Lekcje seksu doktora Alzheimera - Radosław Piwowarski - ebook

Lekcje seksu doktora Alzheimera ebook

Radosław Piwowarski

4,8

Opis

On, Adam, stary aktor – celebryta u schyłku dnia, zaciekle walczący o cichnące oklaski recytowaniem wierszy po szkołach i świetlicach. Kiedyś macho, który uszczęśliwił setki kobiet, teraz już „lew w zimie”. Ona, Helena, kobieta po przejściach, emerytowana nauczycielka, matka nieświadoma klęski, w cieniu ekspansywnej siostry. Pomiędzy Heleną a Adamem rozpętuje się pandemonium: biją pioruny, rozstępuje się ziemia, ukazuje się tęcza, spada wiosenny deszcz.

Świat zmienia się coraz szybciej i ludzie do niedawna traktowani jak starcy nie mają zamiaru odpuszczać. Jedyną wartością nieulegającą przedawnieniu, najbardziej poszukiwaną na świecie, jest miłość. Jako najlepiej sprzedający się towar jest wszędzie – w sztuce, mediach, handlu, marzeniach. Ci, nie tak dawno uważani za starych, teraz z postępem medycyny, zmianami obyczajowości i łatwością w dostępie do intensywnego życia, nie tylko stają się młodsi. Chcą więcej. Czują, że prawdziwą młodość zapewnia miłość.

Ceniony reżyser Radosław Piwowarski napisał opowieść o miłości i namiętności – dla tych, co swoje już przeżyli, ale są jeszcze głodni.  Którym życie dało w kość, ale ich nie złamało. Powieść przywracającą nadzieję, że wszystko się może jeszcze zdarzyć i o wierze, że nigdy nie jest za późno.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (10 ocen)
8
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Papuga17

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
mariaoleszko

Nie oderwiesz się od lektury

Rzeczywistość opisana w książce,fikcja,poezja,nauczycielka, wszystko trafione - w punkt! Nie zapomnę tej książki. POLECAM!
00

Popularność




Wy­dawca, re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZKA
Re­dak­cja KRY­STIAN GAIK
Ko­rekta PIOTR KRÓ­LAK, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych ANNA POL
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Na okładce wy­ko­rzy­stano ob­raz Ku­pi­dyn po­bu­dza ro­śliny mi­ło­ścią Świą­tyni Flory (1807) Ro­berta Johna Thorn­tona
Opra­co­wa­nie gra­ficzne i ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie | ma­nu­faktu-ar.com
Co­py­ri­ght © by Ra­do­sław Pi­wo­war­ski All ri­ghts re­se­rved. Pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Be­ata Sta­siń­ska Li­te­rary Agency. Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2024
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67790-61-1
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla He­leny męż­czyźni nie ist­nieli. Nie żeby była nie­in­te­re­su­jąca czy brzydka, wręcz prze­ciw­nie. Od dziecka była bar­dzo ładna, no może nie aż tak ładna jak jej sio­stra, ale wszyst­kim się po­do­bała. Wu­jek Bro­ni­sław za­cho­dził do nich trzy razy do roku, za­wsze ją pierw­szą brał na ko­lana i ro­bił jej pa­ta­taj, pa­ta­taj. W prze­past­nych kie­sze­niach su­tanny miał po­ukry­wane krówki, któ­rych mu­siała szu­kać tak długo, aż zna­la­zła wszyst­kie. Sio­strę także brał na ko­lana, ale w dru­giej ko­lej­no­ści, i dla niej już cu­kier­ków nie było. Krów­kami He­lena za­wsze się z nią dzie­liła.

Pra­cow­nio­ga­le­ria mie­ściła się w przed­wo­jen­nej ka­mie­nicy w cen­trum War­szawy. He­lena z kwia­tami cze­kała długo przy wą­skich drzwiach windy, a gdy ta wresz­cie nad­je­chała, oka­zała się za­jęta. Para mło­dych nie za­mie­rzała wy­sia­dać. He­lena wi­działa przed sobą plecy chło­paka, nogi dziew­czyny obej­mu­jące go w bio­drach, jej ręce na jego szyi i białka jej pół­przy­mknię­tych oczu. Szep­nęła coś chłopcu do ucha, a on wbił się w nią jesz­cze moc­niej, da­jąc tym He­le­nie znak, że się zmie­ści. „Zro­bili miej­sce. To miło z ich strony. Ale ja­koś nie­zręcz­nie”, po­my­ślała.

– Dzię­kuję – wy­szep­tała i za­mknęła drzwi windy.

Schody przed­wo­jenne, stop­nie wy­so­kie, pię­tra od­le­głe. Na szczę­ście miała stare, wy­godne pan­to­fle. Na uro­czy­stość za­koń­cze­nia roku szkol­nego, po­łą­czo­nego z odej­ściem na eme­ry­turę, ku­piła so­bie nowe. To przez nie przej­ście do wy­cze­ki­wa­nej sta­ro­ści oka­zało się istną tor­turą. Więc stare wró­ciły do łask. Wspi­nała się pod­nie­cona. Ta­kie atrak­cje jak wer­ni­saż nie tra­fiały się jej czę­sto. Za­ra­zem z każ­dym mi­ja­nym pół­pię­trem rósł nie­po­kój. Lu­biła stare, znane ścieżki. Pod tym wzglę­dem była prze­ci­wień­stwem młod­szej sio­stry. Tamtą po­cią­gało to, co za ro­giem; ją pa­ra­li­żo­wało.

Od trze­ciej kon­dy­gna­cji na jej dro­dze po­ja­wili się wer­ni­sa­żowi go­ście. Jedni wy­szli na pa­pie­rosa, prze­glą­dali smart­fony, inni roz­sie­dli się na stop­niach, z dziew­czy­nami na ko­la­nach. Wy­mi­jała ich, po­wta­rza­jąc: „Prze­pra­szam bar­dzo, prze­pra­szam”, a oni roz­stę­po­wali się grzecz­nie i uśmie­chali po­ro­zu­mie­waw­czo. Sla­lo­mu­jąc mię­dzy nimi, mię­dzy uczu­ciami ra­do­ści, że jest tu­taj, a nie­po­ko­jem – „Chyba je­stem tu naj­star­sza?” – do­tarła na ostat­nie pię­tro. Na wer­ni­saż Kiki.

Jej młod­szej sio­strzyczki.

Nikt nie zwró­cił uwagi na jej wej­ście. To ją uspo­ko­iło.

Ktoś nie­wi­doczny w tłu­mie re­cy­to­wał wiersz. Znała ten głos. Cha­rak­te­ry­styczny głos pięk­nego chłopca. Pa­mię­tała go z daw­nych lat, cią­gle sły­chać go było w ra­diu, czy­tał Pol­ską Kro­nikę Fil­mową i grał w fil­mach. Za­zwy­czaj w mun­du­rze; za­wsze wy­glą­dał świet­nie. Grał też w fil­mach o In­dia­nach. Po­tem ja­koś znik­nął, ale głos po­zo­stał ten sam: młody i do­no­śny.

Mó­wią, że je­stem stary. Jak rzeka.

Że czas co­raz bar­dziej z rąk mi ucieka.

To prawda, że mi wiele go­dzin prze­pa­dło. Ale to nic. Do dia­bła!

Ja gram na moc­nych stru­nach

i są jesz­cze kan­taty moje, do pio­runa!

Nie czas mnie, ale ja go wzią­łem na ko­wa­dło.

Re­cy­to­wał wspa­niale. Jed­nak do­brze, że po­słu­chała sio­stry. Była w miej­scu, w któ­rym chciała być. W świe­cie sztuki. Z ar­ty­stami. Wśród nich.

To śmieszne, że nie­któ­rzy na­zwali mnie mi­strzem.

Mó­wią, że w mych kan­ta­tach za­mkną­łem nie­biosa.

Szkoda, że tu nie wszy­scy zna­cie mego kosa.

Ach, jak ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiż­dże.

Jemu wiele za­wdzię­czam. No i wiel­kim chmu­rom.

I wiel­kim rze­kom. I pier­siom twoim, Na­turo.

He­lenka od dziecka bar­dziej wo­lała czy­tać niż ga­niać się z chło­pa­kami. Sio­stra ga­niała się za nią i za sie­bie. Jej pi­ski do­bie­gały to z piw­nicy, to ze stry­chu – wtedy Hela za­ty­kała uszy. Za to wszystko, co dru­ko­wane, wprost ją przy­cią­gało. Na­wet ga­zeta, którą miała roz­pa­lić w piecu, mu­siała być naj­pierw do­kład­nie prze­czy­tana. Po­tem jesz­cze przez chwilę, gdy pa­pier zwi­jał się w pło­mie­niach, nie mo­gła ode­rwać od niego oczu.

Oczki miała He­lenka ja­sno­nie­bie­skie jak nie­za­po­mi­najki.

Wło­ski – blond.

My­sie war­ko­czyki za­pla­tała jej młod­sza sio­stra. Wła­ści­wie to ona po­winna za­pla­tać młod­szej, ale przez to czy­ta­nie za­wsze była spóź­niona. Kiki na od­wrót. Ze wszyst­kim się wy­ra­biała. Była szybka, sprytna i – co dziw­niej­sze – wszystko jej wy­cho­dziło. He­lenka prędko po­go­dziła się z tym, że to młod­sza bę­dzie się nią opie­ko­wać. Byle tylko nie prze­szka­dzała jej w czy­ta­niu.

Co gor­sza, He­lence wy­ro­sły piersi i chłopcy od­kryli jej ist­nie­nie. Ga­pili się nie­ustan­nie albo wpa­dali na nią. Sy­biga, naj­więk­szy chu­li­gan, w szatni, skąd nie było ucieczki, chwy­tał ją za piersi, a po­tem, wzbu­dza­jąc re­chot ko­le­gów, ob­no­sił roz­cza­pie­rzone dło­nie po szkole, po­ka­zu­jąc, jaki to He­lenka ma roz­miar. Gdy Kiki się o tym do­wie­działa, stłu­kła świn­tu­cha. Od tej pory Hela była nie­ty­kalna. Ob­ma­cy­wa­nie było wstrętne, ale jesz­cze gor­sza była ra­dość dzie­cia­ków na wi­dok bi­tego i upo­ka­rza­nego przez sio­strę chło­paka. Nie chciała, by ktoś przez nią cier­piał. To było naj­gor­sze. Czy­jeś cier­pie­nie kro­iło jej serce.

Była pry­mu­ską. W bia­łej bluzce, uno­szą­cej się na pier­siach, re­pre­zen­to­wała szkołę na wszel­kich uro­czy­sto­ściach. Śpie­wała hymn o pułku pie­choty, co idzie na­przód, nie zwa­ża­jąc na słoty. Po­tem, gdy szkoła zmie­niła pa­trona na po­etę, re­cy­to­wała z prze­ję­ciem jego nie­zro­zu­miałe wier­sze. Nie lu­biła, gdy się na nią ga­pili. De­kla­mu­jąc, za­my­kała oczy, co czy­niło wy­stęp jesz­cze bar­dziej pod­nio­słym.

Te­raz też za­mknęła oczy. Ak­tor skoń­czył, do­stał brawa, go­ście się roz­stą­pili, unio­sła po­wieki. Uj­rzała go.

Był stary. Siwe włosy do ra­mion. Twarz spa­lona słoń­cem, po­orana głę­bo­kimi zmarszcz­kami. Trzy­mał się pro­sto, jego oczy pło­nęły. Biły od niego siła i god­ność.

Wo­kół niego ska­kało chude pta­szy­sko w zło­tej ma­ry­narce, żół­tych spodniach i czer­wo­nych bu­tach. Z nie­bie­skimi, na­stro­szo­nymi wło­sami. Była ko­lo­rowa jak wście­kłe ob­razy na ścia­nach. Była ru­cho­mym dzie­łem sztuki. To Kiki, jej młod­sza sio­stra.

He­lena skryła za ple­cami pa­ste­lowe kwiatki. W ostat­nim mo­men­cie, bo sio­strzyczka za­uwa­żyła ją i pisz­cząc na całą salę, ru­szyła ku niej, cią­gnąc ze sobą ak­tora.

– Po­znaj­cie się!

– Żyl­ski. Adam. – Sta­rzec skło­nił się z mło­dzień­czym wdzię­kiem.

– My się znamy – wy­szep­tała.

Zdu­miał się. Zdu­miał się tak, żeby wszy­scy, cała sala, wi­dzieli, jak się po­trafi dzi­wić. Znany po­wszech­nie z ge­nial­nej pa­mięci, po­ka­zy­wał te­raz, że nie może so­bie przy­po­mnieć. Tarł brodę i mru­czał: „Za­raz, za­raz”. Kiki pa­trzyła roz­ba­wiona, a He­lena wy­stra­szona i skrę­po­wana. Pod­po­wie­działa ci­chutko:

– To było w sie­dem­dzie­sią­tym szó­stym. Z oka­zji nada­nia na­szej szkole imie­nia Cy­priana Ka­mila Nor­wida. Cze­ka­łam przed szkołą...

Pry­mu­ska He­lenka, w bia­łej bluzce, w bia­łych pod­ko­la­nów­kach, stoi przed szkołą. Na szczę­ście nie pada, ale li­sto­pa­dowy wiatr goni li­ście. Dra­pią ją po zsi­nia­łych z zimna no­gach. Od­wraca się ple­cami do wia­tru, chro­niąc czer­wony goź­dzik – ten goź­dzik jest te­raz naj­waż­niej­szy. Pod­jeż­dża tak­sówka, wy­ska­kuje Ar­ty­sta. Skost­niałe dziecko pod­suwa mu kwia­tek, ale nie może wy­krztu­sić wy­ku­tego na pa­mięć po­wi­ta­nia. Za­miast tego dzwoni zę­bami. Ar­ty­sta, roz­ba­wiony, głasz­cze ją po gło­wie i znika w drzwiach.

Żyl­ski się roz­pro­mie­nił. Wes­tchnął, prze­wró­cił oczyma. Pra­wie roz­ba­wiony, za­py­tał:

– Spóź­ni­łem się pół go­dziny?

– Go­dzinę.

Ja­kież to było nie­tak­towne! Ostat­nią rze­czą, jaką chciała zro­bić w ży­ciu, to być nie­tak­towną, po­sta­wić ko­goś w nie­zręcz­nej sy­tu­acji. Kie­dyś, gdy przez ga­pio­stwo wdep­nęła w psią kupę, ucie­kła po­śpiesz­nie, by nie zro­bić wła­ści­cie­lowi psa przy­kro­ści. Że nie sprząt­nął. A te­raz? Czło­wie­kowi, który za­pewne spóź­nił się z waż­nych po­wo­dów, po pięć­dzie­się­ciu la­tach robi wy­mówki? Przez pół wieku ani razu o tym nie po­my­ślała i wła­śnie te­raz, na wer­ni­sażu sław­nej sio­stry, mu­siało jej się przy­po­mnieć? Już na scho­dach coś jej mó­wiło, żeby się wy­co­fać. Wstyd, wstyd, ob­ciach.

– Moja sio­strzyczka jest na­uczy­cielką – wy­ja­śnia Kiki.

– By­łam – po­pra­wia ją He­lena.

– Na­uczy­cielką eme­rytką. Ale poza tym jest bar­dzo, bar­dzo ko­chana. – Chce ob­jąć He­lenę, ale ta się nie daje. Mało tego, od­gryza się pod­nie­sio­nym to­nem, co wy­pada dość ża­ło­śnie:

– Przez to cze­ka­nie na pana do­sta­łam za­pa­le­nia płuc!

Kiki ma dość. Od­ciąga ak­tora, szep­cząc:

– Adam, wy­bacz jej. Od Pe­erelu nikt jej nie prze­trze­pał fu­tra.

Ak­tor zerka, za­in­try­go­wany. Ko­bieta z nie­prze­trze­pa­nym fu­trem stoi, gdzie ją zo­sta­wili. Kryje twarz w dło­niach.

Ar­ty­ści. O ile męż­czyźni dla He­leny nie ist­nieli, o tyle bez ist­nie­nia ar­ty­stów nie wy­obra­żała so­bie ży­cia. Oso­bi­ście nie znała żad­nego. Do szkoły dwa razy w roku przy­jeż­dżali a to mu­zycy z fil­har­mo­nii, a to pani so­pra­nistka z ope­retki. Za­pa­mię­tała szcze­gól­nie wi­zytę mło­dego po­ety. Był mały i brzydki. Czy­tał swoje utwory tak nie­wy­raź­nie, że ni­czego nie można było zro­zu­mieć. Klasy od pią­tej do siód­mej chi­cho­tały. Po­szła go prze­pro­sić, ale po­eta był z sie­bie bar­dzo za­do­wo­lony, czuć było od niego al­ko­hol, a na jej wi­dok wy­re­cy­to­wał: „Je­stem jedną kro­plą spermy”, co ją spe­szyło. Wy­co­fała się.

Jak wie­działa z li­te­ra­tury i fil­mów, ar­ty­ści mieli ce­chy mę­skie i przy­wary. Ale nie ła­pali jej za biust! Ni­czego od niej nie chcieli. Czy­ta­jąc, oglą­da­jąc, słu­cha­jąc, czuła się bez­pieczna i szczę­śliwa. Dzięki nim jej bez­barwne ży­cie było pełne we­wnętrz­nych, gwał­tow­nych emo­cji i wzru­szeń. Je­śli za coś mia­łaby dzię­ko­wać Bogu, to za to, że stwo­rzył zwie­rzęta i ar­ty­stów. Cóż, nie­któ­rych ich przy­war nie ak­cep­to­wała, cho­ciażby wy­ko­rzy­sty­wa­nia ko­biet. Przy czym im go­rzej ar­ty­sta ob­cho­dził się z ko­bietą w rze­czy­wi­sto­ści, tym pięk­niej­szy jej ob­raz two­rzył w swym dziele. Można to było wy­tłu­ma­czyć tylko tym, że ko­biety są ła­two­wierne. Skłonne do po­świę­ceń. A ona? Da­łaby się wy­ko­rzy­stać ar­ty­ście, by na­ro­dzić się w dziele sztuki? Być Nagą ko­bietą w nie­bie­skiej po­ścieli Mo­di­glia­niego? Od­po­wia­dała so­bie wzru­sze­niem ra­mion. Ten le­dwo wi­doczny gest był je­dyną emo­cją, na którą so­bie po­zwa­lała. Była ci­cha, cie­pła, wy­peł­niona ła­god­no­ścią.

Te­raz wszystko w niej la­tało. Kiki od­pro­wa­dziła Adama do windy, więc droga ucieczki była od­cięta. He­lena pró­bo­wała się uspo­koić, oglą­da­jąc ob­razy. Prze­cho­dziła od jed­nego do dru­giego i przy każ­dym ko­lej­nym trzę­sła się co­raz bar­dziej. Duże, wście­kle ko­lo­rowe plamy. Ce­lowo roz­chwiane kom­po­zy­cje. Pra­wie wi­dać było agre­sję w ude­rze­niach szpa­chli. Jaką złość i na kogo wy­ra­żały? Ta­kiej sio­stry jesz­cze nie znała. Kiki ni­gdy nie była chętna do zwie­rzeń. Ow­szem, lu­biła się chwa­lić suk­ce­sami i po­uczać He­lenkę przy byle oka­zji. No cóż, He­lena po­go­dziła się z tym – Kiki była ar­tystką, wy­po­wia­dała się przez swoją sztukę. Pro­szę bar­dzo. Ale dla­czego w ta­kim ra­zie przed­sta­wiła ją sło­wem „na­uczy­cielka”? I to tak do­bit­nie. Co chciała tym po­wie­dzieć? O co jej cho­dziło?

– Przy­no­sisz mi wstyd – sły­szy za sobą szept sio­stry. Mało tego, Kiki cią­gnie ją, po­py­cha do pa­ka­mery, bę­dą­cej za­ra­zem jej kuch­nią i sy­pial­nią, wci­ska w fo­tel. Kuca przed nią, ściąga jej buty z nóg. – Nie po­zwolę, by moja sio­stra wy­glą­dała jak że­braczka!

He­lena nie zdą­żyła za­pro­te­sto­wać. Kiki zrywa się, otwiera okno...

Żyl­ski wdra­puje się do ka­biny auta. To do­staw­czy tar­pan. Zdej­muje zza kie­row­nicy ta­bliczkę z na­pi­sem „Za­opa­trze­nie”, z którą od lat przy­jeż­dża na wer­ni­saże i par­kuje, gdzie chce. Coś ude­rza o dach. Wy­siada za­nie­po­ko­jony i znaj­duje na da­chu dam­skie pan­to­fle. Uży­wane.

Roz­gląda się. Na pu­stej, ciem­nej ulicy nie ma ży­wego du­cha. Za­dziera głowę. W oknach, na bal­ko­nach nie wi­dzi ni­kogo, nic po­dej­rza­nego. „To moje dzi­siej­sze ho­no­ra­rium”, uśmie­cha się sar­ka­stycz­nie.

Kie­dyś przy­jeż­dżał do mia­sta jako gwiazda. Te­raz jako była gwiazda, barwny di­no­zaur z epoki zlo­do­wa­ce­nia ko­mu­ni­stycz­nego. Mło­dzi trak­tują go z ła­skawą po­błaż­li­wo­ścią. Jedni po­dzi­wiają, inni się śmieją. Wie o tym, ale przy­jeż­dża na każde za­pro­sze­nie. Re­cy­tuje wier­sze i przez pięć mi­nut jest w cen­trum uwagi. Ko­cha jedno i dru­gie. Nie bie­rze ho­no­ra­rium. Chęt­nie przyj­mie ob­ra­zek, ce­ra­mikę, wi­sio­rek, małe dziełko sztuki. Od Kan­tora do­stał po­ła­many pa­ra­sol, je­den ze sław­nych am­ba­laży – to był cu­downy do­wód po­ro­zu­mie­nia mię­dzy ar­ty­stami. Ale ta­kie buty? Ogląda je uważ­nie i nie znaj­duje śladu, że są dzie­łem sztuki. Je­dyne, co da się z nich od­czy­tać, to że słu­żyły długo, a wła­ści­cielka nie miała plat­fusa.

Też miał ta­kie ulu­bione buty. Prze­szedł w nich dwa razy od Oki do Ber­lina bez od­pa­rzeń i choćby jed­nego od­ci­sku. No, ale w prze­ci­wień­stwie do in­nych on na­uczył się po­praw­nie owi­jać stopy onu­cami. Ni­gdy ich nie od­dał do ma­ga­zynu ko­stiu­mów. Trzy­mał je „na do­ży­wo­ciu” w domu, na dnie szafy, a po la­tach, od­da­jąc do mu­zeum, po­gła­skał prze­pra­sza­jąco i tłu­ma­czył się: „Tam wam bę­dzie le­piej”. Wspo­mnie­nie tam­tych roz­tkli­wia go, więc tych też nie od­nie­sie do śmiet­nika. Wy­brały go – może to znak?

Ob­cho­dzi auto i otwiera pakę. Wszystko, co znaj­dzie, za­biera na pakę. Szcze­gól­nie ma­te­riały bu­dow­lane. De­ska kan­tówka, ce­gła dziu­rawka, rolka papy. Pod tym wzglę­dem tar­pan jest nie­za­stą­piony, ła­dow­ność pięć­set kilo. Wszystko się przyda. Pan­to­fle ra­czej nie, ale nie po to spa­dły z nieba, by je zo­sta­wić. Wrzuca buty na pakę.

Jesz­cze raz wsiada. Ostatni, stały punkt wer­ni­sażu. Czy stary druh od­pali? Prze­kręca klu­czyk. Nie pusz­cza. Roz­rusz­nik dławi się, rzęzi. Żyl­ski prosi piesz­czo­tli­wie:

– Za­milcz, Bo­le­ści moja... – Głasz­cze ba­ke­li­tową kie­row­nicę. Roz­rusz­nik od­po­wiada char­cze­niem, zbun­to­wane tłoki strze­lają po­je­dyn­czym ogniem. Prze­krzy­kuje je, roz­ka­zuje:

Za­milcz, Bo­le­ści moja, po­skrom swoje żale,

Po­żą­da­łaś wie­czora – oto na nas spływa.

Mia­sto już spo­wi­nęły gę­ste mroku fale,

Jedni w nim od­dy­chają, in­nym trosk przy­bywa.

Oto nik­czemną tłusz­czę co­raz to zu­chwa­lej

Bo­dzie Żą­dza roz­ko­szy, dzika i zło­śliwa,

I czerń w ob­ję­cia grze­chu brnie da­lej i da­lej...

Chodźmy stąd, nic tu po nas, moja Bo­le­ściwa.

Po­patrz: z bal­ko­nów nieba dawno zga­słe lata

Wy­chy­lają się w dziw­nych, sta­ro­świec­kich sza­tach,

Z głę­biny wód wy­ła­nia się Żal uśmiech­nięty,

Do­ga­sa­jące Słońce pod ar­kadą kona,

I ni­czym długi ca­łun na Wscho­dzie roz­pięty,

Po­woli ku nam zbliża się Noc upra­gniona.

Sil­nik od­po­wiada ogniem cią­głym. Taka jest siła po­ezji! Żyl­ski ca­łuje kie­row­nicę, naj­wier­niej­szą ko­chankę. Ko­lejny raz nie za­wio­dła.

Miały ten sam nu­mer buta – i co z tego? Tę samą, rzadką grupę krwi – i co? Ko­chały się, jedna dru­giej od­da­łaby nerkę, gdyby było trzeba. Jedna za drugą sko­czy­łaby w ogień. Kiki bez wa­ha­nia, He­lena naj­pierw spró­bo­wa­łaby zna­leźć te­le­fon i nada­remno przy­po­mnieć so­bie, gdzie za­pi­sała nu­mer do straży po­żar­nej. Co z tego, że Kiki była ar­tystką, a He­lena po­dzi­wiała ar­ty­stów. Każde spo­tka­nie sio­strzy­czek, ostat­nio co­raz rzad­sze, koń­czyło się tak samo. Po­ucza­niem, szy­der­stwami i dro­gim pre­zen­tem. Po czym fi­nał al­le­gro fu­rioso. Kiki krzy­czała za od­jeż­dża­jącą:

– Obudź się! Łap ży­cie za jaja! Na co cze­kasz?!

Te­raz w ube­rze, za­mó­wio­nym mimo jej pro­te­stów i za­pła­co­nym przez sio­strę, wra­ca­jąc na swoje przed­mie­ście, czeka, by ścią­gnąć z nóg czer­wone buty. Na­stęp­nie za­pa­rzy świeżą to­rebkę me­lisy i opad­nie na swój fo­tel z książką. No, ale przed­tem jesz­cze pies. Pit­bull o kwa­dra­to­wej, po­czci­wej mor­dzie pisz­czy bła­gal­nie. Na­brała już wprawy i przy­pię­cie smy­czy do ob­roży zaj­muje jej nie­całą mi­nutę. Ścią­gnię­cie z nóg szpi­lek od sio­stry musi odło­żyć na póź­niej.

Wy­cho­dząc z klatki scho­do­wej w czerń nocy, cią­gle jesz­cze była na wer­ni­sażu, a w jej oczach wi­ro­wały sza­lone kom­po­zy­cje sza­lo­nej sio­stry. Serce ści­skał wstyd. Wy­glą­dała jak że­braczka? A kto by tam pa­trzył na jej buty? Go­rzej – jak mo­gła być tak nie­tak­towna, upie­ra­jąc się przy swoim? Przez te ką­sa­jące my­śli nie upew­niła się, czy na ulicy nie ma ni­kogo.

Był kot. Sie­dział przed bramą vis-à-vis, a na ich wi­dok ru­szył ci­cha­czem wzdłuż muru. Pies szarp­nął – He­lena nie pu­ściła smy­czy. Za­chy­bo­tała się na dzie­się­cio­cen­ty­me­tro­wych ob­ca­sach z Me­dio­lanu, pa­dła na ko­lana. Je­chała po śli­skim chod­niku, ale nie pu­ściła smy­czy, wo­ła­jąc:

– Tay­son, stój! Tay­son!

Tak jej sy­nek na­zwał swo­jego psa.

Przez kil­ka­na­ście lat dziecko miesz­kało z oj­cem i rap­tem wró­ciło. Był to nie tylko naj­szczę­śliw­szy, naj­pięk­niej­szy dzień tych ostat­nich lat, ale też jej wielki pe­da­go­giczny suk­ces. Chło­pięcy po­koik cze­kał. Nad tap­cza­nem wciąż wi­siały pla­katy z Gwiezd­nych wo­jen, ar­mia po­krzy­wio­nych trans­for­mer­sów cze­kała na biurku.

Wy­le­gi­wał się do dwu­na­stej, przez resztę dnia prze­su­wał pal­cem po smart­fo­nie. Jej smart­fo­nie. „Ma­mu­siu, mu­sisz ku­pić no­wego. Ten za wolno ci cho­dzi”. Wzru­szała ją ta tro­ska. My­ślał o niej, o ta­kich dro­bia­zgach. Wła­śnie prze­szła na eme­ry­turę i nie wy­pa­dało py­tać syna o pracę. Tym bar­dziej że był ja­kiś inny. Jakby smutny i czymś wy­stra­szony. Szybko ku­piła nową ko­mórkę – wska­zał jej markę i mo­del. Uca­ło­wał ją, po­chwa­lił. Wy­szedł z domu i wró­cił z psem. Z dumą oświad­czył:

– Te­raz, mamo, bę­dziemy bo­gaci.

– To chyba nie suka, Da­widku? – za­uwa­żyła nie­śmiało.

– Suka? To mor­derca. Na­zwa­łem go Tay­son. Bę­dziemy tre­no­wać go na walki.

– Ja­kie walki, co ty opo­wia­dasz, dziecko?

– Oj, mamo. Psy wal­czą ze sobą, ale nie na pię­ści, tylko zę­bami. Jak Tay­son dru­giego za­gry­zie, zgar­niamy kasę, nie ro­zu­miesz?

Była prze­ra­żona. Da­wid od dziecka miał dziwne po­my­sły. Pies miał łeb więk­szy niż tu­łów. Więk­szość łba sta­no­wiły zęby. Był mały, ale bar­dzo silny. Raz przy­wią­zała go przed skle­pem do śmiet­nika. Po mi­nu­cie był już przy niej w skle­pie wraz ze śmiet­ni­kiem.

Na po­czątku po pro­stu się go bała. Po pew­nym cza­sie, gdy już spali w jed­nym łóżku, przy­zwy­cza­iła się, na­wet tro­chę go po­lu­biła, ale nie prze­stała się bać. Mu­siała się na­uczyć, kiedy są­sie­dzi wy­pro­wa­dzają swoje kun­delki, i wy­cho­dzić z Tay­so­nem na mi­jankę. Przed wyj­ściem z klatki wy­su­wała na ze­wnątrz głowę i długo się roz­glą­dała. Tej nocy tego nie zro­biła i ma za swoje. Sie­dzi na kra­wę­dzi łóżka, zmie­nia za­krwa­wione okłady, a pies liże jej nogi.

– To moja wina – po­cie­sza mor­dercę. – Za­chciało mi się świa­to­wego ży­cia.

Dawno, dawno temu za­grał główną rolę w fil­mie wo­jen­nym. W fi­nale za­tknął pol­ską flagę na Bra­mie Bran­den­bur­skiej w Ber­li­nie. Pre­miera filmu rów­nież była wiel­kim suk­ce­sem. Ty­dzień póź­niej w ga­bi­ne­cie wi­ce­pre­miera se­kre­tarz spy­tał:

– Nie wo­li­cie fiata sto dwa­dzie­ścia pięć, to­wa­rzy­szu?

– Gdzie mi tam do fiata? Je­stem chło­pak ze wsi. Bu­duję się, trzeba przy­wieźć ce­ment, ce­gły, okna.

Se­kre­tarz pod­niósł ta­lon jak ho­stię. Ale nie po­wie­dział „ciało Chry­stusa”, tylko spy­tał kon­spi­ra­cyj­nie:

– Na kogo wy­pi­sać? Żyła czy Żyl­ski?

– To dru­gie to pseu­do­nim. Jak w par­ty­zantce, ro­zu­mie­cie. Dla was, oczy­wi­ście, Żyła.

Kuź­nia Fran­ciszka Żyły stała na końcu wsi. Da­lej był dwor­ski staw. Mały Adaś cią­gle ga­pił się w tamtą stronę.

W sta­wie prze­su­wały się białe chmury, a jedna z nich za­wsze tkwiła nie­ru­chomo. To od­bi­jał się sto­jący na wzgórku biały dwór – naj­pięk­niej­sze miej­sce na Ziemi. Z bia­łymi ko­lum­nami, czar­nym da­chem z dę­bo­wego gontu, z zie­lo­nym pod­jaz­dem, po któ­rym fru­wały białe aniołki – dziew­czynki, jego ró­wie­śniczki. Pa­no­wie cho­dzili wy­pro­sto­wani, czę­sto po­ja­wiały się ele­ganc­kie, błysz­czące auta. Przez te za­ga­pie­nia Adaś do­sta­wał od ko­wala w łeb. Wtedy wi­dział gwiazdy.

Był chu­dym nie­bie­sko­okim blon­dyn­kiem na dłu­gich no­gach. Sam jego wy­gląd de­ner­wo­wał ojca. Wszyst­kie Żyły od po­ko­leń były ni­skie, krępe i miały zeza zbież­nego. Nada­wał im wy­gląd dra­pież­nych i spryt­nych. W oczach ma­łego Ada­sia za­miast dra­pież­no­ści była me­lan­cho­lia.

Jego matka, Aniela, po­ma­gała we dwo­rze. Je­den je­dyny raz go tam za­brała. Naj­więk­sze wra­że­nie na chłopcu zro­biły for­te­pian i ogromne lu­stro w zło­tych ra­mach. Zo­ba­czył w nim pana w mun­du­rze. Stał za nim i po­ki­wał głową. Był ta­kim sa­mym blon­dy­nem jak on. To był pan ofi­cer z War­szawy, który cza­sami przy­jeż­dżał tu w od­wie­dziny jed­nym z tych błysz­czą­cych aut.

Gdy dwa lata póź­niej mama Ada­sia umarła, ko­wal po­zbył się nie­uda­nego blon­d­wło­sego syna. Dał mu na drogę chleb, ser i ogólne wska­zówki, żeby szedł na słońce. Adam wy­ru­szył w lipcu. Po dro­dze po­ma­gał u go­spo­da­rzy za noc­leg; dwa razy za­trzy­mali go po­li­cjanci, po­ka­zy­wał wtedy za­świad­cze­nie od pro­bosz­cza, że jest ka­to­li­kiem i idzie do sa­le­zja­nów, i go pusz­czali. W miej­sco­wo­ści Skalb­mierz, gdy kradł jabłka w sa­dzie, Żyd dzier­żawca nie tylko go nie obił, ale ka­zał brać, ile unie­sie – wojna z Niem­cami! Do Oświę­ci­mia do­tarł późną je­sie­nią. Oj­co­wie, gdy usły­szeli, skąd przy­szedł, zli­to­wali się. Do­stał łóżko w in­ter­na­cie i stare książki.

Był ładny i po­jętny. Sa­le­zja­nie sły­nęli ze swo­ich ja­se­łek, z drogi krzy­żo­wej, które przy­cią­gały piel­grzymki aż z są­sied­nich die­ce­zji. Za na­ukę po­ma­gał we wszyst­kim, sta­ty­sto­wał w mi­ste­riach jako anio­łek, pa­stu­szek, żoł­nierz, Rzy­mia­nin, aż do­tarł do sa­mego Je­zusa. Przy­bi­jali go do krzyża. Wtedy po­czuł to coś, czego jesz­cze nie po­tra­fił na­zwać, ale co było słod­sze niż pań­ska skórka na od­pu­sto­wych stra­ga­nach – po­dziw ga­piów.

Kilka lat póź­niej, gdy za­to­czyło się koło hi­sto­rii, przy­wra­ca­jąc lu­dowi na­leżne mu miej­sce na tej ziemi, wa­ha­dło jego serca z mło­dzień­czym roz­ma­chem od­biło się od krzyża i mach­nęło w lewo. W czer­wo­nej chu­ście ZMS na szyi od­wie­dził ro­dzinne strony. Przy­je­chał wie­czo­rem i tra­fił na po­żar. W sta­wie od­bi­jały się pło­mie­nie, czer­wone chmury iskier to­piły się z sy­kiem. Chłopi la­tali wo­kół dworu, krad­nąc, co jesz­cze się dało. Ze­gar, fi­rany, krze­sła, krowy, kury, „Chodźta, chodźta szyb­ciej, chodźta, lu­dzie!”. Adam, znany we wsi jako bę­kart od ko­wala, zna­lazł wia­dro, po­le­ciał do stawu. Przy­biegł, gasi, wi­dać nie­tu­tej­szy.

Rano mil­czący tłum stał wo­kół zglisz­czy. Wśród nich on, wy­soki blon­dyn. Przy­je­chał tu, żeby zo­ba­czyć się w wiel­kim lu­strze w blu­zie zet­em­esowca. Po for­te­pia­nie i lu­strze nie zo­stało nic.

Ada­mowi po­wrót z wer­ni­sażu za­jął go­dzinę. Droga koń­czyła się za­mkniętą bramą.

Wy­siadł w czarną noc i szu­miącą ci­szę. Stał bez ru­chu, wsłu­chu­jąc się. Tej nocy szum był le­dwo sły­szalny. Dzie­sięć lat temu za ho­ry­zon­tem wy­bu­do­wano au­to­stradę na po­łu­dnie i szum nie­wi­docz­nych opon był wprost bo­le­sny. Bo­lały go uszy i du­sza. Do­słow­nie i me­ta­fi­zycz­nie.

Był znawcą ci­szy. Roz­róż­niał jej ro­dzaje. Te pełne na­pię­cia od tych le­d­wie przy­cza­jo­nych, które za chwilę roz­padną się w wy­bu­chu śmie­chu. Two­rzył ci­sze, ste­ro­wał nimi, za­mra­żał, wy­dłu­żał, zmu­szał wi­dow­nię do wstrzy­ma­nia od­de­chu, by nie uro­niła jed­nego słowa. Po­tra­fił ści­szyć głos tak, by roz­to­pić słowa w ci­szy, a jed­nak każda sy­laba do­cie­rała do naj­dal­szych za­kąt­ków sali. Na­zy­wali go mi­strzem słowa. Tak. Był mi­strzem, bo mię­dzy sło­wami wła­dał ci­szą.

Nie tylko tej nocy, ale już tak mniej wię­cej od wio­sny szum do­cie­ra­jący tu, pod bramę, wy­raź­nie przy­cichł. Albo po­sta­wiono tam ściany, albo ro­bią lep­sze opony. Albo?

– To nor­malne – po­wie­działa pulchna pani dok­tor au­dio­log. Wska­zała na ekra­nie kom­pu­tera ostro opa­da­jący po pra­wej stro­nie wy­kres. – Z wie­kiem sły­szymy go­rzej pa­smo wy­so­kich dźwię­ków; oto one.

Ro­ze­śmiał się. Ro­ze­śmiał, bo nie zna­lazł bły­sko­tli­wej ri­po­sty, nie zna­lazł w gło­wie wier­sza o głu­cho­cie. Je­żeli nie było ta­kiego wier­sza, to zna­czyło, że nie było głu­choty. W każ­dym ra­zie nie do­ty­czyła jego. Ow­szem, da so­bie zro­bić od­lew uszu i zgo­dził się, dla świę­tego spo­koju i sa­tys­fak­cji pani dok­tor – pa­trzyła na niego z ta­kim uwiel­bie­niem! – za­mó­wić dwie dro­gie szwaj­car­skie wtyczki.

– Czer­wona do pra­wego, nie­bie­ska do le­wego. – Pod­kre­śliła fla­ma­strem. – To na wszelki wy­pa­dek, jakby pan za­po­mniał.

W ga­bi­ne­cie obok kom­pu­tera stały łó­żeczka dla nie­mow­ląt i dzieci, przy­wo­zili tu nie­sły­szące ma­leń­stwa z ca­łej Pol­ski; pani dok­tor cie­szyła się wiel­kim po­wa­ża­niem wśród prze­ra­żo­nych ro­dzi­ców. „Jakby pan za­po­mniał”.

– Ma mnie pani za dziecko?

Ro­ze­śmiała się.

– Mistrz jest na­szym skar­bem na­ro­do­wym. Do­sta­nie pan dzie­sięć pro­cent zniżki przy­słu­gu­ją­cej se­nio­rom.

Nie użył szwaj­car­skich wty­czek ani razu. On, który już dziec­kiem bę­dąc, sły­szał prze­la­tu­ją­cego mo­tyla i szum traw zwia­stu­jący nad­cho­dzącą bu­rzę, za­kli­nacz i król ci­szy, te­raz stał pod wiel­kim czar­nym nie­bem i wsłu­chi­wał się w szum do­bie­ga­jący zza ho­ry­zontu. Był. Nie­wi­doczne koła szu­miały swoją pieśń. A więc wszystko było piękne i jak być po­winno. Wer­ni­saż udany, re­cy­ta­cja wspa­niała, tar­pan do­tarł do stajni, aha, jesz­cze te buty z nieba. Do tego ju­tro so­bota. Był szczę­śliwy.

Kuc­nął. Roz­chy­lił li­ście ło­pianu, któ­rych cały sze­reg cią­gnął się wzdłuż płotu. Ma­cał, ma­cał i wy­ma­cał. Zimny me­tal.

Z pę­kiem zna­le­zio­nych klu­czy pod­szedł do bramy. Otwo­rzył wrota.

Na wprost uka­zała się lufa czołgu. Na niej bie­lił się na­pis: „Na Ber­lin!”.

He­lena nie może spać. To przez to, co się stało z tym pięk­nym chłop­cem. Był i nie ma. Tak po pro­stu. Miał wy­pa­dek? Czy­tała, że ja­kiś ak­tor prze­je­chał czło­wieka na pa­sach i do­stał dzie­sięć lat wię­zie­nia. Ale to na pewno nie on. Wy­je­chał z kraju? Nie sły­szała. Da­leki Wschód? Ta złota dża­la­bija to ko­stium fil­mowy? No ale jego za­ży­łość z Kiki? To zna­czy, że do­brze i długo się znają. A te siwe włosy to skąd? Do­brze pa­mięta wiele jego ról. Za­wsze był bru­ne­tem. To co się stało?

Sta­rość? Jak to moż­liwe? Wia­domo, zda­rza się, że ak­to­rzy umie­rają i wtedy jest o nich bar­dzo gło­śno, ale nie sły­szała, żeby się sta­rzeli. Taki Ła­picki albo Ol­brych­ski. Albo Janda. A tu? Nie wi­działa go rap­tem pięć­dzie­siąt lat i żeby nie ten głos... Boże, jak się zmie­nił. Ona nie zmie­niła się pra­wie nic. No wia­domo, eme­ry­tura, ko­lejny etap w ży­ciu, ale dla na­uczy­ciela to druga mło­dość. No, może tro­chę się zmie­niła, nie od razu ją po­znał. Ale dla­czego miał ją pa­mię­tać? Była ni­kim, jest ni­kim, nie jest Kiki.

I rap­tem strasz­nie zro­biło jej się żal tego sta­rego czło­wieka. Ja­kież to musi być okrutne, gdy czas za­mie­nia cię z chłopca w ta­kie coś. Ar­ty­ści i zwie­rzęta nie za­słu­gują na tak okrutny los.

Bu­dził się mię­dzy wil­kiem a psem. To go­dzina skry­wa­jąca wieś i dwór w nie­ist­nie­niu. Wy­cho­dził na próg. Były dwa wyj­ścia. Wschod­nie wio­dło na staw oto­czony to­po­lami, a główne na za­chód, na im­po­nu­jący pod­jazd. Naj­sam­przód wy­cho­dził na wschód, sta­wał w progu i si­kał. Im­po­nu­jący stru­mień kre­ślił łuk nad przy­brzeż­nymi szu­wa­rami, nad po­mo­stem z przy­wią­zaną na jego końcu ło­dzią i opa­dał z hu­kiem na środku stawu, bu­dził ko­guta są­siadki i gaw­rony na to­po­lach. Z obu stron od­po­wia­dał mu wrzask: „Dzień do­bry! Dzień do­bry!”. Ale Żyl­ski wy­cho­dził na wschód nie tylko po to, by się wy­si­kać. Wy­cho­dził pa­trzeć, jak ucieka wilk nocy, a pies bu­dzą­cego się za Sie­dl­cami dnia ob­ja­wia się dziurą w nie­bie. A dziura nieba od­bija się w sta­wie. Po jej ja­sno­ści, na­tę­że­niu i bar­wie wody wie­dział, jaka bę­dzie po­goda tego dnia i jak ma się ubrać. Wra­cał, ubie­rał się od­po­wied­nio i wy­cho­dził na za­chód. Sta­wał na ganku i śpie­wał:

Kiedy ranne wstają zo­rze,

To­bie zie­mia, To­bie mo­rze,

To­bie śpiewa ży­wioł wszelki,

Bądź po­chwa­lon, Boże wielki!

Wraz z Pie­śnią po­ranną Fran­ciszka Kar­piń­skiego ze wsta­ją­cej po­światy na środku pod­jazdu wy­nu­rzał się wi­gwam. Na­miot był duży, mógł po­mie­ścić kilku Apa­czów. Na lewo od wi­gwamu ucie­ka­jąca noc od­sła­niała hu­cul­ską kuź­nię. Żyl­skiemu udało się ura­to­wać ją przed spa­le­niem w fil­mie Po­ło­niny w ogniu. Przed kuź­nią cze­kał tar­pan. To dla nich śpie­wał.

A czło­wiek, który bez miary

Ob­sy­pany Twymi dary,

Coś go stwo­rzył i oca­lił,

A cze­muż by Cię nie chwa­lił?

Głos miał piękny, a płuca jak mie­chy hu­cul­skie. Pieśń nio­sąca dzień bu­dziła stwo­rze­nia do­mowe i za­gro­dowe w ca­łej wsi. Za­nim wy­bu­do­wano au­to­stradę, przy do­brej po­go­dzie sły­chać go było aż w Msz­czo­no­wie. Pieśń już w cza­sach PRL-u zjed­nała mu ogromny sza­cu­nek i po­wa­ża­nie w ca­łym po­wie­cie.

Le­d­wie oczy prze­trzeć zdo­łam,

Wnet do mego Pana wo­łam,

Do mego Boga na nie­bie,

I szu­kam Go koło sie­bie.

Po pra­wej stro­nie pod­jazdu po­ranną rosą błysz­czał czołg. Lufą wska­zy­wał bramę. Otwarta, od­sła­niała po­lną drogę ob­sa­dzoną sta­rymi wierz­bami. W co dru­giej wierz­bie była dziu­pla, ide­alna dla Fry­de­ryka Cho­pina, który, jak wszy­scy tu wie­dzieli, nie był zbyt wy­soki.

Świt–świt, zima–lato, wsta­wał z ko­gu­tem i gaw­ro­nami, Fran­cisz­kiem Kar­piń­skim wi­tał wieś i za­raz po tym od­pa­lał tar­pana. Mu­siał być na pla­nie, gdzie­kol­wiek by on był, pierw­szy i przed cza­sem. Był znany z punk­tu­al­no­ści i grzecz­no­ści. Ni­gdy się nie spóź­nił, za­wsze był trzeźwy, chętny do pracy i znał tekst na pa­mięć. Był z sie­bie dumny.

A te­raz – otwo­rzył sze­roko wrota i nie ru­sza się. Ni­g­dzie się nie wy­biera, ni­g­dzie nie je­dzie. Czeka.

Je­dyne, co było do­bre w szpi­talu imie­nia Je­ro­fie­jewa, to jego po­ło­że­nie w cen­trum mia­sta. He­lena wy­sia­dała z tram­waju pra­wie pod wej­ściem. Za to sam bu­dy­nek z czer­wo­nej ce­gły, wy­bu­do­wany za ca­rów i od tam­tej pory nie­re­mon­to­wany, o wą­skich oknach i od­pa­da­ją­cych ryn­nach, ro­bił dość przy­gnę­bia­jące wra­że­nie. Nie było windy. Ob­ju­czona dwiema tor­bami, mu­siała wspi­nać się po scho­dach. Nie po­zwa­lała so­bie na od­po­czy­nek na pół­pię­trach, chcąc do­nieść cie­płe. Trzeci od­dział był na ostat­nim, czwar­tym pię­trze. Schody koń­czyły się drzwiami bez klamki, ale za to z szybą. Obok przy­cisk i na­pis „Pro­szę cze­kać”. Na­ci­snęła więc i cze­kała.

Przez szybę wi­działa ko­lejkę pa­cjen­tów. Męż­czyźni w szla­fro­kach na­rzu­co­nych na pi­żamy stali po le­kar­stwa. Wy­da­wała je ze szkla­nych kie­lisz­ków młoda pie­lę­gniarka. Jed­nym da­wała pi­gułki do ręki, inni jak pi­sklęta otwie­rali sze­roko usta i do­sta­wali je na ję­zyk. He­lena przy­kle­iła się do szyby – wła­śnie przy­szła ko­lej wy­so­kiego, mło­dego ły­sola w dre­sie marki Adi­das. Nie chciał wziąć le­kar­stwa, prze­ko­ma­rzał się z dziew­czyną, co bar­dzo po­do­bało się po­zo­sta­łym. Re­cho­tali i sztur­chali się. Wi­dać było, że łysy cie­szy się tu po­dzi­wem i ten cyrk od­sta­wia dla nich. Pie­lę­gniarka, wspi­na­jąc się na palce, trzy­mała cier­pli­wie kie­li­szek z ró­żową pi­gułką na wy­so­ko­ści jego nosa. On wy­su­nął czu­bek ję­zyka i ru­szał nim nie­przy­zwo­icie, wzbu­dza­jąc en­tu­zjazm reszty. He­lena za­czer­wie­niła się i cof­nęła pół kroku. Pie­lę­gniarka cze­kała nie­wzru­szona. Męż­czy­zna, jakby po­go­dzony, dał so­bie wci­snąć pi­gułkę i otwo­rzył sze­roko usta na do­wód, że po­łknął. Od­cho­dząc, bar­dzo spryt­nie wy­pluł ją do rę­kawa. He­lenę za­mu­ro­wało.

Cho­rzy się ro­ze­szli i wkrótce po­ja­wiła się sa­lowa. Uchy­liła drzwi i za­py­tała:

– Ostre przed­mioty, noże, al­ko­hol?

– Ależ skąd, prze­cież pani mnie zna.

– Pan Da­wid jest u sie­bie. – Sa­lowa otwo­rzyła drzwi.

Ły­sol w dre­sie to był jej Da­wi­dek. Je­dyny męż­czy­zna, któ­rego ist­nie­nie uzna­wała. Roz­ło­żyła na szpi­tal­nym łóżku garnki za­wi­nięte w ga­zety, ucie­szyła się. Była dumna, że do­wio­zła cie­płe.

– Nie po­chwa­lisz mamy?

– A jak Tay­son?

– Tak mnie szarp­nął, że się wy­wa­li­łam.

– Już taki silny – ucie­szył się.

– Sam go bę­dziesz wy­pro­wa­dzał.

Syn pod­kradł się do drzwi i zlu­stro­wał ko­ry­tarz. Wró­cił, przy­tu­lił się do matki. He­lena po­czuła nie­po­kój. Oznaki czu­ło­ści zwia­sto­wały pro­blemy. Z pro­ble­mami za­wsze przy­cho­dził do niej. Gdy ich nie miał, szedł do ojca. Te­raz tu­lił się do jej ra­mie­nia i wy­szep­tał:

– Znów je sły­szę.

– Co sły­szysz? – za­py­tała na­iw­nie, choć ciarki już bie­gły jej po krę­go­słu­pie.

– Głosy. Mó­wią, że masz po­siać ziarno.

– Ja?...

– Ty, mamo. Ty.

– Ja­kie ziarno, synku?

– Ziarno do­brego i złego.

Za­marła. Syn sie­dzi tu od mie­siąca. Nie pije, nie wą­cha. Przy­tył, wy­gląda do­brze. Ma ko­mórkę, a ona cią­gle uzu­peł­nia konto, by mógł na niej grać. Co drugi dzień przy­wozi cie­płe. Czego mu jesz­cze po­trzeba? Głasz­cze go po ły­sej główce, szep­cze:

– Skąd ci we­zmę ziarno, synku, skąd?

– Samo cię znaj­dzie. Masz je za­siać. Tylko tyle!

– Da­widku, tylko się nie de­ner­wuj.

– To ta­jem­nica. Na­sza ta­jem­nica. Przy­się­gnij, mamo!

Matka przy­kłada pięść do piersi i szep­cze:

– Nad­gwiezdna pręd­kość.

Dawno, dawno temu He­lena z ma­łym Da­wid­kiem po­szli na Gwiezdne wojny. W ki­nie ści­skali się za ręce. Nad­gwiezdna pręd­kość So­koła Mil­len­nium, do­wo­dzo­nego przez ka­pi­tana Hana Solo, osza­ła­miała. Da­wid szep­tał w kółko: „Te­raz już ich nie zła­pią, mamo, nie zła­pią!”. I rze­czy­wi­ście – nie zła­pali. Od­tąd „nad­gwiezdna pręd­kość” zo­stała ich ta­jem­nym za­klę­ciem. Ko­smiczny klucz dzie­ciń­stwa do sku­tecz­nej ucieczki z rze­czy­wi­sto­ści.

Adam czeka tak w każdą so­botę.

Pa­trzy na drogę i by zba­ga­te­li­zo­wać na­ra­sta­jący nie­po­kój, jaki bu­dzi w nim ten wi­dok, my­śli, że coś trzeba zro­bić. Za­miast tak stać i cze­kać. Na przy­kład sko­sić trawę na pod­jeź­dzie. Jest już wy­soka. Na­leży jej się. Ale nie chwyta za ko­siarkę, tylko da­lej stoi i pa­trzy. Na pu­stą drogę, na nie­ru­chome wierzby.

Każda go­dzina jego ży­cia była prze­pra­co­wana. Le­dwo na­uczył się do­brze stać na no­gach, po­ma­gał ojcu w kuźni. U bra­cisz­ków w Oświę­ci­miu uczył się po no­cach, w dzień mo­dlił, sprzą­tał, dźwi­gał krzyż. W huf­cach ZMP ża­den czyn, żadne zo­bo­wią­za­nie nie obyło się bez niego. Na stu­diach inni sie­dzieli po klu­bach, on do­ra­biał w ko­lej­nych Pla­stu­siach, brał nocne dy­żury. Sta­ty­sto­wał za kartkę, mar­z­nąc przez dwa­na­ście go­dzin, brał epi­zody bez na­zwi­ska w na­pi­sach, post­syn­chrony, gwary, pro­wa­dził uro­czy­sto­ści pań­stwowe i lo­kalne w osie­dlo­wych do­mach kul­tury. Po­czę­sto­wany kawą, wsy­py­wał sześć ły­że­czek cu­kru, by mieć siłę. Rą­bał drewno, dźwi­gał wę­giel. Bę­dąc lau­re­atem na­gród pań­stwo­wych, da­lej nie wie­dział, co to po­obied­nia drzemka. Pra­co­wał noce i dni, zimy i lata. Prze­ła­my­wał Wał Po­mor­ski, zdo­by­wał Ber­lin, ucie­kał przed Ko­man­czami, znał wiersz na każdą uro­czy­stość. Sta­wiał się na każde we­zwa­nie.

Te­raz to wszystko wo­kół jest jego. We wszyst­kim tu­taj – w tym czołgu, w kuźni, w wi­gwa­mie – jest jego pot. Jest on. Te­raz już tylko czeka. Święta so­bot­nia go­dzina cze­ka­nia, naj­bar­dziej nu­żąca z jego prac.

Czeka.

Jest!

Bie­gnie drogą, zbliża się. Wy­soki jak on, włosy białe jak jego. Kto raz wi­dział ich ra­zem, nie ma wąt­pli­wo­ści. To jego syn. Ty­mek. Naj­więk­sze dzieło jego ży­cia.

Ga­bi­net Ty­mo­te­usza Żyl­skiego znaj­do­wał się na dwu­dzie­stym czwar­tym pię­trze, a cała ściana za nim była wielką szybą. Gdy okrę­cił się wraz z fo­te­lem, wi­dział pod sobą da­chy i wą­wozy ulic, za­tło­czone i za­kor­ko­wane. Da­lej mia­sto roz­pły­wało się jak plama oleju, wsią­kało w szarą rów­ninę bez końca, a ho­ry­zont roz­ta­piał się i wni­kał w niebo. W tym ob­ra­zie nie było nic cie­ka­wego. Sza­rość, nie­skoń­czo­ność wschodu. Nic.

A jed­nak Ty­mek dwa, trzy razy dzien­nie ob­ra­cał się wraz z fo­te­lem i pa­trzył w tę bez­na­dzieję. Gdyby miał so­koli wzrok jak jego oj­ciec – no ba, lep­szy – zo­ba­czyłby za ho­ry­zon­tem mia­steczko, a nad nim Her­ku­lesa dźwi­ga­ją­cego na bar­kach kulę ziem­ską. Her­ku­les wień­czył wieże ma­gnac­kiego nie­gdyś pa­łacu prze­mie­nio­nego w dom kul­tury. Było w nim kino Czoł­gi­sta, na­zwane tak na cześć jego ojca, nie­za­po­mnia­nego czoł­gi­sty, zdo­bywcy Ber­lina. Dwa, trzy razy dzien­nie Ty­mek w swoim szkla­nym pa­łacu ob­ra­cał się wraz z fo­te­lem i pa­trzył, pa­trzył... Nie wi­dział ani Her­ku­lesa, ani kina.

Wi­dział Man­hat­tan.

Nad nim znaj­do­wały się ga­bi­nety człon­ków za­rządu i tajne ser­wery, a nad nimi już tylko pię­tro pre­zesa. Wiele wska­zy­wało na to, że te ostat­nie dwa pię­tra nie­długo po­kona. Miał już czter­dzie­ści lat, z czego ostat­nie spę­dził na krań­cach świata, zbie­ra­jąc ko­nieczne do­świad­cze­nie. Z Jo­han­nes­burga wró­cił wzbo­ga­cony o re­pre­zen­ta­cyjną przy­ja­ciółkę, wła­da­jącą czte­rema ję­zy­kami, dłu­go­nogą i czar­no­skórą. Tu, w zim­nej War­sza­wie, Edith zo­stała sze­fową jego se­kre­ta­riatu. Tylko ona w banku wie­działa o drę­czą­cym go pra­gnie­niu. Dla­czego dwa, trzy razy dzien­nie szef ob­raca się i pa­trzy w tę bez­na­dziejną dal. Czego tam szuka? Jego ce­lem nie było pię­tro pre­zesa. Ce­lem były czter­dzie­ści dwa ki­lo­me­try i sto dzie­więć­dzie­siąt pięć me­trów uli­cami Man­hat­tanu.

New York City Ma­ra­thon.

Za­czął tre­no­wać późno, po trzy­dzie­stce. To spraw­dzona ścieżka męż­czyzn po­tur­bo­wa­nych w kilku ro­man­sach. Męż­czyzn, któ­rzy już wy­pili swoją wannę whi­sky. Tych, co nie tra­fili na nie­winną, która by w porę za­cią­żyła. Co nie byli jesz­cze na tyle zgorzk­niali, by ku­pić so­bie ko­lejne fer­rari. Te­raz, ru­sza­jąc w po­ścig za ży­ciem, go­niąc kró­liczka, go­niąc za tu­ma­nem, za­czy­nają bie­gać. Ty­mo­te­usz bie­gał co­raz szyb­ciej.

Tylko Edith wie­działa, że w co drugą so­botę szef wska­kuje na swo­jego har­leya i je­dzie za mia­sto. Zo­sta­wia mo­tor na par­kingu, ściąga skórę i kask, uru­cha­mia sto­per i ru­sza. Przez pola Ma­zow­sza, na wschód. Ma wszystko tak wy­li­czone, że równo w po­ło­wie trasy wbiega w bramę.

Syn wbiega w bramę, oj­ciec pod­biega, równa krok. Bie­gną ra­mię w ra­mię.

– Wszystko okej?

– Dwa czter­dzie­ści osiem!

Stary pod­nosi pię­ści, jakby to on wbie­gał na metę przy en­tu­zja­zmie tłumu. Jesz­cze przez pięć­dzie­siąt se­kund będą biec ra­mię w ra­mię – tyle zaj­mie im obie­gnię­cie klombu i po­wrót do bramy. Mógłby po­biec da­lej na pola, w tem­pie syna prze­biegłby jesz­cze z dwie­ście me­trów. Mógłby spy­tać, czy ko­goś ma. Czy przy­je­dzie kie­dyś do niego na dłu­żej? Po­ka­załby mu praw­dziwy skarb! Bi­blia Ju­liu­sza Sło­wac­kiego z no­tat­kami wiesz­cza na mar­gi­ne­sach! Ale to by­łoby zła­ma­niem re­guł. Ni­gdy nie­spi­sana umowa była taka: on nie in­ge­ruje w ży­cie syna, a syn w jego. Te pięć­dzie­siąt se­kund ra­zem musi wy­star­czyć na naj­bliż­sze dwa ty­go­dnie. Ty­mek nie za­wiódł, przy­biegł. Więc przez te czter­dzie­ści pięć se­kund, które po­zo­stały, może py­tać. Py­ta­nia mu­szą być krót­kie i naj­waż­niej­sze.

– Nowe buty?

– Mhm.

– A tamte?

– Gdzieś leżą.

– Dasz mi?

– Chcesz?

– Za­cznę bie­gać.

Śmieją się. Już brama. Oj­ciec zo­staje. Syn od­biega. Czu­jąc na ple­cach wzrok sta­rego, unosi rękę i ma­cha. Adam woła:

– Ko­cham cię!

Pa­trzy za sy­nem, dumny i wzru­szony. Żyl­scy tacy są. Uparci. Dążą do celu, który wy­zna­czyli sami so­bie, celu dla in­nych nie do osią­gnię­cia. I osią­gają go! Tak było z nim, sy­nem ko­wala, i tak bę­dzie z jego sy­nem, sy­nem ar­ty­sty.

Na po­czątku nie mógł zro­zu­mieć. Nie sta­nie choćby na chwilę? Nie obej­mie go i nie spyta: „Co tam, oj­ciec? Jak ży­je­cie?”. Te­raz, gdy zszedł na dwa czter­dzie­ści osiem, on sam za żadne skarby nie po­zwo­liłby mu sta­nąć. Te­raz każda se­kunda miała swój her­ku­le­sowy wy­miar, każda zmiana rytmu kro­ków może za­koń­czyć się Ter­mo­pi­lami.

Zza ple­ców Adama wy­nu­rza się Ko­za­kow­ska.

Wiele lat temu w dzie­lą­cym ich pło­cie ob­lu­zo­wał dwie szta­chety, by mo­gła przy­cho­dzić, kiedy ze­chce. Tak zo­stało. Te­raz stoi obok i ra­mię w ra­mię pa­trzą za ma­le­jącą syl­wetką. Łą­czyła ich nie tylko dziura w pło­cie. Byli w tym sa­mym wieku i tak samo sa­motni. On mógł zo­ba­czyć syna raz na dwa ty­go­dnie, ona nie miała dzieci. Tylko kury i ko­guta. Trzy­dzie­ści sześć kur, które nie­ustan­nie zno­szą jaja. Stara wes­tchnęła i po­wie­działa:

– Ta­kich dzieci już nie ma.

Po­gła­skał ją po po­liczku. Jak pierw­sze ze­rwane z ga­łęzi jabłko, jak ma­lut­kiego kotka w na­grodę, że jest taki pu­chaty, jak dziew­czynę w let­nią noc.

Uśmiech­nęła się. Dawno temu, gdy ro­bił dziurę w pło­cie, Ko­za­kow­ska mu­siała być bar­dzo, bar­dzo ładna.

Ży­cie He­leny Na­zwi­sko pły­nęło jak rzeka – wolno i w cie­niu.

Znała taką. W dzie­ciń­stwie jeź­dziła na wieś na wa­ka­cje, rzeczka na­zy­wała się Rwąca. Jakby na prze­kór to­czyła się le­ni­wie mię­dzy szu­wa­rami ta­ta­raku, krza­kami lesz­czyny, stro­mymi brze­gami lasu, za­wsze w cie­niu, za­wsze chłodna. Nad nią za­mie­rały w za­my­śle­niu drga­jące nie­bie­skie ważki. Była piękna.

Ta­kie też było ży­cie He­leny. Ci­che, po­wolne, za­wsze w cie­niu; i gdzieś tam nad nią jak nie­bie­sko­skrzy­dłe ważki wi­sieli nie­biań­scy ar­ty­ści. Było piękne. I rap­tem – wo­do­spad Nia­gara. W ciągu trzech dni wer­ni­saż sza­lo­nej sio­stry, stary ar­ty­sta, któ­rego wpra­wiła w za­kło­po­ta­nie, buty wy­la­tu­jące za okno. Szo­ro­wa­nie chod­nika ko­la­nami za wście­kłym psem. Syn wy­plu­wa­jący leki. Głosy ka­żące za­siać ziarna do­brego i złego. Ta ki­piel zda­rzeń sko­tło­wała ją; nie mo­gła jeść, nie mo­gła spać. Ko­łem ra­tun­ko­wym była książka. Sku­lona w sta­rym fo­telu, He­lena kur­czowo wbi­jała w nią palce.

Wo­lała książki, które znała. Opo­wia­da­nia Cze­chowa, szcze­gól­nie Skrzypce Rot­szylda, Trzy lata, oczy­wi­ście Hra­bal. Ba­bel, Ma­rquez – Sto lat sa­mot­no­ści, Sa­int-Exu­péry – Poczta na po­łu­dnie. Pa­muk – Na­zy­wam się Czer­wień. Fran­zen – Wol­ność. Ale naj­czę­ściej wra­cała do Mi­strza i Mał­go­rzaty. Nie­które roz­działy pra­wie znała na pa­mięć. Otwie­rała na chy­bił tra­fił, czy­tała pięć, dzie­sięć stron, roz­ko­szu­jąc się każ­dym zda­niem, każdą po­sta­cią. Po­eta Bez­domny, Aza­zello, Be­he­mot, Ko­ro­wiow, nie mó­wiąc o Mał­go­rza­cie, byli jej naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Z nimi czuła się bez­pieczna. To mało po­wie­dziane. Z nimi była szczę­śliwa.

To otwie­ra­nie książki na chy­bił tra­fił nie do końca było uczciwe. Ow­szem, za każ­dym ra­zem za­ci­skała po­wieki i jed­nym zde­cy­do­wa­nym ru­chem roz­kła­dała książkę. „Ge­nialny wy­bór!”, „Gra­tu­lu­jemy!” – wo­łały roz­ło­żone strony. Ale ja­koś ni­gdy nie zda­rzyło się jej otwo­rzyć na żad­nym z pierw­szych roz­dzia­łów. Ach, uwiel­biała po­czą­tek, tę roz­mowę ta­jem­ni­czych tu­ry­stów z bied­nym Ber­lio­zem i po­etą Bez­dom­nym – to było cu­downe. I ta An­nuszka, która już tam, na Sa­do­wej, roz­biła bu­telkę z ole­jem. Ale na tych pierw­szych, po­ry­wa­ją­cych stro­ni­cach nie było Mał­go­rzaty. Po­ja­wiała się do­piero w roz­dziale trzy­na­stym. Tam była po­dobna do niej. Za­my­ślona, wła­ści­wie bez­barwna. Do­piero świetny mo­ment wy­rzu­ce­nia do rynsz­toka żół­tych kwia­tów za­po­wia­dał, że to osoba go­towa na dużo wię­cej. Więc po­dobna, ale i nie­po­dobna – He­lena ni­gdy nie ci­snę­łaby kwia­tów do rynsz­toka. Jako na­uczy­cielka dwa razy w roku do­sta­wała kwiaty – na dzień na­uczy­ciela i na za­koń­cze­nie roku szkol­nego – i całe na­rę­cze dźwi­gała do domu. Nie lu­biła tego. Raz, że wszy­scy się na nią ga­pili, dwa, że nie miała tylu wa­zo­nów. Ale nie wy­rzu­ci­łaby ich ni­gdy, na­wet tych od dia­bła.

Kiedy He­lena prze­cho­dziła na eme­ry­turę, do­stała pre­zenty. Od pań­stwa pol­skiego na­grodę pie­niężną za trzy­dzie­ści pięć lat pracy. Do­ło­żona do ostat­niej pen­sji, dała dość po­ważną kwotę – sześć ty­sięcy zło­tych. Po­sta­no­wiła odło­żyć je na wy­ma­rzoną wy­cieczkę do Włoch. Aby pie­nią­dze nie ro­ze­szły się na co­dzienne wy­datki, za­ło­żyła od­dzielny ra­chu­nek. Mu­siała przy tym wy­my­ślić ha­sło. Na­pi­sała „na­dzieja”. „To za mało, za ła­twe dla ha­kera”, po­wie­działa pra­cow­nica banku. „Ha­sło musi się skła­dać z du­żych i ma­łych li­ter, i cyfr”. Więc Na­dzie­ja­123. Wy­szła z banku lekko oszo­ło­miona. Nie­sa­mo­wite uczu­cie. Jest wła­ści­cielką kasy z taj­nym kon­tem i ha­słem.

Drugi pre­zent to książka. Zdra­dziła się przy kla­sie, że Mistrz i Mał­go­rzata Mi­cha­iła Buł­ha­kowa („Za­pisz­cie so­bie ty­tuł”) to jej uko­chana po­wieść.

– Jak bę­dzie­cie do­ro­śli, mu­si­cie ją prze­czy­tać.

– A o czym?

– O tym, że za sprawą cza­rów zda­rzają się nie­wia­ry­godne przy­gody.

– Harry Pot­ter?

– Le­piej. Mię­dzy in­nymi jest tam kot, Be­he­mot, któ­rego nie da się za­strze­lić.

To ich za­in­te­re­so­wało.

– Ile miał żyć? Sie­dem?

– Wię­cej.

No i za­pa­mię­tali. Na po­że­gna­nie do­stała książkę z pod­pi­sami ca­łej klasy. Z wy­jąt­kiem jed­nej uczen­nicy, która po­szła ro­dzić.

Otwiera więc na chy­bił tra­fił.

– Mówi Aza­zello – ode­zwano się w słu­chawce.

– Aza­zello, ko­chany! – za­wo­łała Mał­go­rzata.

– Już czas. Niech pani wy­la­tuje.

Mał­go­rzata od­wie­siła słu­chawkę i jed­no­cze­śnie w są­sied­nim po­koju roz­le­gło się drew­niane kuś­ty­ka­nie i coś za­częło do­bi­jać się do drzwi. Mał­go­rzata otwo­rzyła i szczotka do za­mia­ta­nia, wło­siem ku gó­rze, tań­cząc, wle­ciała do po­koju. Koń­cem kija ste­po­wała po pod­ło­dze, wierz­gała i rwała się ku oknu. Mał­go­rzata pi­snęła z za­chwytu i wsko­czyła na oklep na szczotkę. Do­piero wtedy bły­snęła jeźdź­czyni myśl, że wśród ca­łego tego za­mie­sza­nia za­po­mniała się ubrać...

Prze­ry­wała lek­turę, za­my­kała oczy i wi­działa wszystko. Dla­tego książka jest lep­sza niż kino. Nie wi­dzi się ak­to­rów, wi­dzi się sie­bie. I He­lena wi­działa sie­bie. Wi­działa sie­bie wolną i nie­roz­sądną. W ma­rze­niach można być nie­roz­sądną. Wi­działa sie­bie i była za­ra­zem Mał­go­rzatą. Naga na mio­tle wy­la­ty­wała za okno.

Że­gnaj­cie na za­wsze! Od­la­tuję! – za­głu­sza­jąc dźwięki walca, wo­łała Mał­go­rzata. Po­de­rwała szczotkę.

– Nie­wi­dzialna! Nie­wi­dzialna! – krzyk­nęła jesz­cze gło­śniej i po­mię­dzy ga­łę­ziami klonu, które sma­gały ją po twa­rzy, prze­mknęła nad bramą i wy­le­ciała w za­ułek. A w ślad za nią po­le­ciał cał­kiem już osza­lały walc.

To był znak. Aka­pit otwo­rzony w ciemno, to był znak dla niej.

Ru­szaj!

Biuro po­dróży Piel­grzym. Nie znała in­nego, a to mie­ściło się na wprost banku, w któ­rym ulo­ko­wała na­grodę za trzy­dzie­ści pięć lat wzo­ro­wej pracy na ni­wie Oświaty.

Piel­grzym spe­cja­li­zo­wał się w Ziemi Świę­tej i Ita­lii. Mał­go­rzata na pewno nie po­le­cia­łaby do Ziemi Świę­tej na mio­tle i do tego nago. He­lena także z nie­chę­cią my­ślała o po­dróży sa­mo­lo­tem. Co in­nego Ita­lia. Rzym. Au­dien­cja na placu Świę­tego Pio­tra. We­ne­cja. Za­leca się za­bra­nie ka­lo­szy. Flo­ren­cja! We­rona. Bal­kon Ju­lii Ca­pu­letti. Do tego Monte Cas­sino i Ca­stel Gan­dolfo, wszystko kli­ma­ty­zo­wa­nym au­to­ka­rem. Od sa­mego czy­ta­nia pro­gramu He­le­nie krę­ciło się w gło­wie.

– Zo­stało nie­wiele wol­nych miejsc przy oknie – ku­siła agentka. – Ra­dzę pani za długo się nie za­sta­na­wiać.

„Po tym wszyst­kim, co prze­ży­łam ostat­nio, może na­leży mi się na­groda?”, po­my­ślała. Miej­sce przy oknie. Mał­go­rzata, wy­la­tu­jąc przez okno, na­wet za­po­mniała się ubrać. W uszach sły­szała głos Kiki:

– Je­steś wolna! Masz czas dla sie­bie, za­cznij wresz­cie żyć! Te­raz doj­rzałe ko­biety to naj­bar­dziej po­żą­dane to­wary.

– Po­żą­dane to­wary – po­wtó­rzyła He­lena i wzru­szyła ra­mio­nami.

– Weź­miesz forsę z na­grody, pój­dziemy się ubrać! – po­wie­działa ka­te­go­rycz­nie Kiki. Wi­zja sio­stry cią­gną­cej ją po bu­ti­kach i ka­żą­cej jej przy­mie­rzać ubra­nia oka­zała się de­cy­du­jąca.

– Do­brze. We­zmę ten ob­jazd. – Jej serce od razu ru­szyło w drogę, wcho­dząc do gar­dła.

– Gra­tu­luję de­cy­zji. Bę­dzie pani za­do­wo­lona.

Próba prze­la­nia z jej konta ty­siąca zło­tych jako za­liczki na konto Piel­grzyma nie po­wio­dła się. Coś było nie tak...

– Nie ma pani środ­ków na kon­cie – zmar­twiła się agentka.

– Chwi­leczkę.

Od­dział banku, w któ­rym jej na­grody strze­gło ha­sło „Na­dzie­ja­123”, był vis-à-vis Piel­grzyma. Prze­szła na drugą stronę ulicy, jak na nią bar­dzo szybko. Z wi­tryny banku uśmie­chała się do niej ro­dzinka na­tu­ral­nej wiel­ko­ści. Łysy, ale bro­daty oj­ciec, we­soła matka blon­dynka, dwójka dzieci i pies – wszy­scy cie­szyli się jak cho­lera. Wła­śnie wzięli po­życzkę wa­ka­cyjną i za­marli w en­tu­zja­zmie.

Pra­cow­nica banku w fir­mo­wym mun­durku ka­zała He­le­nie wpi­sać ha­sło i tak­tow­nie się od­wró­ciła. He­lena wpi­sała: „Na­dzie­ja­123”. Tamta zer­k­nęła i po­wie­działa:

– Na pani kon­cie jest sto zło­tych.

– Nie­moż­liwe. Wpła­ci­łam na­grodę. Pięć ty­sięcy.

– Tak. Ale wy­pła­cała pani. Naj­pierw cztery ty­siące, a po­tem resztę.

Nic z tego nie ro­zu­miała. Pra­cow­nica banku wy­dru­ko­wała do­ko­nane trans­ak­cje. Prze­lewy z jej taj­nego konta.

– Może przy­niosę pani wody? – za­pro­po­no­wała.

He­lena nie od­po­wie­działa. Wy­szła z banku jak kot z jachtu po opły­nię­ciu przy­lądka Horn. Chod­nik pod jej sto­pami sza­lał, w gło­wie sza­lały my­śli. Daty prze­le­wów po­kry­wały się z przy­by­ciem Da­widka ze szcze­nia­kiem. Ale skąd znał ha­sło „Na­dzie­ja­123”?... Skąd wie­dział?

Głosy mu po­dyk­to­wały?

Gwóźdź. Na ziemi, przy hu­cul­skiej kuźni. Adam schy­lił się po niego i spa­ra­li­żo­wał go ból. Nie mógł się ru­szyć.

Kilka lat temu do­stał pro­po­zy­cję za­gra­nia w re­kla­mie. Mło­dzi lu­dzie z firmy re­kla­mo­wej przy­jęli go z ho­no­rami.

– Mi­strzu – tak się do niego zwra­cali – te proszki prze­ciw­bó­lowe co­dzien­nie za­żywa na świe­cie dwie­ście mi­lio­nów lu­dzi. A po­winno za­ży­wać dru­gie tyle. Nie­po­trzeb­nie cier­pią. Na­szą mi­sją jest umoż­li­wić im po­wrót do ży­cia bez bólu. Dla­tego chcemy za­an­ga­żo­wać wy­bit­nego, cha­ry­zma­tycz­nego ak­tora.

Wszystko to brzmiało do­brze – i mi­sja, i cha­ry­zma­tyczny, no i ta wi­dow­nia. Filmy z nim, szcze­gól­nie te o In­dia­nach, miały w kra­jach Eu­ropy Wschod­niej wielką wi­dow­nię. Ale dwie­ście mi­lio­nów! Na ca­łym świe­cie? Ukrył miłe ła­cho­ta­nie w oko­licy żo­łądka i spy­tał skrom­nie, pra­wie za­tro­skany:

– A co to za rola?

– Niech Mistrz so­bie wy­obrazi. Ogród przed no­wo­cze­sną willą. Sło­neczny po­ra­nek. Brzę­czą psz­czółki. Pies goni piłkę. A dzia­dek bu­duje huś­tawkę. Jest szczę­śliwy, bo robi ją dla uko­cha­nej wnuczki. Ca­sting na wnuczkę trwa od trzech ty­go­dni. Mamy kilka in­te­re­su­ją­cych kan­dy­da­tek, ale chcemy, by była tro­chę po­dobna do dziadka. Zna­czy do Mi­strza.

Żyl­ski grał uczniów, po­bo­ro­wych, stu­den­tów, ko­chan­ków, po­li­cjan­tów, dzien­ni­ka­rza, le­ka­rzy, kow­bo­jów, na­wet ko­bietę wŚnie nocy let­niej. Dziadka nie. Ale kie­dyś trzeba. Mar­lon Brando też grał dziadka – padł no­sem w po­mi­dory i umarł. A on – co? Użą­dli go psz­czoła? Pies ugry­zie w nogę? U mło­dych re­ży­se­rów wszystko jest moż­liwe.

– Ro­zu­miem. Dzia­dek. Ja­kie jest moje za­da­nie?

– Schyla się pan po mło­tek i do­znaje okrop­nego bólu! Trzeba po­ka­zać ten straszny ból.

– Tak?

Schy­lił się i za­marł. Nie może się ru­szyć, prze­wraca oczyma, zgrzyta zę­bami, na czole za­kwi­tają kro­ple potu. Na­wet ślepy zo­ba­czy, jak strasz­nie go boli. Mło­dzi lecą po dy­rek­tora kre­atyw­nego, a on da­lej tkwi spa­ra­li­żo­wany i cierpi. Tak cierpi te dwie­ście mi­lio­nów, co nie bie­rze pi­gu­łek.

– Świet­nie! – chwali dy­rek­tor kre­atywny, sto­jąc nad skrzy­wio­nym ak­to­rem. I oznaj­mia w na­tchnie­niu: – Tu po­jawi się pi­gułka!... Bę­dzie pro­mie­nio­wała dwie se­kundy na nie­bie­sko i ból mija! I już pana nie boli.

Adam wy­pro­sto­wał się z mło­dzień­czym wdzię­kiem. Wprost wi­dać było, że nic a nic go już nie boli. Mło­dzi, za­chwy­ceni, bili brawo.

Wie­czo­rem opo­wie­dział żo­nie o swoim suk­ce­sie. Wy­słu­chała w mil­cze­niu i skwi­to­wała:

– Nie. Nie weź­miesz tego.

– Ale...

– Żad­nego ale. Jak chcesz za­grać starca, to za­graj króla Le­ara.

Sa­bina zmarła... Pięć... lat