Lód - Kavan Anna - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Lód ebook i audiobook

Kavan Anna

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

Arcydzieło prozy katastroficznej, które zachwyca halucynogenną poetyką rodem z marzeń sennych.

Akcja Lodu rozgrywa się w czasie, gdy Ziemia zaczyna znikać pod pokrywą ogromnego lodowego szelfu, co być może jest efektem wojny nuklearnej. Główny bohater gorączkowo podąża za młodą, bezimienną kobietą o srebrnych włosach. Powracające opisy postępującego zlodowacenia mają sugestywność przerażającego – także pięknem – snu, a obsesyjnej pogoni towarzyszy przeczucie ostatecznej zagłady. Dziewczyna wymyka się nie tylko jemu, a świat delirycznego, przesiąkniętego ziąbem koszmaru osacza czytelnika z każdej strony.

Lodem zachwycali się Brian Aldiss i J.G. Ballard, a książkę – wydaną ledwie rok przed śmiercią pisarki – z miejsca okrzyknięto wybitną powieścią z gatunku science fiction. Po niemal sześćdziesięciu latach od premiery widać dobitnie, że ostatnie i zarazem najgłośniejsze dzieło Kavan wymyka się sztywnym gatunkowym podziałom – niewielu pisarzy, jak to ujął Ballard właśnie, dorównywało bowiem angielskiej pisarce intensywnością wizji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 226

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 56 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Kavan

Lód

Przełożyła Agata Ostrowska Posłowie Paweł Frelik

Jeden

Zgubiłem się, zapadł już zmierzch, jechałem od wielu godzin i praktycznie skończyła mi się benzyna. Przerażała mnie wizja, że utknę sam w nocy wśród tych wyludnionych wzgórz, więc ucieszyłem się na widok drogowskazu i zjechałem na stację paliw. Na zewnątrz było tak zimno, że musiałem postawić kołnierz, gdy otworzyłem okno, żeby porozmawiać z pracownikiem. Kiedy napełniał bak, zagadnął mnie o pogodę.

– Nigdy nie mieliśmy tu takiego zimna w tym miesiącu. W prognozach mówią, że idzie porządne mrozisko.

Większość życia spędzałem za granicą, włócząc się bez celu lub eksplorując odludne rejony; choć jednak wracałem właśnie z tropików i mrozy niewiele dla mnie znaczyły, uderzył mnie złowieszczy ton pracownika stacji. Chciałem jak najszybciej ruszać dalej, więc spytałem o drogę do wioski, do której zmierzałem.

– Nie znajdzie jej pan po ciemku, to z dala od głównych tras. A po tych górskich drogach niebezpiecznie jeździć, kiedy są oblodzone.

Jakby sugerował, że tylko głupiec podróżowałby w takich warunkach atmosferycznych, co mocno mnie zirytowało. Szybko uciąłem więc skomplikowane instrukcje dojazdu, których mi udzielał, zapłaciłem i odjechałem, ignorując ostrzeżenie wykrzyczane przez niego na pożegnanie:

– Niech pan uważa na lód!

Zrobiło się już zupełnie ciemno i wkrótce znów się zgubiłem, beznadziejnie jak nigdy dotąd. Wiedziałem, że powinienem był posłuchać tego faceta, a jednocześnie żałowałem, że w ogóle się do niego odezwałem. Z jakiejś niejasnej przyczyny jego uwagi obudziły we mnie niepokój; wziąłem je za złą wróżbę na całą tę wyprawę i zacząłem żałować, że w ogóle na nią wyruszyłem.

Od samego początku miałem wątpliwości co do tej wycieczki. Wróciłem do kraju zaledwie dzień wcześniej i najpierw powinienem był pozałatwiać sprawy w mieście, a nie odwiedzać znajomych na wsi. Sam nie rozumiałem, skąd we mnie ten wewnętrzny przymus, żeby spotkać się z tą dziewczyną, która nie opuszczała moich myśli przez cały wyjazd, choć nie to skłoniło mnie do powrotu. Wróciłem, żeby zbadać plotki o nadciągającym tajemniczym zagrożeniu w tym rejonie świata. Ale gdy tylko wylądowałem, dziewczyna stała się moją obsesją, nie mogłem myśleć o niczym innym, czułem, że muszę natychmiast ją zobaczyć, nic innego się nie liczy. Oczywiście wiedziałem, że to kompletnie nieracjonalne. Tak samo jak dręczący mnie teraz niepokój: mało prawdopodobne, żeby we własnym kraju spotkała mnie jakaś krzywda; a jednak im dłużej jechałem, tym bardziej nieswojo się czułem.

Rzeczywistość zawsze stanowiła dla mnie swego rodzaju niewiadomą. Bywało to złowieszcze. Na przykład teraz – odwiedziłem już kiedyś tę dziewczynę i jej męża, zachowałem żywe wspomnienie sielankowej, dostatniej okolicy ich wiejskiego domu. To wspomnienie szybko jednak bladło, traciło realność, stawało się coraz bardziej nieprzekonujące i niewyraźne, bo nikogo nie mijałem po drodze, nie dotarłem do żadnej wioski, nie widziałem świateł. Niebo było czarne, odcinały się od niego jeszcze czarniejsze zaniedbane żywopłoty; a kiedy reflektory wydobywały już z mroku jakieś budynki przy szosie, te również były ciemne, na pierwszy rzut oka niezamieszkane i mniej lub bardziej w ruinach. Jakby pod moją nieobecność cały region został spustoszony.

Zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle zdołam ją odnaleźć w tym ogólnym chaosie. Nic nie wskazywało na to, żeby mogło się tu toczyć jakiekolwiek zorganizowane życie, odkąd nieznana katastrofa unicestwiła wioski i zniszczyła gospodarstwa. O ile widziałem, nie podjęto żadnych prób przywrócenia normalności. Nie dokonano odbudowy ani prac rolnych, na pastwiskach nie było śladu zwierząt. Drogi wymagały pilnego remontu, rowy dusiły się od chwastów pod zapuszczonymi żywopłotami, cała okolica została porzucona w fatalnym stanie.

O przednią szybę uderzyła garstka białych kamyczków, aż podskoczyłem. Tak dawno nie spędzałem zimy na północy, że z początku nie rozpoznałem tego zjawiska. Grad wkrótce przeszedł w śnieg, ograniczając widoczność i utrudniając prowadzenie samochodu. Panował przejmujący chłód i uświadomiłem sobie, że mój nasilający się niepokój ma z tym jakiś związek. Mężczyzna na stacji powiedział, że nigdy nie spotkał się z tak niskimi temperaturami o tej porze roku, ja także miałem wrażenie, że jest zdecydowanie za wcześnie na przymrozki i śnieg. Nagle ogarnął mnie tak silny lęk, że miałem ochotę zawrócić i pojechać do miasta; droga była jednak zbyt wąska, musiałem podążać w górę i w dół niekończącymi się serpentynami w martwej ciemności. Nawierzchnia się pogorszyła, robiło się coraz stromiej i coraz bardziej ślisko. Nieprzywykła do zimna głowa zaczęła mnie boleć, kiedy wytężałem wzrok w ciemności, żeby omijać oblodzenia, na których samochód wpadał w poślizg. Gdy od czasu do czasu reflektory oświetlały przydrożne ruiny, te krótkie mrugnięcia za każdym razem mnie zaskakiwały i znikały, zanim mogłem się upewnić, że faktycznie coś widziałem.

Na żywopłotach zaczęła wykwitać nieziemska biel. Zerkałem przez luki w przydrożnej zieleni. Reflektory samochodu oświetliły na chwilę, niczym szperacze, nagie ciało tej dziewczyny, dziecięco drobne, odcinające się barwą kości słoniowej od martwej bieli śniegu, o włosach lśniących jasno jak przędza szklana. Nie patrzyła w moim kierunku. Całkowicie nieruchoma nie odrywała wzroku od sunących ku niej powoli ścian, szklistego, skrzącego się okręgu z litego lodu, w środku którego się znajdowała. Z lodowych klifów, wysoko ponad jej głową, dobiegały oślepiające błyski; niżej najbardziej wysunięte krawędzie lodu już jej dosięgły, unieruchomiły ją, stwardniały jak beton na stopach i kostkach. Patrzyłem, jak lód wspina się coraz wyżej, pokrywa kolana i uda, widziałem, jak otwierają się usta dziewczyny, czarna dziura w białej twarzy, słyszałem jej cienki krzyk agonii. Nie czułem do niej litości. Przeciwnie, czerpałem nieopisaną przyjemność z patrzenia na jej cierpienie. Nie pochwalałem własnej bezduszności, ale ona we mnie była. Przyczyniło się do niej połączenie rozmaitych czynników, choć nie jest to żadna okoliczność łagodząca.

Kiedyś durzyłem się w tej dziewczynie, zamierzałem się z nią ożenić. O ironio, wówczas miałem na celu chronić ją przed bezdusznością świata, którą ona zdawała się na siebie ściągać swoją kruchością i nieśmiałością. Była przewrażliwiona, nerwowa, bała się ludzi i życia; jej osobowość została upośledzona przez sadystyczną matkę, która trzymała ją stanie permanentnego zastraszenia i podporządkowania. Przede wszystkim musiałem zdobyć jej zaufanie, więc zawsze traktowałem ją delikatnie, pilnowałem się, żeby poskramiać swoje uczucia. Była tak chuda, że gdy tańczyliśmy, bałem się zbyt mocno ją przytulać, żeby nie zrobić jej krzywdy. Jej kościste ciało zdawało się łamliwe, szczególnie fascynowały mnie sterczące kości nadgarstków. Włosy miała zdumiewające, srebrzystobiałe, albinoskie, lśniące jak blask księżyca, jak rozświetlone blaskiem księżyca szkło weneckie. Podchodziłem do niej jak do dziewczynki ze szkła; czasem zdawała mi się wręcz nierealna. Stopniowo wyzbywała się strachu, okazywała mi dziecinne uczucie, ale pozostawała wstydliwa i nieuchwytna. Nie śpieszyło mi się jednak – już jej udowodniłem, że jestem godny zaufania, a teraz mogłem zaczekać. Zdawało się, że lada chwila mnie zaakceptuje, choć przez tę niedojrzałość trudno mi było ocenić szczerość jej uczuć. Być może nie były zupełnie udawane, choć nagle zostawiła mnie dla mężczyzny, który teraz był jej mężem.

To już historia. Ale konsekwencje tego traumatycznego doświadczenia wciąż objawiały się bezsennością i męczącymi bólami głowy. Leki przepisywane mi na te dolegliwości skutkowały koszmarami sennymi, w których ona zawsze pojawiała się jako bezbronna, poobijana ofiara. Wizje te nie ograniczały się tylko do snu, a jednym z okrutnych skutków ubocznych była przyjemność, jaką z czasem zacząłem z nich czerpać.

Widoczność się poprawiła, mrok nocy ani trochę się nie rozjaśnił, ale przestało śnieżyć. Dostrzegałem ruiny jakiegoś fortu na szczycie stromego wzgórza. Niewiele z niego zostało prócz wieży, został całkowicie wypatroszony, czarne dziury po oknach ziały niczym rozdziawione paszcze. Okolica wydawała mi się mgliście znajoma, jakby to było zniekształcone, na wpół zapamiętane wspomnienie. Wydawało mi się, że rozpoznaję to miejsce, że już to kiedyś widziałem, ale nie mogłem mieć pewności, bo przecież dotychczas byłem tu tylko latem, gdy wszystko wyglądało zupełnie inaczej.

Wtedy, gdy przyjąłem zaproszenie jej męża, węszyłem jakieś ukryte pobudki. Był malarzem, nie na poważnie, dyletantem; jednym z tych ludzi, którym nigdy nie brakuje pieniędzy, choć wydaje się, że nie mają żadnej pracy. Być może dysponował dochodem osobistym, ale przeczuwałem, że jest kimś innym, niż się wydawał. Byłem zaskoczony tym, jak ciepło mnie przyjął, absolutnie życzliwie. Mimo wszystko zachowałem czujność.

Dziewczyna prawie się nie odzywała, stała obok niego, wielkimi oczami zerkała na mnie z ukosa spod długich rzęs. Jej obecność silnie na mnie działała, choć sam nie wiedziałem, w jaki sposób. Okazało się, że trudno mi się z nimi rozmawia. Dom stał w środku bukowego lasu, tak ciasno otoczony wysokimi drzewami, że czułem się, jakbyśmy byli w ich koronach, za każdym oknem rozbijały się fale gęstej zieleni. Pomyślałem o niemal wymarłej rasie dużych śpiewających lemurów, indrisów, żyjących w tropikalnych lasach na pewnej dalekiej wyspie. Łagodne zachowanie, czułe usposobienie oraz osobliwe, melodyjne głosy tych niemal legendarnych stworzeń niegdyś wywarły na mnie wielkie wrażenie, więc teraz zacząłem o nich mówić, całkiem zapominając się w fascynacji tym tematem. On sprawiał wrażenie zainteresowanego. Ona nic nie mówiła i wkrótce nas zostawiła, żeby zająć się obiadem. Po jej zniknięciu rozmowa od razu zaczęła się bardziej kleić.

Było przesilenie letnie, bardzo upalna pogoda, szeleszczące tuż za oknami liście wydawały przyjemnie chłodny odgłos. On wciąż był dla mnie życzliwy. Widocznie niewłaściwie go oceniłem, zacząłem się wstydzić swojej podejrzliwości. Powiedział, że cieszy go moja wizyta, i zaczął mówić o dziewczynie.

– Jest strasznie nieśmiała i nerwowa, dobrze jej robią spotkania z ludźmi ze świata zewnętrznego. Zbyt często przesiaduje tu sama.

Chcąc nie chcąc, zastanawiałem się, ile on o mnie wie, co mu o mnie powiedziała. Ciągłe trzymanie gardy i pozostawanie w defensywie wydawało mi się niedorzeczne; wciąż jednak odpowiadałem na jego uprzejmość z pewną rezerwą.

Zatrzymałem się u nich na kilka dni. Ona nie wchodziła mi w drogę. Widywałem ją tylko w jego obecności. Utrzymywała się piękna, upalna pogoda. Dziewczyna nosiła krótkie, cienkie, bardzo proste sukienki odsłaniające jej ramiona i ręce, bez pończoch, dziecięce sandały. Jej włosy lśniły w słońcu. Wiedziałem, że nigdy nie zapomnę, jak wtedy wyglądała. Zauważyłem, że wyraźnie się zmieniła, stała się znacznie bardziej pewna siebie. Częściej się uśmiechała, raz w ogrodzie słyszałem, jak śpiewa. Kiedy mąż ją zawołał, przybiegła do niego w podskokach. Pierwszy raz widziałem ją szczęśliwą. Tylko w rozmowach ze mną wydawała się jeszcze jakkolwiek skrępowana. Pod koniec mojej wizyty on spytał mnie, czy rozmawiałem z nią sam na sam. Odpowiedziałem przecząco.

– Niech pan zamieni z nią słówko, zanim pan wyjedzie – powiedział. – Ona wciąż przejmuje się przeszłością; obawia się, że pana unieszczęśliwiła.

A więc wiedział. Musiała powiedzieć mu wszystko, co było do powiedzenia. Oczywiście nie było tego wiele. Nie zamierzałem z nim jednak o tym rozmawiać, więc odpowiedziałem coś wymijająco. On taktownie zmienił temat, później jednak do niego powrócił.

– Bardzo bym chciał, żeby ją pan uspokoił. Dopilnuję, żebyście mieli możliwość porozmawiać na osobności.

Nie bardzo sobie wyobrażałem, jak on ma zamiar to zrobić, skoro następny dzień miał być ostatnim mojego pobytu. Wyjeżdżałem późnym popołudniem.

Tamten poranek okazał się jeszcze gorętszy niż wszystkie poprzednie. Burza wisiała w powietrzu. Już w porze śniadania panował morderczy upał. Ku memu zaskoczeniu gospodarze zaproponowali wycieczkę. Wspomnieli o jakimś wzgórzu, z którego roztaczał się wychwalany widok: słyszałem już gdzieś tę nazwę. Kiedy napomknąłem o swoim wyjeździe, uspokoili mnie, że to krótka przejażdżka i zdążymy wrócić z takim zapasem czasu, żebym spokojnie się spakował. Zauważyłem, że bardzo im na tym zależy, więc nie protestowałem.

Wzięliśmy ze sobą drugie śniadanie, żeby urządzić piknik w pobliżu ruin starego fortu, pochodzącego z dawnej epoki, kiedy obawiano się najazdów. Droga kończyła się w głębi lasu. Wysiedliśmy z auta i dalej poszliśmy pieszo. Nie zamierzałem się forsować w coraz dokuczliwszym skwarze, zostałem w tyle, a widząc, że drzewa się kończą, usiadłem w cieniu. On wrócił i pociągnął mnie w górę.

– No dalej! Sam pan zobaczy, że warto było się wspinać.

Jego entuzjazm pchał mnie w górę po stromym, słonecznym zboczu na wierzchołek, skąd posłusznie podziwiałem widok. To go jednak nie zadowoliło i upierał się, że muszę spojrzeć ze szczytu ruin. Był w dziwnym stanie, pobudliwy, rozgorączkowany. W mroku, wśród kłębów kurzu wspiąłem się za nim po schodach wykutych w ścianie wieży, a jego zwalista sylwetka zasłaniała światło, tak że nic nie widziałem i mógłbym skręcić kark, gdyby brakowało jakiegoś stopnia. Na górze nie było żadnej balustrady, staliśmy wśród zwałów gruzu, nic nie chroniło nas przed upadkiem z wysokości, a on gestykulował zamaszyście, wskazując różne elementy rozległej panoramy.

– Ta wieża od wieków stanowi punkt orientacyjny. Widać stąd cały łańcuch górski. Tam jest morze. Tu widać iglicę katedry. Niebieska linia za nią to ujście rzeki.

Bardziej interesowały mnie bliższe detale: sterty kamieni, zwoje drutu, betonowe bloki i inne materiały niezbędne w obliczu nadciągającego zagrożenia. Miałem nadzieję znaleźć jakieś wskazówki co do natury spodziewanego kryzysu, więc podszedłem bliżej do niezabezpieczonej krawędzi i spojrzałem w przepaść u moich stóp.

– Uwaga! – ostrzegł mnie ze śmiechem. – Łatwo można się tu poślizgnąć albo stracić równowagę. Zawsze sobie myślę, że to idealne miejsce, żeby dokonać morderstwa.

– Odwróciłem się i spojrzałem na niego, zdziwiony osobliwym brzmieniem tego śmiechu.

Podszedł do mnie i powiedział:

– A gdybym tak lekko pana popchnął… na przykład tak. – Odsunąłem się w samą porę, ale straciłem równowagę, potknąłem się i zatoczyłem na kruszejący, niestabilny występ muru poniżej. Jego roześmiana twarz zawisła nade mną, czarna na tle gorącego nieba. – Uznano by to za wypadek, prawda? Żadnych świadków, tylko moje słowo. Ależ niepewnie stoi pan na nogach. Widzę, że kiepsko znosi pan duże wysokości. – Kiedy wróciliśmy na dół, spływałem potem, a ubranie miałem całe zakurzone.

Dziewczyna przygotowała piknik na trawie, w cieniu starego orzecha. Jak zwykle niewiele się odzywała. Nie żałowałem, że moja wizyta dobiega końca; atmosfera była gęsta od napięcia, przeszkadzała mi bliskość dziewczyny. Podczas jedzenia cały czas na nią zerkałem, na srebrny płomień jej włosów, bladą, niemal przeźroczystą skórę, sterczące, kruche kości przegubów. Mąż stracił świetny wcześniej nastrój i jakby sposępniał. Wziął szkicownik i gdzieś odszedł. Nie rozumiałem jego humorów. W oddali pojawiły się ciężkie chmury; poczułem wilgoć w powietrzu i domyśliłem się, że wkrótce rozpęta się burza. Moja marynarka leżała obok mnie na trawie; złożyłem ją teraz jak poduszkę, przytknąłem do pnia drzewa i oparłem głowę. Dziewczyna wyciągnęła się jak długa na trawiastym nasypie, tuż pode mną, splecione dłonie położyła na czole, żeby osłonić twarz przed rażącym słońcem. Leżała bez ruchu, bez słowa, uniesione ręce odsłaniały lekko szorstką i ciemniejszą, ogoloną skórę pod pachami, gdzie kropelki potu lśniły jak szron. Cienka sukienka ukazywała delikatne krągłości dziecinnego ciała – widziałem, że nie ma nic pod spodem.

Kucała przede mną, nieco niżej na zboczu, od jej skóry bielszy był tylko śnieg. Potężne lodowe klify napierały ze wszystkich stron. Światło fosforyzowało, zimne, płaskie, pozbawione cieni światło lodu. Żadnego słońca, żadnego cienia, żadnego życia, martwe zimno. Znajdowaliśmy się w centrum zacieśniającego się kręgu. Musiałem spróbować ją uratować.

– Chodź tu na górę, szybko! – zawołałem. Obróciła głowę, ale nie ruszyła się, jej włosy lśniły w tym płaskim świetle jak zaśniedziałe srebro. Zszedłem do niej. – Nie bój się tak. Uratuję cię, przysięgam. Musimy dostać się na szczyt wieży.

Chyba mnie nie zrozumiała, a może nie dosłyszała wśród ogłuszającego ryku nadciągającego lodu. Złapałem ją, pociągnąłem w górę po zboczu; łatwo poszło, bo prawie nic nie ważyła. Zatrzymałem się pod ruinami, trzymając ją jedną ręką, rozejrzałem się i natychmiast dotarło do mnie, że nie ma sensu wspinać się wyżej. Ta wieża na pewno się przewróci; zawali się i natychmiast rozbije w proch pod milionami ton lodu. Zimno paliło mnie w płuca, lód był tak blisko. Ona trzęsła się gwałtownie, ramiona już jej zlodowaciały; przyciągnąłem ją bliżej ku sobie, zamknąłem w mocnym uścisku ramion.

Zostało nam mało czasu, ale przynajmniej mieliśmy dzielić ten sam koniec. Lód pochłonął już las, ostatnie szeregi drzew pękały w drzazgi. Jej srebrne włosy dotknęły moich ust, opierała się o mnie. Potem wymknęła mi się z rąk; nie mogłem jej na nowo odnaleźć. Złamany pień drzewa tańczył wysoko na niebie, wyrzucony na kilkadziesiąt, kilkaset metrów w górę uderzeniem lodowej masy. Błysnęło, wszystko się zatrzęsło. Moja walizka leżała otwarta, w połowie spakowana, na łóżku. Okna pokoju były wciąż szeroko otwarte, zasłony powiewały do środka. Na zewnątrz kołysały się korony drzew, niebo pociemniało. Nie widziałem deszczu, ale grzmoty wciąż przetaczały się i odbijały echem, a kiedy wyjrzałem przez okno, znów błysnął piorun. Od rana temperatura spadła o wiele stopni. Pośpiesznie narzuciłem marynarkę i zamknąłem okno.

Okazało się, że jednak podążałem właściwą drogą. Po odcinku przypominającym tunel z nieprzyciętych, stykających się w górze żywopłotów wiła się dalej przez ciemną buczynę, aż doprowadziła pod sam dom. Nie paliło się żadne światło. Budynek sprawiał wrażenie opuszczonego, niezamieszkanego, jak inne, które wcześniej mijałem. Kilkukrotnie zatrąbiłem i czekałem. Było późno, mogli już spać. Jeśli ona tam była, musiałem ją zobaczyć, kropka. Po jakimś czasie jej mąż przyszedł i mnie wpuścił. Tym razem wyraźnie nie ucieszył się na mój widok – zupełnie zrozumiałe, skoro go obudziłem. Chyba miał na sobie szlafrok.

W domu nie było prądu. On poszedł przodem, świecąc latarką. Nie zdejmowałem kurtki, choć ogień płonący na kominku w salonie dawał nieco ciepła. W świetle lampy zaskoczyło mnie, jak bardzo ten mężczyzna się zmienił podczas mojego pobytu za granicą. Wydawał się cięższy, twardszy, silniejszy; z jego twarzy zniknęła życzliwość. Miał na sobie nie szlafrok, lecz długi płaszcz od jakiegoś uniformu, przez co wyglądał obco. Odżyły moje dawne podejrzenia; oto ktoś dorabia się na niebezpieczeństwie, zanim jeszcze nadciągnęło. Nie miał przyjaznej miny. Przeprosiłem za tak późne przybycie, wyjaśniłem, że zgubiłem drogę. On właśnie był w trakcie upijania się. Na stoliku stały butelki i szkło.

– No to za pański przyjazd.

W jego tonie nie było ani krzty dawnej serdeczności, pojawiły się w nim za to nowe sardoniczne nuty. Nalał mi drinka i usiadł, długi płaszcz okrył mu kolana. Wypatrywałem wypchanej kieszeni, sterczącej kolby, ale nic takiego nie dostrzegłem pod płaszczem. Usiadłem i piliśmy razem. Opowiadałem o swoich podróżach, dla podtrzymania uprzejmej rozmowy, czekając, aż zjawi się dziewczyna. Nie było po niej śladu; z domu nie dobiegał żaden odgłos. On o niej nie wspominał i domyślałem się, że celowo unika tematu – zdradzał go wyraz złośliwego rozbawienia w oczach. Pokój, który zapamiętałem jako uroczy, stał się brudny i zapuszczony. Z sufitu poodpadał tynk, ściany były poznaczone głębokimi pęknięciami, jakby wskutek wybuchu, i czarnymi plamami w miejscach, w których przesiąknął deszcz, a z nim zniszczenie z zewnątrz. Gdy nie mogłem już dłużej opanować zniecierpliwienia, spytałem, jak ona się miewa.

– Umiera. – W reakcji na mój okrzyk wyszczerzył zęby w złośliwym uśmiechu. – Jak my wszyscy. – Tak właśnie postanowił sobie zażartować moim kosztem. Zrozumiałem, że chciał uniemożliwić nam spotkanie.

Musiałem ją zobaczyć; to była dla mnie sprawa życia i śmierci.

– Zaraz pojadę i zostawię was w spokoju – powiedziałem. – Ale czy moglibyście przedtem dać mi coś do jedzenia? Od południa nie miałem nic w ustach.

Wyszedł i szorstkim, apodyktycznym głosem zawołał, żeby przyniosła jedzenie. Destrukcja świata zewnętrznego była zaraźliwa, zainfekowała wszystko, łącznie z ich związkiem oraz tym salonem. Ona przyniosła tacę z chlebem i masłem, talerz szynki, a ja przyjrzałem się uważnie, żeby się przekonać, czy jej wygląd także się zmienił. Stała się tylko szczuplejsza niż kiedykolwiek wcześniej, jeszcze bardziej przeźroczysta. Nie wydawała żadnego dźwięku i sprawiała wrażenie przestraszonej, wycofanej, jak wtedy, gdy ją poznałem. Pragnąłem zadać jej wiele pytań, porozmawiać z nią sam na sam, ale nie dano mi na to szansy. Mężczyzna cały czas się nam przyglądał, nie przestając pić. Po alkoholu zrobił się napastliwy; zdenerwował się, kiedy odmówiłem kolejnego drinka, wyraźnie chciał sprowokować kłótnię. Wiedziałem, że powinienem już iść, ale koszmarnie bolała mnie głowa, więc wolałem się nie ruszać. Raz po raz przykładałem rękę do czoła, zasłaniałem oczy. Dziewczyna musiała to zauważyć, bo wyszła z pokoju, a po chwili wróciła, niosąc coś w dłoni, i powiedziała półgłosem:

– Aspiryna, na ból głowy.

– Co ty tam do niego szepczesz?! – wrzasnął on despotycznie.

Wzruszyła mnie jej troska i chętnie odwdzięczyłbym się jej czymś więcej niż tylko słowem, ale mąż łypał na mnie tak wściekle, że wstałem do wyjścia.

Nie pofatygował się, żeby mnie odprowadzić. Przedzierałem się przez ciemności, macając ściany i meble, aż do drzwi wyjściowych, a po ich otwarciu ujrzałem blady połysk śniegu. Było tak zimno, że pośpiesznie zatrzasnąłem drzwiczki samochodu i włączyłem ogrzewanie. Podniosłem wzrok znad tablicy rozdzielczej, bo usłyszałem, jak ona woła do mnie cicho, uchwyciłem tylko słowa „obiecaj” i „nie zapomnij”. Włączyłem światła i zobaczyłem ją, jak stoi w drzwiach, obejmując się szczupłymi rękami. Jej twarz jak zwykle miała w sobie ten rys ofiary, oczywiście w sensie psychologicznym, wskutek krzywd, których doznała w dzieciństwie; dostrzegałem to w najsłabszym z możliwych cieniu sińców na niezwykle delikatnej, cienkiej białej skórze w okolicy oczu i ust. W jakiś dziwny sposób piekielnie mnie to pociągało. Teraz ledwie mi to mignęło, zanim samochód ruszył; odruchowo włączałem rozrusznik, ale nie spodziewałem się, że zadziała w takim mrozie. W tej samej chwili, co uznałem za urojenie, czarne wnętrze domu wyciągnęło się w czarną rękę, która wystrzeliła i złapała dziewczynę tak brutalnie, że jej biała od szoku twarz pękła na kawałki, a ona sama zniknęła w ciemności.

Nie mogłem przestać myśleć o rozkładzie ich związku. Dopóki była szczęśliwa, nie wtrącałem się, zachowywałem dystans. Teraz jednak czułem się znów uwikłany w tę sytuację, zaangażowany w relację z nią.

Dwa

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Tytuł oryginału: Ice

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Agnieszka Rzonca

Korekta: Hanna Trubicka, Piotr Królak

© Anna Kavan, 1967

© Estate of Anna Kavan and Peter Owen Ltd, 1968

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025

© Copyright for the Polish translation by Agata Ostrowska, 2025

© Copyright for the Polish afterword by Paweł Frelik, 2025

Published by arrangement with Farrar, Straus and Giroux, New York

Seria Cymelia Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

ISBN 978-83-68191-62-2

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek