042-6 (EPUB i MOBI)

Grzecznym dzieckiem być

Niektóre dzieci są od urodzenia grzeczne i przykładne. Grzecznemu i przykładnemu dziecku nigdy nie robią się obwarzanki na pończochach, nie rozwiązuje się kokarda we włosach, nie gromadzą się też wałki brudu między palcami nóg. Przykładne dziecko nie zakłada sandałów na opak, nie boi się ciemności, burzy, krowy z kołchozu, mundurowych. Przykładne dziecko nie wybucha śmiechem, gdy je zupę, nie grzebie w misce kaszy ani nie zwleka z pójściem na nocnik do ostatniej chwili. W ogóle nie przydarza mu się nic takiego, co przyniosłoby wstyd czy sprawiło komuś przykrość.

Jak fajnie byłoby być przykładnym dzieckiem!

Gdybym była grzecznym i przykładnym dzieckiem, mama nigdy by mnie nie zostawiła, to pewne. Przecież wystarczająco dużo już mi wybaczyła, ale teraz miarka się przebrała. Mnie ciągle przydarza się coś takiego, o czym grzeczne i przykładne dziecko nie ma zielonego pojęcia.

Gdy pomagam mamie wycierać naczynia, zawsze wymsknie mi się z rąk najelegantsza filiżanka czy najładniejszy talerz – i to właśnie wtedy, gdy wszystkie są już porządnie wymyte, wypłukane i wytarte. Gdy na drodze trafi się choćby jedna, i to malutka kałuża, wejdę w nią. Jeśli w drzwiach pokoju stoją dwie strzelby oraz dwaj mężczyźni w długich płaszczach, potknę się o jeden z ich wysokich butów. Na sto procent wpadnę też w stertę papierów i książek zalegającą na środku pokoju. Mamusi na ten widok łzy cisną się do oczu.

– Proszę gdzieś zamknąć tego bachora! – krzyknął mężczyzna w czarnym skórzanym płaszczu i wskazał na mnie grubym palcem.

Mama wzięła mnie na ręce i przycisnęła do siebie. Jej oczy zaszkliły się łzami, a ja się rozpłakałam. Prawda jest taka, że upadając, uderzyłam się boleśnie w brzuch – o jakiś ostry kant książki – ale ból był do wytrzymania, nawet w połowie nie tak straszny jak wrzask tego wstrętnego człowieka. Bachor to okropne słowo – i oczywiście dotyczyło mnie. Potworność! Dorosłym wszystko wolno: obcy ludzie wyciągają szuflady z naszego biurka i ciskają papiery na ziemię, wyrzucają książki z regałów, a mama nie powie złego słowa, tylko wzdycha. Za to kiedy ja wieczorem zostawię zabawki na podłodze, pozaglądam do szuflad rodziców albo narysuję kilka obrazków w jakiejś nudnej książce, robi się z tego niezły ambaras.

Mężczyzna w czarnym płaszczu stał pewny siebie, z jedną ręką w kieszeni, a drugą wymierzoną we mnie: zabrać mi stąd tego bachora!

– Idź teraz do drugiego pokoju i bądź grzeczna. – Mama obrzuciła obcego pana (przelotnie!) złym spojrzeniem. – Na pewno wszystko będzie dobrze. Czasami zdarzają się nieporozumienia…

Zaprowadziła mnie do sypialni i włączyła lampę. Wiedziała, jak boję się ciemności. Był co prawda dzień, ale w pokoju panował półmrok. Zza firanek zaglądała do okna bezlistna wierzba, czasami płatała figle i przyciskała swoją pomarszczoną twarz całkiem blisko szyby.

– Pooglądaj sobie na razie książki albo ułóż obrazki z klocków – zaproponowała mama i zamknęła za sobą drzwi.

– Podpisać! – usłyszałam zza nich ochrypły głos. – Wpisać też datę: dwunasty kwietnia tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty pierwszy!

Dziwne: mama posłusznie wykonywała polecenia tego wstrętnego mężczyzny, a mnie zostawiła samą i smutną w sypialni. Poważna sprawa. Muszę ze wszystkich sił postarać się być grzecznym dzieckiem.

No bo kto chciałby być niegrzeczny? Ja w każdym razie na pewno nie: ciągle próbuję robić wszystko jak należy, w głowie mam wyłącznie dobre zamiary – i jak na złość połowa starań kończy się fiaskiem.

Jeden z moich porannych występków widzieli już wszyscy: całe drzwi między dużym pokojem a kuchnią porysowałam ołówkiem kopiowym w księżniczki. Zrobiłam to, żeby było ładniej, ale powierzchnia drzwi okazała się bardziej chropowata, niż się wydawało, i moje księżniczki przypominały jaskiniowców, a kiedy próbowałam zmyć je szmatką, dodatkowo pogorszyłam sprawę… Drzwi wyglądały, jakby ktoś ochlapał je atramentem i różową kaszą manną. Mama oczywiście się zdenerwowała i krzyczała na mnie długo. Nazwanie moich rysunków drzwiczkami od chlewika nie było jednak z jej strony miłe – bo czy świnie potrafią rysować ołówkiem kopiowym? Jeszcze mocniej mama się zezłościła, gdy zobaczyła, że Sirka i Tuiam powywracały krzesła w sypialni rodziców i stratowały narzutę na łóżku. Całkiem zapomniałam, że w czasie cieczki nie wolno ich razem wpuszczać do jednego pokoju, i kto by przypuszczał, że malutki Tuiam na swoich krzywych nóżkach da radę wskoczyć na łożko!

– Cóż, miejmy nadzieję, że różnica wielkości między ogarem a jamnikiem też zrobi swoje – westchnęła mama, ale było po niej widać, że temat drzwi i psich zalotów wkrótce wróci na forum rodzinne.

A tu masz! Przez wizytę uzbrojonych mężczyzn wyleciały mamie z głowy zarówno kolorowe drzwi, jak i psie zaloty.

Na szafce nocnej leżał stos moich bajek na dobranoc i pudełka klocków. Klockami fajnie jest się bawić, dopóki się nie zrozumie, na czym polega trudność ze złożeniem ich w całość. Początkowo zdarzało się, że na szyję kury trafiała głowa psa, a na zadek krowy puszysty ogon konia. Kiedy po raz pierwszy udało mi się samodzielnie ułożyć psa z dużą głową, poczułam smak zwycięstwa – zupełnie jakbym była grzecznym i przykładnym dzieckiem! Wkrótce się okazało, że gdy przestawimy całe rzędy klocków, nowy obrazek da się ułożyć dwa razy szybciej niż zwykle – kolejne wspaniałe odkrycie. Ale jak długo można układać wciąż te same obrazki… Ciocie[1] ze wsi pewnie by mnie pochwaliły za szybkie ułożenie klocków, ale przeczucie mówiło mi, że mężczyzny w czarnym skrzypiącym płaszczu nic a nic nie obejdzie obrazek z krową czy kogutem. Należało mu w jakiś inny sposób dać do zrozumienia, że na mnie nie woła się „bachor”, a raczej „nasza ptaszynka”, „mały filozof”, „kruszynka” czy „wyjątkowo bystre dziecko”. No cóż, często również „niegrzeczne dziecko”, ale całkiem innym tonem niż „bachor”. Siedziałam na łóżku mamy i taty, machałam nogami i myślałam, co należałoby zrobić.

Z sąsiedniego pokoju dobiegł mnie gwar rozmowy: obcy mężczyzna mówił głośno i gniewnie, mama odpowiadała spokojnie, tylko trochę wyższym tonem niż zwykle. Mama to przecież nasz sopran i potrafi śpiewać tak jasnym głosem, że można dostać gęsiej skórki. Mnie nigdy nie udaje się wydobyć tak wysokiego głosu.

No tak, piosenką można by okropnemu mężczyźnie dać do zrozumienia, że w tym domu mieszka śpiewająca ptaszynka, a nie żaden bachor! Śpiewanie zawsze poprawia humor dorosłym, a piosenek znałam dużo – nie całkiem od początku do końca, ale pierwsze linijki wszystkich maminych piosenek umiałam na pamięć.

Gdzież ogród mój z wiosny falbanką,

gdzież miły mój, kwitnąca jabłonko?

Przyjacielu, ja czuję.

To mnie wyglądasz porą wiosenną!

– zaśpiewałam na początek. To piękna i smutna pieśń, nastraja melancholijnie. Piosenki taty[2] były o wiele weselsze. Na przykład ta:

Szampana piłem jak wodę,

Na kolanach miałem dziewoję.

Albo inna:

Zassyczał nam kiedyś samowaar,

Pamiętasz, ma piękna królowoo?

Nataaszo, Nataaszo, daleko tak rzucił cię los!

Fragment z „Nataaaaaszą” podobał mi się najbardziej i fajnie śpiewało się go na całe gardło.

Drzwi otworzyły się z hukiem, aż klamka trzasnęła o ścianę. Mężczyzna w czarnym płaszczu przyskoczył do mnie, złapał za ramiona i potrząsnął tak mocno, że i z oczu, i z nosa popłynęły mi łzy.

– Cholerny bachorze! Jeśli się nie zamkniesz, ciebie też zabierzemy! Cholerny dzieciak kułaków! – krzyczał, a ja spostrzegłam, że wszystkie zęby ma zepsute. Czarny płaszcz skrzypiał i potwornie śmierdział. Ten człowiek był po prostu okropny, jak Śmierć na obrazku w książce Słowik, a najstraszniejsze było to, że gdy mnie puścił, zawołał w stronę drugiego pokoju coś PO ROSYJSKU! To koniec! To oznaczało wyłącznie kłopoty, w dodatku najgorsze! Nie zrozumiałam oczywiście nic z tego, co mówił, ale dobrze znałam brzmienie języka rosyjskiego: rozmawiali w nim panowie, którzy zabrali babcię Mari… Zdarzyło się to, co prawda, dawno temu, nie pamiętałam już ani babci, ani twarzy tych mężczyzn, ale kojarzyłam brzmienie języka. Tamci czarni panowie często prześladowali mnie w snach – za każdym razem wywoływało to napady lęku, pomagało jedynie schronienie się w łóżku między mamą i tatą. Dorośli mówili o nich „deportanci”, ale dla mnie byli to czarni panowie – i teraz najwidoczniej znów się tu pojawili! Z daleka wyglądali jak zwykli ludzie ze strzelbami – podobni do kolegów taty, myśliwych, ale po chwili stawało się jasne, że chodzi o czarnych panów.

Wcale nie zamierzałam krzyczeć, daję słowo! Chciałam dokądś uciec – z tego łóżka, z tego pokoju, z tego świata, w którym w każdej chwili mogli się zjawić czarni panowie, zarówno we śnie, jak i na jawie; z tego powytrząsanego ciałka… Dlaczego człowiek nie może zamienić się w głos i odlecieć gdzieś hen?

Obudziłam się w swoim łóżku, z dziwnym smakiem lekarstwa w ustach. Obok na borsuczej skórze leżała wielka walizka, mama akurat skończyła ją pakować. Zły sen minął… i nie minął zarazem, bo z drugiego pokoju wciąż rozlegał się obcy głos. Na szczęście mama była teraz blisko mnie, a i tata w międzyczasie wrócił do domu, więc nie miałam czego się obawiać.

Zaraz też dostałam czyste pończochy i majtki, bo wcześniej jakoś tak zrobiłam siku – przykra sprawa, ale nic na to nie poradzę; co się stało, to się nie odstanie. Tata przyniósł mi z przedpokoju paltko i czapkę, ale mama chciała mnie sama ubrać. Może to już ostatni raz – powiedziała i wyjęła z szafy moją mufkę. Miałyśmy z mamą takie same, pokryte szarym kędzierzawym futerkiem, tylko moja była o wiele mniejsza i bez portmonetki w kieszonce.

– Zupełny nonsens! – rzucił z wściekłością tata. – Z tym służbistą nie da się porozmawiać po ludzku! Ale zobaczysz, że zaszła tu jakaś idiotyczna pomyłka. Jutro będziesz z powrotem w domu.

Mama odpowiedziała mu dopiero wtedy, gdy dotarliśmy na główną szosę. Czekał tam dziwny samochód – wyglądał zupełnie jak ciężarówka, tyle że zamiast naczepy miał jakby ciemnozielony domek.

– Tak, oczywiście to jakiś absurd. – Przyglądała się ciężarówce, pokręciła głową. – Ciężarówka więzienna, kraty w oknach! Nie wiem, z kim mnie pomylono? Jeśli do jutra nie wrócę, zadzwoń w poniedziałek do wydziału oświaty i opowiedz, co się stało.

Czarni panowie spacerowali ze strzelbami na plecach, do nas nie odezwali się ani słowem. Nawet mężczyzna w skórzanym płaszczu nie krzyczał, zaklął tylko cicho pod nosem „chlerra jssna”. Mnóstwo ludzi przyszło pożegnać mamę, przytulaniom i uściskom dłoni nie było końca. Armiidzie, sąsiadce, łzy niczym strumyki ciekły po piegowatych policzkach. Mama odezwała się typowym dla niej, wesołym głosem:

– Nie trzeba płakać, przecież to nie mój pogrzeb! Możliwe, że już jutro pójdziemy do obory z bańkami prosić Klaarę o mleko.

Armiida na to zaczęła głośno szlochać i przestała dopiero, gdy wujek Artur położył jej rękę na ramieniu i ostro ją skarcił:

– Nie rycz, kobito!

Mnie z tatą mama ściskała najdłużej. Potem weszła po żelaznej drabince do drzwi ciężarówki.

– Bądź grzeczna! – zawołała do mnie z góry. – Bądź grzeczna, to mama niedługo wróci! Może jutro, może pojutrze… Pamiętaj, bądź grzeczna i słuchaj taty!

Staliśmy tam jeszcze przez jakiś czas, patrząc za ciężarówką. Słońce zaszło za wysokie drzewa obok szkoły, a w powietrzu unosił się przyjemny zapach benzyny i syropu klonowego.

– Mama zostawiła gotujący się syrop na piecu – przypomniałam sobie.

Tata nie odpowiedział, odwrócił głowę.

No jasne – kto by tam chciał rozmawiać z najgorszym dzieckiem na świecie! Takim, które bazgrze po drzwiach, wpuszcza psy do pokoju, wrzeszczy i na koniec sika w majtki! Dobrze chociaż, że tata nie poszedł razem z czarnymi panami i nie zostawił mnie całkiem samej.

Zastanawiało mnie tylko jedno: skąd czarni panowie wiedzieli, że to właśnie mama ma najgorsze dziecko na świecie? I jak ich powiadomić, że koniec końców – na przykład od jutra – będę już grzeczna i przykładna? Matki grzecznych i przykładnych córek nie porzucają ich, a już na pewno nie odchodzą w towarzystwie czarnych panów…

Bawimy się w panią domu

Dorośli, rzecz jasna, są mądrzy i zręczni. Potrafią czytać książki, grać na instrumentach, kosić trawę, kopać ziemię i rozpalić w piecu. Wiązanie sznurowadeł, a także kokardek na włosach idzie im jak z płatka, tak samo jak zapinanie i rozpinanie guzików, zatrzasków oraz suwaków. Czasami mówią tak zawile, że nie sposób zrozumieć ani zdania, chociaż niby posługują się piękną mową ojczystą. Niektóre z ich słów łatwo zapamiętać – na przykład „aresztować”, „enkawude” i „amnestia” brzmią dumnie – ale ich nie rozumiem. Lubię wypowiadać te dziwne słowa, czasem mamroczę je pod nosem, a czasem głośno wyśpiewuję. „Enkawude po lesie, po lesie, po lesie. Ja się pytam, co niesie, co niesie, hej!” da się ładnie zaśpiewać na melodię W lesie zielonym[3]. Gdy to odkryłam i zaśpiewałam mamie i tacie, oboje popłakali się ze śmiechu. Był to wesoły śmiech, nie taki obraźliwy, jak wtedy, gdy chodząc do tyłu, wpadłam do balii z praniem w kuchni. Właśnie tak, dorośli niekiedy śmieją się wrednie – nawet kiedy są twoimi rodzicami i nazywają cię swoim słoneczkiem. Spróbuj sam, jak to jest być słoneczkiem i leżeć na płask w mydlanej wodzie pośród wielkich, mokrych i pomiętych prześcieradeł! W pierwszej chwili też się roześmiałam – nie wiem dlaczego, chyba przez grzeczność, ale potem mydło zaczęło szczypać mnie w oczy i zebrało mi się na płacz…

Brr, chlupnięcie w balię jest okropnym wspomnieniem. Na myśl przyszło mi dlatego, że kiedy wróciliśmy do domu po odprowadzeniu mamy, zastaliśmy podłogę w kuchni tak samo mokrą, jak owej zimy, kiedy tata wydobył mnie z balii – tyle że o wiele brudniejszą. Pomiędzy dużymi błotnistymi śladami butów było mnóstwo odcisków psich łap… Sirka i Tuiam wróciły z miłosnych harców na dworze i baraszkowały teraz w dużym pokoju.

– Do diabła, tego jeszcze brakowało! – Tata odciągnął Tuiama od Sirki, a potem zaprowadził go do zimnego pokoju.

– No dobrze, córciu – powiedział poważnie i położył mi rękę na ramieniu. – Dopóki mama nie wróci, przyjdzie nam tu pobawić się z tobą w panią domu. Spróbujmy do jutra zaprowadzić wszędzie porządek, zgoda?

Przede wszystkim umyliśmy razem podłogę w kuchni, potem ustawiliśmy książki na regale i powkładaliśmy papiery do szuflad biurka w dużym pokoju. Komoda w zimnym pokoju zapewne też wymagała posprzątania – właśnie z niej pan w czarnym płaszczu powyrzucał wszystkie prześcieradła i obrusy – ale tata uważał, że to może poczekać, i położył całą tę stertę na stole, żeby Tuiam niczego nie ściągnął ani nie podarł.

W zimnym pokoju mama trzyma naczynia i ubrania, których za często nie używamy. Nie ma w nim pieca, dlatego nie da się tam mieszkać w zimie.

Właściwie to we wszystkich pokojach jest chłodno i bez wełnianych skarpet można chodzić tylko w lecie. W kuchni przez cały dzień bucha ogień w piecu – tam rzeczywiście można by zdjąć skarpety, ale komu się chce z nimi ciągle cackać! Długie pasiaste dywaniki biegną przez kuchnię i duży pokój, w sypialni zaś mamy przy łóżkach borsucze skóry – trofea łowieckie taty i Tuiama. Szczególnie ciągnie chłodem od okien – w zabawie udaję, że to daleka Północ. Jesienią zakładane są co prawda okna dwuszybowe, mama zatyka wszystkie szpary watą i dodatkowo zakleja je taśmami z papieru, ale gdy przyłoży się tam dłoń, czuć, jak dmucha wiatr.

Jeszcze zimniej jest w wychodku, ale z niego nie korzystam – mam pod łóżkiem nocniczek. Przed wyjściem tam mama zakłada czapkę i szalik, a tata woła po powrocie: „Oto mrozoodporny syn Miczurina, wielkiego radzieckiego hodowcy roślin!” albo „Dzielny indiański orzeł Zimna Pupa przyleciał ze zwiadu!”.

Mama przeważnie odpowiada, że nie może się doczekać, kiedy wszystko będzie znów po staremu i wrócimy do naszego dawnego mieszkania.

Nasze dawne mieszkanie mieści się w budynku szkoły – tam jest ciepło i widno! Piece są białe i lśniące, ściany jasne, okna duże, a wychodek taki porządny, że mogą z niego korzystać nawet dzieci. Szkoda, że nasze mieszkanie zajmuje teraz ciocia Ludmiła. Została dyrektorką zamiast mamy, bo potrafi lepiej kierować szkołą w czystym duchu stalinowskim. To dlatego, że ciocia Ludmiła przyjechała z Syberii – stamtąd, dokąd wywieziono babcię Mari. Podsłuchując raz rozmowę dorosłych, pomyślałam, że gdy babcia Mari wróci kiedyś z Syberii, to może wtedy ona pokieruje szkołą. Powiedziałam o tym mamie, a ona zaśmiała się smutno, że babcia Mari, owszem, wróci, to nie ulega wątpliwości, ale gdzie jej w tym wieku dyrektorować – w chwili deportacji miała osiemdziesiąt lat i problemy ze słuchem, kto wie, czy teraz w ogóle widzi i słyszy… „Babcia i tak jest w dobrej formie, skoro przetrwała długą podróż w wagonie bydlęcym i teraz tam, w kołchozie w Szadrino, radzi sobie z pracą na roli. Napisała o tym w liście!”

Niby sprzątałam, chodząc cały czas za tatą, lecz myślami byłam przy mamie.

– Tato, czy czarni panowie, z którymi odjechała mama, to ci sami, którzy przyszli po babcię Mari?

– Nie, skąd ci to przyszło do głowy? – zdenerwował się tata. – To zupełnie inni panowie! Poza tym mama lada chwila wróci, więc się nie martw, dobrze? Posłuchaj, babcię Mari wywieźli na Syberię, bo miała duże gospodarstwo. Nie tylko ją deportowano. Do zimnego kraju wywieziono wielu Estończyków, wszyscy mieli duże gospodarstwa albo fabryki, albo okazałe domy. W dzisiejszych czasach nie jest to mile widziane, ale nasza mama przez całe życie wyłącznie uczyła dzieci, nie ma ziemi, domów ani żadnych bogactw. Gdy ważni panowie ją zobaczą, zaraz powiedzą: „Przepraszamy, przepraszamy, zaszła jakaś straszna pomyłka! Natychmiast odwieziemy panią do domu”. Mama tu wejdzie i będzie jej smutno, gdy zobaczy taki chaos, istny groch z kapustą.

– Istny groch z kapustą – powtórzyłam za tatą. Brzmiało to nieźle! Zjadłabym trochę grochu i kapusty, kiszki marsza grają.

Tata przypomniał sobie, że od śniadania i on nie miał nic w ustach. Przyniósł z zimnego pokoju dzbanek mleka, odkroił z chleba kilka dużych kromek i posmarował je syropem z rondla na piecu.

– Nie mam zielonego pojęcia, co mama zamierzała zrobić z tym syropem. Jutro sama zobaczy – powiedział, jakby chciał się usprawiedliwić. – Ale trochę chyba możemy uszczknąć w ten ciężki dzień. Grochu ani kapusty przecież nie mamy…

Oboje z tatą jesteśmy ogromnymi łasuchami, tylko że z cukrem teraz jest krucho, dlatego mama gotuje syrop klonowy. Pozyskanie soku klonowego wymagało nieco wysiłku: najpierw wywierciliśmy z tatą otwory w kilku większych klonach, tata wystrugał drewniane kołki z wylotem, a potem wbiliśmy je młotkiem w otwory w drzewach. Wyciął głębokie rowki, którymi sok ściekał do zawieszonych na kołkach puszek po rybach. Każdego popołudnia, po powrocie taty ze szkoły, obchodziliśmy wszystkie drzewa i zlewaliśmy sok z puszek do wiadra. Sok klonowy ma przyjemny smak – trochę podobny do śniegu, lecz słodszy. A kiedy mama gotuje go wiele godzin, cała kuchnia wypełnia się cudownym zapachem – całkiem jakby śnieg stopniał i zakwitły pierwiosnki. To dlatego, że woda paruje, a słodki syrop zostaje w rondlu. Jest go zaledwie trochę na dnie, aż trudno uwierzyć, że z początku cały garnek wypełniony był sokiem po brzegi. Syrop, choć wychodzi go tak niewiele, jest słodki i gęsty niczym miód, tylko dużo jaśniejszy.

– Wolisz kromkę na jedną czy na dwie ręce? – Tata przybrał chytrą minę. – Znasz tę starą anegdotę, jak pan spytał sługę, czy ten wolałby kromkę na jedną czy na dwie ręce? Chciwy sługa odparł, że oczywiście na dwie ręce, taka będzie dwa razy większa! A tu masz! Pan ukroił cieniuuutką kromeczkę, prawie prześwitującą, i powiedział: „Zobacz, to taka kromka chleba, którą trzeba trzymać obiema rękoma, bo inaczej się rozpadnie”. Po czym ukroił sobie grubaśną pajdę. „A to kromka na jedną rękę – można ją trzymać w jednej ręce!”

Trochę mi było szkoda sługi, ale zaśmiałam się wraz z tatą parę razy, cha, cha. Wszystkie kromki, które on ukroił, były solidne, takie na jedną rękę, a syrop zostawił słodki posmak.

Przy tacie było o wiele łatwiej być grzecznym dzieckiem niż przy mamie; mama jak nic już by mnie zbeształa za krople syropu na ceracie, a tata nie zwrócił uwagi ani na krople syropu, ani na krop­­le mleka, które uroniłam na sweter, pijąc mleko, tylko powiedział: „Tę anegdotę opowiedziała mi moja babcia. Znała mnóstwo różnych historyjek”.

– Opowiedz mi jeszcze jakąś historyjkę twojej babci – poprosiłam.

Tata spojrzał jednak na zegar ścienny i się przestraszył.

– Ojej, już dawno powinnaś być w łóżku! Co powie mama, gdy się dowie, że opowiadamy sobie stare historie do późna w nocy?

To typowe dla dorosłych: właśnie wtedy, gdy zaczyna robić się ciekawie, wysyłają cię do łóżka! Pod tym względem tata był tak samo nieugięty jak mama. Na moją prośbę bąknął jedynie:

– Na nic krzyki dzieci i lamenty kobiet, pieniądze przepijem!

Tym razem to ja się wystraszyłam.

– Czy będziesz przepijać pieniądze, gdy pójdę spać?

Tata parsknął śmiechem.

– To też powtarzam po mojej babci. Była córką karczmarza z Rannamõisa, od małego nasłuchała się powiedzonek ludności wiejskiej.

Próbowałam chytrze skierować myśli taty na jego babcię, aby odwlec pójście do łóżka, ale się uparł.

– Umyj ręce i buzię, włóż nocną koszulę. Już nie pamiętasz, że mama kazała ci być grzeczną?

No tak, o czym tu mówić…

Tata pomógł mi włożyć koszulę i zaproponował:

– Jeśli będziesz grzeczna, jutro pojedziemy do Jõgisoo na urodziny dziadka.

– Ale…

– Żadnego ale! – Postawił mnie na łóżku. – Kołdra na uszy, głowa do poduszki i spać!

– Ale czy grzeczne dziecko śpi w walonkach? – zapytałam prędko, żeby nie zdążył mi przerwać.

– A niech to! – Tata spojrzał na moje nogi i się wzdrygnął. – Filce i na to jeszcze półkaloszki! A niech to!

Zdjął mi walonki i położył przy piecu.

– Jutro będą cieplutkie, jak znalazł.

Po całusie na dobranoc poprosił mnie nieco zawstydzony:

– Słuchaj, bądź grzeczna i nie mów mamie o tych walonkach, dobrze?

Pokiwałam głową wspaniałomyślnie. Przy tacie rzeczywiście łatwiej być grzecznym dzieckiem niż przy mamie!

Łąka na suficie

Rankiem niezwykle przyjemnie jest oglądać sufit – za każdym razem pojawia się na nim coś nowego. W naszych chłodnych pokojach są przepiękne sufity, beżowo-brązowo-żółte. Nie ma tam pasków, kropek ani żadnych innych wzorków, po prostu kolory na każdej płycie sufitowej układają się w inny obraz. Bezpośrednio nad moim łóżkiem wisi czworokąt, który składa się z kilku trójkątnych kawałków, a z najbliższego trójkąta, spomiędzy żółtych puszystych chmur, spogląda na mnie twarz dziewczynki w starodawnym kapeluszu z szerokim rondem. Raz jest wesoła, innym razem poważna, a czasami w ogóle jej nie widać – jedynie łuki i kreski. Nad szafą można dojrzeć łąkę we mgle i kilku wysokich ludzi o małych głowach. Mgła jest tam wysoka, niektórym sięga do piersi, innym do pasa. Ze swojego łóżka mama i tata widzą podobny obraz, tylko że tam ludzie stoją nie we mgle, ale w rzece – otaczają ich kręgi wodne, a twarze są bardziej wyraziste. Jeśli przyjrzeć się dłużej twarzom ludzi stojących w rzece, da się w nich rozpoznać czarnoskórych. Jednym z nich mógłby być John, kolega taty z wojska.

Raz opowiedziałam o tym tacie. Na początku się roześmiał, ale zaraz potem stwierdził: „A któż to wie! Te płyty sufitowe są ze sklejki orzechowej i może przywieziono je z Ameryki, i może John spacerował często pod drzewami orzechowymi, z których wykonano sklejkę”.

Tatę zawsze ciekawiło, co porabiają ludzie z sufitu. Mama nigdy nie miała rano czasu, żeby mnie wysłuchać, a wieczorami ja nie miałam ochoty na opowieści o sufitowych obrazach; nachodziło mnie wtedy niepokojące uczucie, że może czarnoskórzy mężczyźni mają zamiar odwiedzić mnie w snach. Ponadto o zmierzchu w rogu za szafą ukazywał się wizerunek diabła z rogami. Gdy światło słoneczne wpadało do pokoju, na płycie w tym miejscu widać było jedynie sęki, wzór słojów drewna, jak mówił tata, ale kiedy zapaliła się lampa, od razu pojawiał się rogacz. Jeszcze tego by brakowało, żebym przed snem o nim wspomniała – wtedy to już ani chybi moc nieczysta skumałaby się z czarnymi panami i dopadła nas wszystkich! Uciekaj, leć ile sił – źli z koszmaru dopadną cię wszędzie. A po przebudzeniu znów masz mokre majtki, fuj, ale wstyd!

Tego ranka twarz dziewczynki w kapeluszu z szerokim rondem była zwyczajna – ani smutna, ani wesoła, raczej skryta i rozmarzona. Rogacz zza szafy zniknął, słońce świeciło prosto na moje łóżko. Z pieca dobiegały trzaskanie polan drewna i szum ognia, noc ze swoimi koszmarami wyniosła się gdzie pieprz rośnie. Łóżko mamy i taty było puste, ale niepościelone.

– Mamo, obudziłam się! Dzień dobry!

Ani widu, ani słychu. Za oknem kapało z dachu, w piecu buzował ogień. Najzwyklejszy poranek pod słońcem, tylko że mama nie wołała z dużego pokoju ani z kuchni: „Chwileczkę, kochanie!” albo „Zaraz, zaraz!”.

– Mamo! Tato!

Wydostałam się spomiędzy szczebelków łóżka i od razu usiad­łam na nocnik.

– Mamo, poproszę papier do pupy!

To nie było w porządku!

– Tato, poproszę bilecik na nocnik!

Nie pozostało mi nic innego, jak pójść do szafki po papier. Podłoga była zimna niczym lód, ale dotarłam do celu bez dotykania jej stopami, skacząc z jednej skóry borsuczej na drugą. Na nocniku dostałam gęsiej skórki na rękach. Dałam susa z powrotem do łóżka i pomyślałam: najważniejsze, żeby nie powrócił sen z czarnymi panami!

W końcu na zewnątrz zaskrzypiały kroki na śniegu, potem trzas­nęły drzwi i z kuchni dobiegł stanowczy głos taty:

– Tuiam, do nogi! Sirka, na legowisko!

– Tato, mamo! – zawołałam. – Tato, mama nie przyniosła mi papieru do pupy!

Dobrze wiedziałam, że nieładnie jest skarżyć, ale co mi pozostało? Przede wszystkim musiałam się dowiedzieć, co zdarzyło się we śnie, a co na jawie. Nie mogłam przecież krzyknąć, że mama została w złym śnie wraz z czarnymi panami… To przecież był mój zły sen i poniekąd MOJA WINA, że on wciąż trwa, chociaż słońce jasno świeci i rogacz zniknął z sufitu. Po cichu miałam nadzieję usłyszeć od taty, że mama poszła do miasta pozałatwiać sprawy albo do cioci Armiidy po mleko od krówki Klaary.

– Dzień dobry, córciu. – Tata wszedł do sypialni z moimi kapciami, zostawiłam je wieczorem w dużym pokoju. – Mama jeszcze nie wróciła, pewnie przyjedzie wieczornym autobusem. Właśnie byłem w szkole zadzwonić i dowiedzieć się czegoś więcej, ale nikt nie odbierał. W końcu dziś niedziela.

Poczułam ukłucie w żołądku: wyglądało na to, że sen dotychczas się nie skończył. Czyli ani do miasta, ani po mleko; mama naprawdę poszła z czarnymi panami, bo byłam niegrzeczna, i to jaka niegrzeczna…

Tata zaczął mnie ubierać i to troszkę poprawiło mi nastrój. Nie wiedział, że pas do pończoch zapina się na guziki z tyłu, dlatego narobił zamieszania z podwiązkami.

– Kobiety to dopiero najrozmaitsze cudactwa noszą od małego! – burknął. – Na co komu takie coś jak ten pas?

– Inaczej pończochy spadną – poinstruowałam go.

Pas do pończoch to moim zdaniem niesamowicie uciążliwa rzecz: chciałabym zobaczyć dziecko z tak długimi rękami, że da radę zapiąć sobie guziki na plecach! Ze sprzączkami też trzeba uważać, aby zapinając pończochę, ścisnąć mocno jej brzeg, a nie udo. Krótko mówiąc, bez pasa nie można obejść się zimą, ale zarazem ta część garderoby nie pozwala poczuć się samodzielną.

– Trzeba ci założyć coś bardziej odświętnego – stwierdził tata. – Dzisiaj przecież wybieramy się na urodziny do dziadka. Oj, przydałaby się teraz pomoc mamy!

Coś bardziej odświętnego? No jasne! Mama pewnie założyłaby mi tę ciemnoniebieską plisowaną spódniczkę i sweterek w takim samym kolorze, ten, na którym wyszyła kilka białych kwiatków… No i grube rajtuzy – bez nich by się nie obyło.

Ale nie jestem przecież małą dzidzią, żebym wypaplała to tacie! Nie – przynajmniej tyle dobrego z nieobecności mamy, że wreszcie sama ubiorę się, jak chcę.

Zaczęliśmy od naciągnięcia na pończochy białych koronkowych podkolanówek z jasnoniebieskimi pomponikami po bokach. Potem znaleźliśmy w szafie jasnożółtą letnią sukienkę z bufiastymi rękawami – także na jej przodzie mama wyszyła kwiatki, takie wesołe czerwone i białe. Tak naprawdę najchętniej włożyłabym białą zwiewną sukienkę całą pokrytą suchymi gałązkami mirtu. Kiedyś, dawno, dawno temu, ochrzczono mnie w niej i wtedy zasłaniała mi stopy, teraz zaś sięgała jedynie do połowy łydki. Tata stwierdził jednak, że w tak cienkiej sukience w kwietniu nie można wybrać się w długą drogę. Miał ochotę wcisnąć mi na sukienkę sweterek, ale to mu się nie udało: zamiast sweterka zażądałam kamizelki w zielono-białe prążki. Na białych prążkach babcia na moją prośbę wydziergała na drutach czerwone wiewiórki, na zielonych zaś białe łosie. Sprawnie zawiesiłam sobie na szyi błyszczące kryształowe koraliki w kształcie kropli i złoty naszyjnik z medalionem; również srebrną broszkę oraz tę z pająkiem zatopionym w bursztynie przypięłam do kamizelki zupełnie sama, ale z zawiązaniem kokard ze wstążek – różowej i w niebiesko-białą kratkę – tata nieźle się namęczył. Miałam jeszcze trzecią wstążkę, czerwoną, lecz nie starczyło już, niestety, włosów, żeby ją zawiązać.

Właściwie chciałam też użyć szminki, puderniczki i maminego barwnika do brwi, ale akurat wtedy, gdy zaczęłam ich szukać w szufladzie szafki nocnej, tata zawołał:

– Słuchaj, jeśli zaraz nie wyjdziemy, z pewnością spóźnimy się na autobus. Włóż szybciutko walonki, a ja w tym czasie napiszę do mamy parę słów i zostawię list na stole, żeby się nie martwiła, gdy wróci przed nami do domu.

Nie pierwszy raz przyszło nam się spieszyć na autobus. Do głównych szos – zarówno tej do Parnawy, jak i do Lihula – mieliśmy taki kawał drogi, że dojście tam zawsze zdawało się trwać cały dzień. Co prawda nigdy nie przeszłam tego odcinka od początku do końca na własnych nogach. Kiedy brakowało mi już sił, tata zwykle brał mnie na barana.

„To, co wół zrobi za jednym zamachem, komarowi zajmie całe życie” – zaśmiewał się tata za każdym razem, gdy mama ponaglała go do wyjścia. „Tysiąc pięćset metrów to mój numer popisowy!”

Mama najwidoczniej specjalizowała się w innym numerze, bo wyruszała ze mną w drogę zawsze przed tatą. Bywało, że tata dopiero się golił, gdy my dwie już wychodziłyśmy pospiesznie z domu. Doganiał nas zwykle w połowie drogi, a czasami dopiero na przystanku, gdy usiadłyśmy na ławce, żeby odpocząć.

Tym razem nie było przynaglania mamy. Zamknęliśmy drzwi, położyliśmy klucze w korytarzu na trzeciej półce szafy i ruszyliśmy ręka w rękę w stronę głównej szosy.

Mały Zatopek i duży Nurmi

Dorośli nie mają zielonego pojęcia o wielu życiowych przyjemnościach. Na przykład o tym, jak fajnie jest się ślizgać na wiejskiej drodze, ani jakie to wspaniałe uczucie wdepnąć nogą, plusk! w świeżą jasnobrązową kałużę powstałą w koleinach. Taka kałuża wcale nie jest głęboka – powyżej półkaloszków woda nie sięga, tylko że trochę pryska. Tata często mi opowiadał, jak z braćmi i kolegami wiosną wbiegali wprost w kałuże, by jak najmocniej opryskać jeden drugiego, ale gdy to ja wejdę z przytupem w zaledwie parę kałuż, denerwuje się na mnie.

Zdaje się, że wszelkie dawne wybryki dzieci są śmieszne, lecz kiedy ja robię te same rzeczy, wychodzi na to, że jestem niegrzeczna…

Wzięłam więc przykładnie tatę za rękę i starałam się chodzić jak dorośli – omijając każdą, nawet najmniejszą kałużę.

– Może coś zaśpiewamy? – zaproponował tata. – Będzie się lepiej szło.

Nie bójcie się, nie jestem zbójnikiem

ani złej sławy aferzystą

– zaczął. To była przezabawna piosenka i ochoczo się dołączyłam:

Jestem gościem bez grosza przy duszy –

Takim biednym jazzowym artystą!

– I co, z piosenką na ustach droga wydaje się o połowę krótsza, nieprawdaż? – zapytał tata, gdy skończyliśmy śpiewać.

Co miałam kłamać: moim zdaniem droga ani trochę się nie skróciła – raczej wydłużyła, bo nogi już mi się porządnie zmęczyły, a nie przeszliśmy jeszcze połowy trasy. Nadal nie było widać końca świata, czyli gospodarstwa Kungla.