Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
On, Adam, stary aktor – celebryta u schyłku dnia, zaciekle walczący o cichnące oklaski recytowaniem wierszy po szkołach i świetlicach. Kiedyś macho, który uszczęśliwił setki kobiet, teraz już „lew w zimie”. Ona, Helena, kobieta po przejściach, emerytowana nauczycielka, matka nieświadoma klęski, w cieniu ekspansywnej siostry. Pomiędzy Heleną a Adamem rozpętuje się pandemonium: biją pioruny, rozstępuje się ziemia, ukazuje się tęcza, spada wiosenny deszcz.
Świat zmienia się coraz szybciej i ludzie do niedawna traktowani jak starcy nie mają zamiaru odpuszczać. Jedyną wartością nieulegającą przedawnieniu, najbardziej poszukiwaną na świecie, jest miłość. Jako najlepiej sprzedający się towar jest wszędzie – w sztuce, mediach, handlu, marzeniach. Ci, nie tak dawno uważani za starych, teraz z postępem medycyny, zmianami obyczajowości i łatwością w dostępie do intensywnego życia, nie tylko stają się młodsi. Chcą więcej. Czują, że prawdziwą młodość zapewnia miłość.
Ceniony reżyser Radosław Piwowarski napisał opowieść o miłości i namiętności – dla tych, co swoje już przeżyli, ale są jeszcze głodni. Którym życie dało w kość, ale ich nie złamało. Powieść przywracającą nadzieję, że wszystko się może jeszcze zdarzyć i o wierze, że nigdy nie jest za późno.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Heleny mężczyźni nie istnieli. Nie żeby była nieinteresująca czy brzydka, wręcz przeciwnie. Od dziecka była bardzo ładna, no może nie aż tak ładna jak jej siostra, ale wszystkim się podobała. Wujek Bronisław zachodził do nich trzy razy do roku, zawsze ją pierwszą brał na kolana i robił jej patataj, patataj. W przepastnych kieszeniach sutanny miał poukrywane krówki, których musiała szukać tak długo, aż znalazła wszystkie. Siostrę także brał na kolana, ale w drugiej kolejności, i dla niej już cukierków nie było. Krówkami Helena zawsze się z nią dzieliła.
Pracowniogaleria mieściła się w przedwojennej kamienicy w centrum Warszawy. Helena z kwiatami czekała długo przy wąskich drzwiach windy, a gdy ta wreszcie nadjechała, okazała się zajęta. Para młodych nie zamierzała wysiadać. Helena widziała przed sobą plecy chłopaka, nogi dziewczyny obejmujące go w biodrach, jej ręce na jego szyi i białka jej półprzymkniętych oczu. Szepnęła coś chłopcu do ucha, a on wbił się w nią jeszcze mocniej, dając tym Helenie znak, że się zmieści. „Zrobili miejsce. To miło z ich strony. Ale jakoś niezręcznie”, pomyślała.
– Dziękuję – wyszeptała i zamknęła drzwi windy.
Schody przedwojenne, stopnie wysokie, piętra odległe. Na szczęście miała stare, wygodne pantofle. Na uroczystość zakończenia roku szkolnego, połączonego z odejściem na emeryturę, kupiła sobie nowe. To przez nie przejście do wyczekiwanej starości okazało się istną torturą. Więc stare wróciły do łask. Wspinała się podniecona. Takie atrakcje jak wernisaż nie trafiały się jej często. Zarazem z każdym mijanym półpiętrem rósł niepokój. Lubiła stare, znane ścieżki. Pod tym względem była przeciwieństwem młodszej siostry. Tamtą pociągało to, co za rogiem; ją paraliżowało.
Od trzeciej kondygnacji na jej drodze pojawili się wernisażowi goście. Jedni wyszli na papierosa, przeglądali smartfony, inni rozsiedli się na stopniach, z dziewczynami na kolanach. Wymijała ich, powtarzając: „Przepraszam bardzo, przepraszam”, a oni rozstępowali się grzecznie i uśmiechali porozumiewawczo. Slalomując między nimi, między uczuciami radości, że jest tutaj, a niepokojem – „Chyba jestem tu najstarsza?” – dotarła na ostatnie piętro. Na wernisaż Kiki.
Jej młodszej siostrzyczki.
Nikt nie zwrócił uwagi na jej wejście. To ją uspokoiło.
Ktoś niewidoczny w tłumie recytował wiersz. Znała ten głos. Charakterystyczny głos pięknego chłopca. Pamiętała go z dawnych lat, ciągle słychać go było w radiu, czytał Polską Kronikę Filmową i grał w filmach. Zazwyczaj w mundurze; zawsze wyglądał świetnie. Grał też w filmach o Indianach. Potem jakoś zniknął, ale głos pozostał ten sam: młody i donośny.
Mówią, że jestem stary. Jak rzeka.
Że czas coraz bardziej z rąk mi ucieka.
To prawda, że mi wiele godzin przepadło. Ale to nic. Do diabła!
Ja gram na mocnych strunach
i są jeszcze kantaty moje, do pioruna!
Nie czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło.
Recytował wspaniale. Jednak dobrze, że posłuchała siostry. Była w miejscu, w którym chciała być. W świecie sztuki. Z artystami. Wśród nich.
To śmieszne, że niektórzy nazwali mnie mistrzem.
Mówią, że w mych kantatach zamknąłem niebiosa.
Szkoda, że tu nie wszyscy znacie mego kosa.
Ach, jak ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiżdże.
Jemu wiele zawdzięczam. No i wielkim chmurom.
I wielkim rzekom. I piersiom twoim, Naturo.
Helenka od dziecka bardziej wolała czytać niż ganiać się z chłopakami. Siostra ganiała się za nią i za siebie. Jej piski dobiegały to z piwnicy, to ze strychu – wtedy Hela zatykała uszy. Za to wszystko, co drukowane, wprost ją przyciągało. Nawet gazeta, którą miała rozpalić w piecu, musiała być najpierw dokładnie przeczytana. Potem jeszcze przez chwilę, gdy papier zwijał się w płomieniach, nie mogła oderwać od niego oczu.
Oczki miała Helenka jasnoniebieskie jak niezapominajki.
Włoski – blond.
Mysie warkoczyki zaplatała jej młodsza siostra. Właściwie to ona powinna zaplatać młodszej, ale przez to czytanie zawsze była spóźniona. Kiki na odwrót. Ze wszystkim się wyrabiała. Była szybka, sprytna i – co dziwniejsze – wszystko jej wychodziło. Helenka prędko pogodziła się z tym, że to młodsza będzie się nią opiekować. Byle tylko nie przeszkadzała jej w czytaniu.
Co gorsza, Helence wyrosły piersi i chłopcy odkryli jej istnienie. Gapili się nieustannie albo wpadali na nią. Sybiga, największy chuligan, w szatni, skąd nie było ucieczki, chwytał ją za piersi, a potem, wzbudzając rechot kolegów, obnosił rozczapierzone dłonie po szkole, pokazując, jaki to Helenka ma rozmiar. Gdy Kiki się o tym dowiedziała, stłukła świntucha. Od tej pory Hela była nietykalna. Obmacywanie było wstrętne, ale jeszcze gorsza była radość dzieciaków na widok bitego i upokarzanego przez siostrę chłopaka. Nie chciała, by ktoś przez nią cierpiał. To było najgorsze. Czyjeś cierpienie kroiło jej serce.
Była prymuską. W białej bluzce, unoszącej się na piersiach, reprezentowała szkołę na wszelkich uroczystościach. Śpiewała hymn o pułku piechoty, co idzie naprzód, nie zważając na słoty. Potem, gdy szkoła zmieniła patrona na poetę, recytowała z przejęciem jego niezrozumiałe wiersze. Nie lubiła, gdy się na nią gapili. Deklamując, zamykała oczy, co czyniło występ jeszcze bardziej podniosłym.
Teraz też zamknęła oczy. Aktor skończył, dostał brawa, goście się rozstąpili, uniosła powieki. Ujrzała go.
Był stary. Siwe włosy do ramion. Twarz spalona słońcem, poorana głębokimi zmarszczkami. Trzymał się prosto, jego oczy płonęły. Biły od niego siła i godność.
Wokół niego skakało chude ptaszysko w złotej marynarce, żółtych spodniach i czerwonych butach. Z niebieskimi, nastroszonymi włosami. Była kolorowa jak wściekłe obrazy na ścianach. Była ruchomym dziełem sztuki. To Kiki, jej młodsza siostra.
Helena skryła za plecami pastelowe kwiatki. W ostatnim momencie, bo siostrzyczka zauważyła ją i piszcząc na całą salę, ruszyła ku niej, ciągnąc ze sobą aktora.
– Poznajcie się!
– Żylski. Adam. – Starzec skłonił się z młodzieńczym wdziękiem.
– My się znamy – wyszeptała.
Zdumiał się. Zdumiał się tak, żeby wszyscy, cała sala, widzieli, jak się potrafi dziwić. Znany powszechnie z genialnej pamięci, pokazywał teraz, że nie może sobie przypomnieć. Tarł brodę i mruczał: „Zaraz, zaraz”. Kiki patrzyła rozbawiona, a Helena wystraszona i skrępowana. Podpowiedziała cichutko:
– To było w siedemdziesiątym szóstym. Z okazji nadania naszej szkole imienia Cypriana Kamila Norwida. Czekałam przed szkołą...
Prymuska Helenka, w białej bluzce, w białych podkolanówkach, stoi przed szkołą. Na szczęście nie pada, ale listopadowy wiatr goni liście. Drapią ją po zsiniałych z zimna nogach. Odwraca się plecami do wiatru, chroniąc czerwony goździk – ten goździk jest teraz najważniejszy. Podjeżdża taksówka, wyskakuje Artysta. Skostniałe dziecko podsuwa mu kwiatek, ale nie może wykrztusić wykutego na pamięć powitania. Zamiast tego dzwoni zębami. Artysta, rozbawiony, głaszcze ją po głowie i znika w drzwiach.
Żylski się rozpromienił. Westchnął, przewrócił oczyma. Prawie rozbawiony, zapytał:
– Spóźniłem się pół godziny?
– Godzinę.
Jakież to było nietaktowne! Ostatnią rzeczą, jaką chciała zrobić w życiu, to być nietaktowną, postawić kogoś w niezręcznej sytuacji. Kiedyś, gdy przez gapiostwo wdepnęła w psią kupę, uciekła pośpiesznie, by nie zrobić właścicielowi psa przykrości. Że nie sprzątnął. A teraz? Człowiekowi, który zapewne spóźnił się z ważnych powodów, po pięćdziesięciu latach robi wymówki? Przez pół wieku ani razu o tym nie pomyślała i właśnie teraz, na wernisażu sławnej siostry, musiało jej się przypomnieć? Już na schodach coś jej mówiło, żeby się wycofać. Wstyd, wstyd, obciach.
– Moja siostrzyczka jest nauczycielką – wyjaśnia Kiki.
– Byłam – poprawia ją Helena.
– Nauczycielką emerytką. Ale poza tym jest bardzo, bardzo kochana. – Chce objąć Helenę, ale ta się nie daje. Mało tego, odgryza się podniesionym tonem, co wypada dość żałośnie:
– Przez to czekanie na pana dostałam zapalenia płuc!
Kiki ma dość. Odciąga aktora, szepcząc:
– Adam, wybacz jej. Od Peerelu nikt jej nie przetrzepał futra.
Aktor zerka, zaintrygowany. Kobieta z nieprzetrzepanym futrem stoi, gdzie ją zostawili. Kryje twarz w dłoniach.
Artyści. O ile mężczyźni dla Heleny nie istnieli, o tyle bez istnienia artystów nie wyobrażała sobie życia. Osobiście nie znała żadnego. Do szkoły dwa razy w roku przyjeżdżali a to muzycy z filharmonii, a to pani sopranistka z operetki. Zapamiętała szczególnie wizytę młodego poety. Był mały i brzydki. Czytał swoje utwory tak niewyraźnie, że niczego nie można było zrozumieć. Klasy od piątej do siódmej chichotały. Poszła go przeprosić, ale poeta był z siebie bardzo zadowolony, czuć było od niego alkohol, a na jej widok wyrecytował: „Jestem jedną kroplą spermy”, co ją speszyło. Wycofała się.
Jak wiedziała z literatury i filmów, artyści mieli cechy męskie i przywary. Ale nie łapali jej za biust! Niczego od niej nie chcieli. Czytając, oglądając, słuchając, czuła się bezpieczna i szczęśliwa. Dzięki nim jej bezbarwne życie było pełne wewnętrznych, gwałtownych emocji i wzruszeń. Jeśli za coś miałaby dziękować Bogu, to za to, że stworzył zwierzęta i artystów. Cóż, niektórych ich przywar nie akceptowała, chociażby wykorzystywania kobiet. Przy czym im gorzej artysta obchodził się z kobietą w rzeczywistości, tym piękniejszy jej obraz tworzył w swym dziele. Można to było wytłumaczyć tylko tym, że kobiety są łatwowierne. Skłonne do poświęceń. A ona? Dałaby się wykorzystać artyście, by narodzić się w dziele sztuki? Być Nagą kobietą w niebieskiej pościeli Modiglianiego? Odpowiadała sobie wzruszeniem ramion. Ten ledwo widoczny gest był jedyną emocją, na którą sobie pozwalała. Była cicha, ciepła, wypełniona łagodnością.
Teraz wszystko w niej latało. Kiki odprowadziła Adama do windy, więc droga ucieczki była odcięta. Helena próbowała się uspokoić, oglądając obrazy. Przechodziła od jednego do drugiego i przy każdym kolejnym trzęsła się coraz bardziej. Duże, wściekle kolorowe plamy. Celowo rozchwiane kompozycje. Prawie widać było agresję w uderzeniach szpachli. Jaką złość i na kogo wyrażały? Takiej siostry jeszcze nie znała. Kiki nigdy nie była chętna do zwierzeń. Owszem, lubiła się chwalić sukcesami i pouczać Helenkę przy byle okazji. No cóż, Helena pogodziła się z tym – Kiki była artystką, wypowiadała się przez swoją sztukę. Proszę bardzo. Ale dlaczego w takim razie przedstawiła ją słowem „nauczycielka”? I to tak dobitnie. Co chciała tym powiedzieć? O co jej chodziło?
– Przynosisz mi wstyd – słyszy za sobą szept siostry. Mało tego, Kiki ciągnie ją, popycha do pakamery, będącej zarazem jej kuchnią i sypialnią, wciska w fotel. Kuca przed nią, ściąga jej buty z nóg. – Nie pozwolę, by moja siostra wyglądała jak żebraczka!
Helena nie zdążyła zaprotestować. Kiki zrywa się, otwiera okno...
Żylski wdrapuje się do kabiny auta. To dostawczy tarpan. Zdejmuje zza kierownicy tabliczkę z napisem „Zaopatrzenie”, z którą od lat przyjeżdża na wernisaże i parkuje, gdzie chce. Coś uderza o dach. Wysiada zaniepokojony i znajduje na dachu damskie pantofle. Używane.
Rozgląda się. Na pustej, ciemnej ulicy nie ma żywego ducha. Zadziera głowę. W oknach, na balkonach nie widzi nikogo, nic podejrzanego. „To moje dzisiejsze honorarium”, uśmiecha się sarkastycznie.
Kiedyś przyjeżdżał do miasta jako gwiazda. Teraz jako była gwiazda, barwny dinozaur z epoki zlodowacenia komunistycznego. Młodzi traktują go z łaskawą pobłażliwością. Jedni podziwiają, inni się śmieją. Wie o tym, ale przyjeżdża na każde zaproszenie. Recytuje wiersze i przez pięć minut jest w centrum uwagi. Kocha jedno i drugie. Nie bierze honorarium. Chętnie przyjmie obrazek, ceramikę, wisiorek, małe dziełko sztuki. Od Kantora dostał połamany parasol, jeden ze sławnych ambalaży – to był cudowny dowód porozumienia między artystami. Ale takie buty? Ogląda je uważnie i nie znajduje śladu, że są dziełem sztuki. Jedyne, co da się z nich odczytać, to że służyły długo, a właścicielka nie miała platfusa.
Też miał takie ulubione buty. Przeszedł w nich dwa razy od Oki do Berlina bez odparzeń i choćby jednego odcisku. No, ale w przeciwieństwie do innych on nauczył się poprawnie owijać stopy onucami. Nigdy ich nie oddał do magazynu kostiumów. Trzymał je „na dożywociu” w domu, na dnie szafy, a po latach, oddając do muzeum, pogłaskał przepraszająco i tłumaczył się: „Tam wam będzie lepiej”. Wspomnienie tamtych roztkliwia go, więc tych też nie odniesie do śmietnika. Wybrały go – może to znak?
Obchodzi auto i otwiera pakę. Wszystko, co znajdzie, zabiera na pakę. Szczególnie materiały budowlane. Deska kantówka, cegła dziurawka, rolka papy. Pod tym względem tarpan jest niezastąpiony, ładowność pięćset kilo. Wszystko się przyda. Pantofle raczej nie, ale nie po to spadły z nieba, by je zostawić. Wrzuca buty na pakę.
Jeszcze raz wsiada. Ostatni, stały punkt wernisażu. Czy stary druh odpali? Przekręca kluczyk. Nie puszcza. Rozrusznik dławi się, rzęzi. Żylski prosi pieszczotliwie:
– Zamilcz, Boleści moja... – Głaszcze bakelitową kierownicę. Rozrusznik odpowiada charczeniem, zbuntowane tłoki strzelają pojedynczym ogniem. Przekrzykuje je, rozkazuje:
Zamilcz, Boleści moja, poskrom swoje żale,
Pożądałaś wieczora – oto na nas spływa.
Miasto już spowinęły gęste mroku fale,
Jedni w nim oddychają, innym trosk przybywa.
Oto nikczemną tłuszczę coraz to zuchwalej
Bodzie Żądza rozkoszy, dzika i złośliwa,
I czerń w objęcia grzechu brnie dalej i dalej...
Chodźmy stąd, nic tu po nas, moja Boleściwa.
Popatrz: z balkonów nieba dawno zgasłe lata
Wychylają się w dziwnych, staroświeckich szatach,
Z głębiny wód wyłania się Żal uśmiechnięty,
Dogasające Słońce pod arkadą kona,
I niczym długi całun na Wschodzie rozpięty,
Powoli ku nam zbliża się Noc upragniona.
Silnik odpowiada ogniem ciągłym. Taka jest siła poezji! Żylski całuje kierownicę, najwierniejszą kochankę. Kolejny raz nie zawiodła.
Miały ten sam numer buta – i co z tego? Tę samą, rzadką grupę krwi – i co? Kochały się, jedna drugiej oddałaby nerkę, gdyby było trzeba. Jedna za drugą skoczyłaby w ogień. Kiki bez wahania, Helena najpierw spróbowałaby znaleźć telefon i nadaremno przypomnieć sobie, gdzie zapisała numer do straży pożarnej. Co z tego, że Kiki była artystką, a Helena podziwiała artystów. Każde spotkanie siostrzyczek, ostatnio coraz rzadsze, kończyło się tak samo. Pouczaniem, szyderstwami i drogim prezentem. Po czym finał allegro furioso. Kiki krzyczała za odjeżdżającą:
– Obudź się! Łap życie za jaja! Na co czekasz?!
Teraz w uberze, zamówionym mimo jej protestów i zapłaconym przez siostrę, wracając na swoje przedmieście, czeka, by ściągnąć z nóg czerwone buty. Następnie zaparzy świeżą torebkę melisy i opadnie na swój fotel z książką. No, ale przedtem jeszcze pies. Pitbull o kwadratowej, poczciwej mordzie piszczy błagalnie. Nabrała już wprawy i przypięcie smyczy do obroży zajmuje jej niecałą minutę. Ściągnięcie z nóg szpilek od siostry musi odłożyć na później.
Wychodząc z klatki schodowej w czerń nocy, ciągle jeszcze była na wernisażu, a w jej oczach wirowały szalone kompozycje szalonej siostry. Serce ściskał wstyd. Wyglądała jak żebraczka? A kto by tam patrzył na jej buty? Gorzej – jak mogła być tak nietaktowna, upierając się przy swoim? Przez te kąsające myśli nie upewniła się, czy na ulicy nie ma nikogo.
Był kot. Siedział przed bramą vis-à-vis, a na ich widok ruszył cichaczem wzdłuż muru. Pies szarpnął – Helena nie puściła smyczy. Zachybotała się na dziesięciocentymetrowych obcasach z Mediolanu, padła na kolana. Jechała po śliskim chodniku, ale nie puściła smyczy, wołając:
– Tayson, stój! Tayson!
Tak jej synek nazwał swojego psa.
Przez kilkanaście lat dziecko mieszkało z ojcem i raptem wróciło. Był to nie tylko najszczęśliwszy, najpiękniejszy dzień tych ostatnich lat, ale też jej wielki pedagogiczny sukces. Chłopięcy pokoik czekał. Nad tapczanem wciąż wisiały plakaty z Gwiezdnych wojen, armia pokrzywionych transformersów czekała na biurku.
Wylegiwał się do dwunastej, przez resztę dnia przesuwał palcem po smartfonie. Jej smartfonie. „Mamusiu, musisz kupić nowego. Ten za wolno ci chodzi”. Wzruszała ją ta troska. Myślał o niej, o takich drobiazgach. Właśnie przeszła na emeryturę i nie wypadało pytać syna o pracę. Tym bardziej że był jakiś inny. Jakby smutny i czymś wystraszony. Szybko kupiła nową komórkę – wskazał jej markę i model. Ucałował ją, pochwalił. Wyszedł z domu i wrócił z psem. Z dumą oświadczył:
– Teraz, mamo, będziemy bogaci.
– To chyba nie suka, Dawidku? – zauważyła nieśmiało.
– Suka? To morderca. Nazwałem go Tayson. Będziemy trenować go na walki.
– Jakie walki, co ty opowiadasz, dziecko?
– Oj, mamo. Psy walczą ze sobą, ale nie na pięści, tylko zębami. Jak Tayson drugiego zagryzie, zgarniamy kasę, nie rozumiesz?
Była przerażona. Dawid od dziecka miał dziwne pomysły. Pies miał łeb większy niż tułów. Większość łba stanowiły zęby. Był mały, ale bardzo silny. Raz przywiązała go przed sklepem do śmietnika. Po minucie był już przy niej w sklepie wraz ze śmietnikiem.
Na początku po prostu się go bała. Po pewnym czasie, gdy już spali w jednym łóżku, przyzwyczaiła się, nawet trochę go polubiła, ale nie przestała się bać. Musiała się nauczyć, kiedy sąsiedzi wyprowadzają swoje kundelki, i wychodzić z Taysonem na mijankę. Przed wyjściem z klatki wysuwała na zewnątrz głowę i długo się rozglądała. Tej nocy tego nie zrobiła i ma za swoje. Siedzi na krawędzi łóżka, zmienia zakrwawione okłady, a pies liże jej nogi.
– To moja wina – pociesza mordercę. – Zachciało mi się światowego życia.
Dawno, dawno temu zagrał główną rolę w filmie wojennym. W finale zatknął polską flagę na Bramie Brandenburskiej w Berlinie. Premiera filmu również była wielkim sukcesem. Tydzień później w gabinecie wicepremiera sekretarz spytał:
– Nie wolicie fiata sto dwadzieścia pięć, towarzyszu?
– Gdzie mi tam do fiata? Jestem chłopak ze wsi. Buduję się, trzeba przywieźć cement, cegły, okna.
Sekretarz podniósł talon jak hostię. Ale nie powiedział „ciało Chrystusa”, tylko spytał konspiracyjnie:
– Na kogo wypisać? Żyła czy Żylski?
– To drugie to pseudonim. Jak w partyzantce, rozumiecie. Dla was, oczywiście, Żyła.
Kuźnia Franciszka Żyły stała na końcu wsi. Dalej był dworski staw. Mały Adaś ciągle gapił się w tamtą stronę.
W stawie przesuwały się białe chmury, a jedna z nich zawsze tkwiła nieruchomo. To odbijał się stojący na wzgórku biały dwór – najpiękniejsze miejsce na Ziemi. Z białymi kolumnami, czarnym dachem z dębowego gontu, z zielonym podjazdem, po którym fruwały białe aniołki – dziewczynki, jego rówieśniczki. Panowie chodzili wyprostowani, często pojawiały się eleganckie, błyszczące auta. Przez te zagapienia Adaś dostawał od kowala w łeb. Wtedy widział gwiazdy.
Był chudym niebieskookim blondynkiem na długich nogach. Sam jego wygląd denerwował ojca. Wszystkie Żyły od pokoleń były niskie, krępe i miały zeza zbieżnego. Nadawał im wygląd drapieżnych i sprytnych. W oczach małego Adasia zamiast drapieżności była melancholia.
Jego matka, Aniela, pomagała we dworze. Jeden jedyny raz go tam zabrała. Największe wrażenie na chłopcu zrobiły fortepian i ogromne lustro w złotych ramach. Zobaczył w nim pana w mundurze. Stał za nim i pokiwał głową. Był takim samym blondynem jak on. To był pan oficer z Warszawy, który czasami przyjeżdżał tu w odwiedziny jednym z tych błyszczących aut.
Gdy dwa lata później mama Adasia umarła, kowal pozbył się nieudanego blondwłosego syna. Dał mu na drogę chleb, ser i ogólne wskazówki, żeby szedł na słońce. Adam wyruszył w lipcu. Po drodze pomagał u gospodarzy za nocleg; dwa razy zatrzymali go policjanci, pokazywał wtedy zaświadczenie od proboszcza, że jest katolikiem i idzie do salezjanów, i go puszczali. W miejscowości Skalbmierz, gdy kradł jabłka w sadzie, Żyd dzierżawca nie tylko go nie obił, ale kazał brać, ile uniesie – wojna z Niemcami! Do Oświęcimia dotarł późną jesienią. Ojcowie, gdy usłyszeli, skąd przyszedł, zlitowali się. Dostał łóżko w internacie i stare książki.
Był ładny i pojętny. Salezjanie słynęli ze swoich jasełek, z drogi krzyżowej, które przyciągały pielgrzymki aż z sąsiednich diecezji. Za naukę pomagał we wszystkim, statystował w misteriach jako aniołek, pastuszek, żołnierz, Rzymianin, aż dotarł do samego Jezusa. Przybijali go do krzyża. Wtedy poczuł to coś, czego jeszcze nie potrafił nazwać, ale co było słodsze niż pańska skórka na odpustowych straganach – podziw gapiów.
Kilka lat później, gdy zatoczyło się koło historii, przywracając ludowi należne mu miejsce na tej ziemi, wahadło jego serca z młodzieńczym rozmachem odbiło się od krzyża i machnęło w lewo. W czerwonej chuście ZMS na szyi odwiedził rodzinne strony. Przyjechał wieczorem i trafił na pożar. W stawie odbijały się płomienie, czerwone chmury iskier topiły się z sykiem. Chłopi latali wokół dworu, kradnąc, co jeszcze się dało. Zegar, firany, krzesła, krowy, kury, „Chodźta, chodźta szybciej, chodźta, ludzie!”. Adam, znany we wsi jako bękart od kowala, znalazł wiadro, poleciał do stawu. Przybiegł, gasi, widać nietutejszy.
Rano milczący tłum stał wokół zgliszczy. Wśród nich on, wysoki blondyn. Przyjechał tu, żeby zobaczyć się w wielkim lustrze w bluzie zetemesowca. Po fortepianie i lustrze nie zostało nic.
Adamowi powrót z wernisażu zajął godzinę. Droga kończyła się zamkniętą bramą.
Wysiadł w czarną noc i szumiącą ciszę. Stał bez ruchu, wsłuchując się. Tej nocy szum był ledwo słyszalny. Dziesięć lat temu za horyzontem wybudowano autostradę na południe i szum niewidocznych opon był wprost bolesny. Bolały go uszy i dusza. Dosłownie i metafizycznie.
Był znawcą ciszy. Rozróżniał jej rodzaje. Te pełne napięcia od tych ledwie przyczajonych, które za chwilę rozpadną się w wybuchu śmiechu. Tworzył cisze, sterował nimi, zamrażał, wydłużał, zmuszał widownię do wstrzymania oddechu, by nie uroniła jednego słowa. Potrafił ściszyć głos tak, by roztopić słowa w ciszy, a jednak każda sylaba docierała do najdalszych zakątków sali. Nazywali go mistrzem słowa. Tak. Był mistrzem, bo między słowami władał ciszą.
Nie tylko tej nocy, ale już tak mniej więcej od wiosny szum docierający tu, pod bramę, wyraźnie przycichł. Albo postawiono tam ściany, albo robią lepsze opony. Albo?
– To normalne – powiedziała pulchna pani doktor audiolog. Wskazała na ekranie komputera ostro opadający po prawej stronie wykres. – Z wiekiem słyszymy gorzej pasmo wysokich dźwięków; oto one.
Roześmiał się. Roześmiał, bo nie znalazł błyskotliwej riposty, nie znalazł w głowie wiersza o głuchocie. Jeżeli nie było takiego wiersza, to znaczyło, że nie było głuchoty. W każdym razie nie dotyczyła jego. Owszem, da sobie zrobić odlew uszu i zgodził się, dla świętego spokoju i satysfakcji pani doktor – patrzyła na niego z takim uwielbieniem! – zamówić dwie drogie szwajcarskie wtyczki.
– Czerwona do prawego, niebieska do lewego. – Podkreśliła flamastrem. – To na wszelki wypadek, jakby pan zapomniał.
W gabinecie obok komputera stały łóżeczka dla niemowląt i dzieci, przywozili tu niesłyszące maleństwa z całej Polski; pani doktor cieszyła się wielkim poważaniem wśród przerażonych rodziców. „Jakby pan zapomniał”.
– Ma mnie pani za dziecko?
Roześmiała się.
– Mistrz jest naszym skarbem narodowym. Dostanie pan dziesięć procent zniżki przysługującej seniorom.
Nie użył szwajcarskich wtyczek ani razu. On, który już dzieckiem będąc, słyszał przelatującego motyla i szum traw zwiastujący nadchodzącą burzę, zaklinacz i król ciszy, teraz stał pod wielkim czarnym niebem i wsłuchiwał się w szum dobiegający zza horyzontu. Był. Niewidoczne koła szumiały swoją pieśń. A więc wszystko było piękne i jak być powinno. Wernisaż udany, recytacja wspaniała, tarpan dotarł do stajni, aha, jeszcze te buty z nieba. Do tego jutro sobota. Był szczęśliwy.
Kucnął. Rozchylił liście łopianu, których cały szereg ciągnął się wzdłuż płotu. Macał, macał i wymacał. Zimny metal.
Z pękiem znalezionych kluczy podszedł do bramy. Otworzył wrota.
Na wprost ukazała się lufa czołgu. Na niej bielił się napis: „Na Berlin!”.
Helena nie może spać. To przez to, co się stało z tym pięknym chłopcem. Był i nie ma. Tak po prostu. Miał wypadek? Czytała, że jakiś aktor przejechał człowieka na pasach i dostał dziesięć lat więzienia. Ale to na pewno nie on. Wyjechał z kraju? Nie słyszała. Daleki Wschód? Ta złota dżalabija to kostium filmowy? No ale jego zażyłość z Kiki? To znaczy, że dobrze i długo się znają. A te siwe włosy to skąd? Dobrze pamięta wiele jego ról. Zawsze był brunetem. To co się stało?
Starość? Jak to możliwe? Wiadomo, zdarza się, że aktorzy umierają i wtedy jest o nich bardzo głośno, ale nie słyszała, żeby się starzeli. Taki Łapicki albo Olbrychski. Albo Janda. A tu? Nie widziała go raptem pięćdziesiąt lat i żeby nie ten głos... Boże, jak się zmienił. Ona nie zmieniła się prawie nic. No wiadomo, emerytura, kolejny etap w życiu, ale dla nauczyciela to druga młodość. No, może trochę się zmieniła, nie od razu ją poznał. Ale dlaczego miał ją pamiętać? Była nikim, jest nikim, nie jest Kiki.
I raptem strasznie zrobiło jej się żal tego starego człowieka. Jakież to musi być okrutne, gdy czas zamienia cię z chłopca w takie coś. Artyści i zwierzęta nie zasługują na tak okrutny los.
Budził się między wilkiem a psem. To godzina skrywająca wieś i dwór w nieistnieniu. Wychodził na próg. Były dwa wyjścia. Wschodnie wiodło na staw otoczony topolami, a główne na zachód, na imponujący podjazd. Najsamprzód wychodził na wschód, stawał w progu i sikał. Imponujący strumień kreślił łuk nad przybrzeżnymi szuwarami, nad pomostem z przywiązaną na jego końcu łodzią i opadał z hukiem na środku stawu, budził koguta sąsiadki i gawrony na topolach. Z obu stron odpowiadał mu wrzask: „Dzień dobry! Dzień dobry!”. Ale Żylski wychodził na wschód nie tylko po to, by się wysikać. Wychodził patrzeć, jak ucieka wilk nocy, a pies budzącego się za Siedlcami dnia objawia się dziurą w niebie. A dziura nieba odbija się w stawie. Po jej jasności, natężeniu i barwie wody wiedział, jaka będzie pogoda tego dnia i jak ma się ubrać. Wracał, ubierał się odpowiednio i wychodził na zachód. Stawał na ganku i śpiewał:
Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki,
Bądź pochwalon, Boże wielki!
Wraz z Pieśnią poranną Franciszka Karpińskiego ze wstającej poświaty na środku podjazdu wynurzał się wigwam. Namiot był duży, mógł pomieścić kilku Apaczów. Na lewo od wigwamu uciekająca noc odsłaniała huculską kuźnię. Żylskiemu udało się uratować ją przed spaleniem w filmie Połoniny w ogniu. Przed kuźnią czekał tarpan. To dla nich śpiewał.
A człowiek, który bez miary
Obsypany Twymi dary,
Coś go stworzył i ocalił,
A czemuż by Cię nie chwalił?
Głos miał piękny, a płuca jak miechy huculskie. Pieśń niosąca dzień budziła stworzenia domowe i zagrodowe w całej wsi. Zanim wybudowano autostradę, przy dobrej pogodzie słychać go było aż w Mszczonowie. Pieśń już w czasach PRL-u zjednała mu ogromny szacunek i poważanie w całym powiecie.
Ledwie oczy przetrzeć zdołam,
Wnet do mego Pana wołam,
Do mego Boga na niebie,
I szukam Go koło siebie.
Po prawej stronie podjazdu poranną rosą błyszczał czołg. Lufą wskazywał bramę. Otwarta, odsłaniała polną drogę obsadzoną starymi wierzbami. W co drugiej wierzbie była dziupla, idealna dla Fryderyka Chopina, który, jak wszyscy tu wiedzieli, nie był zbyt wysoki.
Świt–świt, zima–lato, wstawał z kogutem i gawronami, Franciszkiem Karpińskim witał wieś i zaraz po tym odpalał tarpana. Musiał być na planie, gdziekolwiek by on był, pierwszy i przed czasem. Był znany z punktualności i grzeczności. Nigdy się nie spóźnił, zawsze był trzeźwy, chętny do pracy i znał tekst na pamięć. Był z siebie dumny.
A teraz – otworzył szeroko wrota i nie rusza się. Nigdzie się nie wybiera, nigdzie nie jedzie. Czeka.
Jedyne, co było dobre w szpitalu imienia Jerofiejewa, to jego położenie w centrum miasta. Helena wysiadała z tramwaju prawie pod wejściem. Za to sam budynek z czerwonej cegły, wybudowany za carów i od tamtej pory nieremontowany, o wąskich oknach i odpadających rynnach, robił dość przygnębiające wrażenie. Nie było windy. Objuczona dwiema torbami, musiała wspinać się po schodach. Nie pozwalała sobie na odpoczynek na półpiętrach, chcąc donieść ciepłe. Trzeci oddział był na ostatnim, czwartym piętrze. Schody kończyły się drzwiami bez klamki, ale za to z szybą. Obok przycisk i napis „Proszę czekać”. Nacisnęła więc i czekała.
Przez szybę widziała kolejkę pacjentów. Mężczyźni w szlafrokach narzuconych na piżamy stali po lekarstwa. Wydawała je ze szklanych kieliszków młoda pielęgniarka. Jednym dawała pigułki do ręki, inni jak pisklęta otwierali szeroko usta i dostawali je na język. Helena przykleiła się do szyby – właśnie przyszła kolej wysokiego, młodego łysola w dresie marki Adidas. Nie chciał wziąć lekarstwa, przekomarzał się z dziewczyną, co bardzo podobało się pozostałym. Rechotali i szturchali się. Widać było, że łysy cieszy się tu podziwem i ten cyrk odstawia dla nich. Pielęgniarka, wspinając się na palce, trzymała cierpliwie kieliszek z różową pigułką na wysokości jego nosa. On wysunął czubek języka i ruszał nim nieprzyzwoicie, wzbudzając entuzjazm reszty. Helena zaczerwieniła się i cofnęła pół kroku. Pielęgniarka czekała niewzruszona. Mężczyzna, jakby pogodzony, dał sobie wcisnąć pigułkę i otworzył szeroko usta na dowód, że połknął. Odchodząc, bardzo sprytnie wypluł ją do rękawa. Helenę zamurowało.
Chorzy się rozeszli i wkrótce pojawiła się salowa. Uchyliła drzwi i zapytała:
– Ostre przedmioty, noże, alkohol?
– Ależ skąd, przecież pani mnie zna.
– Pan Dawid jest u siebie. – Salowa otworzyła drzwi.
Łysol w dresie to był jej Dawidek. Jedyny mężczyzna, którego istnienie uznawała. Rozłożyła na szpitalnym łóżku garnki zawinięte w gazety, ucieszyła się. Była dumna, że dowiozła ciepłe.
– Nie pochwalisz mamy?
– A jak Tayson?
– Tak mnie szarpnął, że się wywaliłam.
– Już taki silny – ucieszył się.
– Sam go będziesz wyprowadzał.
Syn podkradł się do drzwi i zlustrował korytarz. Wrócił, przytulił się do matki. Helena poczuła niepokój. Oznaki czułości zwiastowały problemy. Z problemami zawsze przychodził do niej. Gdy ich nie miał, szedł do ojca. Teraz tulił się do jej ramienia i wyszeptał:
– Znów je słyszę.
– Co słyszysz? – zapytała naiwnie, choć ciarki już biegły jej po kręgosłupie.
– Głosy. Mówią, że masz posiać ziarno.
– Ja?...
– Ty, mamo. Ty.
– Jakie ziarno, synku?
– Ziarno dobrego i złego.
Zamarła. Syn siedzi tu od miesiąca. Nie pije, nie wącha. Przytył, wygląda dobrze. Ma komórkę, a ona ciągle uzupełnia konto, by mógł na niej grać. Co drugi dzień przywozi ciepłe. Czego mu jeszcze potrzeba? Głaszcze go po łysej główce, szepcze:
– Skąd ci wezmę ziarno, synku, skąd?
– Samo cię znajdzie. Masz je zasiać. Tylko tyle!
– Dawidku, tylko się nie denerwuj.
– To tajemnica. Nasza tajemnica. Przysięgnij, mamo!
Matka przykłada pięść do piersi i szepcze:
– Nadgwiezdna prędkość.
Dawno, dawno temu Helena z małym Dawidkiem poszli na Gwiezdne wojny. W kinie ściskali się za ręce. Nadgwiezdna prędkość Sokoła Millennium, dowodzonego przez kapitana Hana Solo, oszałamiała. Dawid szeptał w kółko: „Teraz już ich nie złapią, mamo, nie złapią!”. I rzeczywiście – nie złapali. Odtąd „nadgwiezdna prędkość” została ich tajemnym zaklęciem. Kosmiczny klucz dzieciństwa do skutecznej ucieczki z rzeczywistości.
Adam czeka tak w każdą sobotę.
Patrzy na drogę i by zbagatelizować narastający niepokój, jaki budzi w nim ten widok, myśli, że coś trzeba zrobić. Zamiast tak stać i czekać. Na przykład skosić trawę na podjeździe. Jest już wysoka. Należy jej się. Ale nie chwyta za kosiarkę, tylko dalej stoi i patrzy. Na pustą drogę, na nieruchome wierzby.
Każda godzina jego życia była przepracowana. Ledwo nauczył się dobrze stać na nogach, pomagał ojcu w kuźni. U braciszków w Oświęcimiu uczył się po nocach, w dzień modlił, sprzątał, dźwigał krzyż. W hufcach ZMP żaden czyn, żadne zobowiązanie nie obyło się bez niego. Na studiach inni siedzieli po klubach, on dorabiał w kolejnych Plastusiach, brał nocne dyżury. Statystował za kartkę, marznąc przez dwanaście godzin, brał epizody bez nazwiska w napisach, postsynchrony, gwary, prowadził uroczystości państwowe i lokalne w osiedlowych domach kultury. Poczęstowany kawą, wsypywał sześć łyżeczek cukru, by mieć siłę. Rąbał drewno, dźwigał węgiel. Będąc laureatem nagród państwowych, dalej nie wiedział, co to poobiednia drzemka. Pracował noce i dni, zimy i lata. Przełamywał Wał Pomorski, zdobywał Berlin, uciekał przed Komanczami, znał wiersz na każdą uroczystość. Stawiał się na każde wezwanie.
Teraz to wszystko wokół jest jego. We wszystkim tutaj – w tym czołgu, w kuźni, w wigwamie – jest jego pot. Jest on. Teraz już tylko czeka. Święta sobotnia godzina czekania, najbardziej nużąca z jego prac.
Czeka.
Jest!
Biegnie drogą, zbliża się. Wysoki jak on, włosy białe jak jego. Kto raz widział ich razem, nie ma wątpliwości. To jego syn. Tymek. Największe dzieło jego życia.
Gabinet Tymoteusza Żylskiego znajdował się na dwudziestym czwartym piętrze, a cała ściana za nim była wielką szybą. Gdy okręcił się wraz z fotelem, widział pod sobą dachy i wąwozy ulic, zatłoczone i zakorkowane. Dalej miasto rozpływało się jak plama oleju, wsiąkało w szarą równinę bez końca, a horyzont roztapiał się i wnikał w niebo. W tym obrazie nie było nic ciekawego. Szarość, nieskończoność wschodu. Nic.
A jednak Tymek dwa, trzy razy dziennie obracał się wraz z fotelem i patrzył w tę beznadzieję. Gdyby miał sokoli wzrok jak jego ojciec – no ba, lepszy – zobaczyłby za horyzontem miasteczko, a nad nim Herkulesa dźwigającego na barkach kulę ziemską. Herkules wieńczył wieże magnackiego niegdyś pałacu przemienionego w dom kultury. Było w nim kino Czołgista, nazwane tak na cześć jego ojca, niezapomnianego czołgisty, zdobywcy Berlina. Dwa, trzy razy dziennie Tymek w swoim szklanym pałacu obracał się wraz z fotelem i patrzył, patrzył... Nie widział ani Herkulesa, ani kina.
Widział Manhattan.
Nad nim znajdowały się gabinety członków zarządu i tajne serwery, a nad nimi już tylko piętro prezesa. Wiele wskazywało na to, że te ostatnie dwa piętra niedługo pokona. Miał już czterdzieści lat, z czego ostatnie spędził na krańcach świata, zbierając konieczne doświadczenie. Z Johannesburga wrócił wzbogacony o reprezentacyjną przyjaciółkę, władającą czterema językami, długonogą i czarnoskórą. Tu, w zimnej Warszawie, Edith została szefową jego sekretariatu. Tylko ona w banku wiedziała o dręczącym go pragnieniu. Dlaczego dwa, trzy razy dziennie szef obraca się i patrzy w tę beznadziejną dal. Czego tam szuka? Jego celem nie było piętro prezesa. Celem były czterdzieści dwa kilometry i sto dziewięćdziesiąt pięć metrów ulicami Manhattanu.
New York City Marathon.
Zaczął trenować późno, po trzydziestce. To sprawdzona ścieżka mężczyzn poturbowanych w kilku romansach. Mężczyzn, którzy już wypili swoją wannę whisky. Tych, co nie trafili na niewinną, która by w porę zaciążyła. Co nie byli jeszcze na tyle zgorzkniali, by kupić sobie kolejne ferrari. Teraz, ruszając w pościg za życiem, goniąc króliczka, goniąc za tumanem, zaczynają biegać. Tymoteusz biegał coraz szybciej.
Tylko Edith wiedziała, że w co drugą sobotę szef wskakuje na swojego harleya i jedzie za miasto. Zostawia motor na parkingu, ściąga skórę i kask, uruchamia stoper i rusza. Przez pola Mazowsza, na wschód. Ma wszystko tak wyliczone, że równo w połowie trasy wbiega w bramę.
Syn wbiega w bramę, ojciec podbiega, równa krok. Biegną ramię w ramię.
– Wszystko okej?
– Dwa czterdzieści osiem!
Stary podnosi pięści, jakby to on wbiegał na metę przy entuzjazmie tłumu. Jeszcze przez pięćdziesiąt sekund będą biec ramię w ramię – tyle zajmie im obiegnięcie klombu i powrót do bramy. Mógłby pobiec dalej na pola, w tempie syna przebiegłby jeszcze z dwieście metrów. Mógłby spytać, czy kogoś ma. Czy przyjedzie kiedyś do niego na dłużej? Pokazałby mu prawdziwy skarb! Biblia Juliusza Słowackiego z notatkami wieszcza na marginesach! Ale to byłoby złamaniem reguł. Nigdy niespisana umowa była taka: on nie ingeruje w życie syna, a syn w jego. Te pięćdziesiąt sekund razem musi wystarczyć na najbliższe dwa tygodnie. Tymek nie zawiódł, przybiegł. Więc przez te czterdzieści pięć sekund, które pozostały, może pytać. Pytania muszą być krótkie i najważniejsze.
– Nowe buty?
– Mhm.
– A tamte?
– Gdzieś leżą.
– Dasz mi?
– Chcesz?
– Zacznę biegać.
Śmieją się. Już brama. Ojciec zostaje. Syn odbiega. Czując na plecach wzrok starego, unosi rękę i macha. Adam woła:
– Kocham cię!
Patrzy za synem, dumny i wzruszony. Żylscy tacy są. Uparci. Dążą do celu, który wyznaczyli sami sobie, celu dla innych nie do osiągnięcia. I osiągają go! Tak było z nim, synem kowala, i tak będzie z jego synem, synem artysty.
Na początku nie mógł zrozumieć. Nie stanie choćby na chwilę? Nie obejmie go i nie spyta: „Co tam, ojciec? Jak żyjecie?”. Teraz, gdy zszedł na dwa czterdzieści osiem, on sam za żadne skarby nie pozwoliłby mu stanąć. Teraz każda sekunda miała swój herkulesowy wymiar, każda zmiana rytmu kroków może zakończyć się Termopilami.
Zza pleców Adama wynurza się Kozakowska.
Wiele lat temu w dzielącym ich płocie obluzował dwie sztachety, by mogła przychodzić, kiedy zechce. Tak zostało. Teraz stoi obok i ramię w ramię patrzą za malejącą sylwetką. Łączyła ich nie tylko dziura w płocie. Byli w tym samym wieku i tak samo samotni. On mógł zobaczyć syna raz na dwa tygodnie, ona nie miała dzieci. Tylko kury i koguta. Trzydzieści sześć kur, które nieustannie znoszą jaja. Stara westchnęła i powiedziała:
– Takich dzieci już nie ma.
Pogłaskał ją po policzku. Jak pierwsze zerwane z gałęzi jabłko, jak malutkiego kotka w nagrodę, że jest taki puchaty, jak dziewczynę w letnią noc.
Uśmiechnęła się. Dawno temu, gdy robił dziurę w płocie, Kozakowska musiała być bardzo, bardzo ładna.
Życie Heleny Nazwisko płynęło jak rzeka – wolno i w cieniu.
Znała taką. W dzieciństwie jeździła na wieś na wakacje, rzeczka nazywała się Rwąca. Jakby na przekór toczyła się leniwie między szuwarami tataraku, krzakami leszczyny, stromymi brzegami lasu, zawsze w cieniu, zawsze chłodna. Nad nią zamierały w zamyśleniu drgające niebieskie ważki. Była piękna.
Takie też było życie Heleny. Ciche, powolne, zawsze w cieniu; i gdzieś tam nad nią jak niebieskoskrzydłe ważki wisieli niebiańscy artyści. Było piękne. I raptem – wodospad Niagara. W ciągu trzech dni wernisaż szalonej siostry, stary artysta, którego wprawiła w zakłopotanie, buty wylatujące za okno. Szorowanie chodnika kolanami za wściekłym psem. Syn wypluwający leki. Głosy każące zasiać ziarna dobrego i złego. Ta kipiel zdarzeń skotłowała ją; nie mogła jeść, nie mogła spać. Kołem ratunkowym była książka. Skulona w starym fotelu, Helena kurczowo wbijała w nią palce.
Wolała książki, które znała. Opowiadania Czechowa, szczególnie Skrzypce Rotszylda, Trzy lata, oczywiście Hrabal. Babel, Marquez – Sto lat samotności, Saint-Exupéry – Poczta na południe. Pamuk – Nazywam się Czerwień. Franzen – Wolność. Ale najczęściej wracała do Mistrza i Małgorzaty. Niektóre rozdziały prawie znała na pamięć. Otwierała na chybił trafił, czytała pięć, dziesięć stron, rozkoszując się każdym zdaniem, każdą postacią. Poeta Bezdomny, Azazello, Behemot, Korowiow, nie mówiąc o Małgorzacie, byli jej najlepszymi przyjaciółmi. Z nimi czuła się bezpieczna. To mało powiedziane. Z nimi była szczęśliwa.
To otwieranie książki na chybił trafił nie do końca było uczciwe. Owszem, za każdym razem zaciskała powieki i jednym zdecydowanym ruchem rozkładała książkę. „Genialny wybór!”, „Gratulujemy!” – wołały rozłożone strony. Ale jakoś nigdy nie zdarzyło się jej otworzyć na żadnym z pierwszych rozdziałów. Ach, uwielbiała początek, tę rozmowę tajemniczych turystów z biednym Berliozem i poetą Bezdomnym – to było cudowne. I ta Annuszka, która już tam, na Sadowej, rozbiła butelkę z olejem. Ale na tych pierwszych, porywających stronicach nie było Małgorzaty. Pojawiała się dopiero w rozdziale trzynastym. Tam była podobna do niej. Zamyślona, właściwie bezbarwna. Dopiero świetny moment wyrzucenia do rynsztoka żółtych kwiatów zapowiadał, że to osoba gotowa na dużo więcej. Więc podobna, ale i niepodobna – Helena nigdy nie cisnęłaby kwiatów do rynsztoka. Jako nauczycielka dwa razy w roku dostawała kwiaty – na dzień nauczyciela i na zakończenie roku szkolnego – i całe naręcze dźwigała do domu. Nie lubiła tego. Raz, że wszyscy się na nią gapili, dwa, że nie miała tylu wazonów. Ale nie wyrzuciłaby ich nigdy, nawet tych od diabła.
Kiedy Helena przechodziła na emeryturę, dostała prezenty. Od państwa polskiego nagrodę pieniężną za trzydzieści pięć lat pracy. Dołożona do ostatniej pensji, dała dość poważną kwotę – sześć tysięcy złotych. Postanowiła odłożyć je na wymarzoną wycieczkę do Włoch. Aby pieniądze nie rozeszły się na codzienne wydatki, założyła oddzielny rachunek. Musiała przy tym wymyślić hasło. Napisała „nadzieja”. „To za mało, za łatwe dla hakera”, powiedziała pracownica banku. „Hasło musi się składać z dużych i małych liter, i cyfr”. Więc Nadzieja123. Wyszła z banku lekko oszołomiona. Niesamowite uczucie. Jest właścicielką kasy z tajnym kontem i hasłem.
Drugi prezent to książka. Zdradziła się przy klasie, że Mistrz i Małgorzata Michaiła Bułhakowa („Zapiszcie sobie tytuł”) to jej ukochana powieść.
– Jak będziecie dorośli, musicie ją przeczytać.
– A o czym?
– O tym, że za sprawą czarów zdarzają się niewiarygodne przygody.
– Harry Potter?
– Lepiej. Między innymi jest tam kot, Behemot, którego nie da się zastrzelić.
To ich zainteresowało.
– Ile miał żyć? Siedem?
– Więcej.
No i zapamiętali. Na pożegnanie dostała książkę z podpisami całej klasy. Z wyjątkiem jednej uczennicy, która poszła rodzić.
Otwiera więc na chybił trafił.
– Mówi Azazello – odezwano się w słuchawce.
– Azazello, kochany! – zawołała Małgorzata.
– Już czas. Niech pani wylatuje.
Małgorzata odwiesiła słuchawkę i jednocześnie w sąsiednim pokoju rozległo się drewniane kuśtykanie i coś zaczęło dobijać się do drzwi. Małgorzata otworzyła i szczotka do zamiatania, włosiem ku górze, tańcząc, wleciała do pokoju. Końcem kija stepowała po podłodze, wierzgała i rwała się ku oknu. Małgorzata pisnęła z zachwytu i wskoczyła na oklep na szczotkę. Dopiero wtedy błysnęła jeźdźczyni myśl, że wśród całego tego zamieszania zapomniała się ubrać...
Przerywała lekturę, zamykała oczy i widziała wszystko. Dlatego książka jest lepsza niż kino. Nie widzi się aktorów, widzi się siebie. I Helena widziała siebie. Widziała siebie wolną i nierozsądną. W marzeniach można być nierozsądną. Widziała siebie i była zarazem Małgorzatą. Naga na miotle wylatywała za okno.
Żegnajcie na zawsze! Odlatuję! – zagłuszając dźwięki walca, wołała Małgorzata. Poderwała szczotkę.
– Niewidzialna! Niewidzialna! – krzyknęła jeszcze głośniej i pomiędzy gałęziami klonu, które smagały ją po twarzy, przemknęła nad bramą i wyleciała w zaułek. A w ślad za nią poleciał całkiem już oszalały walc.
To był znak. Akapit otworzony w ciemno, to był znak dla niej.
Ruszaj!
Biuro podróży Pielgrzym. Nie znała innego, a to mieściło się na wprost banku, w którym ulokowała nagrodę za trzydzieści pięć lat wzorowej pracy na niwie Oświaty.
Pielgrzym specjalizował się w Ziemi Świętej i Italii. Małgorzata na pewno nie poleciałaby do Ziemi Świętej na miotle i do tego nago. Helena także z niechęcią myślała o podróży samolotem. Co innego Italia. Rzym. Audiencja na placu Świętego Piotra. Wenecja. Zaleca się zabranie kaloszy. Florencja! Werona. Balkon Julii Capuletti. Do tego Monte Cassino i Castel Gandolfo, wszystko klimatyzowanym autokarem. Od samego czytania programu Helenie kręciło się w głowie.
– Zostało niewiele wolnych miejsc przy oknie – kusiła agentka. – Radzę pani za długo się nie zastanawiać.
„Po tym wszystkim, co przeżyłam ostatnio, może należy mi się nagroda?”, pomyślała. Miejsce przy oknie. Małgorzata, wylatując przez okno, nawet zapomniała się ubrać. W uszach słyszała głos Kiki:
– Jesteś wolna! Masz czas dla siebie, zacznij wreszcie żyć! Teraz dojrzałe kobiety to najbardziej pożądane towary.
– Pożądane towary – powtórzyła Helena i wzruszyła ramionami.
– Weźmiesz forsę z nagrody, pójdziemy się ubrać! – powiedziała kategorycznie Kiki. Wizja siostry ciągnącej ją po butikach i każącej jej przymierzać ubrania okazała się decydująca.
– Dobrze. Wezmę ten objazd. – Jej serce od razu ruszyło w drogę, wchodząc do gardła.
– Gratuluję decyzji. Będzie pani zadowolona.
Próba przelania z jej konta tysiąca złotych jako zaliczki na konto Pielgrzyma nie powiodła się. Coś było nie tak...
– Nie ma pani środków na koncie – zmartwiła się agentka.
– Chwileczkę.
Oddział banku, w którym jej nagrody strzegło hasło „Nadzieja123”, był vis-à-vis Pielgrzyma. Przeszła na drugą stronę ulicy, jak na nią bardzo szybko. Z witryny banku uśmiechała się do niej rodzinka naturalnej wielkości. Łysy, ale brodaty ojciec, wesoła matka blondynka, dwójka dzieci i pies – wszyscy cieszyli się jak cholera. Właśnie wzięli pożyczkę wakacyjną i zamarli w entuzjazmie.
Pracownica banku w firmowym mundurku kazała Helenie wpisać hasło i taktownie się odwróciła. Helena wpisała: „Nadzieja123”. Tamta zerknęła i powiedziała:
– Na pani koncie jest sto złotych.
– Niemożliwe. Wpłaciłam nagrodę. Pięć tysięcy.
– Tak. Ale wypłacała pani. Najpierw cztery tysiące, a potem resztę.
Nic z tego nie rozumiała. Pracownica banku wydrukowała dokonane transakcje. Przelewy z jej tajnego konta.
– Może przyniosę pani wody? – zaproponowała.
Helena nie odpowiedziała. Wyszła z banku jak kot z jachtu po opłynięciu przylądka Horn. Chodnik pod jej stopami szalał, w głowie szalały myśli. Daty przelewów pokrywały się z przybyciem Dawidka ze szczeniakiem. Ale skąd znał hasło „Nadzieja123”?... Skąd wiedział?
Głosy mu podyktowały?
Gwóźdź. Na ziemi, przy huculskiej kuźni. Adam schylił się po niego i sparaliżował go ból. Nie mógł się ruszyć.
Kilka lat temu dostał propozycję zagrania w reklamie. Młodzi ludzie z firmy reklamowej przyjęli go z honorami.
– Mistrzu – tak się do niego zwracali – te proszki przeciwbólowe codziennie zażywa na świecie dwieście milionów ludzi. A powinno zażywać drugie tyle. Niepotrzebnie cierpią. Naszą misją jest umożliwić im powrót do życia bez bólu. Dlatego chcemy zaangażować wybitnego, charyzmatycznego aktora.
Wszystko to brzmiało dobrze – i misja, i charyzmatyczny, no i ta widownia. Filmy z nim, szczególnie te o Indianach, miały w krajach Europy Wschodniej wielką widownię. Ale dwieście milionów! Na całym świecie? Ukrył miłe łachotanie w okolicy żołądka i spytał skromnie, prawie zatroskany:
– A co to za rola?
– Niech Mistrz sobie wyobrazi. Ogród przed nowoczesną willą. Słoneczny poranek. Brzęczą pszczółki. Pies goni piłkę. A dziadek buduje huśtawkę. Jest szczęśliwy, bo robi ją dla ukochanej wnuczki. Casting na wnuczkę trwa od trzech tygodni. Mamy kilka interesujących kandydatek, ale chcemy, by była trochę podobna do dziadka. Znaczy do Mistrza.
Żylski grał uczniów, poborowych, studentów, kochanków, policjantów, dziennikarza, lekarzy, kowbojów, nawet kobietę wŚnie nocy letniej. Dziadka nie. Ale kiedyś trzeba. Marlon Brando też grał dziadka – padł nosem w pomidory i umarł. A on – co? Użądli go pszczoła? Pies ugryzie w nogę? U młodych reżyserów wszystko jest możliwe.
– Rozumiem. Dziadek. Jakie jest moje zadanie?
– Schyla się pan po młotek i doznaje okropnego bólu! Trzeba pokazać ten straszny ból.
– Tak?
Schylił się i zamarł. Nie może się ruszyć, przewraca oczyma, zgrzyta zębami, na czole zakwitają krople potu. Nawet ślepy zobaczy, jak strasznie go boli. Młodzi lecą po dyrektora kreatywnego, a on dalej tkwi sparaliżowany i cierpi. Tak cierpi te dwieście milionów, co nie bierze pigułek.
– Świetnie! – chwali dyrektor kreatywny, stojąc nad skrzywionym aktorem. I oznajmia w natchnieniu: – Tu pojawi się pigułka!... Będzie promieniowała dwie sekundy na niebiesko i ból mija! I już pana nie boli.
Adam wyprostował się z młodzieńczym wdziękiem. Wprost widać było, że nic a nic go już nie boli. Młodzi, zachwyceni, bili brawo.
Wieczorem opowiedział żonie o swoim sukcesie. Wysłuchała w milczeniu i skwitowała:
– Nie. Nie weźmiesz tego.
– Ale...
– Żadnego ale. Jak chcesz zagrać starca, to zagraj króla Leara.
Sabina zmarła... Pięć... lat