Lekka praca nie istnieje - Kikuko Tsumura - ebook

Lekka praca nie istnieje ebook

Kikuko Tsumura

2,0
39,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Młoda Japonka po kilkunastu latach pracy w jednym miejscu decyduje się na zmianę i szuka nowego zatrudnienia. Dotychczasowy stres, zmęczenie i wypalenie kierują ją w całkowicie nowe rejony zawodowe, przy czym przyświeca jej jedno postanowienie: chce mieć mniej obowiązków, jak najmniej odpowiedzialności, a najlepiej, jeśli nowa praca nie będzie wymagać od niej żadnego wysiłku. Próbuje zatem swych sił przy wymyślaniu haseł reklamowych, rozwieszaniu plakatów czy w biurze monitoringu. Rzeczywistość szybko jednak rozwiewa jej iluzje i dostrzega, że nawet najprostsza, pozornie niestresująca praca rodzi problemy, frustracje oraz wątpliwości.

 

Choć powieść Kikuko Tsumury niesie ze sobą lekkość, humor i dystans do naszego życia zawodowego, skrywa też przygnębiający obraz współczesnego społeczeństwa japońskiego i zatarcia granic między tym, co prywatne, a tym, co służbowe. Każdy, kto sięgnie po tę książkę, szybko dostrzeże, że losy bohaterki i jej współpracowników odzwierciedlają perypetie ludzi z całego świata. Nieważne, czy ktoś dopiero wkracza na rynek pracy, czy ma już za sobą kilkunastoletnie doświadczenie – historia Tsumury opowiada o uniwersalnych problemach i stanowi zarówno refleksję, jak i drogowskaz.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
PDF

Liczba stron: 390

Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przekład z języka angielskiego: Paweł Szadkowski

Originally published in Japan as Kono yo ni Tayasui Shigoto wa Nai (この世にたやすい仕事はない)

Copyright © Kikuko Tsumura, 2020

This translation of There’s No Such Thing As an Easy Job is published by GlowBook by arrangement with Bloomsbury Publishing Plc. All rights reserved.

Copyright © for the Polish translation by GlowBook, 2023

Wydawnictwo GlowBook

ul. Kolegiacka 2/2

98-200 Sieradz

www.glowbook.net

[email protected]

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-67503-12-9

Redakcja i korekta: CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś / d2d.pl

Monitoring

Oba ekrany ukazywały tę samą postać. Zapis na monitorze po lewej stronie pochodził z poprzedniej nocy z godziny dwudziestej drugiej, a zapis na monitorze po prawej z nocy ją poprzedzającej z godziny dwudziestej. Widoczna na obu osoba miała na sobie ten sam polar, gdyby zatem nie drobna data w rogu, nikt by nie powiedział, że zarejestrowano ją w różne dni. W obu przypadkach osoba – choć raczej powinnam powiedzieć: obiekt obserwacji – wykonywała tę samą czynność: siedziała na fotelu biurowym i z rękami założonymi na piersi wpatrywała się w ekran laptopa. I gdy już zdawało mi się, że na wieki zastygnie w tej pozie, mężczyzna niepostrzeżenie wyrywał się ku klawiaturze i przez pół minuty zapalczywie stukał w klawisze, po czym ponownie zapadał w letarg, sięgał po jeden ze słowników i zagłębiał się w jego lekturze z nieskrywanym znużeniem lub odpalał przeglądarkę i posępnie skupiony, scrollował przez następną godzinę. Na starszym zapisie, na prawym monitorze, przez dwie godziny siedział nad posiłkiem: jajkami sadzonymi na szynce oraz gotowanym ryżem z hijiki i zupą miso ze szpinakiem. Mężczyzna z lewego monitora, czyli ten z wczoraj, nadal nie odszedł od komputera. Siedziałam i wpatrywałam się w niego, zastygnięta jak on w jednym miejscu. Plik tekstowy od dawna był otwarty, ale jak dotąd nie napisałam nawet słowa raportu.

Obserwując, jak obiekt jadł kolację, pomyślałam, że i ja coś przekąszę, lecz na razie ograniczyłam się jedynie do długiego namysłu. Jakoś nie chciało mi się wstawać i siedziałam tak już przynajmniej od półtorej godziny. Akurat gdy głód stał się tak nieznośny, że w końcu postanowiłam wyskoczyć do sklepu, na prawym monitorze pojawił się ruch. Obiekt, jak dotąd zamrożony w takiej smej pozycji jak jego bliźniak na lewym ekranie, poderwał się z krzesła i rzucił ku drzwiom frontowym. Pomyślałam, że może zjawił się jakiś gość, i włączyłam widok z kamery z holu wejściowego. Obiekt kilkukrotnie ukłonił się kobiecie w stroju służbowym, wyglądała na kurierkę, po czym prędko zamknął drzwi i zniknął z obrazu, niosąc ze sobą paczkę. Pudełko miało kształt sześcianu, nie za dużego ani nie za małego, a takiego, który idealnie leżał w dłoniach. Obiekt często odbierał paczki z książkami i płytami DVD, ale rozmiar przesyłki zdradzał, że było to coś innego.

Przełączyłam się z powrotem na kamerę znad jego biurka, spodziewając się, że znów siądzie przed komputerem, ale nie było po nim śladu. Sprawdziłam kamerę kuchenną i ujrzałam, jak mężczyzna odkłada paczkę na rogu maleńkiego stołu i zamierza ją rozpruć nożyczkami.

Przypatrzyłam się dokładniej obrazowi. Nawet przez sekundę nie pomyślałam oczywiście, że obiekt otrzyma kolejną paczkę z kontrabandą, lecz za każdym razem, kiedy wręczno mu w drzwiach przesyłkę, czułam rosnące podniecenie. Obiekt otworzył pudełko, wyrzucił folię bąbelkową na podłogę i wyjął torebkę. Wstrzymałam oddech i przybliżyłam obraz, aby lepiej jej się przyjrzeć: Ciasteczka Prosto z Pieca Pani jakiejś tam. Nie zważając na walającą się na podłodze folię, obiekt wziął spory talerz z suszarki i pieczołowicie rozłożył na nim ciasteczka, porządkując je według kształtu. Wyglądał na zadowolonego. Ciasteczka miały różne formy, w tym kwadratowe, okrągłe i przypominające listki. Tylko jeden stosik ma ciemnobrązowy kolor, zapewne smak czekoladowy, pomyślałam – wieżę z tych ciastek obiekt wzniósł z dala od pozostałych. Następnie sięgnął po jedno i go skosztował.

W przeciwieństwie do zarejestrowanego przez prawy monitor obiektu, który był obecnie najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, obiekt po lewej stronie nieprzerwanie, z rękami założonymi na piersi wpatrywał się w ekran komputera. Na moment mocno zwiesił głowę, lecz po chwili poprawił pozycję. Na pewno wcześniej uciął sobie drzemkę.

„Przecież ci mówiłam, żebyś tego nie robił! Nie ma jak wtedy rozpoznać”, ofuknęłam mężczyznę. Zgodnie z podstawową zasada, jaką wbijano nam do głowy, nie wolno przewijać nagrania, z wyjątkiem momentów, gdy obiekt śpi. W teorii mogłam zatem przewinąć fragment, w którym przyciął komara. Ale jeśli obiekt był w tej samej pozycji podczas snu i na jawie, to nie sposób było stwierdzić, kiedy zasypiał – a to oznaczało, że musiałam przedzierać się przez zapisy, które bez problemu mogłabym pominąć. Naprawdę, mógłby to sobie darować.

– Wszystko w porządku? – Słysząc moje pojękiwanie, pani Ōizumi, pracująca w sąsiednim boksie, łypnęła przez oddzielającą nas ściankę.

Skinęłam głową, wydając z siebie kilka zdawkowych dźwięków.

– Mm, uh-hmm.

– No dobra, będę się zwijać. Do jutra – odparła, obwiązując się szalikiem. Następnie wyszła z pokoju z lekkim wyrazem zniecierpliwienia na twarzy. Pani Ōizumi była matką i panią domu. Przed przyjściem do pracy zostawiała w świetlicy córkę, uczennicę szkoły podstawowej, a wychodziła, gdy zajęcia dla dzieci dobiegały końca.

20.35: Obiekt otrzymał od firmy kurierskiej mierzące dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć centymetrów kartonowe pudełko, w którym znajdował się materiał do pakowania (folia bąbelkowa) i słodycze.

Wpisałam tekst do pliku, westchnęłam i otworzyłam szufladę, z której wyciągnęłam krople do oczu. Zanim zaczęłam tu pracować, w zasadzie nigdy ich nie potrzebowałam, a teraz używam ich niemiłosiernie dużo. Co więcej, rozmiłowałam się w ich droższych odmianach. Szybko odkryłam, że najlepiej spełnić tę zachciankę, kupując wiele buteleczek po sto dziewięćdziesiąt osiem jenów za sztukę naraz, gdy tylko trafiała się przecena. Tak się składało, że mogliśmy wliczyć sobie krople do oczu w koszty, nawet do tysiąca jenów tygodniowo. Za posiłki musieliśmy jednak płacić z własnej kieszeni. Ostatnio zorientowałam się, że buteleczka kropli do oczu była tańsza od porcji smażonego makaronu. Ale jeśli przesadzę z kroplami, mogę się nabawić zespołu suchego oka, gdy już odejdę z tej pracy. Jeśli zatem rozważyć długoterminowe i bieżące koszty, z perspektywy lat smażony makaron jawi się jako rozsądniejszy wydatek. Wiedząc jednak o tych wszystkich wzmacniaczach i konserwantach wciśniętych do jedzenia, nie mogłam się opędzić od myśli, że koniec końców to właśnie makaron zbierze większe żniwo w moim zdrowiu niż zespół suchego oka. Teraz nie mogłam zatem zawyrokować, co byłoby bardziej opłacalne.

Wiem, wiem. To gonitwa myśli typowa dla osoby, która ma za dużo wolnego czasu. Tylko że w tej pracy właśnie miałam za dużo wolnego czasu. Trochę to dziwne, bo siedziałam w niej wiele godzin, a nawet gdy rzekomo pracowałam, to w zasadzie nic konkretnego nie robiłam. Doszłam do wniosku, że mało która praca pochłaniała tyle czasu i szarych komórek, co śledzenie życia samotnego pisarza pracującego w domu.

Zaaplikowałam kilka kropel, ale nawet to mnie nie ożywiło, więc zatrzymałam monitoring i chwiejnie podniosłam się z miejsca. Nie był to zapis na żywo – obraz zarejestrowano wcześniej, dzięki czemu mogłam go pauzować, kiedy chciałam. Moim obowiązkiem było przejrzeć cały materiał obejmujący czas, gdy obiekt przebywał w domu. Innymi słowy, im dłużej siedział w domu, tym więcej miałam roboty. Ten akurat kładł się spać około szóstej nad ranem i wstawał o czternastej, przez co miał długi rytm snu, ale dla odmiany większość czasu spędzał zamknięty w domu. Musiałam obejrzeć cały zapis bez przyspieszania, przez co najlepsza część dnia mijała mi w tym boksie. Gdy pracownik nabierał wprawy, pozwalano mu przeglądać zapisy z dwóch dni jednocześnie, lecz nawet wówczas napawała zdumieniem ilość czasu, jaką człowiek wykonujący wolny zawód spędzał w domu. Biuro znajdowało się na końcu ulicy, przy której mieszkałam, więc do pracy miałam rzut kamieniem, jednak skoro nie mogłam się wyrwać choćby na moment, to, czy mieszkam blisko, czy daleko, nie miało naczenia. Nie było to jednak pozbawione zalet. Jako że rzadko kiedy mijałam się z kimś w pracy, czasem po prostu narzucałam płaszcz na pidżamę i w takim stroju wychodziłam. W dni, gdy miałam więcej czasu, wpadałam do domu, żeby coś zjeść, i wracałam do biura.

A wszystko to dlatego, że pewnego dnia spotkałam się z moją rekruterką i oznajmiłam jej, że chciałabym mieć pracę jak najbliżej domu, a już najlepiej taką, w której cały dzień będę siedziała i na przykład doglądała procesu ekstrakcji kolagenu wykorzystywanego w kosmetykach. Nie spodziewałam się, że coś dla mnie znajdzie, ale uznałam, że i tak nie mam nic do stracenia. Rzuciłam poprzednią pracę, gdyż czułam się wypalona i wprowadziłam się z powrotem do rodziców, by stanąć na nogi. Wkrótce utraciłam jednak ubezpieczenie od bezrobocia i postanowiłam szukać nowej pracy. Poprzednią zostawiłam, bo wysysała ze mnie całą energię, lecz siedzenie i nicnierobienie też raczej nie były dobrym wyjściem. Po prostu nie wiedziałam, czy chcę na nowo podjąć pracę, czy nie, i stąd moja gadka, która brzmiała jak jeden wielki żart. Jak tylko wyrzuciłam z siebie te słowa, czułam, że napytam sobie biedy. W tym samym jednak momencie pani Masakado rzuciła mi porozumiewawcze spojrzenie, które za nic nie pasowało do jej potulnego oblicza.

– Mam tu coś idealnego dla pani!

Odniosłam wrażenie, że na ułamek sekundy szkła jej okularów rozjaśnił taki sam błysk jak u bohaterów kreskówek rzucających podobne odpowiedzi. Wręczyła mi następnie opis stanowiska. Jakkolwiek by na to patrzeć, była to dokładnie taka praca, jakiej szukałam. Jednak los chciał, że przyniosła ona ze sobą inne, specyficzne bolączki.

Yamae Yamamoto, facet, którego miałam obserwować, zarabiał na życie jako pisarz. Jeden z jego znajomych, bez jego wiedzy, przekazał mu jakieś rzeczy pochodzące z przemytu. Wiem, że chodziło tu o jakiś gruby towar, ale nikt nie powiedział takiemu żółtodziobowi jak ja, co to dokładnie było. Jedyne, co zdradzili, to że kontrabandę chowano w etui na płyty DVD, lecz jako że kolekcja filmów Yamae Yamamoto była absurdalnie rozległa, nie udało im się znaleźć podejrzanego pudełka podczas nieoficjalnego przeszukania przeprowadzonego pod nieobecność gospodarza. Zainstalowali jednak w mieszkaniu kilka kamer i czekali, aż znajomy zjawi się po odbiór towaru lub, jakimś cudem, Yamae Yamamoto zacznie przeglądać swoją kolekcję filmów i przypadkiem natrafi na kontrabandę. Biorąc pod uwagę rozmiar kolekcji, Yamae Yamamoto mógł się już równie dobrze pogubić w tym, które płyty były pożyczone. Ponieważ osoba, która przekazywała kontrabandę, wciąż wymykała się aresztowaniu – dzięki mętlikowi w zbiorze Yamae Yamamoto – niewykluczone, że zamierzała przekazać mu więcej towaru. To wszystko, co powiedział mi mój przełożony, pan Someya. Dlatego właśnie musiałam nieustannie być czujna i wypatrywać dostawy.

Początkowo wydawało mi się, że obserwacja raczej niegroźnego Yamae Yamamoto będzie wygodną posadką zgodną z tym, co mi zapowiedziano. Okazało się jednak, że Yamae Yamamoto nie tylko spędzał większość czasu w domu, ale też dostawał mnóstwo przesyłek i nie sposób było odgadnąć, po który film zamierza sięgnąć danego dnia. Gdy już wydawało się, że pełen radości miał obejrzeć Toy Story 2, ni stąd, ni zowąd zmieniał zdanie i wybierał jakiś trzeciorzędny mecz w eliminacjach do mistrzostw świata w piłce nożnej w Niemczech w 2006 roku. W takich przypadkach pomagał mi niekiedy pan Someya. Był drobnym mężczyzną po pięćdziesiątce o łagodnym sposobie wysławiania się. W pracy siedział nieustannie, naprawdę, bez względu na porę dnia, i zdarzało się, że widywałam go w kuchni, zastygłego na krześle z filiżanką herbaty z alg w rękach, dlatego nie chciałam zbyt często prosić go o pomoc. I nie chodziło tu wcale o jego niepokojący stan zdrowia. Słyszałam, że podczas swoich trzydziestu lat pracy w firmie obserwował grube ryby, przy których Yamae Yamamoto jawił się jako malutki kryl, dlatego też wolałam nie zajmować mu czasu, obawiając się, że odciągnę go od znacznie ważniejszych zajęć. Doszły mnie jednak wcale nie puste plotki, że jeśli nakryję Yamae Yamamoto z kontrabandą lub jego koleżkę przychodzącego po towar, otrzymam niemałą premię. Nie muszę chyba dodawać, że pieniądze były mi teraz potrzebne. Kto wie, kiedy znowu wypalę się w tej pracy.

Sterylny, przywodzący na myśl szpitale, rozświetlony ostrymi i niepokojącymi światłami fluorescencyjnymi korytarz kończył się schodami, które prowadziły do sklepu w piwnicy. Technicznie rzecz biorąc, w budynku nie było piwnicy – był to po prostu podziemny sklep, jakby osadzony w jakimś wykopie. Nie powinno zaskakiwać, że światła w budynku, w którym nieustannie ślęczano nad zapisami z monitoringu, były włączone przez całą noc. Nie były to też zwykłe światła fluorescencyjne montowane w sklepach, raczej instalacje typowe dla krajów o białych nocach. Każdy, kto spędził tutaj trochę czasu, z wolna zatracał umiejętność odróżnienia dnia od nocy.

Jednak światło w podziemnym sklepie, nie większym niż przeciętna sypialnia dla jednej osoby, było podejrzanie przygaszone, nawet w środku dnia. To tak jakby budynek był podzielony na dwie różne strefy: sklep i całą resztę. W sumie, gdybym mogła wybierać – przeszło mi przez myśl, gdy kładłam na ladzie yakisobę, czyli makaron w bułce, i butelkę yerby – wolałabym pracować w sklepie. Oba produkty stanowiły zbędny wydatek. No dobra, żeby przygotować yakisobę, musiałabym najpierw usmażyć makaron z kapustą, a następnie skombinować jakiś placek, więc był to chyba zrozumiały zakup. Ale herbatę mogłam bez problemu przygotować w domu, gdybym miała pod rękę liście, więc płacenie za plastikową butelkę napoju było po prostu przyznaniem się do klęski.

– To wszystko – nawet nie udało mi się stłumić żałości w głosie.

– Należy się dwieście dziewięćdziesiąt jenów – rzuciła sprzedawczyni. Jak na godzinę dwudziestą pierwszą we wtorkowy wieczór brzmiała bardzo fachowo.

Za każdym razem, gdy schodziłam do sklepu, trafiałam na tę samą kobietę. Tak jak w przypadku pana Someya, miałam wrażenie, że w ogóle nie bywała w domu.

Wróciłam do biura z plastikową siatką skrywającą porcję makaronu w bułce, którego etykieta ograniczała się do informacji o dacie spożycia, oraz butelką herbaty. Wszystkie kanapki sprzedawane w sklepie trafiały tam zapakowane w plastik, milczący na temat producenta, choć w smaku były naprawdę niezłe. Ciekawe, czy istnieje jakaś firma, która zajmuje się zaopatrywaniem w przekąski jedynie takich niezależnych sklepików.

Posiedzę jeszcze nad monitoringiem z dwie godziny i pójdę do domu. Obiecałam sobie, że jak wrócę, to zamówię liście yerby do domu. Nie miałam kiedy pójść na zakupy. Choć biorąc pod uwagę, jak wiele czasu spędzałam w tym budynku, możliwe, że nie uda mi się odebrać paczek. A może dostarczą je tutaj? Musiałabym porozmawiać z panem Someya.

*

– Och, przykro mi, ale nie mogę się zgodzić. Za duży mamy tu teraz ruch. – Pan Someya, kiwając głową, przesuwał linijkę w górę i w dół po raporcie. Zawsze mu towarzyszyła podczas codziennej lektury sprawozdań z obserwacji, dzięki czemu nie przeoczył żadnego ważnego znaku.

Sama miałam taki zwyczaj, gdy na studiach dorabiałam jako redaktorka tekstów. Widząc, jak pan Someya dogłębnie wczytywał się w raporty, zaczęłam żałować, że moje sprawozdanie było tak skromne. Ale Yamamoto w zasadzie w ogóle nie ruszał się z miejsca. Co miałam zatem napisać?

– Obiecuję, że osobiście odbiorę paczkę. Nikomu nie zrobię kłopotu.

– Gdyby chodziło tylko o panią, nie byłoby sprawy. Ale jeśli wydam pozwolenie jednej osobie, będę musiał pozwolić na to wszystkim, a pani skończy jako kurierka. I to nieopłacana kurierka.

– Nie ma problemu. Jestem tu nowa, więc tak będzie okej. Proszę to potraktować jako rodzaj mojej inicjacji.

– Tak się pani teraz wydaje, ale proszę pamiętać, że jeśli nagle wszystkim zachciałoby się składać zamówienia tutaj, musiałaby pani odpowiadać za wydawanie paczek dla ponad pięćdziesięciu osób. To poważnie wpłynęłoby na pani codzienne obowiązki.

– Naprawdę pracuje tu ponad pięćdziesiąt osób?

Duży, trzypiętrowy budynek co prawda mógł pomieścić taką liczbę pracowników, ale jak dotąd spotkałam jedynie pana Someya, panią Ōizumi oraz kobietę ze sklepu, więc jakoś nie mogłam w to uwierzyć.

– A tak – mruknął pan Someya pogrążony w lekturze raportu. Po chwili spojrzał znów na mnie i rzekł cicho: – Przykro mi, ale paczki będą musiały omijać to biuro. – Chrząknął i na powrót pochylił się nad dokumentem.

Jako że nie potrafiłam się bardziej stanowczo postawić, wyszłam. W budynku brakowało rozległych i otwartych pomieszczeń jak w typowych firmach. Przestrzeń wypełniało za to mrowie pokoików. Urządzono ją tak pewnie po to, aby każdy mógł skupić się na swoim obiekcie obserwacji. Podobno im wyżej było się w hierarchii, tym większy miało się pokój, ale jako że pracowałam tu dopiero drugi tydzień i na okresie próbnym, dzieliłam pokój z panią Ōizumi.

Wróciłam do pokoju przybita, pokonując ten sam pusty, oblany światłem korytarz. Puściłam nagranie i zobaczyłam, jak Yamae Yamamoto, już po pracy, siada przed telewizorem i włązcza Agentów NCIS. Widoczna na ekranie agentka specjalna nie była tą z Mosadu, więc był to chyba drugi lub trzeci sezon. Widziałam jedynie odcinki NCIS po przyjściu tej oficer, więc wbiłam wzrok w telewizor Yamae Yamamoto, próbując wskoczyć w akcję, ale bez dźwięku trudno było cokolwiek zrozumieć. Ekipa, która instalowała sprzęt w domu mężczyzny, umieściła tam co prawda mikrofony, jednak okazały się lipne.

Gdy tak siedziałam i zżymałam się na fakt, że nie będę mogła zamówić herbaty oraz nie wiem, czy to pierwszy, czy drugi sezon NCIS, Yamae Yamamoto zapauzował odcinek i pognał do drzwi, zostawiając mnie z moim dylematem. Tym razem nie przyniósł ze sobą ciasteczek, ale papierową torebkę, którą położył na biurku, wyjął ze środka kwadratowe pudełko i zaczął je pilnie oglądać. Na jednej ze ścianek widniała naklejka: Maté. W tej samej chwili zacisnęłam zęby i zaczął wzbierać we mnie gniew, aż poczułam, jak moją twarz wykrzywia grymas niepohamowanej złości. Ze wszystkich rzeczy na świecie musiał akurat zamówić tę, którą chciałam, a której nie mogłam zdobyć. Aż mnie korciło, żeby zadzwonić do niego i wykrzyczeć mu całą złość przez telefon: Dawaj mi tę yerbę! Oczywiście nie znałam jego numeru.

Yamae Yamamoto obracał pudełko w dłoniach i cieszył wzrok eleganckim nadrukiem. Wyglądało to jak nagranie z zoo: małpa gapi się na yerbę! Może nigdy wcześniej nie widział yerby w surowej postaci. Gdy już przeczytał wszystkie opisy z pudełka, odsunął je nieco od siebie i dalej oglądał. Nie rozmnożysz liści wzrokiem, wiesz? A już na pewno nie zaparzysz w ten sposób herbaty.

Gdy tak żałośnie komentowałam każdy ruch Yamae Yamamoto, przypomniałam sobie, że przecież paczka yerby może skrywać świeżą dostawę towaru, i szybko wlepiłam w nią wzrok. Yamae Yamamoto położył pudełko na biurku, połączył się z siecią i otworzył przeglądarkę. W okno wyszukiwarki wklepał „herbata yerba mate”. Chłopie, dokształć się trochę. Obiekt robił jednak swoje i przeglądał strony poświęcone yerbie, otwierając jedną za drugą, strzelał karkiem, przysuwał się do ekranu, by lepiej zobaczyć, i dodawał niektóre do zakładek. Dobrze wiedziałam, że nie należało to do moich obowiązków, ale przybliżyłam obraz na stronę, w której się zaczytał, i wnet zobaczyłam artykuł o tym, jak to Urugwajczycy miesięcznie wypijają ponad dwa kilo yerby. No, no – nabrałam powietrza pełna podziwu. To sporo yerby jak na jeden miesiąc.

Yamae Yamamoto szukał informacji o yerbie przez dobrą godzinę. Właśnie przez takie bzdety tak kiepsko idzie ci twoja praca, skarciłam go w myślach, lecz po chwili się zawahałam, gdy przypomniałam sobie własne nawyki. Gdy to ja byłam już w domu, raczej nie zdarzało się, aby cenny wolny czas mijał mi na czymś innym niż przeglądanie bzdurnych rzeczy w internecie. Wzięłam bloczek karteczek i napisałam wiadomość dla samej siebie:

Widziałaś, w jak głupi sposób on traci czas, więc sama tego nie rób.

Wyrwałam karteczkę i schowałam do kieszeni.

Szczerze mówiąc, jeśli wziąć pod uwagę, z czego Yamae Yamamoto żył, szukanie informacji o yerbie przez bitą godzinę nie do końca można nazwać stratą czasu. Nie wiem, jak bardzo wziętym pisarzem był, ale za każdym razem, kiedy wpatrywałam się w monitor jego komputera, pracował nad czymś zupełnie innym. Wczoraj mógł pisać o swojej ulubionej restauracji, a dzisiaj brał na tapet kolonializm. W słowniku również poszukiwał różnorodnych haseł i raz były to „apanaże”, innym razem „kolokacja”. Jedyna rzecz, co do której nie miałam wątpliwości, to że Yamae Yamamoto nie miał bladego pojęcia, że znalazł się w posiadaniu surowo zabronionej substancji. Marne postępy w pracy, przygnębienie zalewające jego twarz, gdy spoglądał na polecenia zapłaty, a także brak odzewu ze strony osób wpisanych na „listę kontaktów” stanowiły wystarczające powody do zmartwień – swoim zachowaniem nie sugerował jednak napięcia, które towarzyszyłoby osobie chomikującej w domu jakiś zakazany towar.

Jak już wspomniałam, Yamae Yamamoto kładł się o szóstej nad ranem i wstawał o czternastej. Czyli na nogach był przez szesnaście godzin. Jako że nie chodził do biura, większość dnia spędzał na miejscu, z wyjątkiem dwugodzinnego okienka między osiemnastą a dwudziestą, gdy nie było go w domu. Prawdopodobnie chodził wtedy na spacery lub na zakupy. Do akcji wkraczała wówczas pani Ōizumi, która przeglądała zapis z kamer rozstawionych wzdłuż jego ulubionych ścieżek i ze sklepów i jak dotąd informowała mnie, że nie dochodziło do żadnych szemranych spotkań czy innych podejrzanych wydarzeń. Po prostu wchodził do środka i myślał, co kupić.

Pani Ōizumi stwierdziła wręcz, że ponadgodzinny pobyt w supermarkecie nie był niczym nadzwyczajnym w jego przypadku. Ostatnio opowiadała mi na przykład, że spędził trzydzieści minut w dziale konserw, zastanawiając się, który słoik grzybów marynowanych w słodko-kwaśnej zalewie kupić. Wahał się między nieco mniejszym słoikiem z droższymi i krajowymi grzybami a większym, wypełnionym grzybami tańszymi i sprowadzanymi z Chin. Wybrał jeden, włożył do koszyka, po czym po chwili znów stał przy tej samej półce. Jego niezdecydowanie było tak irytujące, że pani Ōizumi, jak wyznała mi później, miała ochotę pójść do sklepu i kupić słoik za niego. O ile mi wiadomo, pani Ōizumi dość cienko przędła, więc to wiele znaczyło. Podjęła tę pracę, aby łożyć na naukę córki w prywatnej szkole, a zanim trafiła tutaj, zwolniono ją z siedmiu innych dorywczych stanowisk. Jedynie w tym miejscu udało jej się wytrwać nieco dłużej.

Siedem razy to w sumie imponujący wynik, pomyślałam, wpatrując się w monitory, kiedy nagle za moimi plecami rozległ się głos:

– Cześć, do jutra.

– Ach, cześć – odparłam, obracając się na fotelu, i zamiast spytać o prace, z których ją wylano, rzuciłam:

– Tak w ogóle to dowiedziałam się, że nie możemy zamawiać przesyłek do biura, nie wiedziałam o tym.

Powiedziałam to w sposób sugerujący, że w poprzedniej pracy było to możliwe, a także że musiałam odebrać bardzo ważny dokument.

– Chciałaś coś zamówić z sieci, co? – odparła pani Ōizumi beznamiętnym głosem.

– No w sumie to tak.

– Cóż. Dziewczyna, która pracowała przed tobą, chciała raz zamówić anime na DVD, ale przesiadywała w pracy tak długo, że nie miała jak ich odebrać w domu.

– I co z nią?

– Chyba wzięła urlop. W końcu pewnie jednak wróci – odparła pani Ōizumi, spoglądając na wiszący na ścianie zegar. – Ale chryja wybuchła raczej dlatego, że były to płyty. Ktoś z sąsiedniego pokoju zamówił kiedyś sernik aż z Hokkaido i zjadł w pracy, a pan Someya zamawia te swoje tusze fluorescencyjne.

– Ale jak to możliwe, skoro nie można zamawiać przesyłek?

– Bo zamawia je dla nich ta, co pracuje w sklepie. – Pani Ōizumi ponownie łypnęła na zegar, jakby chciała już się wyrwać. – Ale można u niej zamawiać tylko produkty jednej marki i jedynie rzeczy, które uzna za naprawdę potrzebne. Do jutra!

Pomachała na pożegnanie i wyskoczyła z biura jak z procy. Nie potrafiłam ocenić, czy była miłą, czy oschłą osobą. Chyba w głębi serca była życzliwa, lecz jeśli wyrastała przed nią jakaś przeszkoda, przywdziewała pancerz szorstkości. Tak sobie myślę, że może właśnie dlatego można ją uznać za w pełni normalną istotę ludzką.

Zatrzymałam nagranie, wyszłam z boksu i pognałam do sklepu, choć nadal wątpiłam w prawdziwość słów pani Ōizumi. Skoro jednak ona szła do domu, to dla mnie wybiła godzina kolacji. Sklep był spowity bladym światłem, takim samym jak poprzedniego dnia i dzisiaj podczas lunchu. Tym razem rozejrzałam się dokładniej i ujrzałam paczkę tuszy fluorescencyjnych w sekcji z artykułami biurowymi, a także tabliczkę zawieszoną na stojaku z rajstopami i męskimi skarpetami: „Sernik 50% taniej! Produkt z krótką datą ważności”. Wszystkie ołówki były upstrzone gwiazdozbiorami i przypominały pamiątki z planetarium, a chusteczki reprezentowały jedną markę, reklamującą je jako „miłe dla nosa”. Były też etui na płyty DVD oraz masa automatycznych ołówków 2B. Koperty do wręczenia pieniędzy na ślubach i pogrzebach nie miały typowego czerwono-białego wzoru i były droższe, z wymyślną papierową kokardą i w różnych kolorach. Gdzieś na uboczu, w rogu sklepu, piętrzyła się wieża z dziesięciu egzemplarzy książek Medytacja drogą do relaksu umysłu. Fakt, kilka przekąsek, jak chleb, onigiri czy napoje, pochodziło od innych producentów, ale pozostałe produkty były tej samej marki.

– Nie wiedziałam, że są u pani książki.

– Tak. Gdy te się sprzedadzą, sprowadzimy kolejny tytuł – odparła z werwą. Niewątpliwie promieniowała życzliwością, lecz jej zachowanie zdradzało, że ta serdeczność była przykrywką dla głębokiej zatwardziałości.

– Chciałabym, aby zamówiła pani dla mnie yerbę, jeśli to oczywiście możliwe. Ale nie chodzi mi o gotową, tylko o same liście.

– Oczywiście. – W mgnieniu oka wyjęła tablet i weszła na stronę sklepu. – Którą pani sobie życzy?

Po dłuższym namyśle zdecydowałam się na trzeci najtańszy produkt z długiej listy herbat. Sprzedawczyni wyjęła kartkę i degradując tablet do roli podkładki, spisała notatkę.

– Przekażę pani prośbę szefowi.

– Czyli to nie od pani zależy?

– Niestety nie.

– Aha, rozumiem – zdziwiona porządkami, które tu zaprowadzono, miałam już wyjść, gdy nagle zmieniłam zdanie. Skoro już tu zeszłam, to może coś kupię, przeszło mi przez myśl, i wzięłam placek z margaryną i słodką pastą z fasoli oraz butelkę yerby.

– Trzysta jenów.

A niech to, pomyślałam, wyciągając pieniądze, sto pięćdziesiąt jenów za placek. Wracając na górę, zastanawiałam się, czy sklep przypadkiem nie winduje cen. Usiadłam przy biurku i zjadłam placek, którego smak usprawiedliwił jednak cenę. Był wart nawet odrobinę więcej. Yamae Yamamoto z prawego i lewego monitora był dzisiaj w znacznie gorszej formie. Odchylił oparcie fotela do samego końca, a wzrok miał utkwiony w monitorze. Przez godzinę napisał zaledwie linijkę. Zaczęłam się o niego martwić, chociaż placek zdecydowanie poprawił mi humor.

*

Długie godziny pracy, tkwienie w tej samej pozycji, rozpaczliwa nuda – wady tej roboty mogłabym wymieniać bez końca, ale miała też swoje zalety. Nie musiałam na przykład prawie w ogóle rozmawiać z innymi ludźmi. Albo fakt, że jedynym przełożonym był pan Someya i wszyscy pod nim zajmowali podobne stanowiska, co znacznie upraszczało relacje między zatrudnionymi. Oprócz tego pan Someya nie był zbyt pryncypialny i dopóki dobrze prowadziło się obserwację i dostarczało zgrabne raporty, zwykle nie czepiał się o inne rzeczy. Sądząc po jego wiecznie wymizerowanej twarzy oraz fakcie, że co trzy dni we wspólnej kuchni pojawiała się nowa puszka herbaty śliwkowej, bardzo możliwe, że po prostu nie miał już siły się gniewać. Wiedząc, że nie powinnam tego robić, któregoś dnia podkradłam mu trochę herbaty, na spróbowanie, i okazała się tak pyszna, że nie dziwię się, że pił ją na okrągło. Wolałam nie myśleć, jak wpływa to na jego poziom sodu. A skoro o tym mowa – nigdy nie widziałam pana Someya jedzącego posiłek, więc pewnie herbata stanowiła jego zamiennik. Trochę mnie to zaniepokoiło. To by wyjaśniało, dlaczego był chudy jak patyk, choć mam nadzieję, że powód był inny.

W poprzedniej pracy często nie wiedziałam, co zjeść na lunch, ale po przyjściu tutaj ten problem szybko zniknął, co było kolejnym plusem. Wyjście okazało się proste: gdy głowiłam się nad posiłkiem, po prostu brałam to samo, co jadł Yamae Yamamoto. Moje możliwości kulinarne były ograniczone wizytami w warzywniaku i szybkim wypadem do domu, więc nie zawsze potrafiłam skopiować przepisy Yamae Yamamoto jeden do jednego, ale przynajmniej jego dania służyły mi za inspirację. Jeśli on wyczarowywał hot pot z boczkiem, tofu i kimchi, wtedy ja pichciłam bieda wersję złożoną ze smażonego tofu i gołąbków z wieprzowiną, które można było dostać przygotowywane na ciepło w wywarze naprzeciwko warzywniaka, a na koniec dodawałam kimchi.

Obserwacja Yamae Yamamoto rozbudziła we mnie chęć zdobycia wszystkich wymyślnych gadżetów, które posiadał, na przykład długiej listwy magnetycznej na noże wiszącej na lodówce, niewielkiej silikonowej miotełki w kształcie ptaka do usuwania brudu spomiędzy klawiszy klawiatury lub suszarki na ubrania z mnóstwem drobnych haczyków na małe elementy garderoby. Raz z czystej ciekawości zbliżyłam obraz na suszarkę i policzyłam wszystkie haczyki: pięćdziesiąt. Choć mieszkał sam, Yamae Yamamoto każdego dnia zmieniał dwie pary skarpet, które nosił – jedną na drugiej – a także bieliznę, więc klamerki w jego domu nigdy nie leżały odłogiem.

Wytropiłam wszystkie przedmioty, które wpadły mi w oko, i wrzuciłam do ulubionych. I tam też chyba pozostaną, gdyż jedyny moment, gdy kurier zastałby mnie w domu, to środek nocy. Jako że mieszkam z rodzicami, mogłabym ich co prawda poprosić o pomoc, ale czułam się już wystarczająco zażenowana koniecznością sprowadzenia się do nich na powrót, więc prośba o odbieranie moich przesyłek byłaby już zbyt siarczystym policzkiem.

Głupia sytuacja, w jaką się wpędziłam – pompowanie moich zakupowych marzeń przez osobę, którą śledziłam, choć bez nadziei na ich spełnienie – przysporzyła mi sporo stresu. To tak jakbym cały dzień oglądała kanał telewizyjny, w którym Yamae Yamamoto był nie tylko prowadzącym wszystkich programów, ale też główną gwiazdą reklam. Niekiedy miałam ochotę podglądać życie innej osoby. Jak twierdzi jednak pani Ōizumi, wymienianie się obiektami obserwacji z innymi pracownikami wymagało doświadczenia w pracy, a ja jako żółtodziób, który nie spędził tu nawet miesiąca, mogłam sobie o tym co najwyżej pomarzyć.

Powiedzieć, że była to fajna praca, byłoby przesadą, ale koniec końców przyzwyczaiłam się do nieustannego siedzenia w tym budynku. Dzisiejsza późna kolacja składała się z kupionego w sklepie w piwnicy bajgla, który wypchałam szynką i serem z supermarketu, po czym podgrzałam w mikrofalówce we wspólnej kuchni. Smażony makaron w cieście, który najczęściej kupowałam, był wyśmienity, więc raczej nie paliłam się do przygotowywania tak złożonych dań, lecz gdy zobaczyłam, że Yamae Yamamoto samodzielnie przyszykował sobie podobną kolację, poczułam ukłucie zazdrości i wykrzesałam z siebie trochę energii. Wyszło, że palce lizać, ale Yamae Yamamoto nie zdradzał zachwytu. Może przygotowywał to już wiele razy i już mu się przejadło, a może po prostu praca nie szła po jego myśli.

Poszłam z tym pytaniem do pani Ōizumi.

– Zdarza się pani czasem naśladować osoby, które ma za zadanie obserwować?

– No pewnie, na okrągło – odparła. – Miałam przedostatnio taką dziewczynę, dwadzieścia lat młodszą ode mnie, na pełnym etacie, która choć wcale nie była przy kasie, nosiła się bardzo elegancko. Zaczęłam zwracać uwagę na jej zakupy i to, skąd brała pomysły, jak się ubierać czy jakie nosić dodatki, i po jakimś czasie sama się stroiłam w ten sposób. Usłyszałam wkrótce od córki, że jestem bardziej stylowa i takie tam.

– Nieźle…

– Pan Someya pracuje tu od lat, ale mówił mi, że i jemu się to zdarza.

– Serio? Co na przykład?

– Ach, nie zdradza mi szczegółów.

Pani Ōizumi dodała jeszcze, że Yamae Yamamoto ciągle gotował hot poty, więc nie wzbogacił zbytnio jej zdolności kulinarnych, po czym spytała, czy wiem, jak obliczyć pole równoległoboku. Jej córka ją o to pytała.

Wprawiła mnie w zdumienie prostotą tego pytania:

– Wystarczy chyba pomnożyć długość przez wysokość?

– No tak, jasne… – rzuciła. – Po prostu na co dzień czworoboki nie są mi do niczego potrzebne. – Powiedziawszy to, poszła do domu.

Pełna zazdrości, że ot tak potrafi sobie pójść, z powrotem wlepiłam spojrzenie w oba monitory. Na każdym Yamae Yamamoto zżymał się na pracę. Pani Ōizumi była zatrudniona na połowę etatu, podczas gdy ja przechodziłam okres próbny. Gdy dobiegnie końca, wówczas, jeśli taka będzie wola, otrzymam status oficjalnego pracownika, co oznacza stałą umowę. Gdyby to ode mnie zależało, wolałabym pracować dorywczo i mieć stawkę godzinową, nawet jeśli mniej bym zarabiała. Pani Masakado nic jednak nie wspomniała o etacie częściowym, więc firma chyba poszukiwała tylko ludzi na stałe. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie poprosić kogoś o stworzenie dla mnie części etatu. Ale kogo? Chyba najlepiej udać się do pana Someya.

Jedno z ekranowych wcieleń Yamae Yamamoto przerwało pracę i wpatrywało się w jakieś ogłoszenie. Gdy przybliżyłam obraz na monitorze, wyrosła informacja o specjalnej promocji w pobliskim supermarkecie – tym samym, który obserwowała pani Ōizumi. Wiem, że był otwarty do północy, więc śledziłam ofertę wzrokiem, gdy Yamae Yamamoto schodził coraz niżej. Mignęły podstawowe produkty, takie jak ręczniki papierowe, przekąski, następnie warzywa, a gdy wjechało mięso, moje spojrzenie utkwiło na promocji na kilogram niemieckiej kiełbasy. Zdjęcie obok przedstawiało, jeśli dobrze widziałam, kilogram białej kiełbasy. Bańka obok krzyczała cenę „498 JENÓW!!!!!!”. Przecież to śmiesznie tanio. Podobnego zdania był chyba Yamae Yamamoto, gdyż także zatrzymał wzrok na tej części gazetki. Rzuciłam okiem na godzinę na pulpicie. Zmyję się za dwie godziny, a po drodze do domu kupię tę kiełbasę za „498 JENÓW!!!!!!”. Tak zrobię i kropka.

*

Następnego poranka krótką drogę z domu do biura pokonałam jak struta. Jak mogłam być tak głupia? No dobra, jeśli zastanowić się chwilę dłużej, to takie durne błędy nie są niczym nowym w moim przypadku. Ale litości! Dlaczego nie sprawdziłam, do kiedy ważna była oferta? Jakim cudem nie domyśliłam się wczoraj, obserwując Yamae Yamamoto przewijającego gazetkę, że w rzeczywistości był to Yamae Yamamoto sprzed dwóch dni, a oferta specjalna, na którą się gapił, kończyła się przedwczoraj? Gdybym choć na chwilę uspokoiła myśli, wpadłabym na to, lecz wizja zakupu kiełbasy kompletnie mnie zamroczyła. Pomysł, by pędem pójść do supermarketu i zdążyć tuż przed północą, oficjalnie uznaję za klapę. Spacerem miałam co prawda jakieś pięć minut do sklepu, więc nie było tragedii, ale przez ostatnie dwie godziny pracy byłam niezdrowo podekscytowana kiełbaskami, więc informacja, której udzielił mi sprzedawca, że oferta jest nieaktualna, a po kiełbasach nie ma śladu, zwaliła mnie z nóg. „Kupiłam aż trzy kilogramy”, jakaś baba uznała, że musi się wtrącić i mnie o tym poinformować. „W lodówce mi się nie zmieszczą”, dodała jeszcze i odeszła, chichocząc pod nosem. Już wiem, jakie uczucia nachodzą morderców. Kompletnie też odechciało mi się iść następnego dnia do pracy. Wolałabym po prostu zostać w domu i poużalać się nad sobą. Albo też staranować tę babę koszykiem i wybiec ze sklepu.

Słońce jednak z powrotem wschodzi, nawet po nocy pełnej tak ponurych myśli jak wczorajsza. Z twarzą przypominającą znoszony kapeć – w sumie to podobną do tej, która towarzyszyła mi pod koniec poprzedniej pracy – przeszłam przez ulicę i znowu przekroczyłam próg biura monitoringu. Mało kto lubi mieć bardzo daleko do pracy, jednak gdy mieszka się tuż obok, też nie jest fajnie. Po wyjściu z domu wchodzisz od razu do biura i nawet nie zdążysz zrzucić z siebie tego zamroczenia pozostałego po zwleczeniu się z łóżka. Zaczynałam po dziesiątej, co może i nie brzmi najgorzej, ale jeśli wraca się każdego dnia po dwudziestej trzeciej, wrażenie to szybko pryska.

Włączyłam monitory i komputer, odpaliłam nowe nagrania na lewym ekranie, a zapis tego, co Yamae Yamamoto robił po powrocie ze sklepu dwa dni temu, na prawym. Dzięki promocji Yamae Yamamoto zawsze odżywał i był jak nowo narodzony. Nie nakupował tyle, by go posądzać o jakąś manię, więc zakładam, że zastrzyk energii był po prostu skutkiem przerwy w ślęczeniu godzinami w jednym miejscu. I ja godzinami ślęczałam w jednym miejscu, ale w przeciwieństwie do Yamae Yamamoto, który mógł dowolnie zarządzać swoim czasem, jedyną wymówką, którą miałam, by gdzieś się ruszyć, był spacer po lunch. Wniosek: Yamae Yamamoto miał więcej swobody ode mnie.

Lewy monitor ukazywał Yamae Yamamoto z wczoraj, zmagającego się z pisaniem i jak zwykle z rękami założonymi na piersi. Yamae Yamamoto, który wrócił z promocji, po prawej stronie, przygotował proste danie złożone z makaronu soba przykrytego cienko pokrojoną cebulą, paskami smażonego tofu i rozdrobnionym kombu, po czym wrócił przed biurko i włączył telewizor oraz odtwarzacz DVD. Na ekran natychmiast wpłynęły napisy otwierające jakiś stand-up. Cicho jęknęłam. Wiedziałam, że wkrótce miał być emitowany ten odcinek, i wychodzi na to, że właśnie tego dnia. Przegapiłam go. Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział? Naszły mnie czarne myśli. Prowadząc takie życie jak moje, nie sposób się było o tym dowiedzieć.

Oglądanie stand-upu bez dźwięku okazało się niewyczerpanym źródłem frustracji. Krzywiłam się i grymasiłam, aby móc cokolwiek wydobyć z monologów, ale było to bezcelowe. Nie wiedziałam nawet, jak reagowała widownia. Yamae Yamamoto wyciągał palec do ekranu i zanosił się śmiechem. Wygląda na to, że świetnie się bawił. Gdy obejrzał trzy akty, sprawdził, ile zostało do końca, zatrzymał program i poszedł do kuchni. Nie chciało mi się wierzyć, że akurat teraz wyjmie kontrabandę lub otrzyma świeżą porcję towaru, ale służba nie drużba, więc przełączyłam się na widok z kuchni, gdzie zastałam go z szerokim uśmiechem wyciągającego z lodówki jakieś walcowate przedmioty. To kiełbasa – ta sama cholerna kiełbasa, której nie zdobyłam. Szybko rozerwał opakowanie, wyjął dwie i pokroił na niewielkie kawałki. Następnie postawił patelnię na kuchence i zaczął smażyć.

Czułam, jak powietrze ulatuje ze mnie jak z przekłutego balona. Obiekt oglądał program, którego nie udało mi się nagrać, i przygotowywał kiełbasę, której nie zdołałam kupić. Po chwili Yamae Yamamoto zdjął kiełbasę z patelni, wycisnął odrobinę keczupu do małej miski i dosypał curry. Pewnie tam ostatecznie wyląduje kiełbasa.

Zapauzowałam zapis sprzed dwóch dni, osunęłam się całym ciałem na oparcie fotela biurowego i odrzuciłam głowę do tyłu. Co za parszywe życie! Tak, tak, wiem. Na tym świecie są miliony nieporównywalnie gorszych i okropniejszych rzeczy niż to, przez co przechodziłam. Ale dokładnie w tamtej chwili chciałam osiągnąć szczyt mojego nieszczęścia. Zejdę z niego z powrotem, obiecuję, że zejdę natychmiast. Najwyżej za dwa dni.

Myślę, że moja poprzednia praca miała sens, ale nieustannie czułam się wykorzystywana zarówno w kwestii zakresu, jak i ilości obowiązków, i w końcu powiedziałam: dość. Po tym, jak odeszłam i wróciłam do domu rodziców, a zasiłek dla bezrobotnych wygasł, musiałam się rozejrzeć za nowym zajęciem. Jakkolwiek kiepsko by ze mną było, gdy śledziłam każdy krok Yamae Yamamoto, jakaś cząstka mnie pocieszała się, że dopóki ktoś obcy mnie nie szpiegował, byłam w lepszym położeniu od niego. Teraz zdałam sobie jednak sprawę, że nie w tym tkwił problem.

Zatrzymałam także nagranie z lewego monitora i powoli podniosłam się na nogi niczym niedźwiedź, który w końcu zbudził się ze snu w swojej jaskini. Wolnym krokiem ruszyłam do sklepu. Miałam ochotę na jakiś gryzący w smaku napój. Coś z bąbelkami, kwaśną śliwką i czarnym octem ryżowym byłoby jak znalazł, ale nie liczyłam, że uda mi się to tutaj znaleźć. Tak długo nie miałam jednak okazji z nikim pogadać, że jeszcze chwila, a zapomniałabym, jak się oddycha, więc aby sobie ulżyć, przedstawiłam w całej rozciągłości moje życzenie sprzedawczyni w sklepie.

– Mogłabym coś takiego dla pani przyrządzić – odparła pogodnie i szybko zniknęła na tyłach sklepu.

Zdrowy rozsądek podpowiadał, żeby trzymać się z dala od wynalazków tej kobiety, ale Yamae Yamamoto tak mnie dobił, że chyba nic już bardziej nie mogło mi zaszkodzić.

Sprzedawczyni wróciła po jakimś czasie, trzymając w dłoniach papierowy kubek, z gatunku tych wydawanych przez dystrybutory z wodą, i mi go wręczyła. Napój miał barwę czystego złota, roziskrzonego milionem bąbelków. Jak na moje oko dokładnie o coś takiego prosiłam. Wyłapałam nawet zapach kwaśnej śliwki.

– Ile to będzie?

– Wyszło, hmm, czterysta jenów.

Ożeż ty! Niezła cena. A już w ogóle to „hmm” oznaczało, że wymyśliła kwotę na poczekaniu. Gdy jednak zbliżyłam usta do kubka, uderzył mnie silny zapach dokładnie takiej mieszanki, jakiej potrzebowałam do ożywienia ciała i ducha, więc na chwilę odłożyłam napój na pustą półkę i zapłaciłam. Stałam tak i próbowałam sobie przypomnieć, co dotychczas zajmowało to wolne miejsce, w międzyczasie opróżniając kubek do połowy. Sos sojowy, kwas węglowy, cukier. Funduję sobie niezły strzał, pomyślałam.

– Książka o medytacji się sprzedała, więc czekamy na propozycje jakiegoś nowego tytułu – rzuciła sprzedawczyni, wskazując lukę.

– Obawiam się, że nie pomogę – odparłam. – Odkąd wykończyła mnie ostatnia praca, nie potrafię usiąść do żadnej książki.

Zabrzmiało to jak dramatyczna przesada, ale tak w istocie było. Jeśli udało mi się jednego dnia przeczytać więcej niż stronę A4 tekstu, ogarniało mnie tak silne znużenie, że odechciewało mi się wszystkiego. Równocześnie jednak mój umysł szalał, a ja byłam pobudzona. Naprawdę wyczerpująca mieszanka.

– Kto pierwszy, ten lepszy!

Powoli docierało do mnie, że sprzedawczyni w ogóle mnie nie słuchała.

– Zastanowię się – rzuciłam, czując, jak ogarnia mnie poczucie bezsilności, i wyszłam ze sklepu.

Mając gdzieś moje samopoczucie, kobieta zawołała na pożegnanie:

– Proszę pomyśleć i dać mi znać!

Jej ton był na tyle łagodny, że niemal dodawał otuchy, ale szybko przypomniałam sobie, że była to ta sama osoba, która nadal nie zamówiła mojej yerby i podyktowała mi cenę napoju śliwkowego kompletnie od czapy.

Dopiłam napój, jeszcze zanim na powrót rozsiadłam się w fotelu. Fakt, poczułam, jak wlało się we mnie nowe życie, ale musiałam też znowu wlepić wzrok w Yamae Yamamoto, który promieniował zdecydowanie większym szczęściem niż ja. Doszłam do wniosku, że wolałabym śledzić życie zadowolonych ludzi znajdujących się na innym etapie życia niż ja, na przykład nowożeńców, świeżo upieczonych rodziców czy szczęściarza, który wygrał na loterii. Jeszcze lepiej, aby nie byli oni Japończykami. Idealnie nadawałaby się do tego para Inuitów tuż po ślubie czy patagońska rodzina z niemowlakiem. Tak się bowiem składało, że obiekty obserwacji to nie tylko Japończycy, ale i osoby mieszkające w pobliżu biura.

W porównaniu z tymi kandydatami sytuacja Yamae Yamamoto, chałturzącego freelancera, przywodziła mi na myśl mnie, wykończoną i pokonaną przez pracę, którą kiedyś uwielbiałam. Stąd właśnie brały się mój pociąg do ulubionych przedmiotów Yamae Yamamoto i podłe uczucie, gdy nie mogłam ich zdobyć dla siebie.

Yamae Yamamoto z lewego monitora nadal siedział przed komputerem z posępną miną. Yamae Yamamoto po prawej stronie wcinał kiełbasę i parskał, oglądając stand-up, ale w końcu musiał wrócić do pracy i po jakimś czasie pogrążył się w takim samym stanie jak jego bliźniak. Przez moment zaczęło się we mnie nawet tlić współczucie dla tej dwójki, lecz szybko przypomniałam sobie, że ten po prawej napchał brzuch kiełbasą, więc tylko kiwnęłam głową z niezadowoleniem.

*

Rozpaczliwie szukając sposobu na pozbycie się uczucia zmęczenia wywołanego pracą do tak późnej godziny, Machio wlał w siebie ostatnie piwo. Pił tak szybko, że opróżnił kufel w trzech łykach. Siedząc w kącie baru z szaszłykami, mruknął pod nosem: „Cholera, jestem wykończony”. Nie zwracając uwagi na jego stan, młoda kelnerka oschle odbierała zamówienia od klientów, po czym z obojętnym wyrazem twarzy wracała do smażenia szaszłyków. Spod opaski wychodziły kosmyki jej grzywki, spłowiałej do koloru wysłużonej brązowej koperty. Dzisiaj zjem boczniaki w bekonie z orzechami gingko i przepiórczymi jajami, zdecydował Machio.

Nie no, to nie tak, pomyślałam. W poprzednim rozdziale Machia rozłożyło zatrucie po tym, jak obżarł się orzechami gingko, co wyłączyło go na cały weekend. W powieści doszło do tego tydzień wcześniej, więc nie ma mowy, że Machio ot tak zapomniałby o skutkach jedzenia tych orzechów. A tak w ogóle, czy Machio nie zauważył, wychodząc z biura, że tego dnia urywa się wcześniej z pracy? Skoro tak było, to raczej nie ogarnęło go aż takie zmęczenie, aby „rozpaczliwie chcieć się go pozbyć”. I czy zatem nie lepiej byłoby napisać, że był to skutek „pracy po całym tygodniu”, a nie „do tak później godziny”?

Oddaliłam obraz od komputera Yamae Yamamoto i przechyliłam głowę, aby lepiej mu się przyjrzeć. Siedział i wypisywał rzeczy, które się ze sobą nie kleiły. Yamae Yamamoto był jednak w lepszym humorze niż zwykle i tworzył w niezłym tempie, więc raczej niespecjalnie obchodziłyby go moje czepialskie uwagi. Męczyła mnie jedna myśl: czy właśnie tak wygląda życie pisarza? Piszesz, co ci się żywnie podoba, nawet jeśli nie ma to żadnego sensu? Czy może wypluwasz z siebie myśli jak szalony, a potem do nich wracasz i starannie je porządkujesz? Machio z powieści Yamae Yamamoto wpatrywał się w siedzącą obok niego kobietę, która zamówiła jedynie smażone orzechy gingko na patyku – cztery sztuki. Skoro w tym fragmencie orzechy gingko są wszędzie, będzie musiał zmienić przedostatni rozdział, aby się nie powtarzać. Nie lepiej byłoby wprowadzić tu ostrygi czy coś w tym stylu?

Ostrygi! Tak, to muszą być ostrygi! Aż mnie skręcało, by podsunąć obiektowi rozwiązanie, na które wpadłam, ale polityka firmy zabraniała przekazywania danych osób objętych obserwacją. Pracownikom nadzorującym monitoring nie wolno było, bez wyjątków, w żaden sposób wpływać na swój obiekt, chyba że miało to bezpośredni związek z celem obserwacji. Jeśli doszłoby do jakiegoś niespodziewanego zdarzenia, czegoś, co wymagałoby nawiązania kontaktu, wówczas mieliśmy zwracać się do pana Someya – on jednak co najwyżej przekazałby wiadomość komuś wyżej, gdyż nie znał adresów ani numerów telefonów obserwowanych osób. Pewnego razu, krótko po tym, jak jeden z obiektów pojechał z rodziną do parku rozrywki Disneya w Tokio, pracownik dostrzegł niewielkie zwarcie elektryczne w telewizorze. Piętnaście minut po tym, jak poinformował pana Someya, do mieszkania potajemnie wysłano strażaka i elektryka, którzy uporali się z problemem. Nasz obiekt do dzisiaj nie ma pojęcia, że jego dom o włos spaliłby się na popiół.

– Jakaś niewielka część mnie pomyślała: a niech pójdzie z dymem! Zbyt dobrze mu się żyło – wyznał mi odpowiedzialny za zgłoszenie pracownik, na którego natknęłam się w kuchni.

Ponarzekaliśmy sobie wspólnie na sklep. Gdy opowiedziałam mu, jakie stoczyłam boje o herbatę, wyznał, że sprzedawczyni nie chciała zamówić anime na DVD, o które prosił. Gdzieś wcześniej mignęło mi jego imię, ale było zapisane tak dziwnymi znakami, że nie wiedziałam, jak je odczytać, więc od tamtej pory jest dla mnie po prostu „Gościem od Anime”.

– Facet od telewizora miał trójkę dzieci i traktował je jak jakiś straszny tyran. Podczas posiłków mówił im: „Jedzcie szybciej, głupie gówniarze”. Nie ma opcji, żebym się tak odezwał do moich dzieci, gdybym je miał. Ale nie mam nawet żony. Tak w ogóle, to jakoś nawet nie mogę znaleźć dziewczyny i tkwię w tej zakichanej pracy. Trochę się boję o siebie.

Gość od Anime był pulchny, nosił okulary i wyglądał na pięć lat młodszego ode mnie. Spytałam, o jaki film poprosił sprzedawczynię.

– Czarny Kryształ – odparł – i jeszcze jeden, o którym pewnie nigdy nie słyszałaś.

W sumie pierwszego też nie znałam, więc odpuściłam wyciąganie z niego drugiej nazwy.

Jak zauważył Gość od Anime, a pracował tu od trzech lat, najczęściej do obserwacji przydzielano cele tej samej płci i w podobnym wieku, co pracownik. Bywało jednak, że zdarzał się obiekt, który doprowadzał cię do szewskiej pasji.

– Kiedy chodziłaś do szkoły, miałaś w klasie jakiegoś dzieciaka, którego po prostu nienawidziłaś? O takich ludziach właśnie mówię – dodał.

Facet, z którego telewizora leciały iskry, to właśnie taki człowiek i Gość od Anime wzdragał się na myśl o przyjściu do pracy, gdy miał go pod obserwacją. Takie niedobranie było chyba na porządku dziennym, gdyż pracownicy powołali związek domagający się możliwości zmiany obserwowanego celu, jeśli ten przydzielony był nie do zniesienia.

– Powinnaś dołączyć, jak już cię zatrudnią na stałe – doradził.

Gdy opowiedziałam Gościowi od Anime historię z kiełbasami, odparł, z dziwnym poczuciem dumy w głosie, że to jeszcze nic.

– Nie mów nikomu – mruknął – ale jeśli popracujesz tu dłużej, będziesz oglądać na zapisie pary robiące to w łóżku oraz sceny rodzinne tak odrażające, że na sam widok weźmie cię litość.

Drobne sprzeczki były niegroźne, ale jeśli darli koty o pieniądze czy prawo do opieki nad dziećmi, wtedy nie dało się tego oglądać. Gość od Anime spuścił wzrok i dopił resztkę napoju energetycznego real gold. W tej chwili miałam ochotę podziękować Yamae Yamamoto za jego monotonne życie, lecz równocześnie zrozumiałam, z jakim ryzykiem wiąże się praca tutaj.

Gość od Anime najwyraźniej chciał mówić dalej, jednak ubiegłam go w tym.

– Przepraszam, ale czy mógłbyś mi powiedzieć, jak odczytać twoje imię?

– Masakari – odparł.

Przynajmniej to mam z głowy, pomyślałam, i wróciłam do swojego boksu, lecz nieścisłości w twórczości Yamae Yamamoto tak mnie drażniły, że nie potrafiłam się skupić. W sumie to powinnam jedynie wypatrywać podejrzanych zachowań, więc nie musiałam być jakoś szczególnie skoncentrowana. Nie wiem, czy fakt, że miał tak dobry humor, wykonując kiepską robotę, mnie wkurzał, czy był nawet uroczy, czy może stanowił odtrutkę na wcześniejsze potknięcie, czy coś innego.

Yamae Yamamoto pracował nad historią Machia od tygodnia i wykluwała się chyba z tego powieść. Nie był to jedyny jego projekt, gdyż ślęczał też nad innymi tekstami. Miałam wrażenie, że był nie tyle pisarzem, ile taką złotą rączką od pisania, choć sama nie umiejąc przebrnąć przez więcej niż jedną stronę dziennie, byłam raczej marną ekspertką. Naszło mnie przypuszczenie, że przydzielono mi go do obserwacji, gdyż dobrze wiedziano, że nie zwrócę większej uwagi na jego pisarstwo, ale może po prostu za dużo o tym myślę.

Yamae Yamamoto z lewego monitora zaczął odpływać z rękami założonymi na piersi, więc przewinęłam nagranie do przodu. Obserwując go już od jakiegoś czasu, nauczyłam się rozróżniać, kiedy robił sobie tylko przerwę z zamkniętymi oczami, a kiedy faktycznie drzemał. Gdy jedynie odpoczywał, przechylał ciało lekko w lewo, ale kiedy morzył go sen, głowa leciała mu na prawo. Na drugim ekranie bliźniak wstał i poszedł do kuchni. Wygląda na to, że praca szła kiepsko i zamierzał zaparzyć herbatę.

Moja wycieczka do kuchni skończyła się zaledwie pół godziny temu, jednak już mnie wierciło w brzuchu i myślałam o kolejnej wizycie w sklepie, kiedy to pojawiła się pani Ōizumi. Miała ze sobą torbę wypełnioną zakupami i telepiąc się, utyskiwała na mróz. Pani Ōizumi często zatrzymywała się w sklepach w drodze do pracy. Spytałam, co robi z mięsem, rybami i innymi rzeczami, na co odparła, że trzyma je we wspólnej lodówce w kuchni.

– W sklepie jest nowa książka – rzuciła, wychylając się nad dzielącą nas ścianką, aby złowić moje spojrzenie.

– Jaka?

Zaczęła grzebać w torebce i potrząsając głową, mruknęła:

– Dziwne, pamiętam, że…

Uznałam, że mnie nie usłyszała, i wróciłam do pracy.

Po chwili jednak rzuciła:

– A, tu jest! – po czym rozległo się puknięcie w ściankę działową.

Wstałam i spojrzałam na moją sąsiadkę.

– Zobacz, to ta. – Skinęła na cienką papierową torebkę, którą ściskała w dłoni. – Córka zaczęła mi wypominać, że mówię jak połamana, to pomyślałam, że wezmę się do czytania, no wiesz, żeby trochę się doszkolić. Ale nie znam żadnych pisarzy, więc wzięłam, co było w sklepie.

Wyjęła książkę Pawiani taniec. Autorem był Yamae Yamamoto. Bohater, jak można wyczytać na tylnej okładce, otrzymuje pawiana odebranego nielegalnemu zoo i uczy go wykonywania prostych zadań, takich jak odbieranie listów, płacenie rachunków za prąd i wodę oraz pranie. Z wolna jednak zwierzę przejmuje kontrolę nad jego życiem. Ostatnie zdanie cytatu reklamowego brzmiało: „Czy oddanie pawiana jest szczere, czy to jedynie złowieszcza sztuczka…?”. A co mnie to, do cholery, obchodzi?, pomyślałam. Czyli sklep zdecydował się na tę książkę, tak? Kto, do diabła, ją w ogóle zamówił?

Gdy wręczałam z powrotem książkę pani Ōizumi przez szczelinę w ściance, przeszło mi przez myśl, że skoro tak bardzo chciała się dokształcić, to mogła sięgnąć po tysiące lepszych tytułów niż ten.

– Naprawdę nie wpadł pani do głowy żaden inny autor?

– Yyy… Natsume Sōseki? – odparła pani Ōizumi, odbierając swój Pawiani taniec.

Niedługo potem usłyszałam jej głos dochodzący zza ścianki:

– Ooo, ale słodziak! – wygląda na to, że śledząc Yamae Yamamoto w sklepie, czytała jego książkę.

Nie istniał co prawda żaden przepis zabraniający czytania twórczości obserwowanego celu, ale na samą myśl o tym dostawałam gęsiej skórki. Pani Ōizumi najwyraźniej jednak nie miała z tym problemu.

Ciałem Yamae Yamamoto z lewego ekranu wstrząsnął dreszcz, po czym obiekt gwałtownie otworzył oczy. Przez kilka chwil opierał twarz na dłoni, a następnie zaczął stukać w klawiaturę. Zaciekawiło mnie, o czym może pisać świeżo obudzona osoba, więc zbliżyłam obraz na pojawiające się słowa: „Ech! Nie chce mi się pracować”.

No coś takiego! Zza ścianki dochodził szmer pani Ōizumi znów grzebiącej w swojej torbie. Po chwili zobaczyłam ją idącą do kuchni z kubkiem jogurtu w dłoni.

*

Z biegiem czasu mój pociąg do gadżetów coraz silniej zlewał się z zachowaniem Yamae Yamamoto, aż w końcu w ogóle przestałam ich szukać według własnego uznania. Nie byłam jakąś szczególną materialistką, a Yamae Yamamoto nie kupował na potęgę, ale nad każdym zakupem długo się głowił, co pewnie wynikało z tego, że ciągle brakowało mu pieniędzy. Pod tym względem był dla mnie wzorem. Tak się złożyło, że w sklepie w piwnicy pojawiły się opaski, które nosił pod kolanem, aby w trakcie długich maratonów siedzenia poprawić krążenie, a także pióra kulkowe z szybko schnącym tuszem, kupiłam więc to i to. Dzięki buszowaniu Yamae Yamamoto w internecie dowiedziałam się, że będą kręcić dziesiąty sezon pewnego amerykańskiego serialu kryminalnego. A gdy Yamae Yamamoto po raz enty oglądał gol Kevina Großkreutza w nagranym meczu, kibicowałam razem z nim.

Powolutku zaczynałam się czuć, jakbym żyła u boku Yamae Yamamoto, dzieląc z nim radość i smutek, przyjemność i ból. No dobra, trochę przesadziłam – ale radość i przyjemność na pewno. A jeśli nie smutek, to nudę z pewnością. Gdy padał deszcz, Yamae Yamamoto stawał się jeszcze bardziej senny, co chwila osuwał się w fotelu, a po jakimś czasie i ja ucinałam sobie z nim drzemkę. Chwile, gdy obserwowany cel zasypiał, stanowiły jedyne okazje, gdy mogłam przewijać nagranie, i traciłam je, gdyż sama odpływałam. Nadal musiałam sporo się nauczyć. Pani Ōizumi na okrągło opowiadała mi o lekturze Pawianiego tańca. Czytała nie więcej niż dwie strony dziennie. Z kolei jej córka dawno już przebrnęła przez całość. Recenzja? „Nic specjalnego”.

Akurat gdy zaczęło mi się wydawać, że bez problemu mogę obserwować Yamae Yamamoto przez następny rok – co pewnie stwierdzał każdy, kto przyzwyczajał się do tej pracy – jego zachowanie uległo zaskakującej zmianie.