Ludzkie zoo - Mateusz Chudzicki - ebook

Ludzkie zoo ebook

Mateusz Chudzicki

5,0

Opis

Druga połowa XIX wieku. Pan Burrow, wpływowy brytyjski arystokrata, otwiera w samym centrum Londynu zoo, którego główną atrakcję stanowią niewolnicy z Afryki. Choć inwestycja okazuje się strzałem w dziesiątkę, nie wszystko układa się po myśli biznesmena. Pochodzący także z wyższych sfer Edwards, który pod okiem Burrowa miał nabrać ogłady i wejść w kręgi londyńskich elit, podchodzi sceptycznie do pomysłu swojego mentora, a z czasem otwarcie mu się przeciwstawia. Ten bunt młodego człowieka przeciw traktowaniu ludzi innych ras jak zwierzęta jest początkiem zdarzeń, którymi wkrótce żyć zacznie cała Wielka Brytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Swierurs

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka. Bardzo ciekawa. Polecam gorąco!
10

Popularność




Mateusz Chudzicki
Ludzkie Zoo
© Copyright by Mateusz Chudzicki 2018Projekt okładki: Przemysław Świszcz
ISBN 978-83-7564-563-7
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Dla rodziny, przyjaciół i dla wszystkich ludzi dobrego serca.

Był rześki poranek gdzieś nad brzegiem Tamizy. Słońce dopiero co wyjrzało zza horyzontu, nadając otoczeniu jaskrawego kolorytu. Jaśniejące barwy nieba zwiastowały przepiękny dzień. Promienie słoneczne oślepiały każdego, kto zdecydował się tak wczesną porą opuścić swoje mieszkanie. Tylko jeden człowiek pozostawał niewzruszony. Jego wzrok, schroniony pod obszernym rondlem cylindra, badał otoczenie. Był zupełnie nieruchomy, jak posąg. Strumień świetlny odbijał się od jego szarego fraka, a on sam, podparty na lasce, zdawał się podziwiać uroki wschodzącego słońca.

Zwykle o tej porze panował sielski spokój. Świat tak jakby przygotowywał się na nadejście mieszkańców Londynu, a wraz z nimi – wrzask, zamieszanie, hałas i nieporządek.

Chaos.

Chaos jest nieodłącznym elementem człowieczego jestestwa. Dzisiaj było jednak inaczej. Chaos już wraz z nadejściem świtu zapanował na ulicach Londynu.

Okoliczni mieszkańcy zatrzymywali się, by móc zobaczyć, co jest źródłem tego porannego zamieszania. Arystokraci, powabne damy w pięknych sukniach, robotnicy zmierzający do swoich zakładów pracy, zamiatacze ulic, a nawet dzieci, które powinny już dawno być w szkołach. Wszyscy zatrzymywali się, porzucali swoje obowiązki i formowali się w bezkształtnym zlepku wokół źródła harmideru. Tylko jeden człowiek wydawał się być nieporuszony. Dystansował się od tłumu i z pewnej odległości obserwował zaistniałą sytuację za którą, jak się później okazało, był odpowiedzialny.

Ci, którym się nie poszczęściło i nie zdołali się dopchać do epicentrum zgiełku, wdrapywali się na drzewa i z konarów podziwiali okolicę. Jeszcze inni otwierali okiennice swoich domów na oścież, by choć przez sekundę dostrzec przyczynę tej sensacji. Jeszcze przed chwilą panował tu spokój. Teraz jednak słychać było zmieszane ze sobą głosy zachwytu, strachu, niedowierzania i trwogi. Nie dało się wychwycić poszczególnych wyrazów. Wszystkie słowa stały się akustyczno-emocjonalną masą, podobnie jak ludzie, którzy je wydawali.

Człowiek z cylindrem na głowie w końcu się poruszył. Wyjął z kieszeni spodni suchą szmatkę i przetarł nią czoło i kark. Był spocony, mimo że nie było ciepło. Przenikliwy wiatr przeszywał wszystkich na wylot. Można było odnieść wrażenie, że czas dla tego dojrzałego mężczyzny się zatrzymał. I w istocie tak było. W sposób skryty, bezemocjonalny świętował w duchu swój sukces. Sukces, który miał mu zapewnić wieczny, prestiżowy status.

Port rzeczny nad Tamizą stał się w tamtej chwili sercem całego Londynu, jeśli nie całej Anglii. Wielki frachtowiec zacumował przy specjalnie stworzonym do tego pomoście. Dziesiątki mężczyzn z nagimi torsami zaczęły wykonywać prace porządkowe przy cumowaniu statku. Widać było po nich, że od długiego czasu nie byli w ojczyźnie. Biegali po całym pokładzie, krzyczeli, kotwiczyli okręt. Jednak wielu z nich było wyraźnie osłabionych. Szkorbut wykończył niejednego doświadczonego marynarza.

Czerwony olbrzym na nieboskłonie zdążył już wznieść się wystarczająco wysoko, by sądzić, że poranek już dawno minął. W końcu między frachtowcem a pomostem została przerzucona kładka, która umożliwiła wyjście marynarzom na ląd. W tej chwili człowiek we fraku i cylindrze zerwał się. Wykonał kilka pewnych kroków w kierunku tłumu i już zaczynał się przeciskać, do momentu, w którym zobaczył znajomą twarz. Pomachał do jednego z opuszczających okręt i wskazał ruchem dłoni miejsce, do którego obaj mieli się udać. Ów człowiek zrozumiał przekaz i natychmiast skierował się we wskazane miejsce.

– Pan Burrow – zaczął. – Nie spodziewałem się pana tutaj tak szybko.

– Clark, sytuacja wymagała, żebym tu się zjawił – odpowiedział Burrow spokojnym tonem. – Chcę zobaczyć mój zakup, dzięki któremu zrobi się o mnie głośno w całym Londynie.

Clark jako jedyny z pokładu statku nosił koszulkę. Na jego twarzy było widać kilkunastodniowy zarost i głębokie zmarszczki. Promienie słońca odbijały się od złotego kolczyka w kształcie koła, znajdującego się w lewym uchu marynarza. Obaj mężczyźni stanowili dla siebie kontrast. Pan Burrow jako dżentelmen-arystokrata i Clark jako zaniedbany wilk morski.

Wymienili mocny uścisk ręki na powitanie.

Chaos wokół statku nie zmniejszył się. Wręcz przeciwnie, ludzi przybywało i przybywało, tworząc już imponujących rozmiarów okrąg.

– Jak minęła podróż? – kontynuował pan Burrow.

– Względnie spokojnie. Ominęły nas większe sztormy. Nie zostaliśmy też zaatakowani przez piratów. Dlatego tak szybko tutaj jesteśmy. – Clark szczerzył się, w pełni ukazując luki w uzębieniu.

– Świetnie. W takim razie mam rozumieć, że wszystko przebiegło zgodnie z naszymi założeniami?

– Niezupełnie. – Twarz Clarka momentalnie spoważniała.

– Co masz na myśli?

Od pewnego czasu rozmowa Burrowa i Clarka przemieniła się w krzyk. Narastająca wrzawa uniemożliwiła normalne komunikowanie się.

– Podróż z Afryki do Wielkiej Brytanii jest bardzo długa i męcząca. Nie wszyscy zdołali przeżyć…

– Jak to nie wszyscy? Mówże! – Stoicki spokój i opanowanie arystokraty były już przeszłością.

Tłum coraz bardziej napierał w kierunku statku. Clark, potrącony, zachwiał się, a następnie sam szturchnął z całych sił wysokiego mężczyznę, który przed chwilą uderzył go barkiem.

– Sto pięćdziesiąt. Stu pięćdziesięciu przeżyło – odpowiedział Clark, uporawszy się z natrętem.

– Cholera… – pan Burrow zaklął, co nie było w jego zwyczaju. – Tylko tyle? Przecież zamówiłem czterystu. Co się z nimi stało?

– Źle znieśli podróż statkiem. Część z nich już wcześniej była chora, ale nie mieliśmy jak tego sprawdzić. Braliśmy wszystkich po kolei. Choroby na statku rozwijały się, doprowadzając do śmierci kilku osobników. Nie mieliśmy jak usunąć tych ciał. Żyli, jedli, spali wśród nieboszczyków.

– Zapłaciłem ci nie tylko za ich transport, ale też za dostarczenie ich w nienagannym stanie! – syknął Burrow.

– Tak, ale podejmując się tej oferty, nie miałem pojęcia, co tak naprawdę mnie czeka. To są dzikie zwierzęta! Dzikie i niebezpieczne.

Pan Burrow nadął się, ale po chwili ochłonął i głęboko zaczął oddychać. Rozejrzał się po okolicy i zauważył, że już teraz jego przedsięwzięcie wzbudza nie lada sensację.

Słońce już na dobre rozgościło się na niebie, oślepiając swym blaskiem i w dodatku wysyłając pierwsze dzisiejszego dnia fale ciepła. Zawierucha na statku ucichła. Wszyscy marynarze czekali na sygnał. Jedynie tłum cały czas skandował niezrozumiałe hasła.

– Dobrze, masz tu resztę kwoty, na jaką się umawialiśmy.

Burrow wcisnął w dłoń Clarka pękatą sakiewkę. Szczerbaty rozsupłał ją i naprędce przeliczył zawartość.

– Przecież tu jest tylko trzydzieści pięć szylingów! Umawialiśmy się na sto!

– Sto szylingów w przypadku czterystu. Jest sto pięćdziesiąt, więc jest trzydzieści pięć szylingów.

Mina Burrowa była tak zimna i bezlitosna, że żadne targowanie nie powiodłoby się.

– Niech będzie, skurczybyku…

– Interesy z tobą to czysta przyjemność, Clark. – Bezemocjonalna twarz Burrowa zmieniła wyraz na zawadiacki uśmieszek. – Chcę ich zobaczyć.

Clark przeczuwał, że jest nie tylko świadkiem, ale i jednym z głównych ojców historycznego momentu, który zaraz nastąpi. Odstąpił na krok, odetchnął i mocno zagwizdał w palce. Dźwięk gwizdnięcia jakimś cudem przebił się przez gwar wokół statku i dotarł do uszu jednego z marynarzy, który natychmiast zerwał się na równe nogi. Zaczął pokrzykiwać na swoich współtowarzyszy i wydawać im polecenia, zupełnie niezrozumiałe z poziomu lądu.

Burrow natomiast w tym czasie rozmyślał nad słowami Clarka, które przed chwilą usłyszał. Martwił się wysokim poziomem zgonów i wiedział, że prędko będzie musiał temu zaradzić, jeżeli chce zyskać upragnioną sławę pierwszego człowieka, który dokonał niemożliwego. W tym momencie jednak oczekiwał na chwilę, o której marzył od wielu lat. Świat od tej chwili miał się całkowicie zmienić, a cała ta okoliczna gawiedź miała być pierwszymi świadkami triumfalnego zwycięstwa dumnej białej rasy.

W końcu wyczekiwany moment stał się teraźniejszością. Klapa została otworzona, z hukiem waląc w deski pokładu. Kilku marynarzy chwyciło za metalowy łańcuch, którego ogniwo zostało zaczepione o hak pod pokładem. Przez krótką chwilę nic się nie działo. Dopiero zamaszyste pociągnięcia łańcuchem spowodowały jakiś ruch, który był trudny do zidentyfikowania. Mężczyźni zaczęli się siłować z czymś, co znajdowało się poniżej poziomu pokładu. Dopiero zejście jednego z nich pod pokład i zadanie kilku silnych razów skórzanym pasem spowodowało, że opór zmalał.

Twarze wszystkich zgromadzonych nagle przybrały rozmaite emocje. Były miny strachu, lęku, ciekawości, zachwycenia, wstrętu i radości. Spod pokładu wyszedł człowiek, a przynajmniej ktoś go przypominający. Miał dwie ręce, dwie nogi, głowę ze wszystkimi jej szczegółami, tors. Miał również normalne miejsce intymne, był nagi. Jedyny element odróżniający go od znanego wszystkim człowieka stanowiła skóra. Był czarny. Z przerażeniem obejrzał się po okolicy, ale szybko zmarszczył się i zamknął oczy. Wiele długich tygodni spędzonych w ciemnicy podpokładu okrętu spowodowało chwilowe oślepienie.

Tłum był w szoku. Momentalnie zgromadzeni wokół ludzie zaczęli wymieniać uwagi. Poza oczywistym zwróceniem uwagi na kolor skóry, furorę robiły również włosy. Długie, kręcone włosy, układające się w kształt klosza od lampy.

– To już człowiek czy jeszcze zwierzę? – zapytał jeden z mężczyzn, elegancko ubrany, który stał obok pana Burrowa.

Sam Burrow przyglądał się tej scenie z podnieceniem. W głowie zaczynał kalkulacje dotyczące ilości zysków, jakie uda mu się zgromadzić po otwarciu pierwszej wystawy dotyczącej Afryki i jej mieszkańców. Wiedział już, że ten biznes to strzał w dziesiątkę. Czarny człowiek był już od wielu wieków znany europejskiej cywilizacji. Nadal jednak stanowił widok bardzo rzadki i egzotyczny dla mieszkańców krajów Europy. Co więcej, nadal podważano człowieczą naturę afrykańskich tubylców. Zdecydowana większość Europejczyków uznawała Murzynów za zwierzęta, lub chociaż za formę pośrednią między człowiekiem a zwierzęciem. Za tymi teoriami stały również naukowe badania.

Kiedy oczy czarnego człowieka przyzwyczaiły się do słonecznego dnia, speszony rozejrzał się po miejscowych, dla których stanowił nie lada atrakcję. Był wychudzony, a na jego szyi, nadgarstkach i kostkach spoczywały ciasno zapięte kajdany. Jeden z marynarzy, zniecierpliwiony jego opieszałością, chwycił go za kark i silnie pchnął w przód. Niewolnik ledwo utrzymał się na nogach. Okazało się, że z kajdan zamocowanych na jego ciele wychodzi dalsza część łańcucha. Po około metrze przypięty był kolejny niewolnik. Wszyscy po kolei wychodzili na pokład. W równych, metrowych odstępach.

Byli różni. Kobiety i mężczyźni. Wysocy i niscy. Starzy i młodzi. Wszyscy jednak czarni, wychudzeni, brudni i nadzy.

Obywatele Londynu zaczęli bić brawa. Pan Burrow był jednym z nich. Pierwszy raz dzisiaj szczerze się uśmiechnął. Kiedy naliczono dwudziestu Afrykańczyków, łańcuch skończył się. Tą przerażoną dwudziestkę ustawiono przed statkiem, uprzednio robiąc im miejsce i odgradzając się od rozemocjonowanego tłumu. Londyńczycy stali twarzą w twarz z Murzynami. Nastąpił cały wachlarz reakcji. Pewna młoda dama, ubrana w satynową suknie i cieliste rajstopy, przyłożyła do nosa jedwabną chustkę. Inny mężczyzna, stojący nieopodal Burrowa odwrócił się i odszedł szybkim krokiem. Większość jednak z zachwytem podziwiała nowych gości. Był to jednak taki zachwyt, jak zachwycić się można ślicznym pieskiem. Białe dzieci, o ile jakieś wytrwały na przedzie orszaku, zaczepiały niewolników. Wygłupiały się, co odważniejsze nawet nie omieszkały ich dotykać. Oni jednak pozostawali niewzruszeni. Ich umęczone twarze zdradzały trud i męki, jakie przeżyli podczas wyprawy z ich rdzennego kraju do Anglii. Najgorsze dla nich dopiero miało jednak nadejść.

Kiedy wydawało się, że to już wszyscy, jeden z załogi statku ponownie wszedł podpokład i wywlókł stamtąd kolejnych niewolników uwięzionych w kajdanach i łańcuchach. Kolejna dwudziestka. I tak do stu pięćdziesięciu. Ostatni rząd był mniejszy, dziesięcioosobowy. Pan Burrow przepchał się przez poprzedzających go gapiów, aż w końcu znalazł się tuż przed swoim zakupem. Omiótł ich wszystkich wzrokiem. Odór był tak odpychający, że odruchowo zatkał sobie nos. Przez całą tę wielotygodniową podróż niewolnicy nie mieli gdzie się wypróżniać. Dlatego żyli wśród fekaliów przez ostatnie dni. Nie zmieniło to jednak faktu, że Burrow był zadowolony. Wiedział, że zanim otworzy pierwszą wystawę, minie jeszcze trochę czasu, ale za to będzie okazja do odpowiedniej promocji i nagłośnienia pierwszej w Anglii wystawy „czarnych zwierzaków”, jak to lubił ich określać. Będzie musiał ich umyć, nauczyć podstawowych zachowań i przede wszystkim okiełznać i wytłumaczyć, czym jest ogłada i poddaństwo wobec białego pana.

Z rozważań Burrowa wyrwał gwizd Clarka, znajdującego się już na pokładzie statku. Prędko zrozumiał, że szczerbaty marynarz gwiżdże do niego i ruchem ręki wskazuje mu, by przyszedł na frachtowiec. Londyński szlachcic został wpuszczony za barykadę zbudowaną z marynarzy i pokierował swoje kroki na pokład. Nim jednak dołączył do Clarka, odwrócił się i jeszcze raz rzucił okiem na Afrykańczyków. Wielu z nich miało na plecach ropiejące rany od wymierzonych im batów.

– Skąd mają te blizny na plecach? – zapytał Burrow, dołączając już do Clarka.

– Nie wszyscy chcieli z nami współpracować. Niektórym musieliśmy pokazać i nauczyć, jak się kończą wszelkie objawy nieposłuszeństwa.

Pan Burrow nie skomentował wytłumaczenia Clarka.

– Po co mnie tu sprowadziłeś?

– Formalnie kupił pan czterystu niewolników z Afryki. Przeżyło tylko stu pięćdziesięciu. Reszta nadal jest pod pokładem…

– I co w związku z tym? – Burrow ciągnął dalej Clarka za język.

– To, że musi pan powiedzieć co mamy zrobić z ciałami.

Pauza. Burrow przez moment analizował sytuację. Po chwili jednak podjął decyzję.

– Jak wszyscy się rozejdą, to zabierzcie ich za miasto i spalcie. Postarajcie się, by było niewielu świadków. Najlepiej nikogo.

– W porządku – zakończył rozmowę Clark.

Jeden z marynarzy ponownie wszedł pod pokład. Zniknął w ciemnościach, ale odgłos wymiotowania był aż nadto słyszalny.

– To będzie trudne zadanie – rzucił jakby do siebie Clark.

Smród rozkładających się ponad dwustu ciał oraz fekaliów zbiłby z nóg niejednego twardziela. Słońce osiągnęło już swój maksymalny pułap. Nastało południe. Rześki poranek przeszedł już do historii, ustępując miejsca ciepłej, acz wilgotnej aurze. Ciepłota tylko pogorszyła odór wydobywający się spod pokładu oraz z ciał niewolników stojących już przed statkiem. Piękna okolica Londynu została skażona nieprawdopodobnie ohydnym zapachem. Mało komu to jednak przeszkadzało. Tak wspaniałego urozmaicenia dnia nikt nie mógł sobie wymarzyć nawet w najbardziej abstrakcyjnych snach. Murzyni? W Europie? W tak wspaniałym miejscu, jakim jest Londyn? Mało komu mieściło się to w głowie. Zagadką nadal pozostawał cel ich obecności. Jednak to z czasem miało się wyjaśnić.

Załoga frachtowca w tym czasie zaczęła przeganiać tłum, który tarasował przejazd dla ciągu wozów konnych. Było to pięć baraków, wykonanych ze zbutwiałego, przegnitego drewna, z wypaczonymi, zardzewiałymi kołami. Wyraźnie przybyły w celu zabrania czarnych niewolników w bliżej nieokreślone miejsce. Cała procedura była już wcześniej zaplanowana, dlatego przebiegała dosyć sprawnie. Ci sami marynarze, którzy wcześniej wynosili Afrykańczyków ze statku na ląd, teraz musieli wsadzić ich do ciasnych bud. To miało być ich ostatnie zadanie. Pakowali po trzydzieści osób na barak, z czego miejsca było na piętnastu. Jeden z oprychów Clarka, widząc, że masywne drzwi baraku się nie domykają z powodu wystającej ręki jednego z niewolników, po prostu mu ją złamał. Słychać było tylko krótki trzask łamanej kości. Jak zapałka. Czarnoskóry zawył, wypowiedział coś w nieznanym języku, ale nic nie mógł zrobić. Był nadal trzymany w kajdanach, zresztą sam był zbyt wycieńczony, by stawić jakiś opór.

Gapie przyglądali się tym scenom z zaciekawieniem. Chaos nieco zelżał, ale nadal było słychać pełno szmerów rozlegających się rozmów na temat tego, co przed chwilą zobaczyli. Część jednak rozeszła się już do swoich obowiązków. Ci zaś, którzy zostali, nie omieszkali wymieniać swych uwag na temat różnic anatomicznych między białym człowiekiem a „tym czymś” – takie właśnie określenie niejednokrotnie padało z ust londyńskich obywateli.

Czarnoskóre dziecko, nie w pełni świadome zaistniałej sytuacji, wyswobodziło się z łańcuchów. Pobiegło w kierunku wielobarwnego motyla, który przelatywał nad zgromadzonymi. Miało tak chude przeguby, że kajdany same spadły. Goniło owada z podniesionymi ku górze rączkami. W tym momencie któryś z pracowników zajmujących się transportem niewolników kopnął z całej siły dziecko w plecy, a następnie jeszcze mocniej uderzył go drewnianą pałką w głowę.

Z głowy malca wypłynęła brunatna posoka. Nikt nie zareagował. Wszyscy przeszli do porządku dziennego nad śmiercią czarnoskórego dziecka. Zostało już tylko stu czterdziestu dziewięciu niewolników z Afryki.

Pan Burrow też był świadkiem tej sytuacji. Nie był z niej w pełni zadowolony, ale miał podstawy, by nie karać swego brutalnego pracownika. Wiedział jednak, że takie sytuacje absolutnie nie mogą mieć miejsca. Podparł się na swojej dębowej lasce i kontynuował obserwowanie załadunku do baraków kolejnych partii niewolników.

Clark nadzorował cały przebieg akcji. Szło mu to nad wyraz dobrze. Mimo to widok dziesiątek czarnych stóp maszerujących powolnym krokiem obok truchła niedawno zabitego dziecka dał mu do myślenia. Ale nie miało to już znaczenia. Wraz z wejściem ostatniego niewolnika do baraku jego zadanie się skończyło.

Miał przed sobą widok pięciu barakowozów. W nich znajdował się zlepek czarnej masy, mamroczącej coś, skowyczącej z bólu i udręki. Widok przerażający, gdyby nie to, że za ten widok otrzymał trzydzieści pięć szylingów. Pieniądze nie śmierdzą.

Przez kraty w drzwiach wystawały ramiona Murzynów. W środku nie było nawet gdzie szpilki wetknąć, ale skąpstwo pana Burrowa spowodowało, że barakowozów podstawiono pięć, a nie więcej.

Powietrze przeszył świst lejców. To był znak do ruszenia. Koła powoli potoczyły się w przód. To miała być długa podróż. Do przejechania było co najmniej pół Londynu, a przepełnione baraki uniemożliwiały nabranie optymalnej prędkości.

Po chwili wszystkie wozy zniknęły za najbliższym zakrętem. Kilkoro dzieci popędziło za nimi, lecz szybko odpuszczały, nie mogąc dotrzymać kroku koniom.

Arystokrata obserwował do końca oddalający się zakup. Na twarzy malował mu się szelmowski uśmieszek. Słońce rzucało diaboliczną poświatę na jego twarz. Wyglądał przerażająco.

– Tutaj nasze drogi się rozchodzą – rzekł Clark, podchodząc do Burrowa znienacka. Ten popatrzył w milczeniu na marynarza przez dłuższą chwilę.

– Do czasu.

– Co ma pan na myśli? – Mina szczerbatego przybrała wyraz niezrozumienia.

– Będę potrzebował ich więcej – wyjaśnił Burrow. – Kiedy możemy przystąpić do negocjacji?

– Na pewno nie teraz. Mam inne zlecenia. Ale dobrze niech się pan zastanowi nad wynagrodzeniem. Tym razem nie dam się tak łatwo wycyckać.

Wzrok pana Burrowa spojrzał na Clarka spod ronda cylindra.

– Nie bój się. Tym razem moja zapłata będzie dużo bardziej sowita.

– Będę w Londynie dwa dni. Potem znowu wypływam na około trzy tygodnie. Jak wrócę, wtedy będziemy mogli porozmawiać. Wyślę po pana posłańca.

– W porządku, przyjacielu. – Słowo „przyjaciel” było zarezerwowane w słowniku arystokraty tylko dla partnerów biznesowych, którym naprawdę ufał.

– Co teraz pan zamierza? – zapytał z ciekawości Clark.

– Poleciłem moim pracownikom, by zajęli się transportem podczas mojej nieobecności. Teraz udam się na spotkanie z moim uczniem, Edwardsem. A potem… Potem pokażę nowy dom moim czarnoskórym „przyjaciołom”. – Tym razem słowo „przyjaciel” bynajmniej nie było prawdziwe i szczere. – W każdym razie udanego rejsu.

– Dziękuję – odrzekł Clark. – Oby się panu udało, cokolwiek pan zamierza zrobić z… nimi.

Obaj mężczyźni, jakże kontrastowi, pożegnali się mocnym uściskiem dłoni. Clark powrócił na okręt, siarczyście spluwając po drodze. Pan Burrow natomiast udał się w kierunku bogato zdobionej karocy, która właśnie zatrzymała się w bliskiej odległości od statku.

* * *

Lekki szum i łopot liści sygnalizowały spokojny wiatr w najbardziej popularnym londyńskim parku – Hyde Parku1. Wśród drzew i pięknych rzeźb spacerowała angielska arystokracja, beztrosko dyskutując na wszelakie tematy. Było już popołudniu. Choć arystokraci nie należeli do najbardziej przepracowanej grupy społecznej, to jednak lubowali się w odpoczywaniu na trawiastych polanach parku. Ptaki dawały piękny koncert. Życie w Hyde Parku zawsze było bardzo powolne, leniwe i beztroskie. Nikt „z niższych sfer” nie zapuszczał się tutaj, więc Hyde Park mógł pochwalić się mianem ekskluzywnego miejsca. Nikt spoza klasy arystokratów, szlachciców i właścicieli ziemskich nie chciał zaglądać do miejsc, w których najzwyczajniej w świecie nie pasowali, czy to wyglądem, czy zachowaniem.

Jedynie pewien młodzieniec wyraźnie odstawał od całej reszty bywalców tego miejsca. Siedział na ławce, z łokciami na oparciu i nonszalancko założoną nogą na nogę. Jego burza włosów uchylała się pod podmuchami wiatru. Był ubrany w beżowe spodnie i niechlujnie założoną białą koszulę, która była wciągnięta w spodnie, ale tylko miejscami. Reszta swobodnie powiewała wraz z kierunkiem wiatru.

Gdyby nie fakt, że ten młody mężczyzna był częstym gościem wśród drzew Hyde Parku, swoim ubiorem i stylem bycia wzbudzałby duże zainteresowanie ze strony pozostałych spacerowiczów. Niekoniecznie pozytywne zainteresowanie. Częstym widokiem w tym miejscu są przepiękne kobiety z szerokimi parasolami nad głową. Te nieco młodsze przeważnie same trzymały swój parasol. Natomiast dojrzalsze damy, często bardziej gburowate i zarozumiałe, miały specjalnych pomagierów, których jedynym zadaniem było nieodstępowanie swojej pani na krok i trzymanie parasola centralnie nad jej głową. Zadanie to było o tyle ciężkie, że przy parogodzinnym spacerze w słoneczną pogodę ręce bardzo szybko słabły. Z pozoru lekkie zajęcie, po krótkim czasie przemieniało się w katorgę. Opuszczenie parasola, choćby na sekundę, karane było chłostą.

Wszystko to z prozaicznego powodu, jakim był strach przed opalenizną. Ciemniejsza karnacja była efektem bardzo niepożądanym. Szczególnym uwielbieniem wśród arystokratek cieszyła się jasna cera. Świadczyła o wysokim statusie społecznym. Opaleniznę jednoznacznie kojarzono z pracą fizyczną w polu.

I tak dla jednych Hyde Park był symbolem wiecznej sielanki i odpoczynku, dla drugich – symbolem zamordyzmu. Karano pomagierów często na miejscu, jednak zwykle czekano z tym do powrotu do swoich posiadłości. Wszystkie te wydarzenia były codziennością dla młodego mężczyzny który wbrew nakazom etykiety, niechlujnie przesiadywał na jednej z ławek położonych przy ścieżkach dla spacerowiczów.

Sam młodzieniec nie miał więcej niż dwadzieścia kilka lat. Dokładnie obserwował otaczające go rzeźby, pomniki i okoliczne drzewa. Park był przepiękny o tej porze roku. Po długiej zimie w końcu się wszystko zazieleniło. Na świat wyjrzały już pierwsze pszczoły, motyle i inne owady, a kwiaty zakwitły z pełnym dla siebie wdziękiem. Nic dziwnego, że to akurat ten zagajnik stał się ulubionym miejscem londyńskiej arystokracji, a nie żadne inne miejsce.

Z rozważań wyrwała młodego mężczyznę wyrwała bryczka, zatrzymująca się przy ławce, na której siedział. Słychać było chrzęst żwiru podczas hamowania. Stangret zeskoczył na ścieżkę i zwinnym ruchem otworzył drzwi, w których pojawił się pan Burrow. Powoli zszedł na ziemię i podpierając się na swojej lasce, rozprostował się.

– Za godzinę w tym miejscu – rzucił do stangreta stojącego na baczność.

Ten potwierdził przyjęcie polecenia szybkim skinieniem głowy, po czym ponownie wszedł na przeznaczone dla siebie miejsce, chwycił za lejce i pognał przed siebie.

Młody mężczyzna zerwał się na równe nogi.

– Pan Burrow – wyrzekł speszony.

– Edwardsie – odpowiedział arystokrata.

Obaj wymienili się nieznacznymi ukłonami.

– Wybacz spóźnienie, Edwardsie – zaczął Burrow. – Miałem jednak pewne naglące sprawy biznesowe. Mam nadzieję, że rozumiesz. – Dojrzały angielski szlachcic zmierzył wzrokiem młodzieńca od stóp do głów.

– Rozumiem, panie Burrow. Nie mam absolutnie tego za złe – odpowiedział już pewniej Edwards.

– Cieszę się, że rozumiesz. Nie cieszy mnie jednak twój ubiór. Ile razy rozprawialiśmy na ten temat? Myślałem, że wyrażałem się wystarczająco jasno: jeżeli chcesz zaliczać się do grona najbardziej wpływowych osób w tym mieście, musisz kategorycznie zerwać ze swoimi nagannymi upodobaniami odnośnie ubioru. Jak ty wyglądasz? – Ponownie oczy pana Burrowa powędrowały od stóp do głów Edwardsa.

Faktycznie, Edwards nie wyglądał jak uczeń jednego z najbardziej popularnych arystokratów w tej części Anglii, człowieka, który wytaczał nowe kanony mody, kogoś, kto uchodził za wzór najbardziej nieskazitelnych manier i znawcę etykiety. Młody mężczyzna odruchowo spuścił głowę i zaczął doprowadzać się do porządku. Widać było wyraźnie, że czuje duży respekt wobec swojego mistrza.

– Przynosisz mi wstyd, Edwardsie – zwieńczył swą tyradę pan Burrow.

– Przepraszam. To się więcej nie powtórzy.

– Zawsze tak mówisz. – Spod ronda cylindra ponownie dało się wyczuć to chłodne spojrzenie.

Gości w Hyde Parku przybywało. Zarówno Edwards, jak i pan Burrow byli wystarczająco odsłonięci, by spacerowicze już z daleka mogli dostrzec, jak starszy dżentelmen udziela reprymendy swojemu uczniowi. Nie stanowiło to rzadkiego widoku, ale Burrow był na tyle rozpoznawalną postacią w parku, że każde jego pojawienie się nosiło pewne znamiona sensacji i niespodzianki. Każda nowo napotkana osoba, która mijała pana Burrowa, nie omieszkała się przywitać z arystokratą. Mężczyźni podnosili kapelusze, meloniki czy cylindry z uprzejmym zawołaniem „witam”, które wydobywało się często spod bujnych wąsów, które wtedy były tak modne wśród brytyjskiej szlachty. Kobiety natomiast zalotnie i z gracją podawały swoje drobne dłonie, na których pan Burrow natychmiastowo składał pocałunek. Zdecydowanie postać pana Burrowa budziła ogólne poruszenie, gdziekolwiek się nie pojawił. A już wkrótce siła jego popularności miała zostać co najmniej podwojona.

– Dobrze, ale to już nieistotne w tym momencie – przerwał Burrow po krótkiej chwili ciszy. – Na początku chcę ci powiedzieć, że to będzie nasza ostatnia tak zwyczajna lekcja.

Kolejna cisza. Pan Burrow badał reakcje swojego podopiecznego.

– A mogę wiedzieć, co jest tego przyczyną? – zapytał po chwili namysłu Edwards.

– Możesz. Dokonałem czegoś wielkiego. I ty również będziesz w to zaangażowany. Zakupiłem stu pięćdziesięciu afrykańskich tubylców. Właśnie wracam z ich rozładunku. W tej chwili powinni docierać już do swojego nowego domu, czyli rezerwatu przy mojej posiadłości. – Burrow opowiadał o tym z młodzieńczą fascynacją.

Od momentu otwarcia ust przez pana Burrowa Edwards stał i nie dowierzał w to, co słyszy od swojego mistrza. Stał jak zamurowany i nie mógł wydukać słowa.

– Może pan jaśniej? – wydyszał w końcu Edwards.

– Chodźmy się przejść – zaproponował arystokrata.

Udali się w kierunku skweru, na którym znajdowała się największa fontanna w Hyde Parku. Poprzez szmer wiatru do uszu zaczął docierać przyjemny plusk wody. To właśnie tutaj najczęściej gromadzili się goście zagajnika. Hyde Park zdawał się być oazą spokoju wśród londyńskiego zgiełku robotniczego miasta.

Wszyscy podziwiali fantazyjne strumienie wody, które to raz po raz znikały i pojawiały się na nowo ze specjalnie do tego przygotowanych rur. Sama fontanna przedstawiała kompozycję aniołów, zaś woda okalająca marmur była wieńczącym dopełnieniem monumentalnej budowli.

– Czego nauczyłem cię przez ostatnie kilka miesięcy? – zapytał Burrow, zupełnie nie zwracając uwagi na mijane posągi aniołów.

– „Przebojowość czyni lepsze jutro” – wyrecytował z pamięci sentencję Edwards.

– Tak jest – wyrzekł z zadowoleniem pan Burrow. – Widzisz, mój drogi uczniu… Przebojowość to nie cecha nabywana jednorazowo. Ktoś prawdziwie przebojowy nie ograniczy się do jednego takiego aktu. On będzie chciał to powtarzać. Przebojowość jest silnie uzależniająca, jak narkotyk. Dopiero jeśli owe przebojowe akty powtórzy się parokrotnie, będzie można naprawdę uważać się za człowieka przebojowego. Rozumiesz mnie?

– Chyba tak.

– To świetnie. W tym celu, by już raz na zawsze osiągnąć przebojowy status, postanowiłem otworzyć pewien interes.

– Do czego pan zmierza? – zapytał zakłopotany Edwards. Rozmowa wyraźnie zaczęła sprawiać mu trudności.

– Tak jak wspominałem wcześniej, dokonałem zakupu stu pięćdziesięciu czarnych tubylców z Afryki za marne trzydzieści pięć szylingów. Zrobiłem to w bardzo prostym celu. Zamierzam otworzyć swego rodzaju zoo. Zoo, w którym będę przedstawiał zwiedzającym najciekawsze i najrzadsze istoty z tego świata. Wszystko po to, byśmy mogli przekonać się o naszej niezwyciężalności. Każdy Brytyjczyk będzie chciał zobaczyć czarną istotę, która być może… jest brakującym ogniwem między białym człowiekiem a małpą. – Przedłużający się monolog Burrowa stawał się coraz donośniejszy.

Edwards słysząc to, mocno się skonsternował. Nie śmiał zaprzeczyć swojemu mistrzowi, jednak w głębi serca czuł, że nie do końca podziela zdanie swojego nauczyciela.

Mimo głośno prowadzonej debaty mało kto zwracał uwagę na mistrza i jego ucznia. Każdy był zajęty samym sobą.

– Co o tym sądzisz?

Pytanie pana Burrowa wyrwało Edwardsa z rozważań.

– Proszę wybaczyć śmiałość, ale czy taki proceder nie jest zbyt… niemoralny?

– Niemoralny? Nonsens! Uwierz mi, Edwardsie, że ci Afrykańczycy tutaj przyniosą o wiele więcej pożytku niż dalej mieszkając w swoich prymitywnych chałupach – uniósł się Burrow. – Ale do otwarcia zoo jeszcze daleka droga. Najpierw muszę ich przebadać, nauczyć posłuszeństwa i zaprojektować układ zoo. Chcę, żebyś mi w tym pomógł, Edwardsie.

– Nie wiem, czy to dobry pomysł, mój mistrzu – zawahał się młodzieniec. – Nie mam należytego doświadczenia. Zresztą nie wiem, czy chciałbym uczestniczyć w tym projekcie.

W tym momencie obaj mężczyźni minęli dwie przepiękne panny, jednak tylko Edwards zwrócił uwagę na ich anielskie wdzięki. Obie kobiety spojrzały flirtującym spojrzeniem za Edwardsem.

– Nie gadaj głupot! – Głos Burrowa był niczym huk po błyskawicy. – To dla ciebie niepowtarzalna okazja, by móc pracować przy atrakcji, która odbije się głośnym echem w całej Europie, jeśli nie na świecie. Zaraz po nas będą Francuzi, Holendrzy, Hiszpanie, Niemcy, Rosjanie… A ja będę tego prowodyrem.

Gdy Edwards ponownie obejrzał się za ramię, ślicznotek już nie było. Zniknęły za gęstwiną niskich krzewów i drzewek.

– Ale właściwie to jakie będzie moje zadanie? – podjął temat.

– Dobre pytanie, Edwardsie. Na początek wstępnie zaprojektujesz zoo. Ma być funkcjonalne, duże i bezpieczne. Ostatecznie ja zatwierdzę projekt, ale twoją rolą będzie ów projekt stworzyć. Kiedy już powstanie zoo, będziesz moim asystentem. Kiedy mnie nie będzie, będziesz sprawował rolę nadzorcy nad całym przybytkiem. Teraz widzisz, jakim zaufaniem cię obdarzam.

Skwer z „anielską” fontanną już dawno został minięty przez rozmówców. Tym razem maszerowali szlakami mniej uczęszczanymi. Dawało się to poznać po nieokiełznanej roślinności, nieuporządkowanej ścieżce i bujniejszym poszyciu leśnym. W tej części parku panował również półmrok, mimo pięknej słonecznej pogody. Zaletą tego był zdecydowanie większy chłód, który dawał ukojenie przegrzanej skórze spacerowiczów. Gałązki leżące swobodnie na żwirze trzaskały pod obcasami pana Burrowa.

– Dobrze… chyba ma pan jednak rację… – wydukał nieśmiało Edwards.

– Rozumiem twoje obawy. Sam bym je miał, gdybym był na twoim miejscu. Ale nie obawiaj się. Już wkrótce będziesz postrzegany jako jeden z ojców międzynarodowego sukcesu rezerwatu czarnoskórych tubylców z Afryki. Czeka nas dużo ciężkiej pracy. Ale zapewniam cię, że warto, drogi Edwardsie.

W wypowiedziach pana Burrowa dało się wyczuć pewnego rodzaju podniecenie, które usiłował zaszczepić u swojego ucznia. Ten jednak pozostawał cały czas skonsternowany.

– Dobrze, panie Burrow. Niech będzie tak, jak pan mówi. – W głowie Edwardsa cały czas było słychać niepewność.

Obaj panowie zrobili już spore okrążenie po obszarze całego parku. Czas ich spotkania jednak powoli dobiegał końca, więc Burrow pokierował przechadzkę w taki sposób, by zmierzali już na miejsce, w którym po raz pierwszy się dzisiaj zobaczyli.

Słońce coraz bardziej chyliło się ku zachodowi. Słoneczne popołudnie przeszło w wyblakły wieczór, który tylko gdzieniegdzie przebłyskiwał ostatnimi promieniami słońca. Hyde Park zaczął pustoszeć. Zostali już tylko najwytrwalsi zwolennicy spędzenia czasu na świeżym powietrzu. Cała reszta udała się do swoich dworków, pałaców czy majątków ziemskich.

– Mam nadzieję, że wkrótce się przekonasz w zupełności co do mojego planu – podjął pan Burrow, będąc już na ostatniej prostej swojego popołudniowo-wieczornego spaceru. W oddali kształtowała się karoca, która już czekała na arystokratę.

– Też mam taką nadzieję, panie Burrow.

– Przyjdź do mnie za tydzień. Przedstawisz mi swój koncept, a ja pokażę ci nasz klucz do sukcesu, który dzisiaj zakupiłem.

– Może pan opowiedzieć coś więcej o zoo, które mam zaprojektować? – Edwards sprawiał wrażenie przerażonego zadaniem, przed którym go postawiono.

– Och, nic prostszego. Chcę, żeby to zoo było… hmm… – Burrow zamyślił się na krótką chwilę. – Chcę, by każdy tam czuł się bezpiecznie i swojsko. Chcę, by to było miejsce, do którego będzie mógł przyjść każdy. Rodziny z dziećmi, młodzi zakochani, wycieczki szkolne, starsi ludzie… wszyscy. Na pewno zrobi to dobre wrażenie.

– Rozumiem. Postaram się sprostać temu zadaniu, mój mistrzu. – Względnie pewny wydźwięk tego zdania został zniweczony przez bojaźliwy głos Edwardsa, który zdradzał jego wątpliwości.

Edwards i pan Burrow w końcu dotarli do czekającej karocy. Stała dokładnie w tym samym miejscu co przedtem. Woźnica stał wyprostowany przy drzwiczkach karocy, a na widok zbliżających się mężczyzn, odruchowo skłonił głowę z szacunkiem, choć to skinienie dotyczyło bardziej pana Burrowa niż Edwardsa. Odpowiedzieli mu tym samym. Przed rozstaniem Burrow i Edwards pogawędzili jeszcze chwilę, tym razem już na tematy niezwiązane z Afrykańczykami. Po ich sposobie bycia widać było, kto jest tym ważniejszym. Burrow emanował pewnością siebie, pozwalał sobie sporadycznie wtrącić jakiś luźny żart, a przy tym zachowywał cały czas nienaganną postawę oraz pewną arystokratyczną dumę. Edwards wydawał się spięty, mimo że znał swojego nauczyciela już tak długo. Odkąd skończył dwanaście lat, rodzice Edwardsa przedstawili mu pana Burrowa – człowieka, który miał go nauczyć życia angielskiego szlachcica. Od manier, przez ubiór, na zarządzaniu swoimi biznesami kończąc. Nie zawsze ta współpraca układała się pomyślnie. Edwards wydawał się średnio zainteresowany arystokratycznym życiem, a bliżej mu było do romantycznego roztrzepańca, który chciał zawojować cały świat. Te myśli jednak szybko były wybijane z jego głowy przez surowego pana Burrowa. Młodzieniec odnosił się z szacunkiem do swojego mistrza, jednak w głębi duszy jego słowa kompletnie do niego nie docierały. Żył w innym świecie i czasami zastanawiał się, czy urodził się w dobrym miejscu. Edwards o wiele lepsze kontakty miał z osobami z tak zwanych „niższych sfer”. Było to obiektem kategorycznego potępienia przez pana Burrowa oraz przez rodziców Edwardsa. Jego jednak młodzieńcza fantazja nie pozwalała mu ulec nakazom, jakie na niego narzucali. Nic nie poradził, że wolał biesiadować wespół z robotnikami czy farmerami, niż spędzać czas z londyńską arystokracją na politycznych polemikach i piciu herbaty w bogato zdobionych salonach. To zresztą uczyniło z niego postać bardzo lubianą i szanowaną w środowiskach innych niż arystokratyczne, co było rzadkością.

W kwestii romansów również miał problemy. Uważał, że szlacheckie damy, choć bardzo piękne i urodziwe, są zbyt sztuczne, momentami puste i infantylne. Był kilka razy zakochany. Nawet z wzajemnością. Ale za każdym razem miłością tą otaczał jakąś chłopkę czy córkę londyńskiego robotnika. Jednak taki mezalians w ogóle nie wchodził w rachubę. Toteż Edwards pędził głównie życie samotnika. Romantycznego, uczuciowego, wrażliwego, ale jednak samotnika.

W końcu obaj panowie uścisnęli sobie dłonie, woźnica otworzył zamaszystym ruchem drzwiczki do karocy, po czym pan Burrow wsiadł do nich i żołnierskim salutem pożegnał swojego ucznia, nim pojazd ruszył w bliżej nieokreślonym kierunku.

Edwards ponownie został sam. Nie było co zostawać wśród roślinności Hyde Parku, toteż udał się do swojego domu, niedaleko Piccadilly Circus2. Kiedy już wracał, zapanował mrok nad całym Londynem. Latarnicy robili regularny obchód wśród londyńskich uliczek i zapalali każdą z kolei latarnię. Całe miasto również szykowało się do snu. Już mało kto wędrował chodnikami metropolii. Na ulicach coraz więcej zaczęło się pojawiać szemranych typów.

Kiedy Edwards zmierzał do domu, spostrzegł, że władzę nad Londynem przejmują zwierzęta. Nie było miejsca, z którego nie słychać było wycia psów czy miauczenia kotów. W rynsztokach pojawiły się szczury. Ten Londyn mało miał wspólnego z przepięknym miejscem, które podziwiał, siedząc nonszalancko na ławce w Hyde Parku.

W końcu dotarł do swojego domu. Było to skromne mieszkanie w jednej z kamienic. Wszędzie panował nieporządek, tak bardzo typowy dla Edwardsa – roztrzepanego młodzieńca. Bałagan jednak mu nie przeszkadzał. Nie miał czasu sprzątać. Umysłem zawsze był gdzie indziej.

Usiadł powoli w fotelu ustawionym w kącie salonu i oddał się rozmyślaniom. Jego skupienie dotyczyło przede wszystkim tego, o czym powiedział mu dzisiaj pan Burrow. Wizja ludzkiego zoo wydawała mu się tak nierealna i nieprawdopodobna, że nie potrafił uwierzyć w istnienie takiego przedsięwzięcia. Z drugiej jednak strony, wiedział, że jego mistrz jest zdolny do rzeczy niemożliwych. Niejednokrotnie mu to udowodnił. Sam Burrow zwykł mawiać: „pokażcie mi coś niemożliwego, a potem patrzcie, jak to pokonuję”.

Edwards był pewien jednego – już za niedługo Londyn będzie najsłynniejszym miastem na globie. Zapewne już jest. Mógł sobie tylko wyobrazić ten tłum podziwiający afrykańskich niewolników wychodzących ze statku. Sam był przeciwny temu procederowi. Słyszał, że Burrow słynie z rasistowskich przekonań, podobnie jak znaczna część pozostałej arystokracji. Był to kolejny powód, by się z nimi nie zadawać. Nie był natomiast świadom, że jego mistrz posunie się do tak radykalnego kroku, by zarabiać na swoim rasizmie. Wprawdzie sam pan Burrow by tak tego nie nazwał, ale Edwards dobrze wiedział, jaka jest prawda. A teraz on sam miał przyłożyć rękę do tego procederu.

Zaprojektowanie zoo nie było łatwą sprawą. Edwards zastanawiał się, czy będzie odpowiedzialny za stworzenie zoo, czy może raczej więzienia dla czarnych niewolników. Jednak jakiekolwiek sprzeciwienie się Burrowowi było co najmniej lekkomyślne. Jeśli chciał jakkolwiek egzystować w otoczeniu, w którym żył, a do którego czuł pewne przywiązanie, musiał grać kogoś, kim nie jest.

Te rozmyślania w końcu znużyły Edwardsa. Zanim się obejrzał, z wieczoru zrobił się późny wieczór, aż w końcu nastała noc. Lampa powoli wygasała na skutek braku nafty. To był ostateczna sygnał, że należy iść spać. Edwards po omacku umył się, przebrał, a następnie położył do łóżka. Zasnął bardzo szybko mocnym, głębokim snem. Czekały na niego wkrótce nowe, bardzo wymagające obowiązki.

* * *

Bryczka, którą jechał pan Burrow, w końcu zatrzymała się przy okazałym pałacu, gdzieś na obrzeżach Londynu. Drzwiczki uchyliły się, a Burrow mógł w końcu wysiąść i rozprostować nogi. To była długa podróż. Mieszkanie dalej od centrum Londynu miało swoje korzyści, ale i wady, a jedną z nich był długi czas dojazdu. Była to jednak cena warta zapłacenia. To miejsce nadawało się idealnie do pracy nad czarnoskórymi niewolnikami. Z dala od miejskiego zgiełku, w ciszy, na uboczu, nie zwracając niczyjej uwagi.

Burrow gestem ręki wskazał woźnicy, że ma odjechać. Jego praca była na dzisiaj skończona. Bryczka po chwili ruszyła z charakterystycznym dla siebie skrzypem obracanych kół i zniknęła gdzieś za rogiem. Przed Burrowem rozciągała się długa na kilometr ścieżka, prowadząca do wejścia do jego pałacu. Po jej bokach rosły klony. Drzewa były umiejscowione w równych odstępach, w rzędach, jak żołnierze na musztrze. Zwieńczeniem tej ścieżki były szerokie schody, które prowadziły do mosiężnych drzwi pałacu.

Szlachcic wypuścił powietrze z płuc i ruszył przed siebie pewnym krokiem. Szedł szybko, nie oglądając się. W ogrodach, które znajdowały się w głębi posiadłości, nikt już nie przebywał. Cała służba zakończyła już pracę i udała się na spoczynek do swoich kwater. Zapadł zmierzch, zapanowała cisza. Dopiero z czasem, w miarę zbliżania się do pałacu dał się słyszeć dziwny pomruk. Londyński arystokrata domyślał się, co było przyczyną tego wyjątkowego dźwięku. Momentalnie odczuł pobudzenie.

Pantofle szurały po niewielkich kamyczkach, które stanowiły ścieżkę. Dwór rysujący się w oddali coraz bardziej się powiększał, a odgłosy stały się coraz donośniejsze. Z czasem pomruk zamienił się w wymieszane ze sobą dźwięki wydawane w nieznanym języku. Burrow zboczył ze ścieżki i kawałek przeszedł trawnikiem, czego bardzo nie lubił robić, gdyż miał manię troski o trawę na swoim dworze. Sytuacja była jednak wyjątkowa. Powolnym krokiem zbliżył się do lewej krawędzi szarawego budynku, stanowiącego jego dom. Dotknął cegieł na wysokości swojej klatki piersiowej i delikatnie wyjrzał za róg.

Wyglądał, jakby się skradał. Miał lekko ugięte nogi, przyśpieszony oddech, ale jedyne, czego chciał, to na spokojnie przyjrzeć się sytuacji za pałacem. To, co ujrzał, było dla niego kojące, choć ktoś inny mógłby się co najmniej skonsternować widokiem na tyłach posiadłości londyńskiego arystokraty.

Był to gęsto zalesiony obszar. Podobnie jak od frontu, tak i tutaj znajdowała się cała masa drzew, krzewów i innego rodzaju roślinności. Tu i ówdzie porozmieszczane były oczka wodne, w których pływały ryby, a w donicach posadzono ozdobne kwiaty. Wiele z nich nie rosło normalnie w brytyjskim klimacie. Ścieżka, którą wcześniej podążał Burrow, dalej prowadziła między zielonymi gajami, wykręcając się w fantazyjne zakręty, przeplatając się i znikając gdzieś pomiędzy kwietnymi rabatami.

Pan Burrow uwielbiał spędzać tutaj czas. Zwykle w samotności spacerował wśród swoich ogrodów i oddawał się rozmyślaniom, marzeniom czy dywagacjom na temat ostatnich wydarzeń. Był to jego osobisty rajski ogród. Przeważnie nikt mu wtedy nie towarzyszył. Wstęp do tego miejsca miały tylko osoby o najwyższym stopniu zaufania oraz naturalnie ogrodnicy, którzy zajmowali się pielęgnacją zagajników. Nawet jego uczeń Edwards nigdy nie dostąpił zaszczytu przechadzki w słynnym ogrodzie pana Burrowa.

Obecnie jednak to miejsce miało tymczasowo pełnić odmienną funkcję. Sielankowy widok rozwijającej się roślinności został zmącony nienaturalnie dużym tłumem. Byli to tak zwani „treserzy” – grupa mężczyzn zatrudniona i wykwalifikowana w celu wątpliwej „opieki” nad czarnoskórymi niewolnikami. Wyglądali jak przewodnicy wycieczek po ciepłych krajach. Przeważnie przywdziewali oliwkowe koszule z krótkim rękawem, spodenki dopasowane pod kolor, masywne buty. Część z nich również nosiła kapelusze. W istocie niewielu z nich miała jakąkolwiek styczność z Afryką. Jednak wizja szybkiej i teoretycznie łatwej zapłaty u pana Burrowa spowodowała, że znaczna część treserów robiła z siebie ekspertów od afrykańskich krajów.

Treserzy jednak nie byli sami. W prymitywny sposób, często przy użyciu siły, próbowali zapanować nad masą afrykańskich niewolników, którzy zostali przywiezieni w to miejsce wozami z barakami. Na samym środku tylnej części posiadłości Burrowa znajdowały się olbrzymie klatki, które miały posłużyć jako tymczasowy dom dla Murzynów. Mniej więcej połowa z nich znajdowała się już w klatkach. Stali stłamszeni, przytuleni do siebie w ogromnym ścisku. Kiedy klatka się wypełniała, jeden z treserów zamykał ją na klucz i solidny łańcuch, a następnie pomagał przy kolejnej partii niewolników.

Sami niewolnicy byli zdezorientowani. Nie wiedzieli, co się dzieje. Wymieniali między sobą jakieś uwagi, ale żaden z nich nie wystąpił przeciw swoim oprawcom. Nie było zresztą sensu tego robić. Wszyscy byli wymęczeni. Natomiast treserzy byli okazami zdrowia i siły witalnej. Opięte koszule zdradzały spore umięśnienie mężczyzn. Niewolnicy natomiast przypominali czarne tyczki, długie, ale cienkie jak źdźbło trawy. Na wielu z nich można było doliczyć się wszystkich kości. Jeśli którykolwiek z Afrykańczyków miał opory przeciw wejściu do klatki, był natychmiast pacyfikowany. Zwykle takie osoby zostawały sprowadzone na ziemię przy użyciu silnego uderzenia drewnianym kijem, a następnie wyprowadzano kilka ciosów i kopnięć. Po takim „upomnieniu” mało kto był w stanie podnieść się i iść dalej o własnych siłach. W takiej sytuacji dwie kolejne osoby z szeregu podchodziły i pomagały wstać pobitemu. Ten swoisty kordon bólu szerzył się niemal w nieskończoność.

Choć prace szły początkowo mozolnie, z czasem przyśpieszyły tempa. Niewolnicy zorientowali się, że jeśli będą współpracować ze swoimi nowymi panami, zaoszczędzi im to bólu.

Burrow przyglądał się tym scenom z zaciekawieniem. Póki co zamierzał pozostać w ukryciu i analizować pewne zachowania swoich nowych gości. Im dłużej się jednak przyglądał, tym coraz szerszy uśmiech malował się na jego twarzy. Odczuwał satysfakcję i pewien wewnętrzny spokój ducha, który mówił mu o słuszności jego postępowania.

W pewnym momencie Burrow zawołał cicho jednego z treserów, który znalazł się w pobliżu dżentelmena.

– Pssst! Ej, ty!

Treser natychmiast stanął jak wryty i rozejrzał się na lewo i prawo. Burrow ponowił zawołanie. Dopiero po trzecim razie wołany mężczyzna obrócił się i spostrzegł swojego pracodawcę.

– Och, to pan, panie Burrow – powiedział treser, powoli zbliżając się do Burrowa.

Obaj mężczyźni przywitali się stanowczym i mocnym uściskiem dłoni.

– Jak przebiegają prace? – zapytał Burrow, podpierając się na lasce.

– Możemy być zadowoleni. Wprawdzie czarnoskórzy sprawiają nam nieco problemów, ale z każdym incydentem coraz bardziej pokornieją.

– Wspaniale. Jutro ma się tu zjawić doktor Lewis. Jest to wysokiej renomy zoolog. Ma ich wszystkich przebadać. Wtedy też zwołam zebranie z wami wszystkimi. Powiem wam dokładnie o waszych obowiązkach, dam też wam porady i zalecenia, jak z nimi postępować. Ale wszystko to nastąpi po konsultacji z doktorem Lewisem. Możesz powiedzieć już o tym swoim kolegom. Ach… Jak masz na imię? – Pan Burrow sprawiał wrażenie roztrzepanego i myślami nieobecnego.

– Nathan.

– Nathan. Możesz czuć się zwierzchnikiem wszystkich treserów. Cokolwiek by się działo, zwracaj się z tym bezpośrednio do mnie.

– Dziękuję, panie Burrow. – Nathan był wyraźnie zaskoczony tym niespodziewanym awansem.

– Także jutro, punkt siedemnasta. W moim biurze. Mogę ci zaufać?

– Naturalnie, panie Burrow. – Treser uśmiechnął się od ucha do ucha. – Mogę o coś zapytać?

– Tak? – Brwi Burrowa uniosły się w pytającym łuku.

– Krążą plotki wśród treserów, że planuje pan otworzyć „ludzkie zoo”. To prawda?

Mina Burrowa posępniała. Nie chciał, by te wieści stały się obiektem plotek i niedomówień. Miał tylko nadzieję, że nie obiegną całego Londynu. Stojący przed nim mężczyzna w średnim wieku najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z powagi tego pytania. Milczenie arystokraty przeciągało się, a Nathan, świeżo mianowany zwierzchnik wszystkich treserów, powoli odczuwał niestosowność zadanego pytania. Po chwili jednak krępujące milczenie zostało przerwane.

– Słuchaj, Nathan – zaczął Burrow. – Wszystkiego się dowiesz w swoim czasie. Na razie niech nie interesuje cię, po co mi te dzikusy ani na jak długo. Myślę, że jutro na zebraniu dowiesz się wszystkiego, co potrzeba.

– Przepraszam, panie Burrow – skonsternował się Nathan.

– Ależ nic nie szkodzi. Każdy z nas ma w sobie nutkę wścibskości. Ale czas już na mnie. Wracaj do pracy. Pamiętaj, żebyś poinformował swoich kolegów o spotkaniu jutro. Będę na was czekał. – Ton Burrowa znacznie się ożywił, a on sam się wyprostował.

– Dobrze, proszę pana. Przekażę. I do zobaczenia jutro, panie Burrow.

– Do zobaczenia.

Dłonie obu mężczyzn ponownie splotły się w męskim, żegnającym uścisku, po czym Nathan udał się w kierunku klatek, a pan Burrow wykonał kilka kroków w tył i z nieco większej odległości dalej obserwował postępujące prace.

Wkrótce całe zamieszanie ucichło. Wszyscy niewolnicy zostali zamknięci w klatkach, a treserzy wreszcie mogli udać się na spoczynek. Część z nich została na obowiązkowej warcie, jednak reszta poszła w kierunku swoich domostw, które stały w niedalekim sąsiedztwie od posiadłości ich pracodawcy.

Czas zamętu został zakończony. Nastała cisza, którą przeszywał jedynie świszczący, porywisty wiatr. Momentalnie stało się również zimno. W takich warunkach przyszło Afrykańczykom spędzić pierwszą noc na kontynencie europejskim. W śmiercionośnym uścisku, w zimnie i głodzie. Czasami dało się usłyszeć żałosne wycie czarnoskórych. W klatkach nie wystarczało miejsca, by choć usiąść, a jeżeli ktoś już znalazł się na ziemi, to mało prawdopodobne było, by mógł z niej ponownie powstać. Ze szczelin klatek wystawały pojedyncze pary rąk, nóg, a nawet głowy. Z trudem można było wychwycić ludzkim okiem poszczególne osoby. Upchnięta „czarna masa” miała przed sobą prawdopodobnie jedną z najcięższych nocy w życiu.

Kiedy prace porządkowe z zakwaterowaniem Afrykańczyków dobiegły końca, Burrow w końcu udał się na zasłużony odpoczynek. Wycofał się z tyłów posiadłości, a swoje kroki pokierował na wcześniej mijane marmurowe schody, które prowadziły do pałacu. Burrow był już bardzo zmęczony. Zbliżał się środek nocy, a on sam był na nogach od samego świtu. Cała służba dworku dawno już spała, toteż nikt nie powitał właściciela, kiedy ten pojawił się w holu. Przed sobą miał mroczne pomieszczenie, które budziło grozę o tej porze. Burrow nie należał jednak do ludzi strachliwych. Odłożył laskę, a następnie zdjął płaszcz i starannym ruchem zawiesił go schludnie na wieszaku. Następnie wyszedł z holu z rękoma splecionymi za plecami i powolnym krokiem zaczął maszerować do swojej prywatnej komnaty. Wnętrze pałacu angielskiego arystokraty cechowało się bardzo zimnym, surowym wnętrzem. Przepych żyrandoli, wartościowych obrazów spotykał się z szarością ścian, ciemnością, spowodowaną wygaszeniem lamp naftowych, i powiewem nieprzyjemnego wiatru. Nigdy nie było tu ciepło, ale w nocy zawsze doskwierało to najmocniej. Burrow bardzo nie lubił wracać do domu po zmroku, jednak dzisiejsza sytuacja tego wymagała.

Mijał liczne zawieszone na ścianach obrazy. Były podzielone epokami. Każdy korytarz, pokój czy pomieszczenie udekorowano obrazami z jednej epoki lub w jednym stylu. Lubił kolekcjonować sztukę. Miał słabość do wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość artystyczną.

Sam pałac był pokaźnych rozmiarów. Burrow szedł już kilka długich chwil, a cały czas pojawiały się nowe korytarze, nowe odnogi i drzwi. W końcu jednak dotarł do celu. Stanął przed ciemnobrązowymi drzwiami, które w tym świetle zdawały się czarne, i nacisnął masywną klamkę. Drzwi uchyliły się, a Burrow w końcu mógł odpocząć i poświęcić chwilę dla samego siebie. Usiadł przed drewnianym biurkiem. Na blacie znajdował się stos kartek, dokumentów i innego rodzaju zapisków. Głęboko odetchnął i zamyślił się – już po raz kolejny dzisiejszego dnia.

Jedyna niewielka lampka, jaka znajdowała się w pokoju, rzucała nieśmiałe światło na pobliskie ściany sypialni. W przeciwieństwie do reszty domostwa, sypialnia Burrowa została urządzona nad wyraz skromnie. Na próżno było tu szukać cennych obrazów, nietypowych kwiatów czy czegokolwiek innego, co mówiłoby o stanie zamożności mieszkańca tych czterech ścian. Beżowe ściany odbijały światło, które padało na pościelone łóżko, znajdujące się w przeciwległym kącie pomieszczenia. Burrow jednak nie zamierzał póki co iść spać, mimo zmęczenia. Jego zadaniem było przemyślenie sytuacji i rozplanowanie jej dalej. W głowie opracowywał plan, którego realizacja miała być głównym zadaniem, nie tylko jego, ale całego sztabu ludzi podległych jego zachciankom.

Nafta w lampie była na wykończeniu. Błysk światła zaczął intensywniej tańczyć na beżowych ścianach sypialni, aż w końcu całkowicie zgasł, zostawiając za sobą mrok, który spowił całe wnętrze. Nie był to bynajmniej powód do udania się na spoczynek dla Burrowa. Zniżył się nieco na swoim krześle, tak że tył głowy miał na równi z belką oparcia mebla. W takiej pozycji zastygł przez następnych kilka długich chwil, aż w końcu zasnął z wyczerpania.

Podczas gdy w jednej z komnat wytwornego pałacu Burrow oddawał się rozważaniom, na dole panował ciąg dalszy piekła, które przechodzili świeżo sprowadzeni do Europy Afrykańczycy. Temperatura spadła do około zera stopni. Klatki, w których znajdowali się niewolnicy, były wykonane ze stali. Nie trzeba było długo czekać, by pręty stały się zimne niczym sople lodu. Żadnemu z Murzynów nie dano ubrania czy koca. Cały czas byli nadzy i przemarznięci. Ci, którzy znajdowali się w samym środku, mieli nieco łatwiej. Byli ogrzewani ciałami swoich współtowarzyszy, które otaczały ich z każdej strony. Najgorzej mieli natomiast ci, którym trafiło się miejsce przy kratach. Oni najbardziej byli narażeni na lodowaty wiatr i chłód stali, z której wykonane zostały ich nowe „domy”. Ponadto byli najbardziej odsłonięci na ciosy treserów. Ich pałki i kije szukały najszybszego celu do zadania obrażenia. Nie dosięgały one jednak tych, którzy zostali obtuleni kokonem poskręcanych ciał. Nie wiadomo było, która noga należy do kogo. Poza świstem wiatru słychać było charakterystyczne szczękanie zębów. Podbródki dygotały z zimna. Starano się nacierać kończyny, masować je, w jakikolwiek sposób ogrzewać, ale na nic się to nie zdawało.

Nieprzyjazna aura dała się we znaki również treserom. Ci, którzy pozostali na warcie, zamienili lekkie ubrania na coś stosowniejszego. Zwykle były to grube, puchate kurtki z bawełnianymi spodniami. Nie był to strój całkowicie odporny na zimno, jednak dawał wystarczającą osłonę, by patrole wokół posiadłości pana Burrowa stały się w miarę znośne.

Ucieczka niewolników była w zasadzie niemożliwa. Nie mieliby dokąd pójść, nie wiedzieli, jak się mają zachować, a co najważniejsze – zbyt mocno wyróżnialiby się na tle londyńskiego społeczeństwa. Jednak pewne pozory bezpieczeństwa Burrow chciał zagwarantować. Z tego powodu zatrudnił strażników, którzy mieli pilnować porządku. W nocy z całej puli trzydziestu pracowników było losowanych trzech, którzy mieli za zadanie patrolować teren, ze szczególnym uwzględnieniem rejonów przetrzymywania niewolników. Nie wolno im było jednak bez powodu stosować wobec nich przesadnej siły. Burrow chciał uniknąć ryzyka związanego z przypadkową śmiercią któregokolwiek ze swoich niewolników.

* * *

Nastał poranek nad Londynem. W przeciwieństwie do wczorajszego, ten obecny nie był tak piękny i słoneczny. Nowy dzień przywitały gęste, szare chmury. Zanosiło się na ulewę, a wszelkie nieopisane barwy, które promieniały i nadawały kolorytu otoczeniu, zostały spowite przez nieskończoną szarość.

Taka pogoda odbiła się na mieszkańcach Londynu i okolic. Ludzie byli bardziej przybici, zmęczeni i gnuśni. Nie wydarzyło się nic godnego uwagi, tak jak to miało miejsce wczoraj. Fale wód Tamizy miarowo i spokojnie odbijały się od kamiennych posadzek rzecznych portów, głośnym pluskiem zatracały swój kształt i przepadały w odmętach wody. Tym razem żadnej sensacji nie było. Ani na Tamizie, ani w portach, ani gdziekolwiek indziej w mieście. Trwał weekend, a wszystkie popularne miejsca, takie jak Hyde Park czy Piccadilly Circus świeciły pustkami. Mało kto wychodził z domu. Z nieba zaczęła padać delikatna mżawka, typowy element angielskiej aury.

W posiadłości Burrowa również się udzielił smutny nastrój. Wszyscy zachowywali się spokojnie, bez większych emocji, mimo tak przełomowego faktu, jakim było sprowadzenie nowych „lokatorów” do pałacu.

Wraz z nastaniem świtu służba rozpoczęła swoją pracę. Niezależnie od pogody czy samopoczucia, nie mieli wolnego. Ogrodnicy zajmowali się ogrodem, sprzątaczki doprowadzały do nienagannej czystości każdy kąt posiadłości, kucharze serwowali posiłki, kamerdynerzy pomagali swojemu pracodawcy

Treserzy oczywiście zajmowali się niewolnikami. Kiedy wszyscy zjawili się na miejscu, zaczęli wyprowadzać Afrykańczyków z klatek. Ponownie była przy tym masa roboty, jednak nie przejmowali się tym. Każdego, kto nie chciał wyjść, na siłę wyciągali z klatki i nie omieszkali przy tym zdzielić opornego po głowie pałką czy kijem.

Sami czarnoskórzy byli wyniszczeni spartańskimi warunkami. Wielu z nich miało odmrożenia, spuchnięte kończyny czy odciski stali na ciele jeśli akurat byli dociskani przez swoich pobratymców do klatki. Niewielu udało się zmrużyć choć na chwilę oczy. Ale brak snu był ich najmniejszym zmartwieniem. Głód, brak higieny, nieludzkie traktowanie sprawiały, że część z nich była na granicy życia i śmierci, a przecież minęła dopiero jedna doba, odkąd postawili nogę na brytyjskiej ziemi.

Ci, którzy zostali już z klatek wyciągnięci, mieli parę sekund na rozprostowanie się. Zdawać by się mogło, że przyniesie to ulgę, ale było inaczej. Jakiekolwiek ruchy powodowały niewyobrażalny ból z powodu zastania. Było paru niewolników, którzy całą noc spędzili zwinięci w kłębek w nienaturalnych pozycjach. Wyglądali, jakby mieli połamane wszystkie kości.

Po chwili na rozciągnięcie się byli prowadzeni na środek placu, na którym się znajdowali, i ustawiani w dwuszeregu. Mężczyzna z tyłu i kobieta z przodu. Jeśli było nie do pary, to stosowano zasadę wyższego z tyłu i niższego z przodu. Szereg formował się bardzo powoli, ale z czasem zaczął przybierać naprawdę imponujące rozmiary. Ledwie starczyło miejsca, by wszyscy się pomieścili zgodnie z planem.

W końcu wszystko było dopięte na ostatni guzik. Każdy z niewolników zajął wyznaczone dla siebie miejsce. Kiedy Murzyni utworzyli linię prostą, ponownie zakuto ich w kajdany, jak to miało miejsce wczoraj. Wyczekiwano na przybycie najważniejszego gościa, choć „gość” nie było w tym wypadku najlepszym słowem z możliwych do użycia. Ten dzień miał być kluczowy. Niewolnikom w końcu przyjdzie poznać ich głównego oprawcę. Tego, który nie tylko zgotował im taki los, ale miał w rękach ich zdrowie i życie – pewnego londyńskiego arystokratę.

Burrow ocknął się w tym samym miejscu w którym ostatnio rozmyślał nad ostatnimi wydarzeniami – na krześle przy swoim biurku. Całą noc przespał w pozycji półleżącej, rozłożony karykaturalnie na meblu. Nie zdążył nawet się przebrać, toteż uczynił to teraz, gdyż ubranie, które miał na sobie, nie było już najwyższej świeżości.

Jego garderoba była raczej mało urozmaicona, dominowały takie kolory jak czarny, granatowy, szary. Cała szafa była wypełniona różnego rodzaju paltami, eleganckimi spodniami, koszulami, kamizelkami. Na górnej półce szafy znajdowały się nakrycia głowy. Od wielkich cylindrów przez wytworne kapelusze, na niewielkich melonikach kończąc.

Moment przekroczenia progu sypialni był zawsze równoznaczny z oficjalnym rozpoczęciem dnia przez Burrowa. Nigdy jednak się z tym nie śpieszył. Jego uprzywilejowany status pozwalał mu wszystkim na siebie czekać i powoli rozpoczynać swoje poranki. Tak było i tym razem. Wiedział, że za moment pozna zakupionych „podwładnych”, lecz starał się opanować emocje, tak by nie zakłóciły jego systematycznego porządku ranka. W rogu sypialni stała niewielka kadź z wodą, która regularnie była wymieniana przez służbę. Londyńczyk podszedł do niej i powoli przelał wodę z kadzi do niewielkiej misy. Przemył sobie twarz i zaczął oddawać się porannej toalecie. Kiedy skończył, podszedł do lustra, które obejmowało całą jego sylwetkę, i zaczął dokonywać poprawek w swoim wyglądzie. Wiedział, że nawet najmniejsza, prawie niezauważalna niedoskonałość jego stroju czy wyglądu może zrujnować cały wizerunek, dlatego nigdy nie pozwalał na istnienie jakiejkolwiek skazy w swojej prezencji. Zwieńczeniem tego rytuału było poprawienie kołnierzyka, nawet jeśli nie było takiej potrzeby. Ot, nieznaczne przesunięcie go koniuszkami palców raz w lewo i raz w prawo. Dopiero w tym momencie pan Burrow uznawał, że jest gotowy zacząć nowy dzień.

Drzwi sypialni uchyliły się, a w progu pojawiła się postać Burrowa. Tym razem w pałacu panował o wiele większy ruch niż wczoraj wieczorem. Wszędzie był ktoś ze służby podczas wykonywania swoich codziennych obowiązków. Pierwszą napotkaną osobą była pani Quinzel, starsza kobieta, która dawno mogłaby przejść na emeryturę, lecz nadal była pełna wigoru i werwy, więc kontynuowała swoją pracę u pana Burrowa. Jej drobna postura sprawiała, że tonęła gdzieś w olbrzymich przestrzeniach posiadłości; miała zaledwie sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Na czubku nosa zawsze nosiła malutkie okrągłe okularki. Nieco wygięte, zabrudzone. Widać, że wiele lat służyły swojej właścicielce.

W tym momencie zajmowała się podlewaniem kwiatów. Chodziła od rośliny do rośliny z niewielką konewką. Kiedy się odwróciła, zobaczyła swojego pracodawcę.

– Dzień dobry, panie Burrow. – Zgodnie z obowiązującą etykietą, powitała go pierwsza. – Jak panu minęła noc?

– Dzień dobry, pani Quinzel. – Burrow z uprzejmym uśmiechem skinął głową na widok staruszki. – Może nie zaliczę dzisiejszej nocy do najlepiej przespanych w swoim życiu, ale nie mam prawa narzekać.

Pani Quinzel uśmiechnęła się przyjaźnie.

– Proszę się nie przemęczać. Pani już wystarczająco się napracowała w swoim życiu.

– Och, nie przesadzajmy. Ciągle czuję się na siłach, zresztą praca dla takiego szlachetnego człowieka jak pan to czysta przyjemność. – Końcówkę zdania pani Quinzel powiedziała z szerokim uśmiechem. Widać było, że darzy Burrowa dużą dozą szacunku i pewnego rodzaju przyjaźni.

– To pani niech nie przesadza – odpowiedział tym samym uśmiechem Burrow. – Dużo mi brakuje do tej szlachetności, o której pani mówi. A przynajmniej cały czas można coś zrobić lepiej! – Na słowo „lepiej” Burrow dał wyraźny akcent.

– Mogę o coś zapytać? – Głos staruszki nieco przycichł i stał się tajemniczy.

– Tak? – Brwi Burrowa przybrały formę łuku.

Starsza sprzątaczka nieznacznie zbliżyła swoją głowę do jego głowy, na tyle, na ile pozwalał jej niewysoki wzrost. Zaczęła mówić szeptem:

– Kim są tamci ludzie?

– „Tamci”? – Burrow początkowo nie rozumiał pytania.

– No, tamci, tamci. – Kobieta energicznie pokiwała głową.

– Nie do końca rozumiem, o co pani chodzi.

– Ci czarnoskórzy. Stoją za budynkiem i czekają na coś.

W tym momencie Burrowa w końcu olśniło. Jego puls przyśpieszył, ale nie dał po sobie poznać, jak poruszyło go to pytanie.

– Ci „tamci” to mój nowy zakup. Niewolnicy z Afryki. Nasz klucz do sukcesu, pani Quinzel – odparł bez emocji.

Staruszka wytrzeszczyła oczy zza okularków. Cofnęła się nieznacznie. Widać było, że przetrawia to, co przed chwilą usłyszała.

– I co pan zamierza z nimi zrobić? – zapytała już nieco głośniej.

– To, do czego się nadają. Pora, by cała Anglia zobaczyła różnorodność w przyrodzie oraz to, jaką uprzywilejowaną pozycję ma biały człowiek.

W głosie pana Burrowa słychać było pewien wyraz dumy ze swojego działania. Miał się za swego rodzaju filantropa.

– Mam nadzieję, że wie pan, co robi, panie Burrow. – Pani Quinzel zrobiła zatroskana minę. – Ale niech się pan nie obrazi, jednak nie wyglądali oni najlepiej. Myślę, że zasługują na lepsze traktowanie.

Uprzejme spojrzenie Burrowa nagle zlodowaciało. Końcówki jego wąsów lekko poruszyły się w geście złości. Bardzo nie lubił, kiedy ktokolwiek zwracał mu uwagę, a tym bardziej jeśli dotyczyło to sprawy związanej z jego niewolnikami. Jednak pani Quinzel była jego ulubioną pracownicą. Zawsze lojalna, służyła mu wiele lat. Głównie dlatego jako jedyna mogła sobie pozwolić na takie akty zuchwałości. Nie zmieniało to jednak faktu, że odczuwał szczerą złość na staruszkę, która śmiała zakwestionować warunki, w jakich przyszło żyć jego niewolnikom.

Po chwili milczenia Burrow pognał szybkim krokiem przed siebie, zręcznie wymijając panią Quinzel. Starsza kobieta zwiesiła głowę i wyraźnie posmutniała. Kilkanaście metrów dalej Burrow jednak zatrzymał się – tyłem do swojej podwładnej, lekko przekręcił głowę w bok. Staruszka również się nie odwróciła. Zastygła w jednej pozycji.

– Miłego dnia, pani Quinzel. Proszę wracać do swoich obowiązków.

Kolejna cisza, a potem rozległ się tylko odgłos stukających obcasów butów pana Burrowa. Starsza pokojówka nawet nie zdążyła zareagować na słowa arystokraty. Po chwili już go nie było, a kroki ucichły. Oddana pracownica, pozostała sama ze swoimi myślami.

Burrow nie zamierzał wracać, by ocieplić swój wizerunek. Parł przed siebie, nie zważając na nic. Każdy, kto go zobaczył, odruchowo się prostował i uprzejmie witał z arystokratą. Burrow zawsze odpowiadał na te słowa. Zdarzało mu się nawet zamienić kilka słów z tymi pracownikami, których szczególnie cenił i szanował. Tym razem przy nikim się nie zatrzymywał, nie odpowiadał na powitania. Takie zachowanie było na tyle nietypowe, że Burrow czuł na sobie wymowne, pytające spojrzenia, które towarzyszyły mu, dopóki nie zniknął z pola widzenia podwładnych. W końcu kroki Burrowa doprowadziły do bogato zdobionych drzwi balkonowych pałacu.

Drzwi były wykonane z ciemnego drewna, pokryte wzorami imitującymi pnącza bluszczu. Choć wyglądały na masywne i ciężkie, to już delikatne naciśnięcie klamki powodowało ich rozwarcie. Powolnym, jednostajnym ruchem otworzyły się na oścież, a w przejściu pojawiła się sylwetka brytyjskiego szlachcica.

Oczy wszystkich osób znajdujących się w ogrodach przypałacowych skierowały się na nowego gościa. Wzrok niewolników również utkwił w postaci mężczyzny. Trwało to kilka chwil. Badali się nawzajem spojrzeniem. W końcu Burrow wykonał pierwszy ruch. Wolno zaczął schodzić po niewielkich schodkach, aż stanął na ścieżce. Omiótł ponownie oczami wszystkich zgromadzonych. Dostrzegł Nathana i pozostałych treserów. W oddali majaczyły sylwetki ogrodników, którzy w pocie czoła pracowali nad schludnością ogrodów pana Burrowa. Szczególną uwagę przykuł jednak żywy wąż, ułożony z szeregu afrykańskich niewolników. Stali w milczeniu, nadzy, wpatrujący czarne oczy w swojego właściciela. Szereg rozciągał się na kilkadziesiąt metrów; ci którzy stali na końcu, nie byli już tak dobrze widoczni.

Naprzeciwko szeregu, w równych odstępach, znajdowali się treserzy. Każdy z nich miał u boku pałkę. Wszyscy jednakowo ubrani. Ich zadaniem było pilnowanie porządku, toteż wzbudzali słuszny lęk i trwogę nie tylko u niewolników, ale nawet u pozostałych osób przebywających na terenie posiadłości. Spojrzenia treserów było przesłaniane cieniem rzucanym przez ronda ich kapeluszy.

Jedynie Nathan wyłamywał się z tego schematu, stojąc nieco z przodu, tak jakby czekając na Burrowa. Ten podszedł do niego po chwili i się przywitał.

– Witaj, Nathanie.

– Dzień dobry, panie Burrow. – Nowo mianowany zwierzchnik wszystkich treserów odruchowo stanął na baczność.

– Darujmy sobie tę oficjalność. – Rzucało się w oczy odstępstwo od normy w zachowaniu Burrowa, spowodowane wcześniejszą wymianą zdań z panią Quinzel. – To wszyscy, tak?

– Tak jest. Wszystkich niewolników wyprowadziliśmy i ustawiliśmy w szeregu, tak by mógł się pan im dokładnie przyjrzeć i ich poznać.

– Doskonale. – Burrow uśmiechnął się szeroko. – Zatem zacznijmy.

Obaj