Mała Księżniczka - Karolina Lewestam - ebook + książka

Mała Księżniczka ebook

Lewestam Karolina

0,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po co przepisywać Małego Księcia? To piękna książka. Ale oprócz Róży nie ma tu ani jednej postaci kobiecej. Mała Księżniczka powstała w dialogu z książką Saint-Exupéry'ego, jej bohaterką jest dziewczynka, a pilotka, którą ją spotyka, to Amelia Earhart. Nie jest to jednak opowieść napisana tylko z myślą o dziewczynkach, ale dla wszystkich, od lat czterech do… stu czterech. To książka o odkrywaniu najważniejszych wartości w życiu: przyjaźni, szczęścia, wrażliwości, zrozumienia dla innych, zrozumienia dla siebie. Książka, która nie tylko uczy dzieci, jak w przyszłości być mądrymi dorosłymi, lecz także uczy dorosłych, jak stać się mądrzejszymi dorosłymi, dla siebie i dla swoich dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 66

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Karolina Lewestam

Mała Księżniczka

Copyright © by Karolina Lewestam, MMXXI

Wydanie I

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla Matyldy

I

Historia, którą chcę wam opowiedzieć, zaczęła się na wschodnim wybrzeżu Papui-Nowej Gwinei. Siedziałam w gotowym do startu samolocie…

Nie, jednak nie. Tak naprawdę wszystko zaczęło się o wiele wcześniej. W Kansas City, w Missouri. Miałam może pięć lat. Wczesne lato. Wszędzie kwitły jeszcze błyszczące czerwone tulipany. Ptaki ćwierkały jak oszalałe i uczyły latać swoje pisklęta. Jedno z nich miało pecha: zamiast polecieć w górę, spadło prosto do naszego ogrodu.

Wbiegłam do domu.

— Mamo! — zawołałam. — Ptak jest w ogrodzie! Ptak spadł!

Mama składała ścierki kuchenne w równiutką kostkę. Bardzo lubiła składać rzeczy w kostkę, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Westchnęła:

— I?

— Trzeba mu pomóc! Na pewno złamał skrzydło!

— Jeśli złamał skrzydło, to nie można mu już pomóc. A teraz nakryj do stołu, Amelio.

Po obiedzie ptak zniknął.

— Mamo! — zawołałam. — Ptaka już nie ma!

— Może zjadł go lis — powiedziała mama i wyciągnęła z kredensu pościel, żeby poskładać ją w kostkę. Jak widać, miałam powody, by sądzić, że składanie sprawiało jej przyjemność.

A więc do ptaka podszedł lis. Może stał i długo się w niego wpatrywał; może ptak nawet przestał się go bać; w końcu był mały i nie znał się na lisach; może lis go oswoił — a potem zjadł, bez żadnego ostrzeżenia. Inne ptaki za to latały sobie po niebie jakby nigdy nic, a ja leżałam na trawie i się im przyglądałam. Jak to możliwe — myślałam — że te same skrzydła, które tak łatwo złamać, potrafią unieść ptaka wysoko w powietrze, daleko od lisów?

A gdyby skrzydeł nie dało się złamać — pomyślałam — to można by uniknąć każdego lisa. A gdyby skrzydła były zrobione na przykład z drewna albo lepiej — ze stali? Jak wysoko mogłyby unieść ptaka?

A jak wysoko mogłyby unieść… MNIE?

Tego wieczoru wzięłam starą deskę do krojenia i z wielkim trudem przybiłam do niej łopatkę do przewracania kotletów. Moje dzieło wyglądało mniej więcej tak:

Chwyciłam je i pobiegłam do salonu.

— Tato, patrz! — zawołałam.

— Uhm, co to? — zapytał znad gazety ojciec.

— Maszyna, która umie latać — powiedziałam. — Ziuuuu! — Zademonstrowałam możliwości mojego urządzenia, skacząc z nim po kanapie.

Ojciec z cichym syknięciem otworzył butelkę z piwem.

— Bzdura. Maszyny nie latają. Są za ciężkie. Złaź z kanapy.

— Na pewno da się zrobić taką, która lata — powiedziałam. — Wystarczy się uprzeć. I trzeba być sprytnym.

— Najlepiej udowodnisz, że jesteś sprytna, idąc spać — odparł ojciec, a mama dodała znad swojej pościeli:

— I kto wie, może przyśni ci się, że latasz?

— Po co mi sny o lataniu? Wolę latać naprawdę! — Tupnęłam, ale ojciec spojrzał na mnie tak, że chwyciłam swoją maszynę i pobiegłam na górę, gdzie siedziałam na łóżku do północy, nie zamierzając kłaść się spać.

Moja rodzina to banda lisów — mruczałam do siebie.

Mniej więcej rok później powstał pierwszy samolot. Kiedy rano poszłam zabrać gazetę z progu, zobaczyłam na okładce jego zdjęcie. Kiedy ojciec wrócił z pracy, od razu pobiegłam mu je pokazać.

— Widzisz? Zobacz! To maszyna! Maszyna, która umie latać!

Ojciec wzruszył ramionami.

— I co w tym ciekawego? To czysta fizyka.

Lisy zawsze mają rację i dlatego bardzo trudno je czymś zaskoczyć. Jak się później okazało, jest ich wszędzie całe mnóstwo. Są bardzo różne, ale mają jedną wspólną cechę: nie chcą, żebyś przypadkiem za wysoko poleciała. Wystarczy chwila nieuwagi i bach! Wpadasz im prosto w zęby: siedzisz na jakiejś kanapie i składasz im ścierki w równą kostkę. Nie było wyjścia — żeby ich uniknąć, musiałam nauczyć się latać.

Tak więc zostałam słynną pilotką. Zupełnie sama przeleciałam nad oceanem i nad wieloma innymi rzeczami. A teraz miałam udać się w podróż dookoła świata. To był bardzo ważny lot, ponieważ miałam być pierwszą dziewczyną, która dokona czegoś takiego. Pisano o tym w gazetach i magazynach.

Przeleciałam już ponad dwadzieścia tysięcy mil i byłam coraz bliżej zamknięcia pętli wokół planety. Jeden z moich ostatnich lotów miał się rozpocząć na wschodnim wybrzeżu Papui-Nowej Gwinei. Siedziałam w gotowym do startu samolocie. Zapięłam pasy, poprawiłam swoje lotnicze okulary. Położyłam dłonie na sterach. Fred, mój nawigator, rozłożył na kolanach mapę nieba.

— Śniło ci się kiedyś, że uda ci się zrobić coś takiego? — zapytał.

— Nie — powiedziałam.

Po co miało mi się to śnić? Wolałam to zrobić naprawdę.

Silnik zaryczał; skrzydła zatrzęsły się niecierpliwie. Toczyliśmy się po trawie szybciej, szybciej, szybciej, coraz szybciej. W końcu oderwaliśmy się od ziemi i niebo od razu nas połknęło, jak nieskończony, błękitny wieloryb.

II

Apotem obudziłam się i zdałam sobie sprawę, że jestem na plaży.

Na spokojnej pięknej plaży, wcinającej się w zagłębienie lądu. Piasek na niej biały jak śnieg, ocean przezroczysty jak powietrze, a za rzędem otaczających plażę wysokich palm dało się dostrzec wysokie wzniesienia, pokryte ciemnozielonymi drzewami. To był ten rodzaj mięsistego, ciemnego, bogatego lasu, który rośnie tylko w miejscach mokrych i gorących.

Dopiero kiedy poczułam ból w plecach, zdałam sobie sprawę, co się stało. Mieliśmy wypadek. To znaczy… ja miałam wypadek, bo Fred… chciał sprawdzić, co się dzieje ze skrzydłem, odpiął pasy… straciłam kontrolę nad maszyną, obróciliśmy się, on wypadł… prosto w ocean. Nie mogłam go uratować. Jakimś cudem udało mi się dolecieć do jedynego skrawka lądu, jaki zobaczyłam w oddali. Tej wyspy.

Wyswobodziłam się z plątaniny pasów. Byłam mocno obita, ale wciąż w jednym kawałku. Spróbowałam włączyć radio; nie działało, ale to nie powstrzymało mnie od wołania „Mayday” do mikrofonu przez dobre piętnaście minut. Jeśli kiedykolwiek wzywaliście pomoc przez zepsute radio, to pewnie wiecie, że na początku człowiek czuje się od tego nawet trochę lepiej, ale potem, ponieważ radio wydaje się coraz bardziej martwe, nie ma już wyjścia — można tylko zacząć wyć.

Kiedy się wypłakałam (a trwało to bardzo długo), zrobiłam jedyną rzecz, która przyszła mi do głowy: zjadłam kanapkę. A potem wygramoliłam się z samolotu, żeby obejrzeć wyspę. Była bezludna, co do tego nie miałam wątpliwości. Nikt nie niepokoił przyrody, która po prostu tu rosła, umierała, odradzała się, czyli zwyczajnie robiła swoje. Zapuściłam się ostrożnie w wypełniony ptakami las. Nie spotkałam żadnych dzikich zwierząt, jeśli nie liczyć kilku cieni, które na dźwięk moich kroków ukryły się między drzewami. Powietrze było pełne zapachów — gorących, organicznych woni, które jednocześnie przywodziły na myśl gnicie i kwitnienie.

Kiedy po południu wróciłam na wybrzeże, byłam nieludzko zmęczona. Z oddali mój samolot wydał mi się dziwnie mały; wyglądał jak leżący na piachu połamany ptak. Podbiegłam do niego i wyciągnęłam ze środka skrzynkę z prowiantem. Zjadłam dwa jabłka, bo to one mogły zepsuć się najszybciej. Słońce zaczynało zbliżać się do linii lasu; ocean, pusty, ogromny ocean, zabarwił się na różowo. Ścisnęło mnie w gardle. Było gorąco, ale owinęłam się szczelniej moją kurtką pilotką i usiadłam na piasku. Nigdy jeszcze nie czułam się tak strasznie samotna.

I wtedy, tuż za mną, cieniutki głosik powiedział:

— Narysujesz mi jednorożca?

Podskoczyłam jak oparzona. To była… dziewczynka. Dziwnie czysta, bardzo porządnie ubrana; w ogóle nie pasowała do dzikiej wyspy, na której wylądowałam. Wyglądała mniej więcej tak (proszę jednak, żebyście zbytnio nie ufali moim rysunkom; całe to rysowanie jest dla mnie zupełnie nową przygodą):

— Proszę! Narysuj mi jednorożca — powtórzyła.

Przetarłam oczy ze zdumienia. Uszczypnęłam się w ramię — nie zniknęła. Przez dłuższą chwilę więc tylko gapiłam się na nią z otwartą buzią.

— Po co ci jednorożec? — zapytałam w końcu.

— Znam kogoś, kto lubi jednorożce — powiedziała, jakby to zdanie miało wyjaśnić wszystko.

Co