Legion Nieśmiertelnych. Tom 6. Świat Ludzi - B. V. Larson - ebook

Legion Nieśmiertelnych. Tom 6. Świat Ludzi ebook

B V Larson

4,5
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy obce imperium rozpoczyna inwazję na Ziemię, legion Jamesa McGilla musi bronić Świata Ludzi.

Najwyższe dowództwo ma swoje skomplikowane plany, ale to bez znaczenia dla McGilla, który postanawia podążyć własną ścieżką. Podróżuje do układów gwiezdnych, gdzie nigdy nie stanęła ludzka stopa, w poszukiwaniu przewagi technologicznej niezbędnej, aby pokonać wroga, zanim będzie za późno. A przy tym nieumyślnie podsyca konflikt i doprowadza do największych bitew w historii ludzkości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 480

Oceny
4,5 (406 ocen)
245
120
34
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sly1012

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na więcej.
10
Izzat

Nie oderwiesz się od lektury

Głowonogi nacierają, tym razem bitwa, a raczej szereg bitew więc wojna. Przeniesie się na nasz ojczysty glob. Wyprzedzają ziemian pod względem postępu technologicznego, ale ziemia ma kilka atutów. Jednym z nich jest James McGill. Książka, jak i wszystkie poprzednie, świetna, napisana z dużym rozmachem lecz zakończenie... ono pozostawia zbyt wiele w sferze domysłu.
10
kowalew

Nie oderwiesz się od lektury

Najleprza książka z wszystkich pieciu mam nadzieję że nie jest to ostatni tom....😀
10
olabo1287

Całkiem niezła

udobrze si3 czyta UV GTX
00
Bartek_Mroz

Dobrze spędzony czas

Niestety tylko wersja z syntezatorem mowy :-/
00

Popularność




Tytuł oryginału: UNDYING MERCENARIES #6. HOME WORLD

Copyright © 2016 by Iron Tower Press, Inc.

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-11-2 ISBN MOBI: 978-83-67053-12-9

Nasze miejsce w Galaktyce (fragment)

Błogosławionego roku 2052 Galaktycy ujawnili się ludzkości. Nie sposób przecenić wagi tego wydarzenia. Przekształciło ono całą naszą kulturę.

Ziemia została zjednoczona w jednej chwili – coś, czego nie udało się dokonać nikomu na przestrzeni wieków. Jednak polityczna unifikacja to nie wszystko. W tym samym momencie poznaliśmy niezliczone inne formy życia. Wszystkie nazwały nas swoimi braćmi.

Oczywiście była garstka indywidualistów, którzy opierali się zmianom, lecz ich nieprawidłowe myślenie zostało skorygowane. Ci, którzy ocaleli, przyjęli Imperium z otwartymi rękami.

I czemuż nie mieliby tego zrobić? Kto przy zdrowych zmysłach zaprzeczyłby przewadze intelektualnej, technologicznej i kulturowej Galaktyków? Jesteśmy niczym robaki u ich stóp. W przeciwieństwie jednak do insektów potrafiliśmy się uczyć i adaptować. Jak dotąd te cechy chroniły nas przed eksterminacją.

W roku 2052 dojrzeliśmy jako społeczeństwo. Wcześ­niej byliśmy niczym dzieci. Niczym dzikie zwierzęta. W zamian za naszą serdeczną wierność Imperium ofiarowało nam dary. Były one liczne i różnego rodzaju, ale najbardziej oczywistym – nie licząc unifikacji i bezpieczeństwa – były udogodnienia technologiczne.

Gdy już dowiedliśmy, że możemy osiągnąć odpowiednią pozycję na rynku galaktycznym jako dostawcy najemników – dobra handlowego o dostatecznie wysokim popycie – zezwolono nam na zakup wszelkich towarów i usług dopuszczonych do obrotu w Prowincji 921.

Pierwszą z takich usług były przewozy międzygwiezdne. Nie mogliśmy, rzecz jasna, samodzielnie projektować ani konstruować statków kosmicznych, gdyż w naszym rejonie Galaktyki ten przywilej należał do innego gatunku. Nie mogliśmy również służyć na ich pokładach, ponieważ ta rola była zarezerwowana dla Skrullów.

Pozwolono nam jednak płacić za transport najemników do innych układów. Istnieją liczne archiwalne nagrania z pierwszej podróży Legionu Victrix, które można obejrzeć w sieci. Duma, honor i widoczna radość tych dzielnych legionistów są godne zapamiętania oraz naśladowania.

Korzystając z technologii, o jakiej wcześniej mogliśmy jedynie marzyć, okręty ślizgają się przez przestrzeń z niewyobrażalną prędkością. Bez technologii nadświetlnej nie istniałoby Imperium. Używamy okrętów, które wynajmujemy od obcych, aby zdobyć kredyty dla Ziemi.

Kiedy ludzkość uzyskała regularne przychody w kredytach galaktycznych, zainwestowaliśmy te z trudem zarobione fundusze w broń i pancerze dla naszych żołnierzy. Wkrótce legioniści byli wyposażeni w karabiny zwane trachami, rzygacze plazmowe oraz niezliczone inne narzędzia.

Należy nadmienić, że istnieją cyniczne jednostki, które twierdzą, że nasze uzbrojenie pochodzi z demobilu. Że jest wyeksploatowane i przestarzałe, wręcz archaiczne. Dla przykładu, porównywano trachy ze strzałami o grotach z krzemienia.

Jakże chętnie ludzkość gryzie rękę, która ją karmi! Niżej podpisany uważa takie komentarze za niewdzięczne, wręcz skandaliczne. Imperium nie ma obowiązku wyposażać naszych żołnierzy. Jeśli nawet uznamy otrzymywane uzbrojenie za „ochłapy”, powinniśmy je przyjmować z wdzięcznością i wykorzystywać najlepiej jak potrafimy.

Dodatkowe korzyści ze współpracy międzygatunkowej są łatwe do zauważenia w naszym codziennym życiu. Ziemia przeżywa rozkwit gospodarczy i sprowadza z odległych zakątków rozmaite dobra konsumpcyjne. Za przykład weźmy latające wózki i inne pojazdy, które opierają się grawitacji. Obecnie są powszechne.

Również inne produkty obcych stały się częścią naszego życia. Nowością na rynku są kombinezony sensoryczne. Zapewniają niesamowite i unikalne doświadczenia, dzięki czemu wypierają starsze formy rozrywki. „To tylko zabawki” – powiedzą krytycy. Proszę bardzo, niech malkontenci spróbują wrócić do czasów, gdy wypoczynek polegał na oglądaniu prostych holonagrań. W ciągu kilku godzin ludzie zaczną się nudzić i błagać, aby oddano im zestawy sensoryczne!

Ostatnim – lecz bynajmniej nie najmniej istotnym – ze wspaniałych darów Galaktyków są maszyny wskrzeszające. Owszem, nie należą do tanich, ale ich skuteczność jest zdumiewająca. Dzięki tej technologii nasi żołnierze są w stanie raz po raz żyć i umierać za Matkę Ziemię. Któż zaprzeczy zaletom nieśmiertelności?

Jeśli zaś chodzi o koszty, należy mieć na uwadze niezaprzeczalne oszczędności na transporcie i szkoleniu świeżych rekrutów. Pomimo ich wysokiej ceny zakup maszyn wskrzeszających jest bardzo opłacalny i dlatego wszystkie legiony korzystają z nich w każdym konflikcie zbrojnym.

Podsumowując, niżej podpisany uważa, że obecną pozycję Ziemi w Imperium Galaktycznym odrzucają jedynie niewdzięczni zdrajcy. Liczne i zdumiewające dary Imperium winien codziennie kontemplować każdy, kto stąpa po tej zielonej planecie. Czy Nairbowie stawiają ograniczenia w kwestii tego, co możemy kupić? Oczywiście, lecz ich restrykcje nie są bynajmniej arbitralne. Powinniśmy wszyscy zaufać swojemu rządowi i traktować rządzących z najwyższym szacunkiem. Bo w końcu tyle im zawdzięczamy.

Imperium i jego słudzy zasługują na pochwałę, a nie pogardę. Rzecz jasna, istnieją technologiczne korzyści, którymi Galaktycy nie podzielili się z nami, ale trzeba założyć, że ich zdaniem jeszcze nie jesteśmy godni. Wszak my, ludzie, moglibyśmy zagrozić sobie samym oraz innym, gdyby tylko dać nam nieograniczony dostęp do wszystkich cudów, jakie Imperium ma do zaoferowania.

Słuszne są zatem restrykcje handlowe. Właściwym jest, że nie oglądaliśmy na własne oczy niewątpliwie olśniewającej mocy Galaktyków – mocy, jaką najlepiej pozostawić Układom Centralnym.

Ufajcie swemu Imperium. Wierzcie w swoje Imperium. A jeśli wezwie was ono, byście umarli dla niego po tysiąckroć, uczyńcie to bez oporów i bez wahania.

Gdyż, jak powtarzają Galaktycy, „w służbie siła”.

Któreż wybrzeże nie zna smaku naszej krwi?

Horacy, rok 39 p.n.e.

Rozdział 1

Gdy Nagata wręczył mi złote insygnia z nanoprzylgami, stałem się adiunktem. Jednak to za mało dla biurokratów w Centrali. Chcieli poddać mnie serii testów, aby upewnić się, że prostaczek James McGill zasłużył na stopień oficerski.

Ludzie z Hegemonii – czyli wieprze, jak nazywają ich żołnierze z niezależnych legionów – mieli mnóstwo reguł. Życzyli sobie, aby tych zasad przestrzegano w każdym przypadku. Nawet jeśli trzygwiazdkowy ekwita już zatwierdził mój awans.

Pomijając to zamiłowanie do formalności, odnosiłem wrażenie, że traktują mnie z nutą szyderstwa. Nie potrafili przełknąć faktu, że zwykły trep tak szybko dosłużył się stopnia oficerskiego. Tym bardziej że ten trep był z Legionu Varus.

Poza tym wieprze mnie po prostu nie lubiły.

– Musimy omówić pańskie wyniki, weteranie McGill – powiedziała primus o nazwisku Rossi.

– Jestem adiunktem – poprawiłem ją.

– Jeszcze nie. Zaczynamy?

Rossi nosiła mundur primusa. Znałem ten typ człowieka – surowa mina, ramiona wyprostowane, włosy przystrzyżone krótko po bokach. Jedyny ukłon w stronę kobiecości stanowił niewielki kucyk, który zwykle chyba trzymała pod czapką, ale dziś wyślizgnął się i dotykał karku. Przykuł moją uwagę.

– Omówimy pańskie wyniki, McGill? – powtórzyła.

Oderwałem wzrok od jej włosów i zmarszczyłem brwi. Mierzyliśmy się wzrokiem przez trzy długie sekundy. Przyszło mi do głowy kilka niegrzecznych odpowiedzi, wszystkie jednak odrzuciłem.

– W porządku – odparłem wreszcie.

– Przede wszystkim – zaczęła – rzuca się w oczy ocena psychologiczna. Wskaźniki są niepokojące, ale najgorsza jest ogólna linia trendu. Podąża pan mroczną ścieżką, McGill. Zdaje pan sobie sprawę?

– Zechce pani rozwinąć myśl?

– Obserwujemy obniżoną latencję ekspresji gniewu. Tak nazywamy czas potrzebny na przejście od spokoju do wściekłości. Ta cecha skutkuje gwałtownymi wybuchami złości. Zauważono u pana również zwiększoną podatność na traktowanie jakiejkolwiek krytyki jako ataku osobistego. Poza tym alarmująco wzrasta pański wskaźnik mataczenia.

– Co wzrasta?

– Często pan kłamie.

– Och.

Rossi popatrzyła na mnie, najwyraźniej spodziewając się, że powiem coś na swoją obronę. Wzięła głęboki wdech i kontynuowała:

– Odsetek odpowiedzi zgodnych z prawdą, nawet na najbardziej podstawowe pytania, spadł do trzydziestu siedmiu procent.

– Aha…

Jeszcze nie skończyła. Zaczęła opisywać, jak kłamałem, w jakich sytuacjach, a nawet jak długie i skomplikowane były moje kłamstwa.

Zaniepokoiłem się.

– Przepraszam bardzo – przerwałem, gdy przeszła do następnego zarzutu, czyli do liczby kobiet, z którymi się przespałem. – Skąd bierzecie te wszystkie dane?

– Jak już mówiłam, z pańskiego profilu psychologicznego.

– Nie wydaje mi się. Test był krótki. Jasne, daliście mi dwie godziny, ale skończyłem w czterdzieści minut. Rzeczy, o których pani wspomina, na pewno nie dowiedzieliście się z paru kwestionariuszy.

– Oczywiście, że nie. Chyba nie sądzi pan, że ocena opierałaby się wyłącznie na teście pisemnym? Obserwujemy pana od pewnego czasu.

– Jasne… Drony i tak dalej… Ale skąd wiecie, jak bardzo rozmijałem się z prawdą? Kto to mierzy?

– Pański stuk. Dane są nieustannie monitorowane i przekazywane do rdzenia w Centrali.

Spojrzałem na swoje przedramię, gdzie tkwił stuk. Kilka niesfornych włosków wyrosło z mięsistego ekranu, ale poza tym wyglądał tak samo, jak zawsze.

Stuki były pasożytami, tyle wiedzieliśmy na pewno. Organiczne komputery były z nami scalone tak mocno, że wskrzeszano je wraz z resztą ciała, jak każdy inny kluczowy organ. Stuk był moim przyjacielem, moim towarzyszem. Traktowałem go jak własną rękę. Nie podobała mi się myśl, że przez cały czas szpiegował mnie w nieakceptowalny sposób.

– Masz w tej chwili mroczne myśli o swoim stuku, James? – zapytała primus Rossi.

Podniosłem na nią wzrok.

– Niezupełnie – skłamałem. – Zastanawiałem się tylko, ile tak naprawdę wiecie o moim życiu osobistym. W jakim stopniu śledzicie nas wszystkich.

Skinęła głową.

– To niepokojące, ale robimy to w słusznym celu. Prawdziwa odpowiedź brzmi: wiemy wszystko i jednocześnie nie wiemy nic.

– Co to znaczy?

– Owszem, stuki gromadzą mnóstwo szczegółów. Przechowują pomiary nawet sprzed dekady, na podstawie których potrafimy obliczyć, co pan robił w pierwszy czwartek ubiegłego maja. Ale zwykle tego nie robimy. Wszystkie te dane pozostają prywatne… dopóki nie mamy powodu, by się im przyjrzeć.

Kiwnąłem głową.

– Czyli mówisz, Rossi, że cieszymy się prywatnością, dopóki ktoś nie poświeci na nas latarką. A wtedy jesteśmy jak robak pod butem.

– Można to tak ująć.

Westchnąłem. Jak mógłbym jej to wyjaśnić? Miała trochę racji. Rzeczywiście tkwiło we mnie więcej mroku niż lata temu, gdy przekroczyłem próg Izby Werbunkowej i zapisałem się do jedynego legionu, który zechciał mnie przyjąć.

– Ilu ludzi zabiłaś? – zapytałem.

Wydała się zaskoczona.

– Nie rozumiem, co…

– To proste pytanie. Odpowiedz, zrób to dla mnie. Licząc z tymi, których zastrzeliłaś podczas szkolenia. Z pewnością nawet żołnierze Hegemonii odbywają ćwiczenia z ostrą amunicją. Ile razy zakończyłaś życie innej istoty ludzkiej?

Rossi zawahała się. Dałem jej do myślenia. Na moment wykrzywiła wargi.

– Obmyślasz kłamstwo? – dodałem. – Twój stuk wie, co robisz. Zapamięta ten fakt na zawsze.

– Oczywiście, że nie – warknęła. – Nie wiem, jakie to ma znaczenie, ale zabiłam dokładnie jedną osobę podczas ćwiczeń z ostrą amunicją.

– Z bliska?

– Nie, trachem.

– Widziałaś potem ciało? Widziałaś te zdumione oczy, szeroko otwarte i wpatrzone w pustkę?

Znowu się zawahała.

– Nie rozumiem…

– Nieważne. Nie odpowiadaj, twoja mina mówi sama za siebie. Zobaczyłaś twarz człowieka, którego zabiłaś. Po twojej reakcji widzę, że to było ciężkie przeżycie.

Wzruszyła ramionami.

– Dobra. Udowodniłeś, co chciałeś. Zaraz mi powiesz, że zabijanie zmienia człowieka. Że nie można oczekiwać od weterana licznych konfliktów, że pozostanie…

Nachyliłem się bliżej i spojrzałem na nią obłąkanym wzrokiem. Przyszło mi to naturalnie, nie musiałem udawać.

– Nie rozumiesz – powiedziałem. – Nie do końca. Mam w stuku zapisane inne dane. Na przykład szacowaną liczbę zabójstw. Masz pojęcie, ile razy patrzyłem w oczy człowiekowi, którego zamordowałem? I nie wszyscy wrócili. Ile razy posłałaś kogoś na permy?

Pokręciła głową.

– Ja zrobiłem to wiele razy. Setki, może nawet tysiące.

Rossi próbowała nie okazać, że najchętniej by się ode mnie odsunęła. Z mizernym skutkiem.

Przed oczami wyobraźni miałem twarze zmarłych, których zabiłem z bliska. A przecież były rzesze innych, których zgładziłem ciężką bronią z daleka.

– A jeśli uwzględnimy obcych… – Zaśmiałem się ponuro. – Nikt ich nie zliczy. Miliony. Zabiłem miliony. Całkiem możliwe, że jestem największym mordercą na tej planecie. Może z wyjątkiem Clavera.

Claver był interesującym człowiekiem z mojej przeszłości. Zaczął karierę jako skorumpowany oficer Legionu Germanica, a skończył jako niezależny handlarz międzygwiezdny. O ile mi wiadomo, był jedynym człowiekiem, który złamał wszystkie reguły Imperium Galaktycznego i jak dotąd nie poniósł z tego tytułu żadnych konsekwencji. Razem z nim brałem udział w kilku poważnych akcjach. Ci, którzy stawali nam na drodze, zwykle rozstawali się z życiem.

Rossi zerknęła na ekran komputera, by zweryfikować moje słowa, a gdy z powrotem podniosła wzrok, wyglądała na wystraszoną.

Uśmiechnąłem się bez cienia wesołości.

– I co? Napisano, że jestem mordercą? Że mówię prawdę?

– Że mówisz to, w co wierzysz.

Skinąłem głową.

– Więc teraz już wiesz. Jestem inny nie bez powodu. Jestem zabójcą. To wy mnie zmieniliście. Ludzie tacy jak ty, Legion Varus i kilka planet pełnych kosmitów. Ale przecież właśnie dlatego tu jestem. Ziemia obecnie potrzebuje najlepszych speców od zabijania.

Rossi oblizała wargi. Jej wyraz twarzy i cały sposób bycia uległ zmianie. Nabrała powietrza i powoli je wypuściła. Zauważyłem, że unika mojego wzroku.

– Miliony… – szepnęła. – Jak…?

– Nie wszystko jest zapisane, primusie. Najbardziej soczyste fragmenty zostały wykasowane.

Znów zerknęła na swoje ekrany, a potem popatrzyła na mnie z niepokojem.

– Włam do rdzenia danych?

Wzruszyłem ramionami.

– Możliwe. Jeszcze jakieś pytania?

Zastanawiała się przez kilka długich sekund. Siedzieliśmy w ciszy, wsłuchani w ruch powietrzny za ścianami piramidy Centrali.

– Nie – odparła wreszcie. – Chyba nie chcę wiedzieć nic więcej.

– Masz rację – zapewniłem. – Naprawdę nie chcesz.

Wstała i wyciągnęła rękę.

– Gratulacje, adiunkcie McGill.

– Dziękuję. – Uścisnąłem jej dłoń.

Włożyłem marynarkę i czapkę. Odprowadzała mnie wzrokiem, gdy zbliżałem się do drzwi.

– McGill? – odezwała się, gdy już miałem wyjść.

Odwróciłem się i uniosłem brew. Teraz primus wydawała mi się mniejsza. Na jej twarzy zamiast pogardy czy surowości malowało się zaniepokojenie.

– Słucham?

– Mógłbyś od teraz… Mógłbyś zabijać już tylko kosmitów? – zapytała. – I tylko tych, których trzeba zabić?

Skinąłem głową. Po moich wargach przemknął uśmiech.

– Postaram się.

– Dzięki.

Zostawiłem ją i zjechałem windą do lobby na parterze. Po drodze dwa razy strzeliło mi w uszach.

Przyjemnie było wyjść na rześkie listopadowe powietrze. Przez ostatnich kilka dni Centrala była dla mnie jak więzienie, ale wreszcie uwolniłem się od biurokratów. Zajrzeli mi pod maskę, a potem pospiesznie i z drżeniem zatrzasnęli ją z powrotem.

Nie miałem nic przeciwko temu.

Rozdział 2

Swoje pierwsze rozkazy jako świeżo upieczony oficer otrzymałem nie od przełożonych z legionu, tylko od kogoś postawionego znacznie wyżej. Ściślej mówiąc, od ekwity Nagaty. To on był moim trzygwiazdkowym patronem wewnątrz Centrali. To on mnie awansował, a więc byłem mu winny przysługę. Postawił sprawę jasno już miesiąc wcześniej. Miałem mieć oko na jego arcyrywalkę, imperator Turov.

Nagata i Turov należeli do największych szych Hegemonii. Niespędzający wiele czasu na Ziemi legionista teoretycznie powinien mieć ich prywatne wojenki w głębokim poważaniu, ale Turov należała kiedyś do Varusa i łączyła mnie z nią wspólna przeszłość. W normalnych warunkach szpiegowanie jej nie byłoby szczególnie trudne. Nauczyłem się z nią dogadywać. Prawdę mówiąc, przez jakiś czas byliśmy w związku – co niektórzy uważali za niestosowne – więc tym bardziej miałem wymówkę, żeby sprawdzić, co u niej słychać.

Niestety, Turov była co najmniej tak bystra jak Nagata. Doskonale wiedziała, że kazał mi ją szpiegować. Wysłałem szereg wiadomości, a nawet kilka razy próbowałem zadzwonić. Zero reakcji.

Snułem się więc ulicami Miasta Centralnego, sfrustrowany i niepewny, co powinienem zrobić. Mogłem zwyczajnie pojechać do domu. Widziałem się z rodzicami bardzo krótko, zanim zaczęły się te zakulisowe rozgrywki w stolicy. Miałem ochotę znów ich odwiedzić, ale wiedziałem, że Nagata wkrótce mnie wezwie, oczekując czegoś w rodzaju raportu. A ponieważ nie miałem mu nic do zameldowania, nie mogłem sobie jeszcze pozwolić na wakacje.

Życie legionisty nie jest takie złe, kiedy akurat nie plądruje się planet albo nie ochrania transportów. Z powodu intensywnej natury naszej pracy między misjami wolno nam prowadzić zwykłe, cywilne życie na Ziemi. Naturalnie, na wezwanie należy stawić się w pełnym wyposażeniu w ciągu dwudziestu czterech godzin. Poza tym jesteśmy jednak wolnymi ludźmi.

Jednak dziś nie czułem się odprężony i wolny. Przeciwnie, czułem się jak tygrys na smyczy, którego jeszcze nikt nie nakarmił.

Tknięty przeczuciem, ruszyłem do rezydencji Turov. Byłem tam tylko raz. Powiedzmy, że odwiedziny nie przebiegły w serdecznej atmosferze.

Przez dobry kwadrans stałem oparty o przycisk dzwonka, raz po raz przedstawiałem się durnej SI domu i generalnie próbowałem być jak najbardziej upierdliwy. W końcu się poddałem. Wezwałem przez stuka taksówkę i poirytowany czekałem, aż się pojawi.

Obserwowałem ze skrzyżowanymi rękami pojazdy latające nad osiedlem dla snobów. Czułem się jak nieudacznik. Wiadomo, że Turov nie wpuści mnie do domu, skoro nawet nie odbierała telefonów, żeby umówić się na spotkanie w biurze.

Nagacie się to nie spodoba. Miałem być jego cudownym chłopcem. Człowiekiem, który wdarł się do Cen­trali, wyczyścił rdzeń danych i uszło mu to na sucho. Miał uwierzyć, że kilka zamków i automatyczna sekretarka powstrzymają takiego technologicznego magika jak ja?

Prawda była oczywiście taka, że nie dokonałem większości tych nerdowskich rzeczy podczas włamu. Najtrudniejszą robotę odwalił Claver. Ja tam robiłem za mięśniaka, a nie bystrzaka.

Wreszcie po kilku minutach nad ulicą obok mnie zawisł ciemny kształt. Musiałem odskoczyć na krawężnik, bo omal mnie nie zmiażdżył. Chciałem ochrzanić nieuważnego kierowcę, więc otworzyłem drzwi pojazdu i zajrzałem do środka.

Natychmiast straciłem rezon. Zamiast aroganckiego dupka za kółkiem zobaczyłem młodą kobietę. Do tego całkiem atrakcyjną. Jeszcze bardziej zaskakiwał fakt, że doskonale ją znałem. To był nikt inny jak imperator Galina Turov.

Nie była w mundurze. Miała na sobie coś kompletnie innego – jeden z tych obcisłych, inteligentnych strojów modnych wśród licealistek. Ubranie zaprogramowano tak, aby pełzało po całym ciele, w przypadkowych odstępach czasu odsłaniając skórę owalnymi wycięciami. Kiedy tak się na nią gapiłem, zapomniawszy języka w gębie, pępek kobiety pojawił się i zniknął. Bardzo rozpraszający efekt.

– Yyy… Imperatorze? Właśnie wróciłaś do domu?

– Nie, ty idioto. Po prostu naprzykrzasz mi się przez cały dzień i już mam dość. Nie wiesz, że jestem na przepustce?

– Oczywiście, ja też.

– Więc po cholerę zawracasz mi głowę?

Nie patrzyłem jej w oczy. Inteligentny strój zmienił kolor z granatu na czerń z domieszką kwaśnej zieleni. Na udach uformowały się dwa otwory. Plamki nagiej skóry zamrugały do mnie jak oczy.

– Wybacz, po prostu chciałem się pochwalić awansem.

Przesunęła palcem po moich nowych oznaczeniach. Wnioskując po minie, nie była pod wielkim wrażeniem.

– Wreszcie zostałeś oficerem, hm? Co musiałeś zrobić dla Nagaty?

Wzruszyłem ramionami.

– Niewiele. Wystarczyło zginąć z tysiąc razy.

Po raz pierwszy się uśmiechnęła.

– Nie. Nikt nie dostaje awansu za umieranie. Awansowałeś za zabijanie wrogów.

– To też.

Otaksowała mnie od stóp do głów.

– Wsiadaj – rzuciła wreszcie. – Podwiozę cię pod Centralę.

Nic nie wskazywało na to, że moja taksówka zaraz przyleci, więc zrobiłem, co kazała. Zamek w drzwiach zatrzasnął się.

– Skąd wiesz, że wracam do Centrali? – zapytałem.

Teraz to ona wzruszyła ramionami.

– Zbierasz informacje dla Nagaty, mam rację? No cóż, teraz przynajmniej nawiązałeś kontakt z osobą, którą masz obserwować.

– Hmm, z jakiegoś powodu nie wydajesz się zaniepokojona – powiedziałem z namysłem.

– A czemu miałabym się niepokoić? Jesteś również moim agentem, pamiętasz?

Te słowa wywołały we mnie nieprzyjemne wspomnienia. Faktycznie, zawarłem z nią taki układ, całe miesiące temu. Obiecałem, że jeśli ona przestanie się interesować L-374, podejmę współpracę z nią, a nie z Nagatą. Już tego żałowałem.

– Przecież miałem rację – powiedziałem. – Doprowadziłem cię prosto do wroga, którego szukałaś. To nie przysługa. Powinnaś się cieszyć, że cię przekonałem.

– Chcesz złamać obietnicę? Nieładnie.

– Tego nie powiedziałem. Po prostu uważam…

– Powiedz mi coś o Nagacie. Co planuje?

Zawahałem się. Prawda była taka, że nie miałem wglądu w jego zamiary. Ale jeśli to powiem, raczej nie wprowadzę Turov w dobry nastrój.

– Na pewno coś wiesz – naciskała. – Informacja za informację. W zamian powiem coś, co go zadowoli.

– Dobra. Wiem, że planuje coś dużego. Zgromadzenie całej ziemskiej floty. Chyba będzie chciał ją wysłać przeciw Królestwu Głowonogów.

Lekceważąco machnęła ręką.

– Wiem o tym. Każdy to wie. Powiedz coś, co dotyczy Nagaty osobiście.

Próbowałem coś sobie przypomnieć, ale nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy.

– Wie, że byłem w zamieszany w atak na Centralę.

– Skąd?

– Zdobył stopklatki z nagrań. Wyczyściliśmy rdzeń danych, ale niektóre kamery zachowały w pamięci małe fragmenty strumienia wideo, których nie zdążyły wysłać do serwerów.

– Ach tak. – Pokiwała głową. – Czyli wie, że brałeś w tym udział. Więc czemu, do ciężkiej cholery, nie siedzisz za kratkami?

Wzruszyłem ramionami.

– Kamery nie są nieomylne.

– To znaczy?

– Pokazałem mu urządzenie Clavera. Podmieniłem swoją twarz na jego własną. Był pod wrażeniem.

Zmarszczyła brwi.

– Szkoda, że o tym wie. Trudniej będzie go oszukać w przyszłości. Ale chyba nie miałeś wyboru. Mów dalej.

W głowie miałem pustkę. Nagata nie podzielił się ze mną niczym ważnym. Ale jak to często bywa w podobnych sytuacjach, pałeczkę przejęła moja bujna wyobraźnia.

– Chyba wie, że mamy przerąbane. To znaczy z kalmarami.

Spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Mogą uderzyć jako pierwsi?

– Możliwe.

– Szlag! Czemu oficerowie ze sztabu mi nie ufają? Żaden nie powiadomił mnie o sile i zamiarach przeciwnika. Układają tylko jakiś wielce ambitny plan uderzenia głęboko na terytorium wroga, gdy tylko zbiorą wystarczająco wiele okrętów do transportu wszystkich legionów.

Milczałem. Moja wzmianka o kalmarach była logiczna, ale to tylko plotka. Nagata nic takiego nie mówił. Pożałowałem z miejsca, że przekazałem Turov te pogłoski. Chociaż kto wie? Mogły okazać się totalną brednią, ale równie dobrze prawdą.

– W porządku, zagrałeś w otwarte karty, więc dam ci coś w zamian. Będzie oczekiwał, że czegoś się dowiedziałeś.

– Dobra.

– Powiedz mu, że od jakiegoś czasu kupuję drogie rzeczy. Bardzo drogie. Nagata wie, ile zarabia imperator, czyli mniej niż on sam. Wydaję znacznie więcej niż zwykły oficer Hegemonii.

Dotarło do mnie, że ona ma rację. Latający samochód, ekskluzywna rezydencja, ubranie z inteligentnej tkaniny… To nie są tanie rzeczy.

– Skąd bierzesz pieniądze?

– To akurat tajemnica – powiedziała. – Nie masz pojęcia. Ale uznałeś, że warto o tym zameldować. Potrzebujesz jeszcze wyjaśnienia, jak udało ci się do mnie zbliżyć. Co zrobiłeś, żebym się ujawniła?

– Yy, nie wiem.

W tym momencie zauważyłem, że lądujemy. Rozejrzałem się, zdezorientowany. Byliśmy na zalesionym terenie poza stolicą.

Kiedy opadaliśmy niczym liść, ona dalej mówiła o swoim bogactwie na pokaz. Okazało się, że zakupiła łódź i kilka domków letniskowych. Słuchałem uważnie i starałem się wszystko zapamiętać, ale moją uwagę odwracało nowe wycięcie w jej ubraniu. Wysunęło się chyba spod pachy i przesunęło na ukos po brzuchu. Pełzło powoli niczym gąsienica i robiło się coraz większe. Coraz więcej odsłaniało. Zanim dotarło do biodra i zniknęło na plecach, miałem okazję przyjrzeć się całkiem miłym rejonom. Nie odwracałem wzroku i nawet nie mrugałem.

– Ale wciąż nie wiem, jakie mam podać wyjaśnienie.

Roześmiała się, a wtedy reszta stroju zsunęła się z jej ciała, odsłaniając nagą skórę. Usiadła mi na kolanach. Położyłem ręce na jej biodrach i dopiero wtedy zrozumiałem. To była moja historyjka dla Nagaty. Miałem mu powiedzieć, że Turov zaspokoiła się mną gdzieś w lesie.

Najzabawniejsze, że to była najszczersza prawda.

Rozdział 3

Kilka godzin później wreszcie dotarłem do biura Nagaty na trzysta piętnastym piętrze Centrali. Nikt nie otwierał, więc położyłem dłoń na panelu. Wiedziałem, że system mnie zidentyfikuje i powiadomi osobę w środku. Drzwi pozostawały nieruchome przez kilka sekund. A potem wreszcie się otworzyły.

Nie tego się spodziewałem.

Nagata siedział przy biurku – albo raczej na nim leżał. Martwy. Blat był jednocześnie ekranem komputera, który oblewał go kałużą falującego światła. Bezskutecznie, ale wytrwale próbował rozpoznać polecenie dotykowe nieżyjącego użytkownika.

W pomieszczeniu był ktoś jeszcze. Stał przy regale z książkami i spokojnie wertował jedną z nich. W pierwszej chwili go nie rozpoznałem. Miał na sobie osobliwy kombinezon. Powierzchnia materiału opalizowała dziwacznie, jak gdyby utkano ją z cienkich jak włos drucików. Przy każdym ruchu wydawała cichy chrobot, trochę jak rozpinane rzepy.

– Claver?! – ryknąłem.

Trzy szybkie kroki i już byłem przy nim, złapałem go. Uniósł ręce pokryte tą dziwną ciemną tkaniną. Siłowaliśmy się przez kilka sekund.

– Nagata nie chciał mnie słuchać – rzucił, stękając z wysiłku. – Może ty będziesz miał więcej rozumu.

Przyparłem go do ściany. Dotknął pokrętła na piersi swojego osobliwego skafandra. Na wszelki wypadek odtrąciłem jego dłoń.

– Ostrożnie, chłopcze, bo zabiorę cię ze sobą do piek­ła.

– Czemu zabiłeś Nagatę?

– Już ci mówiłem. Nie chciał słuchać. Ciągle próbował sięgnąć po broń albo wezwać ochronę.

– Nie chciał słuchać czego?

– One tu przyjdą. Kalmary. Naprawdę niedługo. Ale inaczej, niż sobie wyobrażacie.

Zmarszczyłem czoło. Obaj dyszeliśmy ciężko, splątani w klinczu, z napiętymi mięśniami. Jego kombinezon był zbyt obszerny, co dodatkowo utrudniało przytrzymanie intruza. Zauważyłem też, że ubiór ma kilka dodatkowych wypustek – nogawek albo rękawów – które zwisały na podłogę. Do czego służyły?

Wreszcie zebrał wszystkie siły i odepchnął mnie.

– Mam dość – powiedział, kręcąc głową. – Ja tu znowu odgrywam dobrego Samarytanina, a wy, kurwa, co robicie? Jesteś tak samo durny jak przedtem. Kiedy przyjdą kalmary, pamiętaj, kto próbował was ostrzec.

– Nie dasz rady stąd uciec – stwierdziłem. – To Centralne Dowództwo. Wszędzie pełno kamer i strażników.

Roześmiał się.

– To bez znaczenia. Nie powstrzymają mnie. Ani kalmarów. Na razie, debilu.

Zanim zdążyłem go ponownie unieruchomić, dotknął pokrętła na piersi i… wtedy zrobiło się dziwacznie.

Pomieszczenie zafalowało. Ściany na chwilę się rozmyły, tak jak krawędzie obiektu, który bardzo szybko wibruje. Nie czułem tego drżenia, ale je widziałem. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Efekt musiał być przynajmniej po części realny, bo włączyły się alarmy na całym piętrze. Zawyły syreny na korytarzu i zamrugały żółte lampki ostrzegawcze. Hałas sprawił, że obejrzałem się na uchylone drzwi. Odwróciłem wzrok od Clavera tylko na ułamek sekundy – ale gdy znów spojrzałem w jego stronę, zniknął. W miejscu gdzie przed chwilą stał, nie było nic. Nie został nawet obłoczek dymu. Dziwaczny skafander wyparował wraz z nim.

Jednak Nagata wciąż tu był. Zwłoki leżały w kałuży krwi, oparte o migający blat. Jak często i z przyjemnością powtarzał Claver, nikt nie pomyliłby mnie z geniuszem. Ale nie trzeba tytana intelektu, aby zrozumieć, że znalazłem się w bardzo niezręcznej sytuacji.

Wybiegłem na korytarz i ruszyłem do najbliższej windy. Wszedłem do środka i zjechałem na piętro lotniskowe w połowie wysokości monstrualnego budynku. Wyszedłem spokojnie na zroszone mżawką lądowisko z pastobetonu. Tu również ryczały syreny. Zbliżył się do mnie strażnik, wydawał się podenerwowany.

– Kim jesteście, legionisto? – zapytał weteran, wieprz o nazwisku Weber. Po twarzy spływały mu krop­le wody, ale zdawał się tego nie zauważać. Łypał na mnie nieufnie.

– Jestem adiunktem. Wracam do miasta, zdawałem raport ekwicie Nagacie. Tyle wystarczy?

Weber zamrugał, ale nie odpuścił.

– Proszę wybaczyć, sir, ale budynek jest odcięty. Musi pan zaczekać, aż rozkaz zostanie odwołany.

– Żaden problem – rzuciłem. – Po prostu wezwę sobie latającą taksówkę i…

– Halo, pan w ogóle słucha? Nikt nie wchodzi ani nie wychodzi!

– Rozumiem.

Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem z powrotem do środka.

– Przepraszam, sir! – zawołał za mną weteran Weber. – Nie pokazał pan identyfikatora. Czy działa transponder w pańskim stuku?

Wyłączyłem go na chwilę, żeby trudniej było mnie namierzyć. Ale oczywiście nie zamierzałem o tym mówić wieprzowi.

– No właśnie nie – powiedziałem. – Na trzysta piętnastym było jakieś wyładowanie elektryczne. Może przepaliło mi stuka.

Weber zmarszczył brwi i otaksował mnie wzrokiem. Odpowiedziałem najsurowszym spojrzeniem, na jakie potrafiłem się zdobyć.

– W porządku – powiedział wreszcie. – Proszę wrócić do budynku i tam zaczekać. Możliwe, że zechcemy pana później przesłuchać, jeśli przebywał pan blisko tego…

Więcej nie dosłyszałem, bo odszedłem, nie czekając, aż skończy. Skinąłem tylko głową i lekceważąco machnąłem ręką. Czułem na plecach jego wzrok. Był podejrzliwy i trudno mu się dziwić. Miałem szczęście, że nikt mnie nie rozpoznał. Zaledwie kilka miesięcy wcześ­niej byłem zamieszany w serię niefortunnych zdarzeń, które rozegrały się tutaj, w Centrali. Wieprze miały ten incydent świeżo w pamięci i dlatego były tak nerwowe.

Pewnie w tym momencie gapił się w ekranik stuka i wyszukiwał moją facjatę w systemie rozpoznawania twarzy. To tylko kwestia czasu, zanim odkryje, kim jestem. I dowie się z kartoteki, że figuruję na liście osobników potencjalnie niebezpiecznych. Nawet kiedy nic się nie działo, ochrona Centrali zawsze mnie przeszukiwała i traktowała jak zbiega.

Kiedy dotrę na poziom ulicy, przy odrobinie szczęścia alarm zostanie odwołany i zdołam się wyślizgnąć. A jeśli nie… No cóż, zawsze istniały bardziej drastyczne opcje.

Ścisnęło mnie w żołądku, gdy dał się słyszeć łomot butów za moimi plecami. Weteran mnie gonił. Westchnąłem ciężko i położyłem dłoń na rękojeści broni. Weber miał oczy wielkie jak spodki. Oddychał z trudem i zerkał na mój pistolet.

– Widzę, że pan też dostał wiadomość – wydyszał.

– Jaką wiadomość?

– O piętrze trzysta piętnastym!

Znaleźli ciało Nagaty. Cóż, od początku miałem niewielkie szanse na ucieczkę, zanim to się stanie. Zakląłem w myślach. Szkoda, że tak łatwo mnie dorwali.

Uświadomiłem sobie, że stoję przed niełatwym wyborem. Mogłem zastrzelić tego człowieka i uciec, pocieszając się, że wkrótce go wskrzeszą. Jednak wówczas stałbym się zbiegiem. Potrzebowałbym mnóstwo szczęścia, żeby wymigać się od więzienia.

Mój stopień. To przeważyło. Byłem teraz adiunktem, oficerem. Zabijanie dobrych żołnierzy nie należało już do moich zadań. Jasne, ten weteran był wieprzem, ale przecież tylko wykonywał swoją pracę. Na jego twarzy widziałem szacunek.

O co poprosiła mnie primus Rossi? Żeby zabijał tylko tych, których trzeba zabić?

Zsunąłem palce z rękojeści pistoletu.

– O co chodzi, weteranie? Nic nie słyszałem.

– Piętro trzysta piętnaste – powtórzył Weber. Ominął mnie i wycelował karabin w drzwi prowadzące na klatkę schodową. Jego partner miał na oku lobby z windami. – Mówią, że na piętrze roi się od kalmarów, sir. Trudno mi w to uwierzyć, ale tak powiedział przełożony, więc muszę to traktować poważnie.

– Kalmary? – zapytałem i poczułem zawroty głowy. Przypomniały mi się słowa Clavera:

„One przyjdą. Naprawdę niedługo”.

Pisnęła winda. Odwróciłem się i gładko dobyłem broni, po czym dołączyłem do dwóch żołnierzy Hegemonii. Wbijaliśmy spojrzenie w drzwi windy, czekając, aż się otworzą.

Miałem wrażenie, że to trwa cholernie długo.

Rozdział 4

Kiedy wreszcie się otworzyły, omal nie strzeliłem z nerwów do jedynej osoby, która była w środku. Na szczęście pozostali dwaj wieprze też się powstrzymali.

To była primus Rossi. Od razu poznałem, że mocno oberwała. Ściana kabiny była umazana krwią, a w mundurze kobiety ziały dwie czarne dziury. Po wiązkach lasera, jeśli miałbym zgadywać. Przepaliły ją na wylot.

A jednak jakimś cudem wciąż żyła. Jedną zbielałą dłonią trzymała się poręczy, a drugą ściskała rany. Podniosła na mnie spojrzenie szeroko otwartych, szklistych oczu.

– McGill? – sapnęła.

– Ostrożnie! – warknąłem na wieprzy, którzy już chcieli wbiec do środka i jej pomóc. – To może być pułapka. Podłożyli ci bombę, primusie?

– Co? Nie… Kalmar do mnie strzelił. Uciekłam do windy i zdążyłam zamknąć drzwi, zanim mnie dobił.

Urwała i zaczęła kaszleć. Wszedłem do kabiny. Weteran Weber dołączył do mnie i wspólnymi siłami pomogliśmy jej wyjść, a potem łagodnie położyliśmy ją na podłodze. Wokół nas zaczęli zbierać się ratownicy. Zajęli się ranną.

Mogłem im powiedzieć, że to strata czasu. Jeśli na czymś się znałem, to na śmierci. Primus nie miała szans.

Skinęła na mnie głową, więc uklęknąłem obok. Miała urywany oddech.

– McGill, mój stuk przestał działać – powiedziała. – Oni coś zrobili… Nie mogłam nikogo ostrzec. Widziałam, jak kalmar wychodzi z gabinetu Nagaty. Nie rozumiem, jak się tam dostał.

– Z gabinetu Nagaty? A widziałaś Nagatę?

Pokręciła głową.

– Możemy założyć, że kalmary go załatwiły.

– Dobra, dzięki za raport. Zabiorę tych ludzi na górę i uporamy się z nimi. Teraz odpocznij.

– Nie, to nie wszystko – dodała. – Rdzeń danych… Chyba go uszkodzili.

Zmarszczyłem brwi.

– Czemu mieliby to zrobić? Myślisz, że po to przyszli?

Rossi miała już zamknięte oczy. Jej niewielki kucyk był teraz w pełni widoczny. Wydało mi się dziwne, że jeszcze dziś rano starannie umyła, uczesała i upięła włosy.

Potrząsnęła głową i coś wymamrotała. A potem jej dłoń zwiotczała. Spojrzałem na medyka. Pokręcił głową. Wiedziałem, co to oznacza. Utrata krwi, niewydolność narządów, wszystko jedno. Kalmary dorwały kolejną ofiarę.

Wstałem i odszukałem dwóch żołnierzy Hegemonii, z którymi tu przyszedłem. Rozglądali się niepewnie.

– Jakie rozkazy, chłopaki? – zapytałem.

– Kiedy ostatnio mieliśmy łączność, kazali nam utrzymać pozycję. Ale teraz stuki nie działają. Wysiadła sieć.

Sprawdziłem na własnym przedramieniu – faktycznie, u mnie to samo. Podszedłem do drzwi najbliższego gabinetu i wyważyłem je kopniakiem. Chciałem wejść do środka, ale weteran Weber stanął mi na drodze.

– To czyjś prywatny gabinet, adiunkcie.

– Co ty, kurwa, nie powiesz? Ale go potrzebuję, a sytuacja jest wyjątkowa. Centrala może mi potrącić z żołdu koszty naprawy.

Pomieszczenie było puste, ale komputer wciąż działał. Wybudziłem go ze stanu uśpienia i usiłowałem się zalogować. Na próżno.

– Ty spróbuj – rzuciłem do weterana.

On też nie mógł.

– Primus Rossi mówiła, że sieć wysiadła – powiedziałem. – To dlatego nie dostajemy rozkazów. Nasze centrum dowodzenia jest sparaliżowane.

– Myśli pan, że to część większego ataku? – zapytał Weber.

– Możliwe. Jedno wiem na pewno. Trzeba powstrzymać te kalmary.

– Standardowa procedura to odizolować budynek i zaczekać na posiłki.

– Procedura w przypadku ataku terrorystycznego?

– Tak, sir.

Roześmiałem się.

– Ten etap mamy dawno za sobą. Możliwe, że w tym momencie obcy masakrują ludzi tam, na górze. A tylko my w tym budynku mamy broń. Ja, wy i kilkuset strażników.

Weteran przytaknął nerwowo.

– W porządku – powiedziałem. – Ja tam idę. Ty możesz zaczekać na stanowisku albo mi pomóc. Twój wybór, Weber.

Po tych słowach ruszyłem do wind. Wcale mnie nie zdziwiło, że przestały działać. W budynku wciąż było zasilanie, ale wiele systemów odmówiło posłuszeństwa bez kontrolującej je sieci.

Niewiele myśląc, poszedłem w kierunku klatki schodowej i pchnąłem drzwi. Schody były nieuszkodzone. Przepastny szyb, w którym rozbrzmiewało echo, zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Światło słoneczne prześwitywało przez wąskie okienka. Od trzysta piętnastego dzieliło nas sto pięter.

Sadząc po dwa stopnie naraz, pokonałem pierwszy bieg schodów. A potem drugi. Wtedy usłyszałem poniżej czyjeś kroki. Zatrzymałem się i z bronią w ręku wychyliłem się za barierkę.

Biegli za mną weteran Weber i jego towarzysz.

– Zmieniliście zdanie? – zapytałem.

– Tam nie ma czego pilnować.

Z uśmiechem skinąłem głową i ruszyłem dalej. ­Biegli za mną, sapiąc z wysiłku.

W okolicach dwieście trzydziestego weteran Weber położył mi rękę na ramieniu. Ledwo oddychał.

– Następne piętro… – wydyszał. – Szafka ze sprzętem… ratunkowym.

– A co, potrzebujesz butli z tlenem? – zapytałem pół żartem, pół serio.

Wieprze nigdy nie byli w tak dobrej formie jak prawdziwi, latający w kosmos legioniści. Rzadko uczestniczyli w walce, a nawet ci, którzy nosili broń, byli względnie delikatni po dekadach służby strażniczej.

Pokręcił głową, łapczywie chwytając powietrze.

– Latające dyski – powiedział. – Trzymają ich tam kilka do ewakuacji rannych.

– Rozumiem.

Znaleźliśmy szafkę i dyski, które z kształtu przypominały raczej nosze. Wróciliśmy na klatkę schodową. Szyb był na tyle wąski, że dało się używać tylko jednego naraz.

– Ja pierwszy – oznajmiłem, kładąc się na urządzeniu jak na desce surfingowej.

Aktywowałem dysk. Lewitujące nosze uniosły się ponad poręcz. Podciągnąłem się tak, aby zawisnąć nad środkiem szybu. Musiałem ustawić maksymalną moc, żeby wznosić się, zamiast opadać, ale zadziałało.

Dyski przypominały lotnie, które znałem z domu. Spędziłem wiele letnich miesięcy, szybując jak liść na wietrze nad rzeką Satilla, dlatego czułem się całkiem komfortowo, dryfując na noszach.

Spojrzałem w dół. Weteran Weber i jego partner bynajmniej nie byli zachwyceni. Przez lata służby w legionach oswoiłem się z uczuciem latania. Ci chłopcy wyglądali na przerażonych.

– Nic wam nie będzie! – zawołałem z uśmiechem. – Po prostu nie patrzcie w dół. Dyski pewnie zabiorą nas na samą górę, zanim skończy się energia. O ile mają naładowane akumulatory.

Pokiwali głowami bez przekonania i podążyli za mną, kurczowo trzymając się noszy.

Jakieś dwie minuty później dotarliśmy na trzysta piętnaste piętro. Dzięki dyskom nie tylko zaoszczędziliśmy mnóstwo czasu, ale też odzyskaliśmy oddech.

Zbliżyliśmy się do drzwi z bronią w ręku. Towarzysz Webera, specjalista o nazwisku Jacobs, sięgnął do klamki.

Ostrzegł mnie instynkt. Nie wiem, czy usłyszałem kliknięcie, czy może mój z natury podejrzliwy umysł wychwycił inną wskazówkę – na przykład odrobinę śluzu na podłodze z pastobetonu.

Odciągnąłem weterana Webera od drzwi. Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

I w tym momencie wybuchła bomba. Siła eksplozji odrzuciła do tyłu specjalistę Jacobsa, który wpadł na Webera. Obaj mężczyźni omal nie wypadli za barierkę. Na szczęście wciąż trzymałem weterana. Choć detonacja była ogłuszająca, okazała się zbyt słaba, żeby zabić nas wszystkich.

Pomimo względnie małej mocy wybuch zdołał wyrwać klamkę i wbić ją Jacobsowi w twarz. Patrzyłem z niedowierzaniem, gdy osuwał się za barierkę z kawałkiem metalu w miejscu nosa. Spadł, nie wydając żadnego dźwięku, aż na parter.

Wciągnąłem weterana Webera z powrotem na podest schodów. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem.

– Nie zgubiłeś karabinu? – zapytałem Webera.

Pokazał mi go, wciąż oszołomiony.

– Dobrze – powiedziałem. – Miej broń w gotowości. Te kalmary to pewnie komandosi. Nieliczni, ale podstępni i wredni.

Biały na twarzy wieprz pozwolił, żebym poszedł przodem. Wkroczyliśmy na trzysta piętnaste piętro.

Pierwsze, co rzucało się w oczy, to ciemność. Nie działało żadne oświetlenie. Nawet lampki awaryjne w kształcie strzałek prowadzących do wyjścia ewakuacyjnego. Korytarz był długi i wypełniony błękitnym dymem. Jego ostry zapach przywodził na myśl paloną izolację… i ciała. Tu i ówdzie były otwarte drzwi. Wyglądało na to, że kalmary chodziły od biura do biura i mordowały każdego, kogo napotkały.

Skręciłem w lewo, w stronę gabinetu Nagaty. Pomieszczenie zostało zdemolowane. Ktoś zrzucił wszystkie książki z regału. Każdy bibelot, mebel i element wyposażenia biurowego został połamany albo rozerwany.

– Czegoś szukali – stwierdził Weber.

– No, tak jak Claver.

– Claver?

– Nieważne. Ruszajmy dalej.

Opuściliśmy gabinet Nagaty i wtedy nagle natknęliśmy się na kalmara. Musiał na nas czekać na korytarzu, nie widzę innego wyjaśnienia.

– Stać! – zawołał przez aplikację tłumaczeniową. – Macie mi powiedzieć, czemu przyszliście do tego pomieszczenia!

Takie gadanie było bardzo w stylu kalmarów. Uwielbiały rozkazywać. O ile mi wiadomo, nigdy nie próbowały dyplomatycznego podejścia. Walczyłem z nimi podczas trzech kampanii i zawsze wkurzały mnie swoim nastawieniem.

– A kim ty jesteś, żeby nas rozstawiać po kątach, kalmarze? – zapytałem. – To nasz budynek i nasz świat. Tutaj to my wydajemy rozkazy.

Kosmita wydał dziwny, bulgoczący dźwięk.

– Jesteście zabawni. Śledziłem was, od kiedy wkroczyliście do strefy, którą zabezpieczyłem. Najbardziej się obawiałem, że pułapka zabije was wszystkich, zanim zbiorę informacje wywiadowcze.

Weteran Weber nareszcie wziął jaja w garść i wycelował z karabinu do obcego.

– Mamy przewagę, poddaj się albo giń! – powiedział.

– Cóż za brawura – powiedział kalmar. – Podoba mi się ten osobnik. Gdyby nie pośpiech, dołączyłbym go do swojej kolekcji niewolników.

Weber nie czekał na dalszą zachętę. Strzelił kalmarowi prosto między oczy – albo raczej spróbował, bo karabin nie wypalił.

– Ach! – Kalmar znów zabulgotał radośnie. – W czym problem? Czyżby wasza imperialna broń nie działała w mojej obecności? Jaka szkoda.

Natychmiast zrozumiałem. Zhakowali nasze uzbrojenie. Imperialna technologia często posiadała wbudowane zabezpieczenia, które miały powstrzymać pośledniejsze gatunki przed zwróceniem się przeciwko Galaktykom. Posiadała również obwody, które rozpoznawały posiadaczy tak zwanych kluczy Galaktyków i umożliwiały im nieograniczony dostęp.

Bez przekonania wycelowałem do obcego z pistoletu. Nawet nie rozległo się kliknięcie.

– Doskonale – powiedział kalmar. – Skoro wasze ułomne układy kognitywne wreszcie pojęły sytuację, zdajecie sobie sprawę, że jesteście moimi jeńcami. Musicie zatem odpowiadać na pytania albo zostaniecie ukarani.

– Ułomne układy…? – powtórzył weteran.

– Chyba właśnie nazwał nas debilami – powiedziałem.

Weber wyszarpnął z pochwy nóż bojowy i przyjął pozycję do ataku. Mogłem mu powiedzieć, że nie ma szans. Kalmary mierzyły prawie trzy metry wzrostu, a ich kończyny były tak umięśnione, że o wygraniu walki jeden na jednego mogliśmy tylko pomarzyć.

Położyłem mu rękę na ramieniu na znak, żeby odpuścił. Kalmar, który już szykował się do odparcia ataku, wydawał się rozczarowany.

– To ty kontrolujesz to zwierzę? – zapytał. – Tak, teraz widzę wyraźnie, kto tu jest panem, a kto niewolnikiem. Wyślij swojego ogara do walki ze mną! Mam ochotę go ukarać.

– Może innym razem, kalmarze – powiedziałem. – Słuchaj, będziemy współpracować. Odpowiemy na wszystkie pytania, jeśli ty najpierw powiesz nam kilka rzeczy.

– Twoje warunki są nie do przyjęcia. Wymagam pełnej uległości.

– Dostaniesz ją, zobaczysz. Chcę tylko wiedzieć, czemu tu jesteście. Ten atak wydaje się bezsensowny. Wskrzesimy swoich zmarłych. Naprawimy budynek. Traciliście czas i zasoby, atakując Centralę, i niczego nie zyskaliście.

– Wiele zyskaliśmy. Po prostu ułomność intelektualna nie pozwala ci pojąć, co właśnie zaszło.

Pokręciłem głową i zaśmiałem się.

– Nie sądzę. Myślę, że po prostu chcesz zatuszować żenującą porażkę. Ujawniliście swoją nową technologię, umiejętność infiltracji kwatery głównej wroga, a to wszystko po nic.

Kalmar nastroszył się. Był wściekły i dumny. Podobnie jak w przypadku węża, kalmara najłatwiej zmusić do ataku, szturchając go kijem. Moja taktyka działała.

– Ukarzę cię za ten bezmyślny pokaz bezczelności – powiedział. – Wasi martwi nie zostaną wskrzeszeni. Atak na waszych dowódców był zabójczy i permanentny.

Zastanowiłem się. Kalmar twierdził, że wysłał tych ludzi na permy? Ale jak?

– Nie wierzę – odparłem głośno. – Ściemniasz, przejrzałem cię. Ze strategicznego punktu widzenia Ziemia tylko zyska na waszej wpadce.

– Jak cię nazywają, człowieku?

– Jestem adiunkt James McGill. Z Legionu Varus.

Moje słowa z jakiegoś powodu zdziwiły kalmara.

– McGill? Ty jesteś istotą znaną jako McGill?

– Przecież mówię. Masz coś nie tak z mózgiem? Muszę wszystko powtarzać, żebyś zrozumiał, kretynie?

Gniew powrócił, zastępując zaskoczenie. Kalmar zbliżył się o krok, wydając dziwny chrobot. Dopiero wtedy rozpoznałem skafander, który miał na sobie. Taki sam nosił Claver, kiedy przydybałem go w gabinecie Nagaty. Ten kombinezon był sporo większy, co sugerowało, że strój jest z inteligentnej tkaniny, która potrafi zmieniać rozmiar. Ale materiał był bez wątpienia ten sam.

To tłumaczyło nadliczbowe nogawki u Clavera – włożył skafander stworzony z myślą o kalmarach. Trybiki w mojej głowie powoli obracały się i wskakiwały na odpowiednie miejsce. Kalmary musiały dysponować tą samą technologią. Możliwe, że Claver im ją wykradł. Obcy posiadali zdolność teleportacji – bo jak inaczej nazwać błyskawiczny transport na ogromną odległość? Ta technologia wprawiała w zdumienie. I wydawała się bardzo użyteczna.

– Standardowe kary cielesne nie wystarczą – ciągnął kalmar. – Trzeba ci poodcinać kończyny. Metodycznie, przy samym stawie. Tak, żebyś przeżył.

W tym momencie weteran Weber zaszarżował. Kiedy rozmawiałem z obcym, on małymi kroczkami zachodził go od flanki. Zdążył ciąć raz, głęboko raniąc jedną z macek. To było imponujące – ale nic więcej nie osiąg­nął. Kalmar odwinął się i pojedynczym ciosem zwalił go z nóg. Weber bezwładnie potoczył się po korytarzu.

Ta chwila nieuwagi przeciwnika wystarczyła, żebym skrócił dystans. Ale nie wyjąłem noża. Miałem inny plan.

– Ostrożnie! – syknął kalmar, oplatając mnie wijącymi się mackami. – Nie zrób sobie krzywdy! Chcę patrzeć, jak powoli konasz w męczarniach.

Unieruchamiał moje kończyny jedną po drugiej. Po krótkiej chwili skrępował mi obie nogi i prawą rękę.

Ale lewa ręka pozostała wolna.

Nie wyrwałem noża z pochwy. Nie dźgnąłem palcem wilgotnych, ruchliwych ślepi, choć bardzo chciałem. Zamiast tego sięgnąłem do wielkiego pokrętła w kształcie gwiazdy na piersi skafandra. Przekręciłem mocno, tak jak Claver.

Kalmar nie był zadowolony. Zrzucił mnie z siebie. Rąbnąłem o ścianę. Na moment świat zakryły kolorowe rozbłyski. Miałem wrażenie, że widzę krew płynącą naczynkami w moich oczach.

Tymczasem kalmar zachwiał się, bekając i popierdując w swoim języku. Siłował się z pokrętłem. Chyba nie przypadło mu do gustu ustawienie, które wybrałem.

Powietrze rozmyło się i jakby zafalowało. A potem kalmar, podobnie jak niedawno Claver, nagle zniknął. Została po nim tylko poświata.

I kałuża czarnego atramentu. Miałem nadzieję, że skurwiel zlał się z przerażenia.

Rozdział 5

Weteran Weber był poobijany, ale zdołał unieść broń. Pomogłem mu wstać i wspólnie przetrząsnęliśmy piętro. Nie znaleźliśmy więcej kalmarów. To było nieco zaskakujące. Przez cały czas strażnicy Hegemonii gadali o grupie obcych szturmujących Centralę. Fakt, że zostali pokonani przez pojedynczego komandosa… no cóż, nie świadczył najlepiej o ich umiejętnościach walki.

Gdy dotarliśmy do ostatnich drzwi, wreszcie zjawił się pluton wieprzy w pancerzach. Oślepili nas granatami błyskowo-hukowymi i omal nie zastrzelili.

– Wstrzymać ogień, pierdolone wieprze! – krzyknąłem.

– Zidentyfikujcie się – zażądał dowodzący oddziałem centurion.

– Adiunkt James McGill, Legion Varus.

Ruszyli pospiesznie w naszą stronę. Rozglądali się i omiatali wylotami luf każdy kąt. Laserowe kropki celowników i snopy światła z latarek skakały po ścianach i trupach.

– Co tu robisz, McGill?

– Ratuję ludzi i zabijam kalmary – odparłem. – Weteran Weber i ja właśnie oczyściliśmy to piętro. Lepiej sprawdźcie pozostałe.

Centurion spojrzał na mnie z niezadowoleniem.

– To ja dowodzę operacją. A ciebie i weterana Webera nie powinno tu być.

Weber skulił się, jakby chciał zniknąć, ale ja wyprostowałem się i prychnąłem.

– Spóźniliście się na imprezę, centurionie, odwaliliśmy za was robotę. Co z resztą budynku?

– Atak ograniczył się do tego piętra.

– Co? Więc czemu, do ciężkiej cholery, tak długo zwlekaliście z…

– Centurionie – wtrąciła się adiunkt, która właśnie wróciła ze zwiadu – McGill ma rację. Piętro jest puste.

– Ilu zabitych? – zapytał centurion.

– Co najmniej czterdziestu naszych. Asystenci, oficerowie, a nawet kilku pechowych sprzątaczy …

– Mniejsza o nich. Ilu zabitych obcych?

– Och. Nie znaleźliśmy ani jednego, sir.

Centurion opuścił broń i odwrócił się do mnie.

– McGill, w chuja sobie lecisz? To jakiś żart?

Zamaszystym ruchem omiotłem walające się po podłodze zwłoki ludzkie, wyważone drzwi i całą resztę zniszczeń.

– Przyznaję się, zabiłem ich wszystkich – powiedziałem. – Bo nie chcieli mi podbić karty parkingowej.

– Zabieramy cię na przesłuchanie. Weber, ciebie też. Adiunkcie, odeskortować tych ludzi do aresztu.

Dla mnie to nie był pierwszy raz. Nie stawiałem oporu, choć bardzo mnie kusiło. Powtarzałem sobie, że wroga – prawdziwego wroga – już tu nie ma. Martwiłem się tylko, że wróci. W większej liczbie.

Przez dwie godziny przesłuchiwali mnie sami amatorzy. Dopiero potem zjawił się ktoś, kogo szanowałem. Próg przekroczył sam centurion Graves.

– McGill? Powinienem się domyślić. Wezwali mnie na kanale awaryjnym i kazali natychmiast stawić się w Centrali. Nie chcieli powiedzieć, o co chodzi. Wisisz mi kasę za przejazd, adiunkcie.

– Mnie też jest miło pana widzieć, sir – powiedziałem. – Zasalutowałbym, gdybym mógł.

Westchnął i przysunął sobie krzesło do stołka, na którym siedziałem. Przesłuchujący skuli mi ręce za plecami i przywiązali szyję do stalowego stołu. Graves obrzucił mnie wzrokiem.

– Nadal masz wszystkie zęby. Czemu cię tak zwią­zali? Ugryzłeś kogoś?

Przewróciłem oczami.

– To byłoby niedojrzałe zachowanie, niegodne oficera z Legionu Varus.

Skinął głową.

– Czyli ugryzłeś. A czemu nie masz koszuli?

– Bo strasznie tu gorąco.

Znów pokiwał głową.

– Dlaczego im po prostu nie powiedziałeś, co zaszło? – zapytał.

– Zrobiłem to, sir. Wiele razy. Niestety, wieprze z natury nie grzeszą wyobraźnią.

– Czyli nie uwierzyli w twoje pierdolenie, tak?

– Jestem urażony. Prawda to prawda. Nie zmienię faktów.

Graves zmarszczył czoło i odchylił się do tyłu na krześle. Nie przeszkadzało mu, że z unieruchomioną głową nawet nie widziałem jego twarzy.

– Opowiadaj – rzucił.

Opowiedziałem. Powtórzyłem zeznanie słowo w słowo, jak mantrę. Od momentu wizyty u przełożonego, przez zjazd windą na piętro lotniskowe, alarm i powrót na trzysta piętnaste. Oczywiście ominąłem niewygodny fragment o trupie Nagaty i Claverze buszującym po gabinecie. Nie wspomniałem też o powodach moich odwiedzin.

– Dobra – powiedział Graves. – Rozumiem, czemu wieprze się wkurzyły. Mają podłogę usłaną trupami wysoko postawionych oficerów. Wchodzi oddział, znajduje tylko ciebie i jednego strażnika, który oddalił się od swojego posterunku. Żadnych kalmarów. Żadnych nagrań. Żadnych dowodów.

– Wskrzeście Nagatę i jego spytajcie.

– Posłali go na permy. Tak jak wszystkich. Chyba dlatego ci z Hegemonii aż tak się wściekli.

Zrobiło mi się nieswojo. Rossi mówiła, że tak się stanie, i najwyraźniej miała rację. Spotkałem tę kobietę tylko raz, a potem umarła w moich ramionach. Permanentna śmierć wydawała się czymś dziwacznym człowiekowi, który żył tak wiele razy.

Z trudem popatrzyłem Gravesowi w twarz.

– Został atrament, sir. Kalmar się zeszczał, kiedy go załatwiłem.

Rzucił na blat zwój komputerowy, który nonszalancko przeglądał w trakcie rozmowy.

– Racja, uwzględnili to w raporcie. Dziwna kałuża, która pokrywa się z twoim opisem. Chociaż na pewno znajdą się też inne dowody na obecność kalmara.

– Nie wątpię.

– Znamy ich DNA – dodał. – Przetrząśniemy każdy centymetr podłogi i znajdziemy ślady biologiczne. Problem leży gdzie indziej. W braku martwych głowonogów. Jak oni uciekli?

– Po pierwsze, widziałem tylko jednego. Wieprze obsrały się i uciekły przed jednym komandosem. Jeśli chodzi o pojawienie się i zniknięcie…

– Ach, oczywiście – przerwał mi Graves. – Magiczny skafander teleportacyjny. Cholera, McGill, jestem pod wrażeniem. Jak już kłamiesz, to idziesz na całość.

– To święta prawda. I żadna magia. Kalmary po prostu dysponują technologią, której my nie mamy. Aż tak trudno w to uwierzyć?

Graves pochylił głowę nad blatem, żeby zajrzeć mi w oczy. Był wkurzony.

– Dobra. Odpocznij sobie. Ja w tym czasie osobiście sprawdzę twoją historyjkę, zamiast od razu uznać ją za brednie.

Wstał i załomotał w drzwi. Po chwili wypuścili go strażnicy.

– Mamy go rozwiązać, centurionie? – zapytał jeden z nich.

– Nie trzeba – odparł Graves. – Jemu jest tak wygodnie. Prawda, McGill?

– Od siedzenia w tej pozycji chyba naprawił mi się kręgosłup – przytaknąłem, przy każdym słowie szorując podbródkiem o stalowy blat.

Strażnicy zamknęli drzwi, kręcąc głowami.

Godzinę później ponownie otwarto drzwi. Obudziłem się z donośnym chrapnięciem.

– Nie mów mi, że tak zasnąłeś – odezwał się nowy głos. Tym razem nie należał do Gravesa, tylko do Turov.

– Legioniści z Varusa potrafią spać z kamieniem pod głową – rzuciłem. – A ten blat jest gładki i chłodny.

Zbliżyła się i przejechała dłonią po moich plecach.

– Jesteś mokry od potu… W jaki bajzel wplątałeś się dzisiaj, McGill?

– Graves poszedł sprawdzić moją wersję wydarzeń. Gdzie on teraz jest?

Wzruszyła ramionami i zaczęła przechadzać się wokół mnie. Przez większość czasu gapiłem jej się na tyłek, ale przy trzecim okrążeniu z trudem wygiąłem szyję, uniosłem wzrok i spojrzałem na twarz, żeby ocenić jej nastrój. Wydawała się nie tyle wkurzona, co zamyślona.

– Na pewno już czytałaś moje zeznania – powiedziałem. – Masz jakieś pytania?

Przestała krążyć i przykucnęła, żeby spojrzeć mi w oczy.

– Och tak. Całą masę. Ale najpierw muszę cię stąd wydostać.

Niewiele brakowało, a powiedziałbym, że nic więcej nie wiem. Na szczęście w porę ugryzłem się w język, bo prawdę mówiąc, miałem dość siedzenia z głową przykutą do stołu. Byłem więc cicho i tylko na nią patrzyłem.

Zrozumiała i skinęła głową.

– Tak myślałam. Strażnik!

Jakieś siedem minut później kuśtykałem u jej boku jak pies na smyczy. Minęliśmy wspólnie sześć punktów kontrolnych. Wieprze łypali na mnie z taką złością, jakbym każdemu z osobna zastrzelił wujka.

Gdy wreszcie dotarliśmy na pokład lotniskowy, rozpoznałem latające auto Turov. Sprawiało równie ekstrawaganckie wrażenie, co wcześniej. Cały zesztywniały, wszedłem do środka, wziąłem głęboki wdech i bezczelnie popatrzyłem na kobietę.

– Wracamy do lasu? – zapytałem.

Rzuciła mi lodowate spojrzenie.

– Nie ma mowy. Straciłam przez ciebie masę kapitału politycznego. Nie jestem w nastroju.

Wzruszyłem ramionami i rozparłem się w fotelu. Znalazłem butelkę wody i przyssałem się do niej. Piłem przez dobrych dwadzieścia sekund, aż Turov wyrwała mi butelkę z rąk i schowała po swojej stronie kabiny.

– W porządku, zabrałam cię z sali przesłuchań – powiedziała. – A teraz zacznij gadać.

– Już znasz moją wersję. Wszyscy ją słyszeli. Podczas ataku przejąłem inicjatywę i odparłem wroga, mając wsparcie tylko dwóch…

– Nie pierdol. Pytam o te fragmenty, które przemilczałeś. Poszedłeś spotkać się z Nagatą. Co ci powiedział?

– Yy… – Przez głowę przemknęło mi kilka kłamstw. Już miałem wybrać jedno z nich, ale zrozumiałem, że muszę jej dać jakiś soczysty kąsek. Po pierwsze, byłem jej to winien za wyrwanie mnie stamtąd. Po drugie, wiedziałem, że byle co jej nie zadowoli.

– Nic nie powiedział – przyznałem zgodnie z prawdą. – Kiedy wszedłem, leżał martwy na biurku.

Spojrzała na mnie z niepokojem.

– Co? I nikogo nie wezwałeś? Chciałeś sobie tak po prostu wyjść?

– Wtedy nie wiedziałem, że nie da się go wskrzesić. Pomyślałem, że pewnie obwinią mnie.

– I słusznie myślałeś. Obwiniają cię o wszystko. Nie są pewni, czy tam w ogóle były jakieś kalmary. Twój jedyny świadek to weteran Weber, a jego zeznanie dokładnie pokrywa się z twoim. Całkiem jakbyście je sobie przygotowali.

– Albo jakbyśmy mówili prawdę.

– Dobra, załóżmy, że ci wierzę. Czyli wszedłeś do gabinetu Nagaty, znalazłeś trupa i spanikowałeś.

– Nie powiedziałem ani słowa o panice.

– A jak inaczej byś to nazwał?

– Strategicznym odwrotem.

Zaśmiała się.

– Niech ci będzie. Uciekłeś z miejsca zbrodni. To faktycznie w twoim stylu. Potem spotkałeś komandosa kalmarów i zdołałeś go samodzielnie zabić.

– Widzisz? W tym momencie przekręcasz fakty. Jas­ne, natknąłem się na kalmara, ale ja tylko przekręciłem gałkę na jego piersi. W ten sposób włączyłem skafander i przeniosłem go w inne miejsce.

– Szkoda, że cię tam nie zostawiłam. – Pokręciła głową. – Twoja historyjka jest beznadziejna. Nikt w nią nie uwierzy bez dowodów.

– No cóż… Ja myślę, że uwierzy.

– Czemu?

– Bo ten teleportujący się kalmar jeszcze nie skończył roboty. Szukał czegoś w gabinecie Nagaty i tego nie znalazł. Podejrzewam, że wróci.

Turov najwyraźniej poczuła się nieswojo.

– Nie lubię sytuacji, kiedy nie wiem, co się dzieje, McGill. Lepiej, żeby nie okazało się, że zataiłeś jakąś kluczową informację.

Natychmiast przyszedł mi do głowy Claver. Nie dlatego, że przemilczałem jego wizytę, tylko przypomniała mi rada, jakiej kiedyś mi udzielił. „Nigdy im nie mów wszystkiego, co wiesz. Wtedy będą musieli cię wskrzesić, żeby usłyszeć więcej”.

To była jego polisa ubezpieczeniowa. W tych słowach kryła się mądrość, bo choć wielu wpływowych ludzi od lat życzyło Claverowi śmierci, on nadal miał się dobrze.

Rozdział 6

Rzeczywiście, Turov nie zabrała mnie do lasu na drugą rundę. Byłem rozczarowany. Nie zabrała mnie też do swojego domu. Zamiast tego zostawiła mnie na publicznej stacji kolei powietrznej. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Miałem podejrzenie graniczące z pewnością, że chłopaki z Centrali znowu dobiorą mi się do tyłka, jeśli tam wrócę, więc ta opcja odpadała.

W końcu kupiłem najtańszy bilet i spędziłem noc, kołysany do snu przez wibracje powietrznego pociągu. Rano byłem już w dystrykcie Georgia. Pojechałem komunikacją publiczną aż do domu rodziców pod Waycross. Przytuliłem staruszków, nakłamałem, jak świetnie układa się życie świeżo upieczonego adiunkta, a potem poszedłem do swojej szopy na tyłach działki.

Nie ma to jak w domu.

W pierwszej kolejności sprawdziłem lodówkę. Mleko dawno się zepsuło i zostało tylko pięć piw. Wyrzuciłem butelkę ze skwaśniałą breją, wypiłem wszystkie piwa i padłem na kanapę.

W snach dręczyły mnie kalmary i oczy konającej primus Rossi. Na początku kobieta grała mi na nerwach, ale w ciągu paru godzin znajomości zdążyła mnie zrozumieć. Nie dawało mi spokoju, że umarła permanentną śmiercią. Dla mnie to było coś obcego. Jasne, nawet legionistów czasami nie udawało się wskrzesić. Ale co innego usłyszeć o anonimowym żołnierzu, którego posłali na permy, a co innego poznać kogoś, nawiązać z tą osobą więź, a potem ją stracić… i to wszystko jednego dnia. Coś takiego potrafiło człowiekiem wstrząsnąć.

Nad ranem coś mnie obudziło. Może czułem parcie na pęcherz, a może skrzypnęła deska w podłodze. W każdym razie otworzyłem oczy i zobaczyłem nad sobą postać. Nie widziałem twarzy, ale rozpoznałem strój – workowaty skafander z nadmiarem nogawek. Kombinezon stworzony dla kalmara.

– Claver?

Odruchowo sięgnąłem pod kanapę.

Claver uniósł pistolet laserowy i wycelował mi w czoło. Przez moment widziałem czerwony blask celownika, gdy ten przesunął się po mojej skórze, podświetlając włoski. Skupiona wiązka była nieprzyjemnie gorąca.

– Co im powiedziałeś o mnie? – zapytał.

– Wieprzom?

– Nie, idioto. Agentowi kalmarów. Czy on wie, że byłem w Centrali, zanim on się pojawił?

– Może zauważył, że Nagatę już ktoś zabił – zasugerowałem. – Albo doliczyli się brakującego skafandra.

Claver prychnął ze złością.

– Wypalę ci oczy, żebyś niczego więcej nie zobaczył.

– Nie chcesz się dowiedzieć reszty? – zapytałem.

Jedyne, co dostrzegłem w czerwonawym półmroku, to jego wykrzywione wściekłością wargi. Działałem w ten sposób na wiele osób.

– Gówno wiesz – warknął. – Tylko marnuję czas.

– Wiem, że ukradłeś kalmarom skafander teleportacyjny. I wiem, jak one działają.

– Skąd możesz…? Nieważne.

Przesunął broń i wystrzelił. Poczułem pieczenie w przedramieniu.

– Rozwaliłeś mi stuka? – syknąłem.

– Włączyłem pole zakłócające, a twoja kopia zapasowa została skasowana z rdzenia w Centrali. Obawiam się, że dla ciebie to już koniec, McGill.

Stuk na bieżąco zapisywał stan mojego umysłu. Korzystając z rdzenia danych, dało się odtworzyć nie tylko moje ciało, ale również wspomnienia. Ale bez kopii zapasowej w Centrali oraz bez stuka… No cóż, mój umysł przepadłby na zawsze. Nie wskrzesiliby samego ciała. Dlatego wiedziałem, że jeśli teraz umrę, to na stałe.

Przyszła pora przejąć inicjatywę. I tak też zrobiłem. Lewą rękę trzymałem pod kanapą, od kiedy zdałem sobie sprawę z obecności intruza. Teraz ją wyjąłem, a w dłoni ściskałem dobrze naoliwioną maczetę. Ostrze błysnęło, gdy ciąłem poziomo.

Pistolet laserowy wystrzelił, ale Claver chyba drgnął z zaskoczenia. Wypalił dziurę w kanapie, tuż obok mojego lewego ucha.

Maczeta trafiła go w nadgarstek, ale nie przecięła materiału skafandra, który był przecież utkany z metalu, jak kolczuga. Poleciały iskry, a pistolet wylądował na podłodze. Cios wprawdzie nie odciął Claverowi dłoni, ale zdołał złamać nadgarstek. Napastnik bluznął i skoczył w bok, żeby odzyskać broń.

Rzuciłem się za nim i uniosłem maczetę nad głowę.

– Zabij mnie, to nigdy się nie dowiesz, co czeka Ziemię! – krzyknął.

– Przyszedłeś do złej szopy, Claver!

Z tymi słowami wbiłem mu ostrze w twarz – jedyną część ciała, której nie chronił skafander.

Stałem nad zwłokami i dyszałem ciężko. A potem zacząłem kląć, gdy zrozumiałem, że użył swojej sprawdzonej sztuczki. Dał mi powód, żeby go wskrzesić. Facet kombinował do ostatniej sekundy.

Nie zapalając światła, wciągnąłem trupa do garażu i wcisnąłem go na tylne siedzenie rodzinnej ciężarówki.

Tato pewnie usłyszał hałas. Wyszedł niepewnie na dwór, kurczowo ściskając strzelbę.

– James? – zapytał. – Co się dzieje?

– Nic, tato.

– Tylko bez takich. Coś kręcisz.

Moje szare komórki pracowały na przyspieszonych obrotach. Niektórzy powiedzieliby, że najlepiej sobie radzę przyłapany na gorącym uczynku. Nie zaprzeczę.

– Yy… Zadzwoniła Della – skłamałem. – Muszę pożyczyć ciężarówkę. Niedługo oddam, dobra?

– Della? – zapytał z nadzieją. – Chodzi o wyjazd?

Miał na myśli wyjazd, który planowaliśmy od dłuższego czasu. Obiecałem rodzicom, że zobaczą Ettę, moją córkę, a ich jedyną wnuczkę. Od razu poczułem wyrzuty sumienia, że go tak oszukałem, ale nie miałem czasu się nad nikim rozczulać.

– Aha – przytaknąłem, stając między nim a otwartymi drzwiami pojazdu.

– Chyba coś ci się stało w rękę – powiedział, gdy zauważył oparzenie po laserze.

– Stuk mi szwankuje. A teraz, tato, muszę już…

– Ale jeśli twój stuk nie działa, jak zadzwoniła do ciebie Della?

Miał mnie na widelcu. Wypstrykałem się z kłamstw.

– Yy…

W tym momencie dostrzegł zarys ludzkiej sylwetki na tylnym siedzeniu. Zniżył głos.

– Czy to Della? – zapytał. – Chyba już rozumiem…

– Tak. Jest zmęczona.

Zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową.

– Ty nigdy nie masz dość, prawda, chłopcze?

– Raczej nie.

– W porządku. Tylko nie porysuj karoserii i nie zostaw śmieci na siedzeniach, jak ostatnim razem, dobrze?

– Jasna sprawa, tato. Będzie jak nówka z salonu.

Pokręcił głową z miną człowieka, który już słyszał takie obietnice – bo słyszał – a potem wrócił do domu.

Ja tymczasem usiadłem za kierownicą i odjechałem, zanim napatoczył się ktoś inny. Przed zakrętem zobaczyłem jeszcze, że w oknach domu rodziców zapaliły się światła. Mama pewnie próbowała dodzwonić się na mojego rozwalonego stuka z setką pytań. Wyłączyłem komunikator w ciężarówce, zanim sobie o nim przypomniała.

Może i okłamałem rodziców, ale fragment o popsutym stuku był szczerą prawdą. Laser spalił go na chrupko. Byłem względnie wolny i zniknąłem Centrali z radaru.

Mrucząc piosenkę, skręciłem na ekspresówkę z pastobetonu, ustawiłem pojazd na pełną automatykę i uciąłem sobie drzemkę. Trup na tylnym siedzeniu w ogóle mi nie przeszkadzał. Jasne, trochę śmierdział, jak wszystkie trupy, ale ja byłem przyzwyczajony do tego zapachu.

Przypomniało mi się, czego uczyli mnie, gdy dołączyłem do legionu. Pewien starożytny Rzymianin, Alus Vitellus, powiedział kiedyś: „Martwy wróg zawsze ładnie pachnie”.

Dziś w stu procentach zgadzałem się ze starym Alusem.