Listy panny de Lespinasse - Julie de Lespinasse - ebook

Listy panny de Lespinasse ebook

Julie de Lespinasse

0,0

Opis

Zarówno rola, jaką odegrała Julia de Lespinasse za życia, jak i sława jej pośmiertna są jednym szeregiem nadzwyczaj interesujących paradoksów. Osoba „nieprawidłowo” urodzona, na stanowisku najpierw podrzędnym, a potem niemal dwuznacznym, niezamężna, nieładna, biedna, nieuprawiająca żadnej sztuki, zajmuje przez szereg lat stanowisko jednej z władczyń Paryża; w salonie jej tłoczy się wszystko, co Paryż i Europa ma najświetniejszego: ambasadorowie, książęta, dostojnicy świeccy i kościelni; jej sympatia lub niechęć rozstrzyga nieraz o powodzeniu kandydatury do Akademii — to już dosyć osobliwe. Osoba ta umiera, okrywając żalem grono bliskich, nie zostawiając jednak — prócz wspomnienia — nic, co by mogło utrwalić jej imię. I oto w 30 lat po jej śmierci pojawiają się listy pisane do człowieka, którego kochała — listy na wskroś poufne, nie tylko nie kreślone z myślą o ich rozgłosie, ale najbardziej zazdrośnie odbierane i strzeżone przez tę, która je pisała; i ta garść listów do kochanka zdobywa Julii de Lespinasse miejsce pośród mistrzów francuskiego słowa i zyskuje jej nieśmiertelność...

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 528

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Julie de Lespinasse

Listy panny de Lespinasse

tłumaczył Tadeusz Boy-Żeleński

Projekt okładki: Juliusz Susak

Na okładce: Jesień (2014), fot. A.J.Sarwa

© Wydawnictwo Armoryka

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

ISBN

Od tłumacza

Zarówno rola, jaką odegrała Julia de Lespinasse za życia, jak i sława jej pośmiertna są jednym szeregiem nadzwyczaj interesujących paradoksów. Osoba „nieprawidłowo” urodzona, na stanowisku najpierw podrzędnym, a potem niemal dwuznacznym, niezamężna, nieładna, biedna, nieuprawiająca żadnej sztuki, zajmuje przez szereg lat stanowisko jednej z władczyń Paryża; w salonie jej tłoczy się wszystko, co Paryż i Europa ma najświetniejszego: ambasadorowie, książęta, dostojnicy świeccy i kościelni; jej sympatia lub niechęć rozstrzyga nieraz o powodzeniu kandydatury do Akademii — to już dosyć osobliwe. Osoba ta umiera, okrywając żalem grono bliskich, nie zostawiając jednak — prócz wspomnienia — nic, co by mogło utrwalić jej imię. I oto w 30 lat po jej śmierci pojawiają się listy pisane do człowieka, którego kochała — listy na wskroś poufne, nie tylko nie kreślone z myślą o ich rozgłosie, ale najbardziej zazdrośnie odbierane i strzeżone przez tę, która je pisała; i ta garść listów do kochanka zdobywa Julii de Lespinasse miejsce pośród mistrzów francuskiego słowa i zyskuje jej nieśmiertelność. Nie dość na tym. Przedmiotem, do którego zwracały się te listy, był człowiek niepospolity, ba, nawet — w oczach współczesnych — jedna z najwybitniejszych osobistości epoki; rozkochana w nim autorka listów pasuje go raz po raz na geniusza, sama skromnie grzejąc się w promieniach jego blasków; i oto dzisiaj, po stu kilkudziesięciu latach, jeżeli imię hr. de Guibert żyje dla potomnych, jeżeli wiemy, że istniał, żył i działał, to jedynie dlatego, iż — kochała go Julia de Lespinasse. Oto zaiste dosyć niespodzianek, nawet jak na literaturę, która nas do nich przyzwyczaiła. Listy panny de Lespinasse mają jeszcze jedną cechę, która czyni z nich dokument — zarówno literacki, jak czysto ludzki — absolutnie jedyny w swoim rodzaju. Najbardziej poufne pamiętniki ludzi piszących, najbardziej osobiste ich zwierzenia listowne, zawsze mają w sobie — podświadomie nieraz — coś, co czyni z nich rzecz „do druku”. Tutaj mamy listy osoby niepiszącej z rzemiosła i która nie tylko nie pragnęłaby, aby te listy znalazły się w innych rękach, ale wręcz byłaby w rozpaczy na myśl o czymś podobnym. Ten właśnie charakter rzeczywistych listów osoby nienależącej skądinąd do publiczności każe nam dla zrozumienia ich zapoznać się nieco szerzej z tłem, na którym akcja się rozgrywa.

Julia de Lespinasse urodziła się w r. 1732. Nazwisko to, pomieszczone w metryce, było zmyślone; w istocie Julia była nieprawą córką wielkiej pani rozwiedzionej z mężem, hrabiny d'Albon, oraz — jak to nowsze badania ustaliły z niezmiernym prawdopodobieństwem — hrabiego Gasparda de Vichy. Zapatrywania epoki na tego rodzaju nieprawidłowości były nader pobłażliwe; toteż Julia chowała się pod dachem matki, bez żadnej niemal różnicy pomiędzy nią a innymi dziećmi, tak iż zaranie dzieciństwa upłynęło dla niej szczęśliwie. W r. 1739 zaszedł fakt, który wywarł na dalsze losy Julii stanowczy wpływ; mianowicie małżeństwo Diany, córki hrabiny d'Albon, z tymże samym Gaspardem de Vichy, z którym hrabina d'Albon miała córkę — Julię de Lespinasse. W kilka lat później umiera hrabina d'Albon, dręczona wyrzutami i zgryzotą, przewidując smutny los córki swej, Julii, po daremnych próbach uregulowania jej pozycji i zapewnienia przyszłości: obie legalne córki, poza którymi stał wpływ zięcia — zarazem ojca Julii de Lespinasse! — sprzeciwiły się stanowczo intencjom matki. Hrabina umiera w r. 1748, zostawiając Julii jedynie drobny legat oraz wręczoną jej do rąk sumkę pieniężną, którą młoda dziewczyna w młodzieńczym przystępie szlachetności i dumy zwróciła rodzinie d'Albon. Znalazłszy się sama bez opieki, 16-letnia Julia nie ma innego wyboru jak przyjąć schronienie w domu przyrodniej siostry Diany de Vichy, gdzie dowiaduje się (może tylko częściowo?) o tajemnicy swego urodzenia i gdzie pędzi smutne życie na podrzędnym i zależnym stanowisku, śledzona bacznym okiem przez rodzinę, zawsze lękającą się, aby Julia nie powzięła chęci upomnienia się o swoje prawa. Tak płynie życie jej aż do spotkania, które miało wywrzeć stanowczy wpływ na losy panny de Lespinasse — spotkania z margrabiną du Deffand.

Słynna pani du Deffand jest jedną z najciekawszych i najbardziej znamiennych postaci kobiecych pierwszej połowy XVIII w. Z domu urodzona de Vichy, margrabina była siostrą Gasparda de Vichy, domniemanego ojca Julii i męża Diany d'Albon. Urodziła się w r. 1697; młodość jej, pierwsze lata małżeństwa, czysto zresztą konwenansowego, przypadają na pełnię Regencji. Znalazłszy się w tym świecie, rzuciła się z całą nieopatrznością młodości w szał orgii wypełniających życie Regenta (którego pani du Deffand była nawet przelotną kochanką) oraz jego najbliższego kółka. Ten okres starała się pani du Deffand później pogrążyć w zapomnieniu; jakoż w oczach tak współczesnych, jak potomnych przesłoniła go zupełnie późniejsza jej fizjonomia. Po tych latach więcej niż lekkich przyszedł czas przesytu, niesmaku oraz zwrot ku bardziej spokojnemu i godnemu życiu. Drogą do takiego ustalenia się oraz naprawienia nadwerężonej reputacji było, wedle pojęć epoki, zdobyć sobie kochanka, którego stałość, pozycja i przymioty osobiste „postawiłyby” nawróconą grzesznicę w oczach towarzystwa. Tego rodzaju związki były szanowane jak małżeństwo (a raczej o wiele wyżej), a wierność w nich dawała tytuł „cnoty” wysławianej ze łzami rozczulenia. Takim odkupicielem grzechów młodości stał się dla pani du Deffand sławny prezydent Hénault — pyszny typ oświeconego epikurejczyka XVIII w. — a stosunek ten, zrazu miłosny, przeszedł późnej w długoletnią i dozgonną przyjaźń. Prezydent Hénault, jeden z bel-ésprit paryskich, ocierający się o naukę i literaturę, otworzył pani du Deffand świat myśli, inteligencji, etc., a wrodzony smak, dowcip i talenty dały jej niebawem zdobyć w tym świecie pierwszorzędne stanowisko. Skupiwszy resztki uszczuplonej fortunki, pani du Deffand osiedla się, obyczajem wdów i starszych panien ówczesnych, przy klasztorze św. Józefa, i tam tworzy sławny salon, jeden z tych, które w owej epoce były w Paryżu niemal instytucją.

Istotnie osobliwą i godną uwagi jest rola, jaką odgrywa w XVIII w. w Paryżu salon. Niezmiernie towarzyskie usposobienie Francuzów, miejsce, jakie zajmuje w ich życiu kobieta, czynią zjawisko to zrozumiałym; ale w XVIII w. nabiera ono szczególnego charakteru i zabarwienia. Był to wiek olbrzymiego wrzenia myśli, przemian, dążeń, reform; temu wszystkiemu nie mogła dawać wyrazu prasa, która istniała w niezmiernie szczupłych rozmiarach, a przy tym była we wszystkich żywotniejszych punktach spętana cenzurą. Po trosze rolę jej obejmowały listy, stąd ten olbrzymi rozwój korespondencji w owym czasie, daleko wybiegającej poza prywatną wymianę myśli i nowin. Listy wybitniejszych korespondentów były niby gazetą odczytywaną publicznie, kopiowaną, obiegającą z rąk do rąk. Ale i listy nie dawały pełnej swobody, jeśli chodziło o wyrażenie prawdziwej myśli, zwłaszcza w cokolwiek drażliwszych przedmiotach (a cóż nie było wówczas drażliwym przedmiotem!). Istniały wielce uzasadnione podejrzenia, że wszystkie listy prywatne, otwierane i przebierane na poczcie, stanowią codzienną rozrywkę dla znudzonego króla oraz cenny materiał informacyjny dla naczelnika policji i ministrów. Stąd prawdziwe krążenie myśli mogło się odbywać jedynie z ust do ust i to w zaufanym kółku. Salon staje się jakby Żywym dziennikiem, codziennie redagowanym, mającym wszystkie jego rubryki: od wstępnych artykułów, aż do drobnej kroniczki i ulotnego wierszyka. Wobec tłoczących się każdego dnia nowych idei, zdarzeń i poglądów oraz braku poddającej ton myślenia prasy przeciętny światowy Paryżanin w salonie dowiadywał się co i jak myśleć; warunkiem każdego prawdziwego salonu było mieć swojego filozofa, który by codziennie dawał hasło dnia. Stąd te zabiegi, te rywalizacje w zdobywaniu i podziale między siebie wybitnych ludzi, które wypełniają egzystencję ambitnych dam paryskich. Takim nadwornym filozofem był Diderot u baronowej d'Holbach, długo Fontenelle u pani Geoffrin, Grimm u pani d'Epinay (po daremnych próbach „obłaskawienia” na ten cel Jana Jakuba Rousseau), d'Alembert u pani du Deffand, a potem u panny de Lespinasse. W salonie urabiało się i niweczyło reputacje. Echa jego wybiegały daleko poza Paryż, do wszystkich zakątków oświeconej Europy, przede wszystkim zaś na dwory panujących, którzy wszyscy pokładali ambicję w tym, aby być duchowymi obywatelami Paryża. Czym mógł być dla kobiety postawiony na odpowiedniej stopie salon, przykładem jest bieg życia pani Geoffrin, córki bardzo skromnego paryskiego mieszczanina, a żony zbogaconego fabrykanta, która od najmłodszych lat postanowiła mieć „salon” i wszystkie zabiegi życia skierowała do tego celu. Powiodło się jej tak dobrze, iż dom jej stał się na parę dziesiątków lat jedną z potęg Paryża, miejscem, do którego starali się zdobyć wstęp najświetniejsi cudzoziemcy. Bywał w nim jako poufały gość Stanisław Poniatowski za pobytu swego w Paryżu; panią Geoffrin, która istotnie okazywała mu macierzyńską dobroć i pobłażliwość, lubił nazywać „mamusią”, a tradycja — mimo iż niezupełnie pewna w tym szczególe — głosi, że bezpośrednio po elekcji przesłał jej te słowa: „Przybywaj, mamusiu, twój synek jest królem”. Istotnie wybrała się pani Geoffrin, mimo podeszłych lat, do Warszawy, a podróż tej sześćdziesięcioparoletniej mieszczki paryskiej przez Europę jest istnym tryumfalnym pochodem. Cesarz Józef II przedstawia się jej podczas przejażdżki w Praterze; za przybyciem do Warszawy pani Geoffrin zastaje umyślnie dla niej zbudowany i przygotowany dom będący najwierniejszą kopią jej domu w Paryżu, wedle zdjętych potajemnie przez architekta planów. Inna rzecz, że ta sielanka psuje się niebawem, gdy pani Geoffrin stara się mieszać do polityki polskiej, nie mając o niej oczywiście pojęcia, i pobyt jej w Warszawie kończy się rozstaniem dość chłodnym.

Salon pani du Duffand był jednym z pierwszych w Paryżu, tak dzięki błyskotliwemu, ostremu dowcipowi i inteligencji pani domu, jak również dzięki stałej obecności d'Alemberta, filaru Encyklopedii, słynnego geometry, pisarza i filozofa, człowieka — po Wolterze — najgłośniejszego wówczas w Europie. Rozległa korespondencja, w której wszystko co było najświetniejszego we Francji i za granicą — z Wolterem na czele — cisnęło się o zaszczyt wymiany listów z panią du Deffand, dodawała jeszcze smaku tym biesiadom duchowym.

W tym okresie pani du Deffand liczyła lat około 50; o dawnych wybrykach z czasów Regencji zapomniała doszczętnie, i świat zapomniał o nich również, pogodziwszy się z tą nową fazą jej egzystencji. Równocześnie przychodzi na margrabinę ciężka próba: stopniowo zaczyna tracić wzrok. W tym stanie ducha, przejęta lękiem przed starością ociemniałą i samotną, pani du Deffand poznaje w czasie bytności u brata Julię de Lespinasse, a ujęta wdziękiem, żywością umysłu i serca oraz inteligencją młodej dziewczyny, uzyskuje po dość długich walkach i wahaniach to, aby przeniosła się do Paryża i zamieszkała przy niej w charakterze towarzyszki. Nastąpiło to w r. 1754; Julia miała wówczas lat 22. Pierwsze lata tego stowarzyszenia upływają bardzo dobrze i mają dobroczynny wpływ na Julię, której wrodzone bogactwa duchowe rozwijają się i dojrzewają pod wpływem zetknięcia z elitą umysłową Paryża. Niebawem zyskuje powszechną sympatię, a nawet i żywsze uczucia: d'Alembert, żyjący dotąd samą geometrią, rozkochuje się w Julii niemal od pierwszej chwili, uczuciem, które przetrwa wszystkie próby i gorycze i pozostanie jej wierne aż do zgonu.

Ciekawy to, jak gdyby ręką świadomego artysty skomponowany kontrast tych dwu postaci kobiecych. Przeszłość i przyszłość. Dwie epoki, dwie fizjonomie tego tak bogatego wieku XVIII. Pani du Deffand, o młodości więcej niż burzliwej, wyhodowana na oschłej nieco grze mózgu i dowcipu, przyjaciółka Woltera i jemu duchowo pokrewna, świadoma wszystkiego i znudzona wszystkim, bez złudzeń w stosunku do ludzi, trawiona nieugaszoną nudą; panna de Lespinasse, natura szlachetna, czysta, naiwna, wychowana na Russie, entuzjastka pełna wiary i rozciekawienia życiem. Jeżeli dodamy jeszcze kontrast, jaki tworzyła różnica wieku, a pogłębiało kalectwo pani du Deffand, łatwo pojmiemy, iż ta ostatnia we własnym salonie hodowała sobie niebezpieczną współzawodniczkę. Odczuła to niebawem; zwłaszcza po odmianie w usposobieniu najulubieńszego jej beniaminka, d'Alemberta, który od czasu poznania Julii mimo woli oddalił się od starej margrabiny. Mimo to dzięki obustronnemu taktowi dwu kobiet współżycie to utrzymywało się przez całych lat kilka bez zbytnich tarć. Ale na koniec bomba pękła, a stało się to w r. 1764, a więc w 10 lat po wejściu panny de Lespinasse do domu. Pani du Deffand, trapiona bezsennością, żyła i przyjmowała późnym wieczorem aż głęboko w noc, a rozpoczynała dzień również późno; otóż utarło się, iż korzystając z tego, gromadka bliższych jej gości, będących zarazem wiernymi entuzjastami Julii, zbierała się w pokoiku tej ostatniej na godzinkę przed wstaniem pani du Deffand, tworząc w ten sposób, ukradkiem — z całym urokiem tajemnicy i zakazanego owocu — mały ustronny salonik przy wielkim salonie. Najczęściej bywał tam d'Alembert, Turgot (późniejszy minister), Chastellux, Marmontel i parę innych również wybitnych osobistości. Nie da się opisać furii, jaka ogarnęła starą, ociemniałą margrabinę, skoro przypadkowo wpadła na trop tych niewinnych zebrań. A więc wyhodowała — wedle klasycznego porównania — „żmiję na łonie”, złodziejkę, która odkrada jej przyjaciół i — o zgrozo! — zgarnia jej pierwszą, najdelikatniejszą „śmietankę konwersacji”! Nastąpiła gwałtowna scena, w której Julia też nie pozostała dłużną swej chlebodawczyni, a zarazem — ciotce. Wszystkie żale, wszystkie gorycze jej krzywdy, jej nieprawidłowej, upokarzającej sytuacji, w jakiej trzymano ją dla interesu, wszystkie lata cierpliwie znoszonych kaprysów i despotyzmu wypłynęły jej na usta. Była to jedna z tych scen, od których nie ma powrotu. Julia musiała opuścić dom pani du Deffand, a wszyscy „wierni” salonu margrabiny stanęli wobec alternatywy wyboru: „ja albo ona”. Przede wszystkim tyczyło to d'Alemberta, który bez wahania przeszedł do obozu Julii.

Zajście to stało się wypadkiem dnia w paryskim światku, który podzielił się na dwa stronnictwa; na ogół jednak głosy przechylały się raczej na stronę panny de Lespinasse. Wszystko co było najwybitniejszego wśród wspólnych znajomych — od prezydenta Hénault począwszy — pospieszyło nazajutrz wyrazić Julii swoje współczucie i sympatie. Ten i ów przyszedł z pomocą, aby ubogiej dziewczynie ułatwić pierwsze trudności i koszta instalacji. Marszałkowa de Luxembourg (ta sama, która taką rolę odgrywa w Wyznaniach Russa) ofiarowała kompletne umeblowanie. Pani Geoffrin, serdecznie nielubiąca pani du Deffand jako groźnej „konkurentki”, sprzedała z wielką ostentacją cesarzowej Katarzynie swoje najpiękniejsze obrazy Van Loo, aby z uzyskanej sumy utworzyć dla panny de Lespinasse dożywotnią rentę; ba, nawet wykołatano dla niej pensyjkę ze szkatuły królewskiej! Ogółem wziąwszy, dary te, wraz z małym legatem pani d'Albon, utworzyły pannie de Lespinasse dochód ośmiu tysięcy pięciuset franków rocznie, co jak na owe czasy pozwalało jej żyć bez zbytku, ale przyzwoicie. Osiedliła się niedaleko od pani du Deffand, przy tej samej ulicy św. Dominika, i tam siłą faktów, zrazu dzięki magicznemu wpływowi nazwiska d'Alemberta, później dzięki osobistym zaletom i urokom Julii, powstał nowy salon, który przez 12 lat ściągał między 5 a 9 wieczór wszystko co było najświetniejszego w Paryżu i Europie, mimo że ubóstwo gospodyni nie pozwalało jej raczyć gości czym innym niż rozmową. Elle donne à causer, pisał o tym osobliwym salonie Grimm.

Pobyt na nowej siedzibie rozpoczął się fatalnie. Zaledwie rozgospodarowawszy się u siebie, Julia zapadła na gorączkową chorobę, która niebawem zdeklarowała się jako ospa — „Z przyjemnością widzę — pisał Hume do pani de Boufflers — iż d'Alembert w tej okoliczności zapomniał o swojej filozofii”. Istotnie, d'Alembert z bezgranicznym poświęceniem czuwał dzień i noc u łoża przyjaciółki i niemało staraniami swoimi przyczynił się do ocalenia jej życia. Wyszła wreszcie, ale wynosząc na twarzy niestarte ślady przebytej choroby. Panna de Lespinasse nigdy nie była piękna, ale miała miłą powierzchowność; obecnie rysy zgrubiały, płeć zatraciła się, ślady ospy pokryły twarz. Musiał być potężny jej urok wewnętrzny, skoro pozwalał zapomnieć do tego stopnia o jej powierzchowności, iż najsilniejsze uczucia, jakie obudziła, przypadają po tej chorobie.

Zaledwie Julia wyzdrowiała, zapadł z kolei d'Alembert, wyczerpany długim czuwaniem i wzruszeniami. Z kolei panna de Lespinasse pełniła przy nim rolę najoddańszej siostry miłosierdzia. Co więcej, skoro przyszedł nieco do sił, nie zgodziła się, aby miał nadal pozostać sam, bez opieki, w odległym i niewygodnym mieszkaniu; postanowiła, aby zamieszkał przy niej. W ten sposób, aż do śmierci Julii, utworzyło się to oryginalne stadło, które cały Paryż akceptował i otaczał szacunkiem, niewolnym zresztą od żarcików, gdyż publiczną tajemnicą było, że przyjaźń d'Alemberta nie może być dla kobiety kompromitująca i że skazana jest na charakter platoniczny.

Pochodzenie d'Alemberta posiada wiele podobieństwa z losami Julii. I on był nieprawym dzieckiem wielkiej damy, głośnej pani de Tencin, siostry kardynała; matka jednak nie tylko nie przyznała się do niego, ale wręcz kazała go porzucić na stopniach kościoła św. Jana. Naturalny ojciec, kawaler Destouches, odszukał dziecko, umieścił u poczciwej kobiety, pani Rousseau, i umierając niebawem, zapisał mu niedużą rentę. To powinowactwo losów wpłynęło może na obudzenie głębokiego uczucia, jakie d'Alembert powziął dla Julii de Lespinasse, która odpłacała mu je szczerze, nie przekraczając jednak granic szacunku i przyjaźni. Dodajmy, iż mimo osobliwych warunków, mimo szerokich pojęć ówczesnych w tych sprawach, trzeba było jednak wyjątkowych praw, jakie umiała sobie zdobyć panna de Lespinasse, aby cały Paryż przyjął tę, bądź co bądź niezwykłą, sytuację.

Stała obecność d'Alemberta stała się podwaliną salonu Julii. Wiadomym było w Paryżu, iż tego tak poszukiwanego filozofa nie spotka się nigdzie indziej, z wyjątkiem dwa razy na tydzień na obiedzie u pani Geoffrin, z którą stadło przyjaciół zachowało najlepsze stosunki i w której domu było jak w swoim własnym. Julia de Lespinasse była zresztą jedyną kobietą dopuszczoną na te sławne obiady pani Geoffrin, gromadzące najtęższe głowy stronnictwa Encyklopedystów.

Ale, jeżeli d'Alembert był tym, który ściągnął Paryżan do skromnego mieszkania przy ul. św. Dominika, Julia, ta „wielka czarodziejka”, jak ją nazywano, miała zasługę, iż umiała ich zatrzymać. Do szerokiej inteligencji, rozmowy pełnej ognia, błyskotliwości, entuzjazmu, dowcipu, łączyła wielką sztukę: poddawania się urokowi innych, stwarzania dla nich sposobności błyszczenia, głaskania nader zręcznie wszystkich miłości własnych, interesowania się drugimi. Duch jej salonu umiał uniknąć zacieśnień i wyłączności; wrażliwość i dar entuzjazmu pozwalały jej wciąż się odnawiać, być w swoim salonie wszędzie obecną duchem i wydobywać z każdego co w nim najcenniejsze. „Umiała — pisze Grimm — kojarzyć najróżniejsze zasoby duchowe, niekiedy najsprzeczniejsze, bez najmniejszego wysiłku; jednym zręcznie rzuconym słowem podtrzymywała rozmowę, ożywiała ją i odmieniała do woli. Nie było rzeczy, która by jej nie obchodziła i której by nie umiała uczynić miłą dla innych. Duch jej obecny był wszędzie; można by powiedzieć, iż urok jakiejś niewidocznej potęgi sprowadzał bez ustanku wszystkie zainteresowania do wspólnego środka”. — „Rozmowa jej — pisze Guibert — nie była nigdy powyżej ani poniżej osób, z którymi rozmawiała: zdawała się posiadać tajemnicę wszystkich charakterów, miarę i ton wszystkich umysłów”.

Salon Julii — jak to wynikało już z patronatu d'Alemberta — był przede wszystkim obozem grupy tzw. „Encyklopedystów”. „Muza Encyklopedii”, tak nazywali pannę de Lespinasse jedni ironicznie, drudzy ze szczerym podziwem. A był to obóz bardzo liczny, bardzo solidarny, tą solidarnością młodego, wojującego jeszcze i prześladowanego kościoła. Stopniowo duch „Encyklopedii” ogarniał coraz więcej umysłów, a tym samym stanowisk; sympatyzowali z nim tacy ludzie, jak pierwszy minister książę de Choiseul, jak Malesherbes i in. Stanowisko tej grupy w Akademii wzmocniło się osobliwie, odkąd d'Alembert został stałym sekretarzem instytucji; toteż w rączkach panny de Lespinasse spoczywały losy niejednej kandydatury do fotela dającego — wedle jej dowcipnego określenia — „dożywotnią nieśmiertelność”.

Stosunek „wiernych” z salonu przy ul. św. Dominika do gospodyni domu jest zarazem cieplejszy niż w innych salonach. „Boją się” pani Geoffrin, która trzymała krótko swoich filozofów, kiedy zanadto chcieli folgować językom; podziwiają przenikliwy, ostry dowcip pani du Deffand; — kochają Julię de Lespinasse. Umiała być nieporównaną przyjaciółką, budzącą ufność, oddaną i mającą cenny dar kojarzenia wszystkich tych, którzy ją kochali, tak że tworzyli jak gdyby zwarty kościółek.

W tym otoczeniu, w tej wysokiej atmosferze umysłowej płynęło życie Julii, życie, które po smutnej młodości, po latach wypełnionych przymusem i upokorzeniami na podrzędnym stanowisku „towarzyszki” musiało się jej wydać rajem. Toteż oddaje mu się w całej pełni, z żywiołowym pędem entuzjastycznej natury. „Znam tylko jedną przyjemność — pisze — żyję tylko jednym uczuciem: przyjaźnią; ona mnie podtrzymuje i pociesza… Istnieję tylko po to, aby kochać i cenić moich przyjaciół. Ach! jacy oni mili! jacy zacni! i jacy szlachetni! Ileż im jestem winna!”. A pamiętajmy, że ci przyjaciele, którzy znaleźli się u stóp biednej, długo poniewieranej dziewczyny, bez majątku i stanowiska, to elita umysłowa i towarzyska Paryża i Europy.

Wśród tego zachodzi w życiu panny de Lespinasse fakt, który nadaje inny kierunek jej wrażliwej duszy. Dotąd Julia jest tą osobą, jaką znali i której pamięć utrwalili w licznych wzmiankach współcześni: ową nieporównaną „czarodziejką”, doradczynią dyskretną, roztropną i oględną. Ale dla potomności, dzięki odsłonięciu zakrytej współczesnym tajemnicy, Julia de Lespinasse żyć będzie pod zupełnie inną postacią: pozostanie najdoskonalszym typem owych „miłośnic”, których życie pochłania, trawi, zżera ta jedna namiętność ze wszystkimi jej wzruszeniami i udręczeniami, czyniącymi z jej listów „najsilniejsze — jak o niej powiedziano — uderzenie serca całego XVIII wieku”.

Pośród wybitnych cudzoziemców, którzy ze wszystkich stron Europy cisnęli się do światła encyklopedycznej jutrzenki, jednym z najbardziej zwracających uwagę był młody Hiszpan, margrabia de Mora. Potomek jednego z najstarszych rodów hiszpańskich, ożeniony — dynastyczną modą — w dwunastym roku życia, owdowiały w dwudziestym, przybył jako dwudziestoparoletni młodzieniec do Paryża, gdzie ojciec jego, hr. de Fuentès, sprawował funkcje ambasadora Hiszpanii. Mile przyjmowany na dworze i w najlepszych towarzystwach, rozrywany przez kobiety, młody margrabia de Mora, niezwykle poważnie myślący na swój wiek, garnął się jednak najchętniej do centrów świata umysłowego, w którym spodziewał się znaleźć rozwiązanie tylu kwestii poruszających wówczas całą Europę. Oczywistym jest, że w świecie tym musiał poznać „Muzę Encyklopedii”, pannę de Lespinasse; poznanie to nastąpiło w r. 1766. Mora miał wówczas lat 22, Julia — jak to stwierdza nieubłagana metryka — liczyła ich 34. Wrażenie, jakie wywarł na niej młody Hiszpan, było nader silne; był on w jej oczach ucieleśnieniem ideału, jaki gorąca jej wyobraźnia utworzyła sobie pod wpływem lektury Russa i Richardsona. Zanim jednak wrażenie to mogło się rozwinąć, Mora, wezwany sprawami rodzinnymi do Madrytu, opuszcza Paryż.

W Hiszpanii wówczas nadstawiano pilnie ucha na echa prądów filozoficznych płynące z Paryża, tłumaczono dzieła Woltera, Diderota, Russa. Książę Aranda, teść pana de Mora, był twórcą dekretu wypędzającego jezuitów z Hiszpanii, a młodego de Mora, przybywającego z Paryża po głośnych sukcesach w salonach Encyklopedii, przyjęto jako świecznik „postępu”, przyszłego zbawcę kraju. I znowuż kobiety rzuciły się na świetnego młodzieńca, a jednej z nich — księżnej de Huescar — powiodło się przykuć go do siebie na czas dość długi.

W r. 1767, Mora, przeszedłszy ciężkie wstrząśnienia moralne z powodu śmierci nieletniego syna, przybywa znowu do Paryża, aby tam, w świecie myśli, szukać ukojenia. Wraca inny niż za pierwszym pobytem, dojrzalszy, poważniejszy, przesycony łatwymi zdobyczami, przede wszystkim jednak już sięgnięty chorobą piersiową, która tak przedwcześnie miała położyć kres jego życiu. W tym samym czasie Julia de Lespinasse przechodzi znamienny przełom. Oswojona ze swą nową pozycją, nacieszywszy się niezależnością, tryumfami w świecie, kołem przyjaciół, zaczyna odczuwać pustkę tej egzystencji. Natura jej gorąca, namiętna, przeznaczona wyłącznie do kochania rozpraszała się dotąd na przyjaźnie, sympatie, nie zaznawszy jeszcze prawdziwego, głębokiego uczucia. Poprzednio podrzędne jej stanowisko, podejrzliwy wzrok rodziny lękającej się, aby w razie jakich małżeńskich zamiarów Julia nie upomniała się o udział w nazwisku i majątku, nie pozwalały jej myśleć o miłości. Młodzieńczy sentyment — wzajemny, jak się zdaje — do młodego hrabiego Taaffe, został brutalnie przecięty przez panią du Deffand. Życie jej uczuciowe chroniło się tedy w świat wyobraźni, atmosfera zaś romansowo-namiętna, wydzielająca się z nowej literatury współczesnej, stwarzała w Julii ten stan, który tak przekonująco opisuje Rousseau w Wyznaniach w epoce tworzenia Nowej Heloizy, gdy serce jest pełne miłości, nie znając jeszcze jej przedmiotu.

To nowe spotkanie margrabiego de Mora i panny de Lespinasse, tak dobrze przygotowanych do głębokiego uczucia, było niby iskra elektryczna. Miłość chwyta ich jak huragan. Dla Julii rozpoczyna się nowe życie; wszystko, czym wypełniała je dotąd, blednie w jej oczach i przestaje istnieć; cała tonie w tym potężnym uczuciu, do którego serce jej i dusza tak bardzo były stworzone. Przez kilka lat pobytu pana de Mora w Paryżu — pobytu przerywanego wprawdzie kilkakrotnymi wyjazdami — miłość ta trwa z obu stron w jednakim stopniu nasilenia i entuzjazmu. Kiedy zaproszenie króla zmusiło pana de Mora do dwutygodniowego pobytu w Wersalu, panna de Lespinasse otrzymała odeń przez ten czas 21 listów, a ona sama spędziła czas rozłąki, nie wychodząc z mieszkania, zajęta — jak sama mówi — „pisaniem doń albo czytaniem jego listu”.

Nastręcza się pytanie, które na pozór wydawałoby się czcze, a które mimo to jest bardzo uzasadnione: mianowicie jakiej natury był stosunek łączący Julię de Lespinasse z panem de Mora? Zdawkowa opinia biografów sądzi, wnioskując z nasilenia objawów tej miłości u dwojga ludzi wolnych, nieskrępowanych przesądami, że był to stosunek miłosny w pełnym znaczeniu słowa; natomiast najkompetentniejszy z historyków panny de Lespinasse, margrabia de Ségur, ma w tej mierze poważne wątpliwości. Istotnie, jawność, z jaką Julia obnosi swoją miłość, swoboda jej w stosunku do rodziny pana de Mora, plany małżeństwa z ukochaną, jakie ten ostatni do samego końca buduje ku wielkiemu zaniepokojeniu swych bliskich, przede wszystkim jednak wyraźne i wielokrotne wynurzenia w tej mierze w listach panny de Lespinasse do pana de Guibert — wynurzenia, których szczerości nie mamy powodu podejrzewać — wszystko to każe raczej przypuszczać, iż był to stosunek wzięty bardzo z wysoka, bardzo egzaltowanie i który zachował charakter czystego jak gdyby narzeczeństwa. Tam, gdzie kobieta wyczuwa w mężczyźnie ten stopień miłości, tam instynkt kobiecy umie podyktować jej linię postępowania najsposobniejszą, aby utrzymać tę miłość w podnieceniu niesłabnącej egzaltacji, tam żal jej jest uszczuplać napięcie tej miłości przez jej zaspokojenie — zwłaszcza gdy na dalekim horyzoncie majaczy możliwość małżeństwa, jakże ponętna tutaj, nawet dla istoty tak szlachetnie bezinteresownej jak Julia! W poważnym, głębokim uczuciu takiego jak pan de Mora człowieka, ileż upojeń dla miłości własnej osoby tak doświadczonej życiem, tak obolałej, sponiewieranej w ambicji! Bohaterka Nowej Heloizy upadła, ponieważ Saint-Preux był tylko korepetytorem (cóż więcej panna z dobrego domu może mieć z korepetytora?) — zdobyłaby się zapewne na opór, gdyby przy tym samym stopniu rozkochania był np. księciem krwi.

Kilka lat, przez które trwała ta czarowna miłość, nazywa Julia najszczęśliwszym czasem swego życia; nie był on jednak zupełnie wolny od chmur. Rodzina stara się oderwać pana de Mora od Paryża i Julii, używając w tym celu dróg urzędowych. Mora służy wojskowo; w 26 roku jest generałem brygady. Mimo iż ta wielkopańska służba nie stanowi bezwzględnej niewoli, i tak jednak wyrywa go często z Paryża; niecierpliwy kochanek ciągle stara się o dymisję, w czym napotyka umyślne trudności. Przy tym zdrowie pana de Mora podupada: nawiedzają go częste krwotoki; lekarze wyprawiają go raz po raz do cieplejszego klimatu; nowe miesiące rozłąki, tym boleśniejszej, że wypełnionej niepokojem o życie ukochanego! Wreszcie 7 sierpnia 1772 r. pan de Mora z nakazu lekarzy opuszcza Paryż z nadzieją rychłego powrotu do tej, którą bardziej niż kiedykolwiek spodziewa się nazwać swą żoną, w rzeczywistości jednak po to, aby nie ujrzeć jej już nigdy.

Wśród tych przejść, szarpanin, miesięcy smutku sprowadzonych rozłąką i niepokojem, charakter Julii zmienił się bardzo. Usposobienie jej, zawsze nerwowe i nierówne, zrobiło się przykre, niecierpliwe; to znowuż trwała dnie całe bez ruchu, apatyczna, oczekując godziny pocztowej. Najwięcej cierpiał na tym oczywiście biedny d'Alembert, jedyny zresztą człowiek, który nie wiedział nic o miłości Julii do pana de Mora i zainteresowanie jej tłumaczył sobie żywym stopniem przyjaźni. Zacny filozof wstawał nieraz o świcie i biegł na pocztę, aby Julia miała wcześniej upragniony list. „Nie znalazłoby się w całym Paryżu biednego posłańca — pisze Grimm — który by załatwiał tyle posyłek, tyle utrudzających zleceń, ile pierwszy geometra w Europie, szef towarzystwa encyklopedycznego, dyktator naszych Akademii uskutecznia ich co rano w służbach panny de Lespinasse”. Wreszcie pod wpływem humorów Julii d'Alembert doszedł do takiego przygnębienia i rozstroju, iż przyjaciele zmusili go niemal do podróży do Włoch. Podróż ta, której koszta podjął się pokryć Fryderyk pruski skończyła się zresztą na kilkutygodniowym utknięciu w Ferney u Woltera.

A teraz wchodzimy w drugi akt dramatu Julii de Lespinasse, jak gdyby skomponowanego przez pierwszorzędnego artystę. Trzeba nam poznać nowego aktora, który niebawem przesunie na dalszy plan wszystkie inne postacie. Był nim człowiek w danej chwili najgłośniejszy i najbardziej rozrywany w Paryżu, hr. de Guibert.

Pan de Guibert miał liczne tytuły do tego, aby budzić zainteresowanie i podziw współczesnych. Mimo młodego wieku (liczył wówczas lat 29) był wytrawnym wojskowym, miał za sobą chlubne czyny w czasie wojny siedmioletniej oraz był autorem książki, która wywarła wrażenie w całej Europie, pt. Ogólny zarys taktyki. Jedna część dzieła zawierała techniczne zasady taktyki, stanowiące rewolucję w ówczesnej sztuce wojowania; wystarczy powiedzieć, iż Napoleon w pierwszych kampaniach miał zawsze pod ręką egzemplarz dzieła adnotowany własną ręką. Pierwsza część, wstępna, stanowiła namiętną i śmiałą diatrybę przeciw ówczesnym metodom rządzenia, przeciw absolutyzmowi i zawierała, na 20 lat przed Rewolucją, szereg myśli i poglądów, które później stały się powszechnym hasłem. Książka zrobiła, jak wspomniałem, olbrzymie wrażenie; tacy ludzie jak Fryderyk, jak Wolter, wróżyli Guibertowi najświetniejszą przyszłość: geniusz, oto słowo, którego współcześni używają potocznie, skoro mowa o Guibercie. Więcej jeszcze; ten sam wojownik, strategik i reformator ludzkości był autorem tragedii, którą czytywał w licznych salonach — czytał, nawiasem mówiąc, po mistrzowsku — budząc zachwyt mężczyzn, doprowadzając kobiety swoim ciepłym, wibrującym organem (honny soit qui mal y pense!) do napadów szału, zemdlenia, etc. Skoro tragedia pojawiła się na scenie, okazało się, iż osobisty urok wygłoszenia autora odgrywał we wrażeniu dużą rolę; sztuka sprawiła zawód; na razie jednak podbijała jeszcze entuzjazm, jaki budził pan de Guibert w salonach Paryża. Łatwo zrozumieć, że kobiety słały się do stóp tego człowieka, który w zamian odnosił się do nich z łaskawą niedbałością zdobywcy. Miłość zresztą — jak mu to nieraz powiada panna de Lespinasse — była u pana de Guibert „raczej potrzebą jego wieku niż charakteru”; była to natura żyjąca bardzo na zewnątrz, potrzebująca ludzi, ruchu, oklasków, hołdów, mało znajdująca smaku w słodkim sam na sam poufnych godzin. Pod urok tego to człowieka popadnie Julia de Lespinasse; jemu zawdzięczać będzie parę chwil namiętnego, krótkotrwałego szczęścia, przeplatanego wyrzutami i męką, męką, pod której ciężarem ugnie się i załamie jej życie, od której skona, wyśpiewawszy wprzód nieśmiertelną pieśń miłości w swoich listach.

Poznanie panny de Lespinasse z Guibertem nastąpiło w r. 1772, jeszcze w czasie ostatnich miesięcy pobytu pana Mora w Paryżu. Wrażenie, jakie uczynił na niej młody pułkownik, było korzystne, ale nic więcej: miłość pana de Mora, jego bliski odjazd, pochłaniały całą duszę Julii. Postarała się jednak o książkę Guiberta, a książka ta obudziła w niej taki entuzjazm, iż musiała mu dać upust, pisząc do autora z powinszowaniem; podziękował wizytą, która utrwaliła jeszcze korzystne wrażenie. W ten sposób zadzierzgnęła się pierwsza znajomość; niebawem, po wyjeździe pana de Mora, znajomość ta zacieśnia się w coś w rodzaju przyjaźni, dającej pannie de Lespinasse chwile osłody i zapomnienia w tęsknocie za ukochanym. Zanim był czas, aby ta przyjaźń mogła się przerodzić w żywsze uczucie, zagrażające pamięci o nieobecnym, pan de Guibert, party potrzebą wrażeń, puszcza się w podróż niezwykle jak na owe czasy daleką, zamierzając przebiec Austrię, Niemcy, a nawet Rosję. Z tą chwilą wyjazdu rozpoczyna się korespondencja panny de Lespinasse, którą mamy oto przed sobą. Zrazu ton jest lekki, żartobliwy; jednakże od czasu do czasu pod tą amitié amoureuse wyczuwa się akcenty pozwalające mniemać, że iskierki mogą buchnąć w płomień. Sama Julia czuje, że przyjaźń ta wyrasta w jej sercu kosztem uczucia dla nieobecnego; stąd wyrzuty, jakie często wracają jej pod pióro.

…Jest w pańskim liście ustęp, na którym oczy moje nie śmiały się zatrzymać, dusza zaś zdawała się doń przywierać. Mój Boże, jakie słowo pan wymawia! Krew mi się ścina. Nie, nie, dusza moja nie szukałaby już pańskiej. Och! ta myśl o śmierć mnie przyprawia! Bądź moją pociechą, ukój, jeśli zdołasz, zamęt mojej duszy, ale strzeż się myśleć, że mogłabym przeżyć przez chwilę nieszczęście, którego sama obawa napełnia życie moje przerażeniem, podcina mi siły i mąci bez przerwy rozum…

W miarę, jak korespondencja się przeciąga, ton listów coraz więcej staje się miłosny; świadczą o tym akcenty zazdrości, jakie wybuchają, ilekroć nasuwa się Julii aluzja do stosunku — dawnego zresztą i na wpół wystygłego — Guiberta z panią de Montsauge. Zdradza to niepokój, niezwykle żywy, na wiadomość o chorobie — przemijającej — Guiberta. W tym usposobieniu, z zamętem w sercu, nie wiedząc sama, czy kocha, kogo kocha, oczekuje panna de Lespinasse powrotu Guiberta.

Wraca wreszcie, opromieniony nowym blaskiem przyjęcia, jakiego doznał u króla Fryderyka, sukcesami, jakie nań czekają w Paryżu. Stosunek z panią de Montsauge jest zerwany — tak przynajmniej oznajmił Guibert pannie de Lespinasse; Julia coraz bardziej poddaje się niebezpiecznemu urokowi, jaki wywiera na nią obecność, spojrzenie, głos tego człowieka. Każdy dzień pcha ją z nieprzepartą siłą ku przełomowi, którego chwila zależeć będzie już tylko od woli tryumfatora.

Przełom nastąpił — wiemy nawet jego datę: 10 luty 1774 — a terenem jego był pokoik przy loży panny de Lespinasse w Operze, gdzie nieraz Julia i Guibert spędzali długie godziny, siedząc na zacisznej kanapce i sącząc w siebie niebezpieczny czar muzyki. Panna de Lespinasse, duszą poślubiona narzeczona margrabiego de Mora — liczyła wówczas, znowuż podług nieubłaganej metryki, rok czterdziesty drugi — zostaje kochanką hr. de Guibert.

I znowuż nasuwa się delikatne pytanie (duchu Hösicka, nie opuszczaj mnie!): jeżeli stosunek Julii z panem de Mora uznamy za platoniczny, czy Guibert był — w technicznym rozumieniu słowa — pierwszym jej kochankiem? Mój Boże, taką rzecz trudno jest nieraz rozstrzygnąć w stosunku do współczesnej i najbliżej obchodzącej osoby, a cóż dopiero na przeciąg stu kilkudziesięciu lat na papierze! Opierając się na wielu ustępach zawartych w listach panny de Lespinasse, możemy sądzić, że tak; a nie znamy w jej życiu ani jednej poszlaki, która by tu dawała prawo wątpić o jej szczerości.

Tego samego dnia, o tej samej godzinie — a nieostatni to w tym romansie szczegół, który wydaje się jakby skomponowany przez powieściopisarza — Mora ulega nowemu atakowi: straszliwy krwotok powala go, tym razem ostatecznie, na łoże choroby, tak, iż odtąd życie jego liczy się tylko na miesiące powolnego konania. Na razie jednak Julia o tym nie wie — wiadomość przyjdzie dopiero w marcu — i zagłuszywszy wyrzuty sumienia, pije wszystkim tchem z tzw. czary upojeń. A uczucie, które wiąże ją do Guiberta, jakże odmienne jest od tego, jakie łączyło ją z panem de Mora! Nie posiadamy, niestety, korespondencji tamtych dwojga między sobą; można jednak wnosić, że w ton tego uczucia wchodziło dużo elementów romantycznej egzaltacji; podczas gdy tym razem to żywa, brutalna Miłość, miłość w całej pełni, Venus tout entiére à sa proie attachée, zagarniająca wbrew woli, przykuwająca ją niewolnictwem rozkoszy, aż do zdeptania wszystkiego, co było jej święte, aż do upodlenia kompromisów i podziału. Julia — mimo nieodpartego pędu, jaki pcha ją w objęcia Guiberta — kocha niby ciągle pana de Mora, wciąż przeciwstawia jego imię nowemu kochankowi, wciąż dając mu pierwszeństwo; mimo to jakże bladym zdaje się nam cieniem wspominanie wszystkich tych doskonałości w porównaniu do kilku wierszy słynnego jej listu:

„O każdej godzinie mego życia,

Miły mój, cierpię, kocham cię i czekam”.

Wśród tych chwil kradzionego, spazmatycznego szczęścia życie Julii jest torturą. Pod tym względem możemy wierzyć jej listom; to nie frazesy ani egzaltacja. Stan jej duchowy jest straszny. Dopuściła się więcej niż złamania wiary; zdeptała uczucie, które było jej chlubą. Uczciwa na wskroś jej natura dręczy się sprzeniewierzeniem, jakie popełniła wobec człowieka, który jej zaufał, który kocha ją do tego stopnia, że wciąż myśli o tym, aby wbrew wszystkim i wszystkiemu uczynić ją swoją żoną; który tam, daleko, wyrywa się do niej i z narażeniem życia gotuje się lecieć do Paryża. A co będzie, gdy Mora wróci? Kto wie, nieraz może, wychodząc z objęć Guiberta, Julia ze zgrozą chwytała się na myśli, iż śmierć jego byłaby jedynym rozwiązaniem… Trzeba jej pisywać do niego; jak odnaleźć dawniejszy ton płomiennej miłości, skoro wszystkie jej myśli, wszystkie zmysły prą ją, niby pod somnambulicznym przymusem, do tego drugiego? Mimo woli wkrada się w jej listy chłód i skrępowanie: Mora czuje to, dręczy się; Julia dręczy się jego udręczeniem. Przy tym Julia lęka się ciągle, że stosunek jej z Guibertem może wyjść na światło dzienne. Ona, która tak śmiało jawiła swą miłość dla pana de Mora, tutaj drży ustawicznie o każdy list, żąda ich zwrotu, obawia się wszystkiego. Świat cały uważa ją niemal za narzeczoną pana de Mora; cóż za rola wobec świata, wobec jego rodziny, wobec niego samego, jeżeli rzecz się odsłoni! A mamy do czynienia nie z kobietą, jakich mnóstwo w ówczesnym świecie, nawykłą do takich skomplikowanych gier i podziałów, ale z naturą bezwzględnie prostą, szlachetną, mającą za sobą całe życie prawości i cnoty.

Do tego i w samym człowieku, któremu się oddała, spotyka Julię niebawem mnóstwo udręczeń i zawodów. Dla niej Guibert — z chwilą oddania — stał się wszystkim; ona pozostaje dlań epizodem, szczegółem jego rozproszonego życia; osobą, która — tak zdaje się Julii w chwilach rozgoryczenia — nie ma w jego sercu nawet tych praw i względów, jakie zapewnił wieloletni stosunek wciąż tak dręczącej Julię pani de Montsauge!

„Założę się, że pan nie jest tak senny dziś, jak wczoraj o tej samej godzinie; to bardzo proste: jesteś rozbawiony, zajęty i chcesz być miły. Mój przyjacielu, ty nie jesteś stworzony do poufnych godzin; potrzebujesz udzielać się: ruch, zgiełk towarzystwa są ci konieczne. To nie jest u ciebie potrzeba próżności, ale energii żywotnej. Ufność, tkliwość, zapomnienie wszelkiej miłości własnej, wszystkie te rzeczy, które odczuwa i ocenia dusza tkliwa i gorąca, pańską usypiają i wprawiają w odrętwienie. Tak, powtarzam ci, ty nie potrzebujesz, aby cię kochać”.

Szarpie ją zazdrość, nieufność: poczucie własnej godności pcha ją do tego, aby zerwać te pęta; i znów nieprzeparta, równie namiętna jak serdeczna tkliwość zniewala ją przyjąć z poddaniem bodaj jałmużnę, bodaj ochłapy miłości.

„…Jakże dusza moja cierpi, jakże te cierpienia są bolesne! Drogi mój, co się ze mną stanie, kiedy nie będę cię już widzieć, kiedy nie będę cię już oczekiwać! Czy sądzisz, że mogłabym żyć? Ta myśl mnie zabija; za dziesięć dni… Ale powiedz mi, dlaczego nie trzeba by mi żadnej odwagi, aby umrzeć, a nie mam siły powiedzieć sobie, że przyjdzie dzień, chwila, kiedy wyrzekniesz słowo, które przejmuje mnie dreszczem? Miły mój, nie wymawiaj go nigdy, przyniosło mi nieszczęście, to straszne słowo miało być moim wyrokiem: jeśli je kiedykolwiek usłyszę, umrę…”.

Przez listy Julii przebijają raz po raz burzliwe sceny, w których Guibert zajmuje stanowisko niedbałe, wpół bierne, ze świadomością człowieka, który pewien jest, iż wystarczy skinienia palcem, paru serdecznych słów nakreślonych jego ręką lub wyrzeczonych jego ciepłym, przenikającym głosem, aby ofiara znalazła się bezwolna u jego stóp.

Wśród tego Mora dobiega końca. Żarty tęsknotą, niepokojem, zwątpieniem, nie widząc szczęśliwego obrotu kuracji, nie może dłużej wytrzymać w Madrycie; postanawia, wbrew opinii lekarzy, puścić się do Paryża, aby bodaj umrzeć obok tej, którą kocha. Na wpół żywy dobija do Bordeaux. Tam 27 maja 1774, zbierając resztki sił, kreśli do Julii ostatnie słowa: „Miałem cię ujrzeć jeszcze… trzeba umierać. Cóż za straszny los!… Ale kochałaś mnie i jeszcze teraz poisz mnie słodkim uczuciem… Umieram dla ciebie…”. Tego samego dnia margrabia de Mora wydał ostatnie tchnienie; 2 czerwca Julia de Lespinasse otrzymała złowrogą wiadomość.

Rozpacz Julii po otrzymaniu tej wieści trudna jest do opisania. Szarpią ją kolejno wyrzuty, iż go zabiła (Mora bowiem puścił się w podróż pod wpływem niepokoju, jaki obudziła w nim zmiana tonu jej listów); wyrzuty, iż zdeptała jego miłość i wiarę; rozpaczliwe poczucie straty człowieka — i jakiego człowieka! — dla którego była wszystkim, podczas gdy dla Guiberta jest niczym; wszystko to wprawia ją w stan konwulsji, popycha do usiłowań samobójstwa, z którego, jak się zdaje, Guibert wyratował ją wbrew jej woli.

Odtąd wspomnienie pana de Mora będzie jej obecne wszędzie; im więcej stosunek z Guibertem przyniesie męki, upokorzeń, tym bardziej myśl jej szukać będzie oparcia o pamięć zmarłego; pod koniec życia, w chwilach najboleśniejszej egzaltacji, będzie z nim korespondować, pisać do niego…

Cóż dopiero, co za wstrząśnienie, skoro wskutek zaniedbania poczty, w rok prawie po śmierci pana de Mora oddadzą jej dwa listy od niego oddychające miłością bez granic!

Rok, który nastąpił po śmierci pana de Mora, jest dla Julii pełen burz i udręczeń. Trzeba dodać, że zdrowie jej, zawsze wątłe, coraz więcej ulega destrukcji. Choroba piersiowa, ta sama, która powaliła pana de Mora i która ją zmiecie zanim dwa lata upłyną, już drąży jej organizm. Spazmy, bezsenność, ból głowy, gorączka, wreszcie zakorzeniony nałóg zażywania wielkich dawek opium, wszystko to wprawia ją w stan nieustannego podrażnienia i przeczulenia. Tym bardziej szuka ucieczki w uczuciu do Guiberta; ale na tym polu spotykają ją ciągle męczarnie i zawody. Julia przykłada miarę pana de Mora do swoich wymagań; tymczasem, pominąwszy zapewne różnicę w samej sile i rodzaju uczucia oraz różnice charakterów, i warunki życiowe tych dwóch ludzi były odmienne. Guibert nie był hiszpańskim grandem, mającym od losu wszystko, o czym by mógł zamarzyć i mogącym trawić życie na snuciu „doskonałej miłości”; nie był chorym o egzaltowanej głowie i sercu szukającym spokojnej przystani; ale był człowiekiem ambitnym, mającym przed sobą wytyczoną drogę, brutalnie zdrowym, żądnym czynu, wrażeń, a wreszcie człowiekiem niemal ubogim, skłopotanym położeniem rodziny, walczącym z tym, aby nastarczyć wydatkom paryskiego życia. W owym czasie dla szlachcica istniała tylko jedna droga prowadząca do poprawy losu — małżeństwo; toteż Guibert zaczyna myśleć o tym środku. Można zrozumieć, czym myśl o małżeństwie Guiberta jest dla Julii! Nie łudźmy się rozmaitymi formami, jakie przybiera kolejno w jej listach myśl o tej możliwości. Istotnie, bywały chwile, w których, zrozpaczona nawrotami Guiberta do dawnej kochanki, pani de Montsauge, wolałaby już rywalizację — nie tak upokarzającą — legalnego małżeństwa ściśle konwenansowego na sposób XVIII w., tak nic niemającego wspólnego z uczuciem dwojga ludzi, niewpływającego na zmianę trybu życia. Myśli nawet sama o tym, aby znaleźć posażną żonę Guibertowi, aby się stać jego dobroczynną opatrznością. Jakimże jednak ciosem musi być dla niej małżeństwo Guiberta z osobą młodą, uroczą i dla której — jak to przeniknęła Julia instynktem kobiety — Guibert od dawna żywił serdeczne uczucia? Jakąż wymowę rozwija, aby go odwrócić od związku, w którego słodkich kajdanach usypia zazwyczaj — jej zdaniem — duch stworzony do rzeczy wielkich! Ten dzień, gdy panna de Lespinasse, dowiedziawszy się, że młoda narzeczona i jej matka mają być u Guiberta, idzie tam, aby ujrzeć tę, która zabierze jej na zawsze kochanka, stał się rozstrzygającym dniem w jej życiu.

Wybór hrabiego de Guibert był ze wszech miar dla niego szczęśliwy. Żona jego była, pomimo swej młodości, osobą inteligentną, ubóstwiającą męża, czyniącą sobie prawo z tego, aby się we wszystkim nagiąć do jego woli i nie podcinać skrzydeł człowieka, którego podziwia jako geniusza. Stąd Guibert tonie w środowisku domowym, w tej atmosferze ciepła, adoracji, pochlebstwa, tak potrzebnych jego naturze. To doprowadza pannę de Lespinasse do rozpaczy; co przez ten czas przechodzi, łatwo zrozumieć. Na domiar otrzymuje bezpośrednio po ślubie kochanka brutalny i krótki list, w którym radzi jej zapomnieć o tym, co ich łączyło. Sama, zostawiona sobie, ma czas zastanawiać się nad całym stosunkiem i dochodzi do strasznych myśli: Guibert nigdy jej nie kochał, była dlań jedynie środkiem wypełnienia tego czasu, który, nosząc się z zamiarem małżeństwa, przeznaczył na przyzwoite wycofanie się ze związku z panią de Montsauge…

Wreszcie po wielu walkach, zrywaniach się, przychodzi bolesna rezygnacja. „…Mój przyjacielu, tak, mój przyjacielu najdroższy memu sercu, nie bądźmy już źle z sobą! Przebaczmy sobie! Możemy jeszcze zdobyć się na pobłażliwość, ale pamiętaj, że ja jestem bardzo chora i bardzo nieszczęśliwa: jeżeli chcesz, abym żyła, pomóż mi, podtrzymuj mnie, daj mi zapomnieć wszystko złe, które mi uczyniłeś. Odpowiedz mi, należy mi się cały tom. Bądź zdrów, bądź zdrów, czy nie czujesz się zmęczony?…” Z coraz większym upadkiem sił fizycznych, Julia zdobywa się na tę siłę moralną, aby czekać spokojnie zbliżającej się śmierci, której bliski dzień przeczuwa. Znajduje nawet siłę, aby się oprzeć nawrotom tkliwości czy też pociągu Guiberta i tym razem nie przyjąć już upokarzającej dla siebie jałmużny. Miejsce burzliwych scen zajmuje w listach ton smutnej i zrezygnowanej ironii.

„…Owszem, odpiszę słówko, ale tylko słówko; mam gości. Ty składasz wizyty, to bardzo zajmujące, trzeba przyznać. Ach, gdyby się kochało, jakby to wszystko było płaskie! Ale wszystko jest dobrze, kiedy wszystko jest źle…”

Ale do ostatniej godziny życia, do ostatniego tchnienia, żar jej uczucia nie osłabnie ani trochę, a ostatnie słowa, kreślone na parę godzin przed śmiercią, są: „Miły mój, kocham ciebie; to środek kojący, który usypia moje bóle… gasnę, bądź zdrów!”.

Łatwo zrozumieć, co wycierpiał w tym okresie biedny d'Alembert, znowu tak samo ślepy jak w poprzednim stosunku Julii, tak samo święcie wierzący w „przyjaźń” Julii dla Guiberta i skwapliwie nastręczający swoje usługi i pośrednictwo. Śmierć Julii przyniosła mu, oprócz samej straty, i jeden cios więcej. W papierach jej, które przeglądał z czcią jak relikwie, znalazł ku swej zgrozie i oburzeniu liczne dokumenty pozwalające odgadnąć charakter i stopień uczucia, jakie ożywiało Julię przez szereg lat dla pana de Mora, podczas gdy on, d'Alembert, uważał ją za poślubioną sercem sobie! W dodatku w licznej korespondencji, jaką gromadziła Julia, nie zachowała ani jednego listu, ani jednego świsteczka ręki d'Alemberta: wymowny dowód zupełnej obojętności! W żalu swoim, w pierwszym oburzeniu, biedny d'Alembert poszedł wylać swoje pretensje i skargi na łonie — Guiberta. O, matematyku!

Z czasem gorycz ustąpiła miejsca tkliwszym, rzewniejszym uczuciom dla tej, która mimo wszystko była mu przez tyle lat osłodą i towarzyszką życia. Rezultatem był dytyramb na cześć zmarłej pt. Cieniom panny de Lespinasse. Ze swej strony Guibert, który mimo wszystkich nieporozumień i niewspółmierności uczuć miał żywy i głęboki kult dla tej niepospolitej osoby, nakreślił w noc po jej pogrzebie swoją Pochwałę Elizy.

Nasuwa się pytanie, w jaki sposób dostały się do rąk publiczności te dokumenty najskrytszych uczuć Julii de Lespinasse, jej namiętności, cierpień, upokorzeń, słowem te listy, które tak zazdrośnie starała się wydrzeć z rąk kochanka natychmiast po doręczeniu? Otóż po śmierci przyjaciółki d'Alembert wręczył panu de Guibert pakiet zawierający listy Julii oraz kilkadziesiąt odpowiedzi Guiberta. W r. 1809 wdowa hrabina de Guibert przez pietyzm dla pamięci męża, nawet z zaparciem łatwo zrozumiałej osobistej przykrości, zapragnęła ogłosić publicznie ten dokument stanowiący dowód fanatycznego uczucia, jakie Guibert obudził w osobie tak niepospolitej; powodowana tą myślą, wydała w 2 tomach listy panny de Lespinasse, jednakże dokonawszy na nich dość znacznych zmian i okrojeń. To bardzo nieścisłe wydanie, po którym nastąpiły inne, zawierające wprost wiele apokryfów, służyło prawie przez cały wiek za podstawy wiadomości o pannie de Lespinasse; dopiero w r. 1896 prawnuk Guiberta, hrabia de Villeneuve-Guibert, ogłosił po raz pierwszy drukiem całkowitą i niezmienioną korespondencję zawierającą wszystkie listy Julii oraz te odpowiedzi Guiberta, które się zachowały. To wydanie jest oczywiście podstawą niniejszego przekładu.

Gdyby listy panny de Lespinasse były tylko wyrazem jej osobistych przeżyć, krzykiem zranionego i udręczonego serca, i wówczas miałyby wszelkie prawo do naszego zainteresowania przez siłę szczerości i wagę bezpośredniego ludzkiego dokumentu. Ale w nich wyraża się i coś więcej: odbija się wieloma powierzchniami fizjognomia wieku, tak zawsze nas pociągającego swą błyskotliwą tajemnicą. Na duszy Julii de Lespinasse, która odsłania nam ją w swych listach aż do najskrytszych, najbardziej wstydliwych zaułków, możemy śledzić to znamienne przesilenie, jakie przechodzi w pewnym momencie wiek XVIII. Czym — aż do zjawienia się Russa — żyje to społeczeństwo, ten cieplarniany produkt wyrafinowanej kultury? Dowcipem i towarzyskością. Panna de Lespinasse posiadła te oba dary jak niewiele kobiet stulecia. Obracając się w kole najwyborniejszych umysłów, przestawała z nimi zupełnie na równej stopie: była towarzyszką, wspólniczką wszystkich myśli takiego człowieka jak d'Alembert, nieraz cichą współpracowniczką jego pism; doskonałe rady, sądy, uwagi, jakich pełno w jej listach do Guiberta, skoro tylko na chwilę wyjrzy poza swoją monomanię, dają miarę jej umysłu. Co się tyczy darów towarzyskich, to musiały być niepospolite, skoro im zawdzięcza całe swoje stanowisko i rację bytu w owym świecie. I oto rzecz ciekawa, jak w każdym prawie liście Julii wydziela się przesyt, znużenie tą modłą istnienia: jaka pogarda dla wszystkiego, co jest z myśli, nie z uczucia, jaka tęsknota za tym, aby żyć tylko sercem, aby uciec jak najdalej od młyna światowego, od tych pustych — lub zbyt inteligentnych — rozmów, zabaw i zatulić się w jedno serce, które by można kochać aż do bałwochwalstwa.

„…Cóż za cudowna, cóż za boska sztuka! Muzykę musiał wynaleźć jakiś tkliwy człowiek, mając kogoś pocieszyć w nieszczęściu. Jakiż to dobroczynny balsam, te czarodziejskie tony! Miły mój, w nieuleczalnych cierpieniach trzeba szukać jedynie środków uśmierzających, a istnieją do mego serca tylko trzy ich rodzaje w całej przyrodzie: ty, który odrywasz mnie od mej boleści, który dajesz wnikać w duszę jakiemuś upojeniu odejmującemu zdolność pamięci i przewidywania. Po tym pierwszym ze wszystkich dóbr idzie opium: podpora i ucieczka rozpaczy. Wreszcie muzyka: jest mi miła, czaruje me cierpienia, rozlewa we krwi, we wszystkim, co mnie ożywia, tak rozkoszną słodycz i wrażliwość: rzekłabym prawie, iż daje mi się napawać moim żalem i moim nieszczęściem…”

Ta religia, jaką kobieta stara sobie stworzyć z Miłości, aby zaspokoić głód ubóstwienia czegoś, głód, którego umysł jej, zbyt wykarmiony filozofią wieku, nie pozwala szukać w prostej wierze, jest również znamienny dla tej przełomowej epoki. To powiew Russa, wielkiego odnowiciela serc i myśli ludzkich. I w tych dziwnych litaniach serdecznych, w których osoba pana de Mora miesza się — tak rażąco nieraz dla powierzchownego czytelnika — z osobą jego rywala i następcy, czuć jedno: żywiołową potrzebę kochania, zatracenia się w miłości, ucieczki w świat uczucia przed straszliwą chorobą wieku: czynną, gorączkową nudą, która trawi te przerafinowane inteligencją i dowcipem umysły. Ta „Muza Encyklopedii”, wyrosła z najbardziej oschłego i intelektualnego środowiska, rozpięta na krzyżu tej jakiejś obłędnej, dzikiej, nieprzyzwoitej wprost miłości, to niby symbol ekspiacji praw i żądań ludzkiego serca, długo oszukiwanych „filozofią” i madrygałami.

Listy panny de Lespinasse ujawniają jedno zjawisko, stanowiące ulubiony temat paradoksów Oskara Wilde, tj. wpływ sztuki na kształtowanie się życia. W licznych cytatach, które tej do szpiku kości literacko wykształconej kobiecie nasuwają się pod pióro, powtarzają się nieustannie urywki z Racine'a, który był jej bożyszczem: otóż czy cały dramat zawarty w tych listach nie jest zbudowany przez życie zupełnie wedle modły tragedii Racine'a? Czy nie możemy śledzić w nim jak gdyby umiejętnego stopniowania efektów dawkowanych przez świadomego artystę? Tak; całość tych listów, powstałych na przestrzeni paru lat, w rozmaitych chwilach życia, pod wpływem najbardziej żywiołowych wzruszeń, nadziei i rozpaczy, aż do samej agonii nawet, jest bezwiednym arcydziełem klasycznej kompozycji. Panna de Lespinasse jest rodzoną siostrą tych wielkich „miłośnic” Racine'owego teatru: to jak Berenice rozpływająca się w przeciągłej elegii, to jak Fedra wleczona przez wszystkie męki i hańby zbrodniczej miłości.

I jeszcze jedno. Trudno — zdawałoby się na pozór — o większą przepaść niż ta, która dzieli harmonijny umiar XVII-wiecznego klasycznego teatru od bezkształtnego w swoim kipieniu potoku lawy Russa: i oto w Listach panny de Lespinasse, mimo iż tak bezpośrednich i nieliterackich, duch Russa i duch Racine'a tak ściśle splatają się z sobą, iż niepodobna by prawie wyróżnić, gdzie jeden się kończy, a drugi zaczyna. Cudowny przykład nieprzerwanej ciągłości owej jedynej pod tym względem literatury!

Boy

Kraków, w październiku 1918.

List I

Do Pana De Guibert,

pułkownika, dowodzącego legią korsykańską

w Strasburgu (poste restante).

Paryż, sobota wieczór, 13 maja 1773

Jedzie pan we wtorek, że zaś nie wiem, jakie ważenie zrobi na mnie ten wyjazd, czy będę miała możność i chęć pisania do pana, pragnę przynajmniej odezwać się raz jeden i zapewnić sobie nieco wiadomości ze Strasburga.

Powie mi pan, czy przybył w dobrym zdrowiu, czy podróż nie zdołała jeszcze ukoić pańskiej duszy; to nie ona jest chora; ona cierpi jedynie z przyczyny cierpień, których jest powodem, tak, iż nieco rozrywki, zmiana otoczenia wystarczą, aby ją oderwać od tego odruchu wrażliwości, który może być panu bolesny, ponieważ pan jest dobry i szlachetny. Tak, jest pan przemiły i zacny człowiek; odczytałam jeszcze raz pański list dzisiejszy; łączy słodycz Gessnera z siłą Jana-Jakuba. Ach, Boże, po co jednoczyć wszystko, co może pociągnąć i wzruszyć, a zwłaszcza po co ofiarowywać mi skarb, którego nie jestem godna, na który nie zasłużyłam? Ach, nie, nie; nie chcę pańskiej przyjaźni; pocieszyłaby mnie, doprowadziłaby mnie do rozpaczy, a ja potrzebuję odpocząć, zapomnieć pana na jakiś czas. Pragnę być szczera z panem, z sobą, a doprawdy, taki czuję zamęt, iż lękam się oszukiwać samą siebie. Może wyrzuty moje przewyższają winę: może lęk, którego doznaję, byłby największą obrazą dla osoby, którą kocham. Otrzymałam w tej chwili list tak pełen ufności w me uczucie! Mówi mi o mnie, o tym, co myślę, o mej duszy z taką znajomością i pewnością, jaką ma człowiek, kiedy wyraża coś, co czuje żywo i mocno. Ach, Boże, przez jaki czar, przez jaką fatalność zjawił się pan, aby mnie urzec? Czemuż nie umarłam we wrześniu! Umarłabym wówczas bez żalu i wyrzutów. Niestety, czuję to: umarłabym dziś jeszcze dla niego; nie ma rzeczy, z której bym dlań nie zrobiła ofiary; ale przed dwoma miesiącami nie było mowy o ofierze; kochałam nie więcej, ale lepiej. Ale on mi przebaczy! Tyle wycierpiałam! ciało moje, dusza, wyczerpały się w ciągłym bólu. Te męki, o które przyprawia mnie w ostatnim czasie poczta, doprowadzały mnie niekiedy do obłędu. Wówczas spotkałam pana; wówczas to pan ożywił mą duszę, przeniknął ją słodyczą: nie wiem, co było mi milsze, czy że ją zawdzięczam panu, czy że ją czuję.

Ale niech mi pan powie, czy to jest właściwy ton przyjaźni? ufności? co mnie ciągnie? wytłumacz mi mnie samą; pomóż odzyskać równowagę; dusza moja popadła w zamęt. Czy to wyrzuty sumienia? Czy to moja wina? Czy to pan? Czy może pański wyjazd? Co mnie nęka? Już nie mam sił. W tej chwili mam ufność w panu aż do zupełnego oddania, a może nie odezwę się już do pana w życiu. Bądź zdrów; zobaczę pana jutro, może się będę wstydziła tego, co piszę dziś. Proszę nie zapomnieć, iż przyrzekł pan palić natychmiast moje listy.

Dałożby niebo, aby pan stał się moim przyjacielem lub abym nigdy pana nie była poznała! Jak pan sądzi: będzie pan moim przyjacielem? Niech pan pomyśli nad tym, tylko raz.

Czy to za wiele?

List II

Niedziela, 23 maja 1773

Gdybym była młoda, ładna i bardzo ponętna, dopatrywałabym się niezawodnie wielkiej sztuki w pańskim postępowaniu; ale ponieważ nie jestem niczym podobnym, raczej zgoła przeciwnie, widzę w nim dobroć i szlachetność, które zdobyły panu na zawsze prawa w mej duszy. Przepełniłeś ją pan wdzięcznością, szacunkiem, tkliwością, wszystkimi uczuciami, które tworzą bliskość i zaufanie w stosunku dwojga osób.

Nie umiem rozprawiać tak pięknie o przyjaźni, jak Montaigne, ale wierzaj mi pan, będziemy ją czuli lepiej. Gdyby to, co nam powiada, było w istocie w jego sercu, czy sądzi pan, że zgodziłby się żyć po stracie takiego przyjaciela? Ale nie o to chodzi: raczej o pana, o wdzięk, delikatność, trafność pańskiego cytatu. Przychodzi mi pan z pomocą, pragnie pan, abym nie czuła się winną wobec samej siebie; pragnie pan, aby pańskie wspomnienie nie było wyrzutem bolesnym dla mego serca, a może dotkliwym dla miłości własnej. Jednym słowem, chce pan, abym się cieszyła w spokoju przyjaźnią, którą mi pan ofiaruje i której daje mi pan dowody równie słodkie, jak miłe. Dobrze więc, przyjmuję; czynię z niej swoje dobro; ona przyniesie mi ulgę i jeśli kiedykolwiek będę się cieszyła pańskim towarzystwem, ona będzie przyjemnością, której będę pragnęła i którą będę czuła najmocniej.

Mam nadzieję, iż przebaczył mi pan winę, której nie popełniłam; wie pan dobrze, że byłoby mi niepodobieństwem podejrzewać pana o drgnienie serca sprzeczne z dobrocią i szlachetnością. Obwiniam pana wszelako; to znaczy jedynie, iż sama byłam słaba i winna, a zwłaszcza byłam w stanie, który nie zostawiał mi przytomności i swobody umysłu. Ma pan zbyt dobry i bystry wzrok, abym się potrzebowała obawiać, iż nie poznałeś się na tym; jestem zupełnie pewna, że dusza pańska nie przypuszcza, aby miała przyczynę użalać się na moje uczucia.

Wiem, że pojechał pan dopiero we czwartek o wpół do szóstej. Byłam u pańskich drzwi w dwie minuty po wyjeździe. Posłałam rano, aby się dowiedzieć, o której godzinie wyjechał pan we środę, i ku wielkiemu zdumieniu dowiedziałam się, że pan jest jeszcze w Paryżu i nie wiadomo nawet, czy pan jedzie we czwartek. Pobiegłam sama dowiedzieć się, czy pan nie chory, i — wyda się to panu okropnym! — ponoś pragnęłam tego w głębi. Mimo to przez niekonsekwencję, której nie umiem wytłumaczyć, doznałam ulgi, dowiadując się, że pan wyjechał. Tak, pańska nieobecność wróciła mi spokój, ale w zamian czuję się smutniejsza; musi mi pan to przebaczyć i zadowolić się tym. Nie wiem, czy tęsknię za panem, ale brak mi pana jako przyjemności mego życia; a zdaje się, że dusze czynne i wrażliwe czepiają się ich zbyt silnie. Nie myśl o trwaniu pańskiej nieobecności zasmuca mnie, świadomość moja bowiem nie widzi jej kresu: to po prostu teraźniejszość ciąży nad mą duszą, przygniata ją, osmuca i zaledwie zostawia jej dość energii na pragnienie podźwignięcia się z tego.

Ale patrz pan, co za straszny egotyzm! Oto trzy strony pełne mnie, a mimo to mam uczucie, że to panem się zajmowałam; trzeba mi bodaj wiedzieć, co się z panem dzieje, jak się pan miewa. Kiedy pan będzie czytał ten list, mój Boże, jakże będziesz daleki! Osoba będzie tylko o trzysta mil, ale pomyśl, jaką drogę odbędzie duch! Ile nowych przedmiotów, myśli, spostrzeżeń! Mam uczucie, że mówię już tylko do pańskiego cienia; wszystko, co znałam z pana, znikło; zaledwie odnajdzie pan w pamięci ślady uczuć, które cię ożywiały w ostatnich dniach w Paryżu… Tym lepiej. Pamięta pan, zgodziliśmy się, iż czułostkowość jest przywilejem mierności, pański zaś charakter nakazuje panu być wielkim; talenty pańskie skazują pana na sławę. Zdaj się więc na swój los i powiedz sobie, że nie jesteś stworzony do tego słodkiego i poufnego życia, jakiego wymaga tkliwość i uczucie.

Żyć dla jednej istoty, to daje jedynie przyjemność, a nie sławę; kiedy ktoś chce panować tylko w jednym sercu, nie panuje nad tłumem; są żywoty, nazwiska przeznaczone dla historii. Pańskie będzie kiedyś budziło podziw. Kiedy przejmę się tą myślą, poskramia to nieco serdeczność, którą pan we mnie obudził. Do widzenia.

List III

Poniedziałek, 24 maja 1773

Co pan powie o tym szaleństwie? Ledwie mogę sobie pochlebiać, że pan mnie słucha, i już nadużywam jego cierpliwości! Ale wszak mówił pan kiedyś, że pisuje się obszernie do przyjaciół, do osób, z którymi się sympatyzuje, do tych, z którymi chciałoby się rozmawiać. Jeżeli pan mówił prawdę, ma pan obowiązek czytać moje listy, nie mówię z ciekawością, ale z pobłażaniem. Odczytałam ten długi list; Boże, jakiż wydał mi się nudny! Ale choćbym go podjęła na nowo, nic by to nie pomogło. Czuję w sobie siłę znudzenia kogoś na więcej niż jeden sposób: jestem smutna i martwa; niech pan osądzi, co można z tego wykrzesać! Ale mam panu zadać parę pytań; jeśli odpowiesz, będzie to bardzo uprzejmie.

Czy dostał pan list Diderota? Utrzymuje, iż jedzie 6-go czerwca; spotka go pan zatem w Rosji. Czemu nie pojechał pan we środę? Czy komuś, czy sobie darował pan tę dobę? Czy zabrał pan książkę p. Thomas? Chciałabym, aby tak. Ta lektura byłaby dosyć w tonie pańskiej duszy. To człowiek szlachetny, silny i miłujący cnotę: są tam, zapewne, lekkie usterki, ale poprawił się z owej napuszoności i przesady w stylu. Za wiele analizy i wyliczeń, to nuży nieco, zwłaszcza kiedy odrywa od przedmiotu.

Trzeba mi było poniechać tej lektury na kilka dni. Dwa razy na tydzień listonosz rozstrzyga o wszystkich czynnościach mego życia. Wczoraj byłam niezdolna do czytania: żądałam tylko listu, którego nie było; daremnie było szukać u p. Thomas, nie znalazłabym go.

Przyrzekł mi pan wiadomość o sobie ze Strasburga; czy nie dziwi to pana obecnie, iż zobowiązałeś się pisywać często? Nie żałuje pan łatwości, z jaką poddajesz się sympatii i przyjaźni mojej dla pana? Uciążliwe jest, na odległość trzystu mil, czynić coś dla drugich; miło jest iść jedynie za popędem swych chęci i uczuć. Niech pan patrzy, jaka ja wspaniałomyślna! Gotowam zwrócić panu słowo, jeżeli wymknęło się niechcący. Niech się pan przyzna: ręczę, nie będę dotknięta. Niech pan wierzy, drażliwość płynie jedynie z próżności, a ja jej nie mam. Jest ze mnie, ot, poczciwa dusza, bardzo głupia, bardzo prosta, która woli szczęście i przyjemność drogich mi osób od wszystkiego, co jest jedynie mną i dla mnie. W tym przeświadczeniu niech się pan czuje zupełnie swobodny i niech pan do mnie pisze trochę, dużo albo wcale; ale niech pan nie sądzi, że mnie to zadowala w jednakim stopniu, mam bowiem w sobie mniej obojętności niż próżności; ale posiadam siłę czy właściwość, która pozwala nagiąć się do wszystkiego: umiem cierpieć i wiele cierpieć, nie skarżąc się.

Do widzenia, czy zdołał pan przebrnąć do końca? czy to nie jest usypiające?

List IV

Niedziela, 30 maja 1773