Pismo. Magazyn Opinii 04/2021 - Karolina Lewestam, Zuzanna Kowalczyk, Ania Morawiec - ebook
10,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Pismo. Magazyn opinii” to miesięcznik, który łączy w sobie fakt, literaturę, obraz oraz humor. Poruszamy w nim istotne tematy społeczne, ekonomiczne, naukowe, technologiczne, kulturalne i polityczne. Dlatego znajdziecie tu treści merytoryczne, wnikliwe i rzetelne. A to wszystko w nowoczesnej i zwracającej uwagę formie. Chcemy, by nasze „Pismo” angażowało czytelnika zarówno atrakcyjną ilustracją, jak i przykuwającym uwagę zdjęciem. I żeby zapraszało do rozmów o rzeczach ważnych.

Pismo. Magazyn Opinii 04/2021

Marcin Wicha – Po ciemku – Proza

Redakcja – Redakcja podpowiada, komu podarować w kwietniu swój jeden procent – Rzecz Gustu

RATS AGENCY – Woda – Prawa człowieka

Jatek Westermark – Studnia – Proza

Mirosław Wlekły – Najdroższa pomoc świata – Reportaż

Małgorzata Lebda – Cynk – Poezja

Karolina Lewestam – Psychoterapia konstytucyjna – Rozmowa z prof. Mirosławem Wyrzykowskim

Anna Fiałkowska – ucieczka – Poezja

Marta Mitek – Wyczyść szafę, wyczyść sumienie – Studium

Edyta Bystroń – Czym jest dobroczynność? – Żarty rysunkowe

Filip Springer – Wspaniałe odłogi – Reportaż

Piotr Wójcik – Sprawiedliwość – Fotoreportaż

Paul Vallely – Jak superbogacze korzystają na filantropii – Esej Idee

Dominik Wilczewski – E-państwo kontra nacjonaliści – Esej Świat

Władysław Szlengel – Okno na tamtą stronę – Poezja

Edyta Bystroń – Bez słów – Komiks

Aleksandra Warecka – Łabędzi śpiew koguta – Reportaż

Łukasz Lamża – Magia liczb – Wokół książek

Ania Morawiec – Coś dla nie-siebie – Felieton

Rhian Sasseen– Nawet w najprostszych słowach kryją się tajemnice – Rozmowa z Jennifer Croft

Mateusz Roesler – Joanna Okuniewska. Otwarty dostęp do dobra – Apteczka

Douglas Stuart – Shuggie Bain – Proza

Zuzanna Kowalczyk – A propos dobroczynności – Felieton

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 250

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

PROZA

Po ciemku

tekstMARCIN WICHA

Ściany w tamtym domu. Cienkie rysy, które biegły od podłogi po sufit. Ukryte pod warstwą tapety, zamalowane – znów się pojawiały. „Czy dom runie?” – pytał. „Nie, nie bój się. To tylko rysa. Nie powiększa się. Nie trzeba się obawiać”.

WIĘC TERAZ PAŃSTWA ZAPRASZAM DO CIEMNEGO POKOJU

Mija wiele lat. Nadal będzie się tam budzić. W którymś z tych domów czy mieszkań. Noce nigdzie nie są tak czarne jak na Ukrainie. Niebo nigdzie nie jest tak czarne. Wiele lat później podzieli się tym spostrzeżeniem. Napisze to w autobiografii. Podrzuci tę uwagę jako klucz do zagadki. Czarna noc. Czarna ziemia. Czarny kwadrat.

Budzi się w ciemności. Budzi go lęk, że stracił wzrok. Noce nigdzie nie są tak czarne jak na Ukrainie. Jest pod ziemią. Przysypany. Zagrzebany. W ceglanym dwupiętrowym budynku. W mieszkaniu kierownika cukrowni. W pokoju dziecięcym.

Budzi się. Boi się, że to odeszło. Zostawiło go, znalazło sobie inne mieszkanie.

Czuje strach. W ciemności zamienia się w ślepca. Szuka po omacku. Dotyka ściany. Jest ciepła, tłusta i pokryta drobnymi grudkami farby.

Bez oczu, bez ust, utopiony w ziemi. Jest rybą głębinowa. Wijem. Skręconą linią. Wodzi ręką po ścianie tak długo, aż odnajdzie podłużny rowek. Ślad, który zostawiła jakaś szafa czy komoda. Wsuwa palec w szczelinę. Czuje pył na opuszce palca. Chce narysować jakiś kształt, żeby sprawdzić, że tamto jest.

Budzi się w nocy. Jest ciemno. Czuje, że coś zgubił. Coś stracił. Przesuwa palcem po ścianie. Rysuje na próbę. Rysuje niewidocznego koziołka. Daje mu cztery triumfalne nogi. Zginają się, każda we właściwą stronę.

Próbuje narysować konia. Później jeźdźca. Rysuje nagą kobietę – i natychmiast ściera ten rysunek ze ściany – boi się kary, która spadnie na niego, na rodziców, rodzeństwo. Rysuje świętą postać. Może to bluźnierstwo – aureola w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą dotykał ogromnych niewidzialnych piersi. Ale może to właśnie jest najlepsze. I najstraszniejsze.

Wreszcie zasypia, jednak nadal rysuje włochate zwierzęta, patykowatych myśliwych z łukami i włóczniami. Rysuje Minotaura. Czarnego wojownika ze stopami wąskimi jak wrzeciona. Rysuje profil mężczyzny – nigdy go nie widział, ale zna jego rysy. Tamten utył z opilstwa lub choroby. Przedstawia w półprofilu jego nalaną twarz – a obok wszystkie przyszłe i minione kształty.

Wszystko to wydobywa się spod jego palców, a on czuje każdą linię. Pobudzają jego układ nerwowy, dłonie i przedramiona. Drżą tuż pod skórą, w przegubach. Pulsują pod paznokciami. Czuje, że wokół coś żyje, szarpie się, drży w drewnie, w kamieniu, w cegle, w papierze, w ziemi i w nim.

Linie układają się we właściwych miejscach. Pokój zamienia się w niewidzialne Lascaux. Przezroczystą Kaplicę Sykstyńską. Ściana pokrywa się pajęczyną, a on porusza się po napiętych liniach. Jakby szedł pod kopułą cyrku.

Zasypia spokojny. Rano budzi się z poczuciem, że wydarzyło się coś radosnego, czego nie potrafi sobie przypomnieć. Coś dostał, tylko nie pamięta, gdzie to odłożył. Coś mu się udało.

Czuje pod stopami nić pajęczyny. Wiele lat później ktoś zapisze, że w chwilach ekscytacji, gdy wygłasza perory i objaśnia swoje poplątane teorie, jego ręce wciąż jeszcze leciutko drżą.

Fragment pochodzi z książki Kierunek zwiedzania, która ukaże się 16 kwietnia 2021 roku nakładem wydawnictwa Karakter.

MARCIN WICHA (ur. 1972), grafik i pisarz. Nagrodzony Paszportem „Polityki” 2017 w kategorii literatura. Laureat Nagrody Literackiej Nike 2018 za Rzeczy, których nie wyrzuciłem.

Partnerem prozy w „Piśmie” jest Wrocław Miasto Literatury UNESCO i Wrocławski Dom Literatury.

Rzecz gustu,

czyli redakcja „Pisma”podpowiada, komu podarować wkwietniuswój jeden procent

Podobnie jak w zeszłym roku, również tym razem w kwietniu, w miejsce rekomendacji kulturalnych przygotowaliśmy subiektywny przegląd organizacji pożytku publicznego, na które możecie przekazać swój jeden procent podatku. O problemach, których rozwiązywanie wspierają przytoczone organizacje, pisaliśmy niejednokrotnie na swoich łamach. Jeśli zatem…

…istotny jest dla ciebie temat coraz powszechniejszej depresji wśród dzieci i młodzieży wobec jednoczesnej zapaści polskiej psychiatrii dziecięcej, o czym można przeczytać w wywiadzie Janusza Schwertnera Depresja? Nie wiadomo, od czego zacząć z Rafałem Szymańskim, podaruj jeden procent podatku Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę (KRS: 0000204426), która zapewnia młodym pacjentom po traumatycznych przejściach bezpłatną pomoc psychologiczną, prawną i medyczną, lub Fundacji ITAKA (KRS: 0000126459), która między innymi prowadzi Antydepresyjny Telefon Zaufania.

…utkwił ci w pamięci wstrząsający reportaż Mój kraj utrudnia mi życie Aleksandry Wareckiej, opisujący historie pacjentów onkologicznych w Polsce, przekaż swój jeden procent na Fundację Alivia (KRS: 0000358654), która pomaga chorym na raka w finansowaniu nierefundowanych terapii, prywatnych konsultacji i innych wydatków niezbędnych w procesie leczenia. Możesz też wesprzeć Fundację Rak’n’Roll (KRS: 0000338803), która zajmuje się wspieraniem pacjentów onkologicznych i edukacją w zakresie badań profilaktycznych.

…bliski jest ci temat przeciwdziałania brutalnej eksploatacji i eksterminacji zwierząt po lekturze cyklu Nasze zwierzobójstwo autorstwa Bartka Sabeli, wesprzyj swoim jednym procentem organizację Otwarte Klatki(KRS: 0000444120) lubFundację Viva! Akcja Dla Zwierząt (KRS: 0000135274). Obie organizacje działają na rzecz ochrony praw zwierząt poprzez edukację, walkę o zmiany systemowe oraz dokumentowanie przypadków niehumanitarnego traktowania zwierząt.

…szczególnie ważny jest dla ciebie temat wspierania kobiet, które doświadczają przemocy, na przykład po lekturze tekstu Boicie się? Ja też Małgorzaty Sadowskiej, wesprzyj jednym procentem Centrum Praw Kobiet (KRS: 0000188668), które od dwudziestu pięciu lat niesie pomoc kobietom doświadczającym przemocy i ich dzieciom, lub Feminotekę (KRS: 0000242885), która obok misji edukacyjnej, mającej na celu przeciwdziałanie przemocy i promowanie równości, prowadzi telefon dla kobiet doświadczających przemocy.

…poruszył cię reportaż Karoliny Sulej Miłość i sztuka dragu. Orędzia matki Kasi, przekaż jeden procent na Kampanię przeciw Homofobii (KRS: 0000111209), która działa na rzecz przeciwdziałania nagonce na osoby LGBTQ+ oraz wspiera osoby doświadczające przemocy i wykluczenia na tle homofobii oraz transfobii. Możesz też wesprzeć organizację Lambda (KRS: 0000140531), która prowadzi telefon zaufania dla osób LGBT+ i ich bliskich oraz udziela wsparcia psychologicznego i prawnego osobom doświadczającym homofobii.

…ważny jest dla ciebie temat wsparcia samotnych osób starszych, na przykład po obejrzeniu fotoreportażu Seniorzy autorstwa Katarzyny Piechowicz, przekaż jeden procent Stowarzyszeniu mali bracia Ubogich (KRS:0000160750), które prowadzi telefon zaufania dla osób starszych i zapewnia samotnym seniorom wsparcie psychologiczne, lub Fundacji Sedeka „Zdążyć z pomocą” (KRS: 0000338389), której misją jest pomoc potrzebującym, zwłaszcza osobom starszym, z niepełnosprawnością i zagrożonym wykluczeniem społecznym.

…cykl Filipa Springera Wyprawa po nadzieję zainspirował cię dowalki o przeciwdziałanie zmianom klimatu, podaruj swój jeden procent podatku organizacji Greenpeace Polska (KRS: 0000180402), która działa na rzecz zmian systemowych w dziedzinie ochrony przyrody (od działań mających na celu możliwie szybkie odejście od spalania paliw kopalnych po ochronę zagrożonych ekosystemów i pomników przyrody). Możesz też wesprzeć Fundację WWF (KRS: 0000160673), która zajmuje się ochroną klimatu, przyrody i ginących gatunków.

…po lekturze reportażu Łukasza Pilipa Jagoda szuka rodziny zależy ci na wsparciurodzin zastępczych i rodzinnych domów dziecka, przekaż swój jeden procent na rzecz Fundacji Przystanek Rodzina (KRS: 0000495960), która udziela pomocy dzieciom w trudnej sytuacji życiowej i materialnej, rodzinom zastępczym oraz organizatorom pieczy zastępczej. Swoim wsparciem możesz też obdarować Fundację Rodzinnej Opieki Zastępczej „Ja i mój dom” (KRS: 0000199423), która zajmuje się pomocą finansową, materialną oraz edukacyjną dla rodzinnych form zastępczego rodzicielstwa.

PRAWA CZŁOWIEKA

Woda

zdjęcie i tekstMARTA SOSZYŃSKA

W 2017 roku epidemia cholery wstrząsnęła prowincjami Kiwu Południowe i Kiwu Północne, na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga (DRK).

To choroba błyskawicznie atakująca przewód pokarmowy. Można się nią zarazić, pijąc skażoną bakteriami wodę lub przez pożywienie. Dawno wyeliminowana z krajów wysoko rozwiniętych, dziś występuje głównie tam, gdzie na co dzień wciąż brakuje dostępu do pitnej wody. A takich miejsc jest na świecie wciąż wiele.

Przeciętny mieszkaniec USA zużywa dziennie około 340 litrów wody. Natomiast w regionie Kiwu przeciętna rodzina czerpie wodę z okolicznych źródeł (w większości wybudowanych ze środków pomocy rozwojowej) lub po prostu z jeziora czy rzeki. Trzy- lub pięciolitrowe baniaki muszą wystarczyć na pranie, gotowanie i toaletę dla całej rodziny. Za transport wody do domu odpowiedzialne są przede wszystkim dzieci i kobiety.

Przed 2017 rokiem w regionie działało wiele punktów uzdatniania wody. Duża część finansowana była z pieniędzy amerykańskiej pomocy rozwojowej (USAID). Po dojściu Donalda Trumpa do władzy z dnia na dzień drastycznie zmniejszono budżety pomocowe i wiele osób w regionie straciło dostęp do bezpiecznych studni. Zaledwie parę miesięcy po wyborach w USA w regionie wybuchła epidemia cholery.

Na zdjęciu: Mieszkańcy przedmieść Bukavu, stolicy Kiwu Południowego, czerpią wodę z jedynej bezpiecznej studni w okolicy (kwiecień 2017, Bukavu, DRK)

90 l

• dzienne zużycie wody na mieszkańca Polski

PROZA

Studnia

tekstJAREK WESTERMARK

Zapach kadzidła snuł się w zimnym, jesiennym powietrzu niczym mgła. Oplatał krzewy, sięgał gałęzi drzew, wsuwał się wędrowcom za kołnierze, zlewał z zaległym w zagajniku półmrokiem. Ścieżka była wąska, a z gliniastej ziemi wyzierały żądne krwi kamienie, pogrążone w oczekiwaniu na tę czy inną wytartą podeszwę. Duchowni mieli jednak porządne buty, więc kroki stawiali śmiało, właściwie na ślepo. Pod nogi patrzył jedynie ich przewodnik – drobny, zgięty wpół kmiotek w ubłoconej pelerynie. Nie mógł bardziej różnić się od dostojnego jegomościa, który kroczył tuż za nim.

Prałat Onufry był okrągły i rumiany jak kołacz, co wyszedł spod ręki piekarza szykującego weselisko własnej córce. Oczy miał równie przenikliwe, co maleńkie – gdyby nie grube szkła okularów całkiem niknęłyby na rozległej płaszczyźnie jego twarzy. Kroczył naprzód, a nieuchronny był przy tym i niepowstrzymany niczym lodowiec z otchłani czasu, wieczny cykl pór roku, płomienna kometa na nieboskłonie.

Jak każda porządna kometa Onufry ciągnął za sobą ogon: pochód zamykali dwaj wikariusze w prostych sutannach, ot, plamy ciemności zwieńczone bielą koloratek. Jeden z nich dźwigał na plecach toboły tak rozdęte, jakby upchnięto w nich cały dobytek licznej, bogobojnej rodziny. I właśnie z przepastnych trzewi największej sakwy rozchodził się zapach kadzidlany, który sobie tylko znanym sposobem wyprzedzał idących, otaczał ich, prowadził i śledził jednocześnie.

– Ejże, Jędrku – zagaił prałat. – Daleko jeszcze do waszej osady?

– Nie, wasza świątobliwość – wymamrotał kmieć. – My już prawie tam, ino z zagajnika wyjść musim.

– Bo wiesz, diecezja nasza jest bardzo rozległa, to i położenia wszystkich wsi nie sposób spamiętać. Do tego tyle ich się teraz wyludniło, ludziska poznikali nie wiedzieć gdzie, Boże dopomóż… Ale nic to. Dobrze, że już niedaleko, bo przecież lada moment zajdzie słońce. A nocy byśmy tu spędzić nie chcieli, mam rację?

Uśmiech rozpełzł mu się od ucha do ucha, co było nie lada wyczynem, bo odległość miał do pokonania wcale niebagatelną. W odpowiedzi na słowa prałata parsknął śmiechem jeden z jego pomocników, ten bez tobołu, aż z ust poleciały mu drobiny suszonego mięsa, które dotychczas w pocie czoła przeżuwał.

– Nie marnuj darów Pańskich, księże Tytusie – skarcił go Onufry, któremu jeden z kawałków niemal wpadł do ucha. – No, dobrze mówię, że przed zachodem koniecznie dojść nam trzeba, dobry człowieku? Mam rację?

– Tak, wasza świątobliwość – Jędrek przyspieszył kroku.

– Ano. To teraz, skoro tak miło nam się gwarzy, powiedzże mi jeszcze, jak to było z tym waszym wsiowym księdzem. Tylko przedstaw nam więcej szczegółów, niżeś to w kurii uczynił. Śpieszno ci było ruszać, to jasne, nie mieliśmy czasu od stracenia. Ale teraz akurat chwila jest.

– Nuże! – ponaglił Tytus, gdy zapadła cisza. Przełknął głośno kawał mięsa, którego tym razem nawet nie spróbował rozdrobić zębami. – Gadaj, kiedy przewielebny prałat pyta!

Jędrek szedł dalej. Drzewa szumiały mu nad głową, przerzedzały się powoli i rozstępowały niechętnie na boki.

– Dużo do gadania nie ma, wielebny księże prałacie – rzucił wreszcie przez ramię. – Jakem rzekł: potknął się i wpadł.

– I wpadł! – sapnął Onufry. – Słyszałeś, księże Tytusie?

Pytanie rzucił niby ze śmiechem, ale śmiech był to krótki, a zimny, więc Tytus tylko mruknął coś pod nosem. Trzeci ksiądz – ten, co dźwigał toboły niczym mrówka, która potrafi zaciągnąć do mrowiska gałązkę nieraz i po stokroć od siebie cięższą – uniósł tylko wzrok, aż oczy jego błysnęły w półmroku.

– Ano wpadł – powtórzył Jędrek i odgarnął kudły z czoła. – A czy mogę ja wam zadać pytanie, wielebny księże prałacie?

– Naturalnie.

– Niepomiernie jestem wdzięczny, w imieniu swoim i wsi całej, że na nasze wezwanie tak szybko zgodził się ksiądz prałat ruszyć. Że nam ksiądz prałat pomoże w potrzebie. Bardzom wdzięczny i nie chcę księdzu głowy zawracać przesadnie, a jednak…

– No, wyduśże wreszcie!

– A jednak ciekawość wielka nie pozwala zmilczeć. Wielebny księże prałacie… skąd się właściwie na tym tu światu wzięły demony, które coraz liczniej przybywają, by wioski atakować i dobrych ludzi gnębić?

– Nie nasza rzecz się nad tym głowić, synu. Nikt nie wie, tylko jeden Bóg.

Jakby na dźwięk tych słów zagajnik ostatecznie rozstąpił się przed wędrowcami, ciemność zsunęła im się z ramion i wróciła między drzewa, a ich oczom ukazała się wieś. Kontury budynków były czarne i ciche na tle rozlanego po niebie szkarłatu. Nawet położony na wzgórku kościółek zdawał się zupełnie opuszczony. Światła tańczyły jedynie w oknach dużej, podmurowanej karczmy.

Zerwał się wiatr, który przegnał zapach kadzidła. Przyniósł ze sobą echo odległego, mrożącego krew w żyłach wycia czy wrzasku. Wszyscy się przeżegnali. Nie zadrżał jedynie prałat.

– No, co tak stoisz, Jędrku. Prowadź!

Jędrek bał się demonów, więc poprowadził.

LUDZISKA tłoczyli się w kątach karczmy jak śledzie w beczce z solanką. Przywierali do ścian, kryli się za krzesłami, byle dalej od drzwi i okien, w które wójt zeszłego lata nakazał wstawić szyby z prawdziwego szkła. Okien, zza których do uszu zebranych dochodziło właśnie demoniczne ujadanie. Pachniało potem i wilgotną słomą. Ściany zdobił rząd prostych krzyży, zaś z sufitu zwisał kuty kandelabr, w którym płonęły świece. Rozedrgany blask padał na zebranych z góry, więc czoła mieli rozpalone, ale ich oczy kryły się w cieniu.

– Gdzieś z daleka wyją – ocenił wójt, gdy upiorny skowyt ustał. Przygładził wąsy. – Pewnie są jeszcze hen, za strumieniem.

– A juści, że z daleka! – syknęła Miłka i podparła się pod boki, tak że jej drobna sylwetka urosła zaraz o dobre pół stopy. – Kaj mają być, jak nie daleko? Najpierw są daleko, a za chwilę będą blisko. A wy tu wszystkie siedzicie kiej myszy pod miotłą, miast ognie palić, kosy ostrzyć, wokół chałup z pochodniami łazić.

– Gniewku, powiedz swojej babie, żeby gębę zawarła, bo za siebie nie ręczę!

Ozwały się zgodne pomruki tych, którzy wcale nie kwapili się wyjść z karczmy. Pokrzepiony okazanym mu wsparciem wójt spojrzał na Gniewka, który delikatnie zacisnął dłoń na ramieniu żony.

– Zaraz pomoc nadejdzie – powiedział cicho. Wtem ktoś załomotał do drzwi z taką mocą, że wszyscy niemalże ze skór powyskakiwali.

– Ludziska! Otwierać w imię Boże!

– To Jędrek! – rzekł wójt zebranym. – No co z wami? Posnęliście? Otwierać!

Dwóch chłopów ruszyło do drzwi.

Miłka wymieniła spojrzenia z grupą kobiet, które koczowały przy schodach do piwnicy, i wystrzeliła naprzód jak kamień z procy, żeby zasłonić rygiel własnym ciałem.

– Przeca wiecie, co będzie, jeśli otworzymy!

– Wyboru nie ma, kobieto – mruknął pierwszy chłop, choć w oczy jej nie spojrzał. – Życie ci niemiłe? Samiśmy przewielebnego prałata z kurii wezwali! Rusz się, bo zęby z podłogi zbierać będziesz. Dosyć jużeś zrobiła, słowo daję, że dosyć…

Odsunęła się wreszcie. Szczęknął rygiel, a po chwili framugę wypełnił Onufry. Kiedy wkroczył do karczmy, to wydało się, jakby kto korek wyciągnął z butelki z winem, a za nim wlali się do środka dwaj księża, Jędrek, zapach kadzidlany i ciemność. Noc zapadła ostatecznie i nieodwołalnie.

– Niech będzie pochwalony.

Kto miał na głowie czapkę, ten zaraz ją ściągnął. Buty zaszurały na klepisku. Prałat opadł na ławę, żeby złapać oddech. Ksiądz Tytus odwrócił się do ugiętego pod ciężarem tobołów towarzysza i od niechcenia zdzielił go otwartą dłonią w ucho.

– Drzwi zamknij! – mruknął. – Bo zimno leci!

Tymczasem wójt wyrwał kufel piwa z drżącej dłoni karczmarza i z namaszczeniem postawił go na stole przed prałatem.

– A cóż to? Zbyt jesteście łaskawi. – Onufry przełknął ślinę. – No, co racja, to racja, zleźliśmy się, trzeba gardło przepłukać.

Pociągnął zachłannie długi łyk. Wójt uścisnął dłoń Jędrka, a Gniewek i Miłka stanęli przy drzwiach. Chłopi odkleili się od ścian, przysunęli bliżej, obsiedli ławy i stoły, ale ostrożnie, jakby z sęków w każdej chwili mogły trysnąć ognie piekielne i przysmażyć im zadki.

– Dla mnie też piwo, karczmarzu – rzucił Tytus.

Przeszedł na środek sali i powiódł wokół lepkim spojrzeniem. Kilka kobiet patrzyło na niego wilkiem, ale zaraz pospuszczały wzrok. Chłopi też jęli uważnie przyglądać się klepisku. Jeden tylko mężczyzna, drwal zarośnięty jak leśne licho, chłop jak na schwał, co niejeden już dąb na drwa przerobił, łypał na Tytusa kaprawym okiem. W dłoni miał na wpół opróżniony kufel.

– Albo nie – rzekł cicho ksiądz. – Nie trzeba, dobrodzieju. Prostemu słudze Bożemu za dużo pić przecież nie uchodzi. Ot, dwa łyki wezmę i będę kontent. – Przysunął się do włochacza, który powoli wstał, wciąż ściskając kufel w niedźwiedziej łapie. Ksiądz był niższy o głowę, ale z ust nie znikał mu uśmiech lodowaty jak woda w tatrzańskim strumieniu. Wysunął rękę i zamknął palce na kuflu, który powoli wyjął z dziwnie nieruchomej dłoni drwala. Włochacz na oczach wszystkich zmalał niczym przekłuty rybi pęcherz lub kutas w rzeczonym strumieniu, wzrok spuścił i opadł znów na ławę.

– A co dla was? – spytał po chwili karczmarz trzeciego księdza, żeby rozgonić gęstniejące w powietrzu milczenie.

Duchowny, który ściągnął wreszcie z pleców plątaninę tobołów, sapnął tylko. Z nikim się na spojrzenia nie fechtował, unikał szczególnie kobiet. Trzymał wzrok zawsze przy sobie lub wbijał go w prałata. Onufry dopił resztkę piwa, gęstego i bogatego jak świeża śmietana i wstał.

– Dla niego nic – oznajmił. – Ostawcie go, karczmarzu, i tak wam nie odpowie. Nałożono na niego śluby milczenia. Poza murami kościoła do nikogo nie może się odezwać ani słowem.

– Jużeś się dosyć w życiu językiem nakłapał, gaduło! – parsknął Tytus i gdy tamten się schylił, żeby rozsupłać skórzaną sakwę, kopnął go w tyłek. – Mam rację?

Z zewnątrz znów doszło zebranych upiorne zawodzenie. Wrzask osiadł na szybach niczym szron na Nowy Rok, wgryzł się w szkło, przesączył do wilgotnego wnętrza karczmy. Była w nim dzikość, gniew, furia. I rozdzierający żal.

Najodważniejsi chłopi przysunęli się do okien, ale Tytus zaraz ich przegonił. Sam przyłożył twarz do szyby i rozejrzał się czujnie. Z ciemności, zarówno od strony wsi, jak i lasu, błyskały ku niemu niezliczone pary rozjarzonych ślepi, czerwonych niczym węgielki w dogasającym ognisku.

– Zaraz tu będą, księże prałacie!

– Szykujcie wszystko – zarządził Onufry. Spojrzał tęsknie na pusty kufel.

Milczący ksiądz wyciągnął z sakwy złocony kielich, przenośną monstrancję wysadzaną szmaragdami, które odbiły blask karczemnych świec, flakoniki pełne wody święconej, szkatułę z solą, białą kredę i wiele innych przedmiotów, trudnych do nazwania, wymykających się chłopskiemu rozumowi. Zebrani patrzyli na nie z podziwem i fascynacją. Tytus tymczasem obszedł po kolei drzwi i okna, czyniąc przed nimi znak krzyża, mamrocząc pod nosem słowa modlitwy, wzywając na pomoc najpotężniejsze boskie sługi: Archaniołów, Potęgi i Trony. Następnie obaj młodsi księża jęli usypywać wokół zebranych ludzi nieprzerwany krąg z soli i kreślić na ścianach ochronne symbole, a tyle wlewali w nie mocy i wiary, że marnieli w oczach, a pot perlisty występował im na czoła i kapał na klepisko.

Kobiety piszczały ze strachu, a mężowie klęli pod nosem, aż wreszcie ozwał się prałat Onufry.

– Cichajcie, dzieci. Wiem, że słyszycie nadchodzące zło. Ja też je słyszę. Nie lękajcie się jednak! Jesteśmy tu z wami i uczynimy, co w naszej mocy, by was przed krzywdą ustrzec! Teraz zaś… skoro mamy jeszcze moment, skoro tak miło sobie razem gwarzymy, dowiem się może wreszcie, jak to konkretnie było z księdzem, co tu u was posługę pełnił? Tym, co od lat tkał wokół waszej wioski zasłonę z wiary, a teraz, wedle słów Jędrka, potknął się, wpadł do studni i skręcił kark?

Zebrani ucichli. Słychać było jedynie skrzypienie kredy na drewnie i modlitewny zaśpiew Tytusa.

– Przewielebny księże prałacie – zaczął wójt. – Wasza świątobliwość. Czy teraz właśnie jest czas o tym gadać…?

– Owszem – Onufry momentalnie znalazł się tuż obok niego. Przekrzywił głowę, aż załopotały rumiane policzki. – Owszem, teraz.

Wójt rozejrzał się błagalnie po zebranych.

– Nad ranem to było – powiedział cicho Gniewek. – Wisiała gęsta mgła. Wracał do zakrystii, bo przed świtem zwykł był wieś obchodzić, wszystkiego doglądać. Niechybnie w modlitwie się zatopił, bo o studni zwyczajnie zapomniał.

– Niechybnie – zawtórował wójt.

– Potknął się – tłumaczył dalej Gniewek. – Krzyknął, więc go ludziska z chat okolicznych usłyszały, ale kiedy na miejsce dotarlim, był już dawno nieżywy.

– I to cała historia? – spytał Onufry.

– Cała. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie.

Prałat długo przyglądał się zebranym. Wszyscy znów głowy pospuszczali, jakby każdemu do gardła kamień młyński rzemieniem przywiązano.

– A światłość wiekuista niechaj mu świeci – rzekł wreszcie. Zaraz jednak ponowił atak. – A gdzieście ciało złożyli?

– W kościele.

– No tak. Gdzie by indziej. A wy? Czemuście do karczmy przyszli, miast w domu Bożym się schronić?

– Bo w karczmie cieplej – wysunęła się Miłka. – I okna mniejsze. Uradzilim, że bronić ich będzie łatwiej.

Prałat uniósł brwi.

– Cieplej wam tu niż w blasku Pańskiej chwały? Oj, niedobrze. Odpokutować wam przyjdzie ten występek. Już moja w tym głowa. – Poczekał, aż wszyscy pobledną odpowiednio, przeszedł kilka kroków wzdłuż rzędu spuszczonych głów, obrócił się niezgrabnie na pięcie i niby od niechcenia zadał kolejne pytanie: – A dzieci? Gdzieście dzieci pochowali?

– Są… – zaczął Gniewek, ale Miłka dała mu kuksańca w żebra.

– No, mówcie, pókim dobry!

– W piwnicy, księże prałacie – wydusił wójt. – W składziku żeśmy je zamknęli, żeby przed złem uchować.

Onufry przysunął się do niego, łapę ciepłą, a potężną uniósł i mu na ramieniu bardzo powoli położył, palcami ramię ścisnął, aż się zmarszczył materiał koszuli.

– Dziękuję, synu. Dobrzeście uczynili.

Dłoń prałata spłynęła w dół, niepowstrzymana, ciężka jak amen w pacierzu, kamień w nerce. Pod jej naciskiem wójt powolutku opadł na kolana.

Huknęło. Drzwi zatańczyły na zawiasach. Chłopi zaćwierkali jak ptaki w polu, jedna z kobiet omdlała, podano jej wódki. Tytus znów przypadł do okna, przeżegnał się, odskoczył, oblał szybę wodą święconą z flakonika. Wyrecytował modlitwę i szkło zalśniło fioletowym blaskiem. Drugi ksiądz klęczał pod drzwiami. Szeroko rozłożył ramiona. Modlił się w myśli tak żarliwie, że po chwili jego także otoczył kojący nimb światła. Drzwi zadygotały po raz wtóry, ale nie puściły. Coś krążyło wokół karczmy, drapało w ściany pazurami, które musiały być długie jak noże. Chrzęst rzezanego drewna mieszał się z kolejnymi wrzaskami frustracji i rozpalonej nienawiści.

– Wszyscy klękajcie! – rozkazał prałat. Zdjął okulary, przymknął ślipka, głowę odchylił. – Błagajcie Pana o przebaczenie! Wszyscy razem! Boże w niebiesiech miłosierny! Przebacz nam, żeśmy niełaskę Twoją na głowy sobie ściągnęli! Występkiem, grzechem, obyczajów obrazą! Nasza wina, nasza wina… bijcie się w piersi, dalej! Mocno! Ty, któryś za nasze grzechy sprowadził na świat plagę mnożących się w ciemności potworów, żeby oddzielić wiernych od niewiernych, silnych od słabych, szczerych od nieszczerych, a gotowych na poświęcenia… na wszelkie poświęcenia w Twoim imieniu… od tych, którzy miłości Twojej godni nie są… zlituj się nad nami! Chcecie przebaczenia, prawda, moje dzieci? Chcecie bezpieczeństwa? Ratunku? Więc mówcie: przepraszamy! Przepraszamy, żeśmy pomocy u różnych samozwańczych łowców potworów szukali! Żeśmy w eliksirach tajemnych i mieczach srebrnych pokładali wiarę, miast ją Matce Kościołowi złożyć na ołtarzu, gdzie jej prawowite miejsce. Tak jest! Tylko Kościół obronić was zdoła, bo nie jeden, nie dwa miecze na plecach nosi, a tysiąc mieczów! Bo na miejsce każdego zabitego księdza zawsze dwóch innych powstanie. Bo Kościół to nie człowiek, lecz ludzkość, gmach, twierdza na rozdrożu, ideał niedościgły! A ideałów żadne pazury sięgnąć nie zdołają…

Wtem znów huknęło, tym razem jakby w dach karczmy uderzył piorun, jakby cały świat miał się zwalić klęczącym na głowy. Trzasnęły grube bele, poleciały drzazgi, pył. Do karczmy wdarła się noc i w okamgnieniu pogasiła świece, rozwiała kręgi z soli, przesłoniła kredowe znaki na ścianach. Wójt z karczmarzem rzucili się, żeby krzesać ogień, a tymczasem przez wybity w dachu otwór, ziejącą gwiazdami szparę, wskoczyły do środka upiorne postaci o powykręcanych, pajęczych ciałach. Krwawy żar bił im ze ślepi, a tak był intensywny, że gdzie się obróciły, zostawiały za sobą w powietrzu czerwone smugi. Na ten widok zebrani wpadli w panikę, jęli skakać a to za szynkwas, a to pod długi stół, a to po prostu w kąt pomieszczenia.

Księża stanęli do walki. Tytus chlusnął resztką wody święconej, wyszarpnął z torby najeżoną kolcami kadzielnicę na długim łańcuchu, wywinął złowrogiego młyńca i jął rozdawać ciosy na prawo i lewo. Metal wbijał się w twardą skórę demonów, przebijał ją, aż tryskała czarna jucha. Tytus wykrzykiwał przy tym słowa modlitwy, a wkładał w nią całe serce, całą siłę, aż ruchy jego stały się zbyt szybkie do wychwycenia dla ludzkich oczu. I choć demony mnożyły się z każdą chwilą, choć coraz więcej długich, pazurzastych łap sięgało w jego stronę, nie cofał się ani o krok. Chłopi wyglądać poczęli spod stołu, skrzyknęli się, stanęli murem za księdzem i nieśli pomoc, jak tylko potrafili: dźgali to nożem, to widłami, dbając, żeby upiorni napastnicy nie zdołali otoczyć ich obrońcy. Na niewiele co prawda się ta pomoc zdawała, bo ludziska, mocą wiary niewypełnione, nie mogły zadać demonom poważnych ran. Ale jednak raźniej było Tytusowi i głośniej w ustach jego rozbrzmiewała pieśń rychłego tryumfu.

Prałat Onufry tymczasem, z monstrancją w jednej dłoni i kielichem w drugiej, przesadził susem pół sali i ciężarem swojego głosu jął przyginać głowy demonów do klepiska, gdzie deptał je potem i miażdżył z satysfakcją na twarzy. Milczący ksiądz, którego niespodziewany atak zastał pod drzwiami, sięgnął do skórzanej torby i wyjął z niej cztery deszczułki okute złoconą blachą, na której wyryto słowa modlitwy. Wprawnym ruchem dopasował deski do siebie, aż szczęknęły niewidoczne zatrzaski i już po chwili miał w dłoniach dwa złote krzyże, które ujął niby miecze i rzucił się do ataku. Jeden czerwonooki demon padł ze zgruchotaną czaszką, drugi przebity został na wylot siłą ciosu i mocą modlitwy. Po chwili jednak ksiądz, okrążony i pozbawiony wsparcia, potknął się i runął na ziemię, a najbliższy przeciwnik skoczył mu na plecy, przygwoździł go, wytrącił broń. Przysunął mu do ucha paszczę najeżoną zębami ostrymi jak u samego lewiatana i wysyczał z siebie słowa w obcej, piekielnej mowie: – Psh’nosh’nya! Psh’nosh’nyaaa! – A potem coś tam jeszcze po ludzku księdzu szepnął, szepnąwszy zaś, odgryzł mu ucho i gryzł dalej.

Tymczasem Tytus w przerwie między strofami pieśni na cześć Niepokalanej zaryczał jak ugodzony pańską strzałą dzik. Kadzielnicą opędzając się od nacierających nieprzyjaciół, ściągnął z nadgarstka różaniec i cisnął go przed siebie. Paciorki owinęły się momentalnie wokół najbliższej demonicznej szyi, zacisnęły i zakręciły, aż poszedł smród palonej sierści, a łeb potwora z mlaśnięciem odpadł od reszty ciała. Duchowny przeszarżował jednak i również znalazł się w niebezpieczeństwie. Słowa zamarły mu na ustach, zawahał się, potknął, zmylił melodię zaśpiewu. Ze wszech stron runęła na niego cała zgraja potworów. – Al’gorr-yaaa! – wyły opętańczo. I zdawało się wszystkim, że taki będzie koniec dzielnego wojownika, ale w powietrze wyprysnął niespodziewanie prałat Onufry. Skoczył wysoko, niesiony mocą modlitwy, przywołał na pomoc świetliste skrzydła Archanioła Tyraela, zawisł na moment w locie, a potem całym swym ciężarem przetoczył się po demonach niby tytaniczny boży walec, miażdżąc je w jednej chwili, a klepisko śliskim czyniąc od smrodliwej posoki.

Na ten widok nowy duch wstąpił w ludzi, którzy podnieśli Tytusa na nogi i znów zebrali się za jego plecami. Coraz więcej świec rozganiało ciemności, noc powoli ustępowała przed światłem.

– Módlmy się! – zaryczał Onufry. – Módlmy się o świt!

A ŚWIT POSŁUSZNIE NADSZEDŁ. Pierwsze promienie słońca odbiły się od nieboskłonu i wpadły do karczmy przez poświęcone okno. Demony pierzchły, ucichło ich straszliwe wycie. Było po wszystkim. Onufry i Tytus podali sobie zlepione krwią prawice. Obaj słaniali się na nogach, wycieńczeni jak po tygodniu orki na hardym galicyjskim polu. Zdawali się dwukrotnie chudsi niż wtedy, gdy wkraczali do karczmy: całe mięso spłynęło im z kości, wyparowało niczym woda rozgrzana ogniem prawdziwej wiary.

Gniewek tulił tymczasem Miłkę, włochaty drwal śmiał się serdecznym śmiechem, wójt oglądał ciała powalonych demonów, a karczmarz oceniał, ile kosztować go będzie naprawa dachu. Słowem: gdy lęk opuścił ludzkie serca, poczęły one bić w dwójnasób raźniej i weselej. Dopiero po chwili usłyszano więc dochodzący spod drzwi chargot.

Milczący ksiądz leżał w kałuży krwi zmieszanej z mózgiem, kulasami grzebał, dłoń wysuwał do ludzi. Męczył się, męczył, aż wreszcie, gdy umilkły wszystkie rozmowy, niespodziewanie wydusił z siebie kilka słów.

– Przepraszam… za wszystko… wybaczcie.

Prałat przyklęknął, aż strzeliło mu w kolanach.

– Te, gaduła – szepnął łagodnie i z czułością. – Śluby swoje wspomnij, mordę zawrzyj i racz już wreszcie zdechnąć.

Lata nauki dały o sobie znać: ranny usłuchał przełożonego. Gdy wziął ostatni, chrapliwy oddech, Tytus i Onufry z namaszczeniem uczynili sobie pod brodami znak krzyża. Prałat westchnął ciężko, wsparł się na dłoni towarzysza i wstał. Odwrócił się do zebranych, nadal wpatrzonych w zmasakrowane ciało.

– Dokonane. Pan dał nam wielkie zwycięstwo. Ale cenę wysoką musieliśmy za nie zapłacić. Teraz zatem wzmocnimy się, coby jutro, pojutrze i w dni kolejne móc was i innych ludzi chronić przed niechybną śmiercią. Amen.

Puścił Tytusa, który powlókł się do tobołów, rozsupłał ostatni z nich i wyjął ze środka nóż rzeźnicki, dwa widelce, serwetki, sól i pieprz w kamionkowych naczynkach oraz butelkę wina. Onufry oblizał wargi i ruszył z wolna w stronę schodów do piwnicy. W karczmie zaległa cisza jak makiem zasiał. Cisza, od której z czasem można by ogłuchnąć.

A potem stało się tak, że Gniewek zastąpił drogę prałatowi. A obok Gniewka stanął zgarbiony Jędrek. Oraz wójt, drwal, karczmarz i kolejni mężczyźni. I jasne było, że jest ich dobrze ponad tuzin, a księża są tylko dwaj. Tytus zatrzymał się za Onufrym, tuląc sztućce do piersi.

Prałat spojrzał na wyrosły przed nim mur milczących postaci.

– Chwali się wam, że potomstwo swe kochacie – rzekł spokojnie. – Teraz jednak miłość rodzica ustąpić winna przed miłością bliźniego. Jesteśmy osłabieni po walce z demonami. Potrzebujemy ciała nieskalanego czasem i grzechem, by je przemienić w tę niebiańską siłę, co życie pobudza. Życie, dobro i piękno. Musimy się posilić. W imię Boże.

Kilku mężczyzn zaszurało podeszwami o klepisko.

– A co gdybyśmy nie przybyli? – warknął Tytus. – Co byście bez nas poczęli, kmioty? Spójrzcie tam, pod drzwi, na trupa! Gdybyśmy w waszej obronie nie stanęli, wszyscy leżelibyście jak on, rozdarci na strzępy, z głowami rozbitemi i gównem w majtach!

– Ale z nami jesteście bezpieczni – zapewnił prałat. – Kościół to nie człowiek, lecz nieśmiertelna twierdza. Nie musicie się lękać. Ani martwić. Wszak… dużo nam nie trzeba. Większości niebożąt włos z głowy nie spadnie. – Zaburczało mu w brzuchu. Przełknął ślinę. – A jutro przyślemy wam z kurii nowego pasterza na stałe. Nie musicie się lękać… ale musicie nas przepuścić.

– Błagam… – jęknął Gniewek. – Zlitujcie się.

– Wiem, że nie jest wam łatwo, synu – zapewnił Onufry. – Nam też ciąży na duszy sposób, w jaki odzyskujemy moc. Ale ważą się przecież losy całego Boskiego stworzenia. Trwa wojna, a nieprzyjaciel jest straszny i z każdym dniem liczniejszy. Nikt z nas nie ma wyboru. Jeżeli chcemy przetrwać, musimy robić, co do nas należy. Z drogi.

Mężczyźni rozsunęli się powoli. Jeden tylko Gniewek stał nadal przed księżmi. Uniósł załzawione oczy i spojrzał na Miłkę. Przez dłuższą chwilę mierzyli się spojrzeniem, a w spojrzeniu tym było wszystko: siła i słabość, opór i rezygnacja, proste słowa i uczucia z najczarniejszej sercowej głębiny. Wreszcie Miłka skinęła słabo głową, a duchowni, którym nikt nie blokował już drogi, ruszyli po schodach do piwnicy.

– Ino tego klechy, co go wam przyślemy, pilnujcie jak oka w głowie – rzucił jeszcze przez ramię Tytus. – A studnię to może płotkiem porządnym ogrodźcie. Ot, dla bezpieczeństwa.

Skrzypnęły schody. Kroki ucichły stopniowo.

Wójt otworzył drzwi karczmy, a większość zebranych czmychnęła na zewnątrz, coby nie słyszeć dochodzącego z podziemi żałosnego kwilenia. W środku poza Miłką i Gniewkiem została jedynie garstka kobiet.

– To my, nie on – szepnęła Miłka.

– Co my? – spytał Gniewek i sięgnął, żeby ją przytulić.

Nie pozwoliła mu. Po chwili milczenia odezwała się głośniej, powoli, z wysiłkiem. Jakby wyciągała sobie z gardła coś znacznie cięższego od słów.

– Jam… jam go wtedy zepchnęła bez namysłu, bez planu… bez sensu. Z samego czucia. – Potrząsnęła głową. Mówiła coraz głośniej. – Ale to nie on, tylko my. My wszyscy są w studni: w ciemności, pod wodą. Ze skręconym karkiem!

Gniewek próbował jeszcze coś mówić, ale go nie słyszała.

Łzy pociekły z jej zaczerwienionych oczu. Parzyły skórę na policzkach, pokrywały cały świat mgłą, z sykiem padały na podłogę karczmy. Pozwoliła im płynąć do woli. Po chwili poczuła jednak, że to nie wystarczy, więc załkała – szloch wstrząsnął jej ciałem i otworzył je na oścież. A kiedy zrozumiała, że i to nie przynosi ukojenia, że niewyrażalny gniew napiera na nią od środka ze zbyt wielką siłą, z mocą starszą i głębszą od kuglarskich sztuczek księży, skoczyła do drzwi i wypadła z karczmy.