Legion Nieśmiertelnych. Tom 11. Świat Pancerza - B.V. Larson - ebook + audiobook

Legion Nieśmiertelnych. Tom 11. Świat Pancerza audiobook

B V Larson

4,5

Opis

W kierunku Ziemi pędzi sztuczny obiekt wykonany ze skompresowanego pyłu gwiezdnego. Czy to okręt najeźdźców? Narzędzie zagłady? Może to zemsta Squanto – rigeliańskiego przywódcy wielokrotnie upokorzonego przez McGilla? Czy może Mogwa chcieli w ten sposób ukarać Ziemię za zamordowanie przez McGilla imperialnego gubernatora Prowincji 921?

Nikt nie ma pojęcia, skąd pochodzi ten obiekt. Wiadomo tylko tyle, że jest gigantyczny i niepowstrzymany. Nie reaguje na próby kontaktu. Nie ima się go żadna broń. A ludzi ogarnia panika, gdy dociera do nich, że już za kilka godzin ich planeta może ulec zniszczeniu.

Przewrotny los sprawia, że to właśnie Jamesowi McGillowi przyjdzie pertraktować o przyszłości tysięcy zamieszkanych światów, a wynik tych negocjacji wstrząśnie całym Imperium.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 8 min

Lektor: Roch Siemianowski

Oceny
4,5 (286 ocen)
179
85
18
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Brawurkadg

Nie oderwiesz się od lektury

W każdej książce autor powiela schemat, który doskonale się sprawdza - kolejny niezwykły świat, kłopoty, w które pakuje się główny bohater oraz międzygalaktyczne intrygi. Całość napisana w humorystyczny sposób, dzięki czemu czyta się szybko, a książka jest dobrą rozrywką.
40
erture

Dobrze spędzony czas

lubię tą serię. intryga tak zawikłana, że nie widać jak absurdalna. bohaterowie tak ujmujący, że nie widać jak niewiarygodni. świat prosty. całość w powtarzalny sposób urocza
20
Weganka_i_Tajga

Dobrze spędzony czas

zabili go i nie ucieka
10
AgaKoz84

Dobrze spędzony czas

Historia fajna, jak cała seria Legionu Nieśmiertelnych. Ale... po przeczytaniu 8 Tomu zauważyłam, że auto strasznie dużo informacji powtarza - to wkurzające i męczące. Wydaje mi się, że jak już ktoś sięga po taką lekturę, to nie ma sklerozy i pamięta wądki i informacje zawarte w innym tomie lub innym fragmencie danego tomu - Nie trzeba jednej i tej samej informacji co czwarty rozdział. Polecam i czekam na następną, bo to na pewno nie koniec ;)
10
krystyna2053

Nie oderwiesz się od lektury

myślałam że przeczytam 1 góra 2 tomy a jestem już przy 5 i nadal mnie ciekawi. Swietny tasiemiec
10

Popularność




Tytuł oryginału: UNDYING MERCENARIES #11. ARMOR WORLD

Copyright © 2019 by Iron Tower Press, Inc.

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-71-6 ISBN MOBI: 978-83-67053-72-3

Raport „Niebezpieczeństwa ekspansji ekonomicznej”

opublikowany przez Departament Gospodarki Hegemonii

Być może najbardziej pomysłowym ogniwem spajającym Imperium jest jego model ekonomiczny. System ten jest prosty i dzięki temu zrozumiały nawet dla całkiem nieokrzesanych gatunków, a jednocześnie pozostaje miażdżąco skuteczny.

Każdy świat musi wytwarzać jeden produkt przeznaczony do sprzedaży na imperialnych rynkach. Na każdą planetę przypada jeden i tylko jeden produkt – na tym polega fenomen tego rozwiązania. Monopol na produkcję zostaje przyznany raz na zawsze. Dopóki inna planeta nie udowodni, że potrafi zapewnić lepszą wersję tego samego produktu, nie wolno jej go wytwarzać. W praktyce przeniesienie monopolu należy do rzadkości. Dzięki temu nie ma konkurencji, rywalizacji ani rozwoju. Światy spoza Układów Centralnych doświadczają radykalnego spowolnienia postępu technologicznego. Ten efekt od wielu pokoleń przyczynia się do utrzymania pokoju na peryferiach Imperium.

Ostatnio ziemscy uczeni zaczęli pojmować, na jak bardzo odmiennych zasadach funkcjonują Galaktycy. Zupełnie inaczej niż na prowincji, w centrum Drogi Mlecznej odbywa się wolna i otwarta wymiana ekonomiczna. Każdy z ponad dwudziestu pradawnych gatunków zamieszkujących Układy Centralne może swobodnie sprzedawać i kupować towary, zawierać umowy handlowe, wprowadzać embarga i tak dalej. Krótko mówiąc, panują między nimi podobne stosunki, co między państwami w przeszłości Starej Ziemi.

Sto lat temu ludzkie narody walczyły ze sobą tak, jak obecnie Galaktycy. Autor niniejszego raportu wzdraga się na myśl o tych minionych dniach. Zawierane lekkomyślnie umowy i traktaty prowadziły do niezliczonych wojen. Obecnie podobny chaos panuje wśród Galaktyków.

Tutaj, na prowincji, słyszy się czasem narzekania na stłamszony postęp, bezrobocie oraz ubóstwo, ale przynajmniej mamy pokój. Prawie nigdy nie dochodzi do wojen pomiędzy dwiema cywilizacjami spoza Układów Centralnych. Czemu? Choćby dlatego, że nie za bardzo jest o co walczyć. A nawet gdyby ktoś ośmielił się wysłać okręty wojenne przeciwko sąsiadowi, naraziłby się na eksterminację ze strony naszych roztropnych dobroczyńców z centrum Drogi Mlecznej.

Cóż może być przyjemniejszego od powolnego rytmu naszego życia? Ci, którzy tęsknie spoglądają wstecz, myślą jedynie o jasnych stronach przeszłości, a zapominają o jej potwornościach.

Jednak ostatnimi czasy rząd Hegemonii uznał za stosowne wykroczyć poza sprawdzony model. Ziemia aktywnie poszerza granice swojej strefy wpływów. Imperium patrzy na to przez palce, gdyż jest słabe i potrzebuje lokalnego wsparcia wojskowego. Zdaniem autora niniejszego raportu kroczymy niebezpieczną ścieżką. Łamiąc zasady, dajemy innym cywilizacjom zgubny przykład kapitalizmu i ekspansji.

Czy naprawdę wierzymy, że w takim razie Saurianie z Cancri-9 na zawsze zadowolą się rolą wydobywców metalu? A co z błyskotliwymi inżynierami z 51 Pegasi, którzy wytwarzają moduły sztucznej inteligencji? Skrullowie już poczuli się pokrzywdzeni. Zapamiętale budujemy własne okręty wojenne, co ma fatalny wpływ na ich gospodarkę. Czy pozostaną na zawsze potulni? A może raczej zbudują jednostki dla innych planet obawiających się naszej rosnącej potęgi?

Mamy przed sobą trudną i nieznaną przyszłość. Już nie raz do naszych bram załomotali obcy – Rigelianie oraz Wurowie. Inni wciąż czają się w ciemności. Co gorsza, wkrótce będziemy musieli mieć oczy dookoła głowy, gdy byli sprzymierzeńcy zmienią się we wrogów z powodu naszej chciwości i zaniedbań.

Zabiję cię stu pięćdziesięcioma sposobami![1]

Probierczyk, błazen na dworze księcia Fryderyka

Rozdział 1

Niebo miało barwę złota. Słońce chyliło się ku zachodowi, a wkrótce miała nastać ciepła noc. W Georgii późną wiosną ludzie tacy jak ja lubili przesiadywać wieczorami na werandzie i sączyć piwo. To właśnie robiłem.

Podeszła do mnie Etta, co samo w sobie nie było niczym dziwnym. Niedawno zjedliśmy kolację i pomog­liśmy moim rodzicom posprzątać po posiłku. W starym domu zawsze znalazło się coś do zrobienia, a ostatnio Etta bardzo przykładała się do swoich obowiązków.

Prawdę mówiąc, odkąd wróciła ze Świata Pyłu, w jej oczach widziałem, że coś ją dręczy. To było subtelne, lecz wyczuwalne. Ja to dostrzegałem i moja mama również, ale żadne z nas nie odważyło się nic powiedzieć. Etta wróciła do rodzinnego gniazda, jednak była już wystarczająco dorosła, żeby popełnić więcej poważnych błędów. Dlatego uznałem, że powinienem po prostu cieszyć się z jej powrotu.

Jednak dzisiaj zmartwienie w jej oczach zdawało się wyjątkowo wyraźne. Znałem to spojrzenie – dziwne i szkliste. Nazywałem je „blaskiem gwiazd” i najczęściej widziałem je u ludzi, którym eksplodował mózg po odwiedzeniu innych światów. Zwykle byli to rekruci. Czasem nowi nie mogli przywyknąć do cyklu życia i śmierci. Tacy żołnierze odchodzili z legionów, a potem wracali na Ziemię zdezorientowani i zawstydzeni.

Na szczęście w głowie Etty najwyraźniej nie działo się nic aż tak dramatycznego. Nie wyglądała na rozbitą ani cierpiącą. Ale na pewno widziała różne rzeczy – takie, których nie zapomni w tym życiu ani w następnym.

Oczywiście jako ojca kusiło mnie, żeby o tym porozmawiać. Etta była jedynym dzieckiem w naszej rodzinie. Można powiedzieć, że pokładaliśmy w niej wszystkie swoje nadzieje. To naturalne, że chcieliśmy ją chronić – a jednak przez ostatnie tygodnie udawało mi się poskromić ciekawość. Powtarzałem sobie, że Etta jest już dorosłą kobietą. Jeśli zechce pogadać, sama poruszy temat.

Tamtego ciepłego wieczoru weszła po skrzypiących schodkach na werandę. Spodziewałem się, że rozstawi autoskop, żeby pooglądać gwiazdy, ale tego nie zrobiła. Chyba dość już się napatrzyła na migające punkciki zimnego światła.

Nie odezwała się ani słowem, tylko wręczyła mi piwo, a drugie otworzyła dla siebie. Niezbyt mi się to spodobało, bo ściśle rzecz biorąc, wciąż była nieletnia, ale nie skarciłem jej.

– O czym rozmyślasz w tak piękny wieczór? – zapytałem radosnym tonem.

Nawet na mnie nie spojrzała.

– Nic mi nie jest – odpowiedziała, patrząc w dal.

Zmarszczyłem brwi. Prawie mnie nie słuchała. Minęło już kilka miesięcy od jej powrotu, a ona wciąż nic mi nie powiedziała. W tym momencie straciłem cierp­liwość i postanowiłem trochę podrążyć temat.

– Widzę w twoich oczach blask gwiazd, Etto – oznajmiłem. – To nie wróży nic dobrego. Wiem, bo sam dużo latam w kosmos. Jakie upiory cię dręczą?

Powoli odwróciła się w moją stronę. Przekrzywiła głowę i otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła i pokręciła głową.

– Żadne. Nic mnie nie dręczy, tato.

Roześmiałem się.

– Kłamczucha!

Na jej ustach zapełgał uśmiech, lecz zaraz zgasł. Czekałem cierpliwie. W milczeniu sączyliśmy piwo.

– Nie chcę… – zaczęła w końcu. – Nie mam już ochoty wstępować do legionów.

– Serio? – zapytałem, z całych sił próbując nie okazać radości. – A to czemu?

– Widziałam cię – mruknęła ze wzrokiem wbitym w podniszczone deski werandy. – Widziałam, jak umierasz. A wcześniej jak odrastasz w tamtym śmierdzącym zbiorniku… Widziałam cię jako bezkształtną masę tkanek…

– Aha…

Zginąłem krótko po przybyciu na Świat Pyłu. Dziadek mojej córki wskrzesił mnie chałupniczą metodą, którą sam opracował – co oczywiście było pogwałceniem praw Galaktyków. Etta widziała, jak Badacz hoduje w zbiorniku moje nowe ciało. A niedługo później klon Clavera zabił mnie na jej oczach.

Wcale się nie dziwiłem, że dziewczyna mocno to przeżyła.

– Jasne, rozumiem – dodałem. Prawdę mówiąc, ulży­ło mi. – Życie i śmierć. Potem znowu życie i jeszcze wię­cej śmierci. Do tego cyklu z trudem przywykają najtwardsi nawet żołnierze.

Spojrzała mi w oczy.

– Czy ty naprawdę jesteś moim ojcem? A może jakimś dziwacznym mutantem? Zlepkiem komórek ożywionym przez mojego dziadka? Biochemicznym robotem, który…

– Hej! Nie wolno tak mówić do legionisty! To nieuprzejme.

– A jak wy radzicie sobie z takimi pytaniami? – zapytała.

Poprawiłem się w fotelu i pociągnąłem solidny łyk piwa, żeby dać sobie trochę czasu do namysłu. Beknąłem, westchnąłem głośno i dopiero wtedy odpowiedziałem.

– Posłuchaj, jestem staromodnym legionistą i żyję według staromodnych zasad. Tych samych, którymi kierują się legioniści od stu lat.

– Czyli?

– Czyli nie rozmawiamy o tym gównie.

Przyjrzała mi się badawczo.

– Nie myślisz o tym ani ci się to nie śni, ani…

– Nie – odparłem beznamiętnie. – Już nie. Na początku, jeszcze zanim się narodziłaś, trochę mi to dokuczało. Ale już przeszło.

– Jestem już prawie w twoim wieku, tato – powiedziała cicho. – To druga rzecz, która nie daje mi spokoju.

– Nieprawda – roześmiałem się. – Może i wyglądam młodo, ale stary ze mnie dziad. Oczywiście nie jestem niedołężny, ale mam znacznie starszy umysł, niż ci się wydaje. To jednocześnie przekleństwo, błogosławieństwo i ironia losu.

Mówiłem prawdę. Mój umysł wyraźnie się postarzał, choć ciało nie. Skórę miałem gładką, wzrok świetny, a mięśnie szybkie jak u zająca. Zawdzięczałem to oczywiście licznym wskrzeszeniom. Jednak umysł był dojrzalszy, mądrzejszy. Mój mózg pamiętał setki walk i tysiące zabitych wrogów. Albo i miliony, jeśli liczyć kosmitów.

– Więc umieranie wcale ci nie przeszkadza? – zdziwiła się Etta.

– Tego bym nie powiedział. Po prostu legioniści nie roztrząsają każdego zgonu. Inaczej byśmy… no cóż, oszaleli.

Etta wzruszyła ramionami i uniosła wzrok nad poszarpaną linię drzew. Na ciemniejącym niebie pojawiały się pierwsze gwiazdy.

– Tam jest coś dziwnego. – Wskazała na najjaśniejszy punkcik.

– Pewnie Jowisz – odpowiedziałem. – Król rzymskich bogów.

– Może i tak. Ale to wydaje się aż zbyt jasne.

– A co innego miałoby to być? Chcesz drugie piwo?

Nie odpowiedziała od razu. Zaczekałem chwilę. W końcu westchnęła.

– Miałeś rację, tato. To znaczy w sprawie legionów. Próbowałeś mnie chronić. Mówiłeś, że służba nie jest dla mnie, a ja ci nie wierzyłam. Myślałam, że jesteś nadopiekuńczy.

– Hm, no tak.

– Żeby to zrozumieć, musiałam sama polecieć na Świat Pyłu i dwa razy zobaczyć twoje martwe ciało. Wiesz, że dziadek chciał cię znowu wskrzesić? Mówił, że za drugim razem będzie lepiej kontrolował eksperyment.

– Hmm, „lepiej kontrolował”? To nie brzmi dobrze. Kiedy się budziłem, próbował mi coś wstrzyknąć. Myślisz, że go wkurzyłem i dlatego chciał mnie uśpić?

– Pewnie tak. Dziadek nie lubi chaosu. Woli porządek. Lubi, kiedy rzeczy są wykonywane we właściwy sposób.

– Czyli dokładnie tak, jak on sobie wymyśli?

Wzruszyła ramionami. Zamiast dalej ględzić o jej dziadku – który, umówmy się, był dziwacznym człowiekiem – przylepiłem uśmiech na usta i poklepałem ją po ramieniu. Drgnęły jej kąciki ust.

– A więc zobaczyłaś śmierć na własne oczy i nie spodobał ci się ten widok – podsumowałem.

– Ani trochę. Nie chciałam patrzeć, jak umiera ktoś bliski. Nie wyobrażam sobie, żebym się z kimś zaprzyjaźniła, a potem widziała, jak ten ktoś umiera. Albo gdybym sama miała zginąć. I później znaleźć własnego trupa… – Wzdrygnęła się. – Zdarzyło ci się to kiedyś, tato?

– Yy… – Przyszło mi do głowy kilka makabrycznych scen, postanowiłem jednak jej tego oszczędzić. – Nie, ale mogło. W każdym razie czym zamierzasz się zająć po szkole?

– Myślałam o studiach.

Teraz już nie kryłem radości. Wiedziałem, że potrafi szybko przyswajać wiedzę – pod warunkiem że choć trochę przyłoży się do nauki.

– To świetnie, skarbie. A co chciałabyś studiować?

Znowu zrobiła nieufną minę. Przygotowałem się na najgorsze, ale gdy padła odpowiedź, wcale nie była taka zła.

– Chyba medycynę albo biologię. Coś eksperymentalnego.

– To brzmi wspaniale! Tyle że nasz uniwersytet jest dość drogi. Czesne może wynosić nawet ponad milion kredytów rocznie. To, co mam odłożone na koncie, powinno chyba wystarczyć na początek…

Potrząsnęła głową.

– Spokojnie, tato, sama za siebie zapłacę.

– Co? Ale jak?

– No bo… ja nie mówię o uniwersytecie w naszym dystrykcie. Chodzi mi o największą uczelnię ze wszystkich. Tę w Mieście Centralnym.

Zamrugałem ze zdziwienia.

– Poważnie?

– Tak. Zapisałam się na staż w ośrodku badawczym. Będę królikiem doświadczalnym, a oni w zamian pokryją koszty, o ile będę miała dobre oceny.

Mój dobry humor gdzieś się ulotnił.

– Już się… Zaraz, jak to już się zapisałaś? Gdzie?

– W Hegemonii. Zrobili testy, spodobały im się moje wyniki. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, będę pracowała w Centrali, w wojskowym laboratorium.

Opadła mi szczęka. Od razu pomyślałem o Floramel, jednej z moich byłych dziewczyn. Pracowała w tajnych laboratoriach pod Centralą i wcale nie miała łatwego życia.

Wysiłkiem woli zamknąłem usta i zmusiłem się do uśmiechu. A to dlatego, że nowe życie Etty w tajnych podziemiach i tak będzie lepsze niż umieranie raz po raz jako legionowy trep.

– Nie jesteś zły? – zapytała.

– Nie – odpowiedziałem szczerze. – Cieszę się.

W tym momencie mnie przytuliła. Zrozumiałem, że bardzo jej ulżyło. Jeśli o mnie chodzi… Nie byłem może wniebowzięty, ale w sumie sprawy potoczyły się całkiem nieźle. Oby tylko pewnego dnia nie pożałowała tej decyzji.

Rozdział 2

Nazajutrz z samego rana mój urlop nagle dobiegł końca z powodu jednego połączenia.

– James? – odezwała się przez stuka Galina Turov. – Jesteś potrzebny w Centrali.

– Yy, a co się stało, trybunie?

– Po prostu wsiądź do pociągu i bądź tu jutro rano. Albo wcześniej, jeśli dasz radę.

Rozłączyła się, zanim zdążyłem zapytać o szczegóły. Parę minut później przyszło oficjalne powiadomienie o przywróceniu mnie do czynnej służby. Przepustka się skończyła.

Tak w skrócie wyglądało legionowe życie – człowiek nigdy nie wiedział, kiedy go wezwą, żeby zażegnał jakiś kryzys albo po prostu wypucował komuś buty. Przynajmniej od tej chwili płacili podwójnie.

Włożyłem kurtkę, wyjąłem spod kanapy wojskową torbę i wyszedłem z szopy. Rodzice oraz Etta zauważyli mnie, gdy jeszcze szedłem trawnikiem w stronę domu. I natychmiast zrozumieli, co to oznacza.

Oczywiście się zmartwili. Zawsze się martwili, jednak trochę przywykli. W końcu tak wyglądało nasze życie od kilkudziesięciu lat.

Spoglądając na rodziców, byłem pod wrażeniem tego, jak dobrze się trzymali. Parę lat temu odświeżyłem ich oboje szybkim zgonem i nielegalnym wskrzeszeniem. Dzięki temu pozbyli się blizn, uszkodzeń organów i tego typu rzeczy. A ostatnio ich proces starzenia spowalniała inna technologia. Na rynku pojawiły się dostępne bez recepty leki przedłużające życie. Stymulanty komórkowe, kremy regenerujące i różne substancje do wstrzykiwania. Jeśli ktoś w miarę o siebie dbał, po dekadzie mógł popatrzeć w lustro i stwierdzić, że postarzał się mniej więcej o rok.

Po pożegnaniu poszedłem do auta. Ku mojemu zaskoczeniu Etta siedziała na fotelu kierowcy.

– Hm, nie musisz mnie odwozić, skarbie. Mamy autopilota. Samochód sam przyjedzie do domu.

– Ale ja nie wracam. Jadę z tobą.

– Yy, co?

Spojrzała mi w oczy z poważną miną.

– Za parę tygodni zaczynam studia. Równie dobrze mogę się rozejrzeć po Mieście Centralnym.

– No dobra.

Odjechaliśmy, zostawiając rodziców samych. Etta robiła się tym weselsza, im bardziej oddalaliśmy się od Waycross. To nie tak, że nie lubiła mieszkać z dziadkami, ale młoda osoba zawsze myśli trochę inaczej.

Wsiedliśmy do pociągu powietrznego, a potem przez cały dzień i kawałek wieczoru lecieliśmy do Centrali. Gdy dotarliśmy na miejsce, spodziewałem się, że Etta zostanie ze mną, ale tak się nie stało. Na stacji powitała nas Della. Matka mojej córki nie straciła ani odrobiny urody oraz osobliwego uroku. Uścisnęła nas oboje i wyprowadziła ze stacji.

– Tato, ja teraz spędzę trochę czasu z mamą – oznajmiła Etta. – Ale chcę, żebyś jutro obejrzał ze mną pokój w akademiku. Obiecujesz?

– Obiecuję i żebym zdechł, jak nie dotrzymam słowa!

Po jej twarzy przemknął cień. Natychmiast pożałowałem doboru słów. Nie mogłem ich cofnąć, a próba obrócenia tego w żart tylko pogorszyłaby sprawę, więc po prostu stałem i szczerzyłem się jak kretyn.

Chyba podziałało, bo sprawa szybko poszła w niepamięć. Znów się poprzytulaliśmy, a potem poszły. Westchnąłem ciężko i rozejrzałem się za barem.

Zanim zdążyłem upić łyk drugiego piwa, ktoś mi nieuprzejmie przerwał.

– McGill! – krzyknął mały człowieczek o niecierpliwym, nieco ptasim chodzie.

Był to oczywiście primus Winslade. Przydreptał bliżej w takim pośpiechu, jakby paliły mu się stopy.

– Tu jesteś! Czemu, do jasnej cholery, nie masz włączonego udostępniania lokalizacji?

– Ach, racja.

Uniosłem stuka do oczu. Kiedy nie byłem na służbie, nie lubiłem, gdy ktoś mnie szpieguje, więc wyłączałem wszystkie możliwe funkcje śledzące. Winslade łypnął na mnie ze złością.

– Co wiesz o tej sprawie?

– O jakiej sprawie?

Westchnął.

– Nigdy nie wiem, czy tylko zgrywasz idiotę, czy naprawdę jesteś opóźniony w rozwoju.

– Zwykle chyba jedno i drugie. Ale naprawdę nie wiem, czemu zostałem wezwany. O co chodzi? O nową misję na jakiejś gównianej planecie?

– Obawiam się, że to nic tak przyziemnego. Chodź ze mną.

Wyszliśmy na ulicę, gdzie czekał na nas wieprz-kierowca w stopniu specjalisty. Wsiedliśmy do latającego pojazdu wyposażonego w metalowe siedzenia, od których strasznie boli tyłek. Specjalista ostro wystartował i pomknął w stronę czarnej jak obsydian fortecy znanej pod nazwą Centrala.

Po drodze złamaliśmy masę przepisów. Inne pojazdy umykały nam z drogi, żeby uniknąć zderzenia. Paru kierowców wykrzykiwało wyzwiska i pokazywało nam środkowy palec.

Im dłużej myślałem o tej sprawie, tym bardziej się niepokoiłem. Musiało wydarzyć się coś poważnego. Winslade w przeszłości był przydupasem Turov, ale został primusem i w dodatku wieprzem. To dziwne, że odbierał mnie z okolic lotniska, ale wolałem nie drążyć tematu. Wyszedłem z założenia, że niedługo i tak się dowiem.

Wylądowaliśmy na dachu. To też było nietypowe. Ostatni raz byłem tutaj co najmniej kilka lat temu. Raz zastrzeliłem tu Galaktyka. Innym razem uczestniczyłem w czymś w rodzaju buntu.

Potrząsnąłem głową, uśmiechając się do starych wspomnień.

– Jesteś pijany? – zapytał ostro Winslade.

– Niestety nie.

Prychnął pogardliwie. Wysiedliśmy z pojazdu. Specjalista odleciał bez słowa tak gwałtownie, że sypnął nam żwirem w twarz.

– Cholerne wieprze – mruknąłem.

– Uważaj. Zapomniałeś, gdzie jesteś?

– Ani trochę. To główna siedziba wieprzy. A teraz, skoro zostaliśmy sami, powiesz mi wreszcie, co tu się odpieprza?

– Nie słyszałeś o… artefakcie?

– Nie.

– Nie obiło ci się o uszy? Trąbią o tym nawet w wiadomościach.

– Yy…

Nagle przypomniał mi się jasny obiekt, który zauważyliśmy na werandzie zeszłego wieczoru. Zadarłem głowę i spojrzałem w ciemniejące niebo. Popatrzyłem na południe i wtedy je zobaczyłem – jaskrawe świat­ło. Punkcik był jeszcze większy i jeszcze jaśniejszy niż wczoraj.

To chyba musiała być planeta… Prawda?

Rozdział 3

Gapiłem się na światło przez dłuższą chwilę i nie byłem już wcale taki pewien, że to planeta. Przez lata dość dobrze poznałem Układ Słoneczny. Umiałem instynktownie poznać, że z niebem nad naszymi głowami jest coś nie tak, podobnie jak żeglarz mógł rozpoznać konkretną linię brzegową albo wyczuć, że zbiera się na burzę. Gdy jest się międzygwiezdnym podróżnikiem, człowiek zaczyna interesować się astronomią.

– To nie planeta, prawda? – zapytałem.

Winslade stanął obok mnie i też zadarł głowę.

– Nie, nie planeta – odpowiedział i tym razem w jego głosie nie słyszałem sarkazmu. – To jest coś… nieznanego.

Nie spojrzałem na niego ani on na mnie. Spoglądaliśmy obaj w niebo, na mały punkcik, który świecił coraz jaśniej na ciemniejącym niebie.

– Jak to nieznanego? – zdziwiłem się. – Przecież mamy lidar i sieć optycznych…

– Słyszałem parę szczegółów – przerwał mi. – Obiekt powstał z metalu i najprawdopodobniej nie jest pochodzenia naturalnego. Jest zbyt gładki i symetryczny. A co ważniejsze, pędzi w kierunku Ziemi z prędkością miliona kilometrów na godzinę.

Wciąż wpatrzony w niebo, zrobiłem krok naprzód. Chropowaty pastobeton na dachu Centrali zachrzęścił pod butami.

– I z tego powodu wezwali mnie do Centrali? A co ja, zdaniem Turov, mogę poradzić?

Winslade prychnął lekceważąco.

– W tej kwestii jestem równie zdumiony, co ty. Rozpoznajesz ten obiekt?

– Z takiej odległości? To tylko pyłek.

– Niedługo się zbliży, a wtedy zajmie większy kawałek nieba.

Zmarszczyłem brwi i wreszcie zaszczyciłem go spojrzeniem.

– Jak to? Więc jak daleko on jest?

Wzruszył ramionami.

– Bodajże dwadzieścia milionów kilometrów.

– Dwadzieścia milionów… – powtórzyłem.

Nigdy nie byłem szczególnie uzdolniony, jeśli chodzi o działania matematyczne, ale i tak próbowałem wykonać parę obliczeń. Obiekt na niebie już teraz był pozornie większy od Marsa czy Jowisza. Oczywiście głównie dlatego, że znajdował się bliżej, ale…

– To coś musi być rozmiarów planety – podsumowałem.

– Mniej więcej tak. Musimy zejść na dół. Wzywają mnie.

Zauważyłem, że jego stuk miga na czerwono. Właś­nie dlatego przy każdej okazji wyłączałem śledzenie lokalizacji. Kiedy przełożeni mogą łatwo człowieka znaleźć, co chwilę przydzielają mu jakieś nowe zajęcie.

Jak się okazało, mój stuk też migał na czerwono. Skrzynkę odbiorczą miałem pełną pilnych wiadomości. Nie chciało mi się ich otwierać. Zamiast tego poszedłem razem z Winslade’em do drzwi prowadzących do środka. Minęliśmy bramkę ochrony i wsiedliśmy do windy.

– Tak, tak, jest ze mną – powiedział primus do swojego stuka. – Nie, wydaje się równie zdziwiony, co wszyscy. Oczywiście wiem, że może kłamać. Nie jestem idiotą, sir.

Ignorowałem go i myślałem intensywnie. Odtworzyłem w głowie wszystko, co usłyszałem do tej pory. Uznałem, że mogę spokojnie założyć, że obiekt nie odpowiedział na żadne transmisje radiowe. Zatem mądrale z Centrali nawet nie wiedzieli, skąd on pochodzi. Mógł być po prostu wielkim kawałkiem metalu albo okrętem kosmicznym – a w tym przypadku byłby największą jednostką, o jakiej w życiu słyszałem.

Zresztą jeśli coś takiego miało uderzyć w Ziemię, szczegóły były bez większego znaczenia. Rozpędzony obiekt takich rozmiarów zrobiłby z moją rodzinną planetą to, co pocisk karabinowy z gumowym balonikiem.

Kto wysłał ten obiekt? Mój mózg szybko przywołał szereg podejrzanych. Rigelianie, Wurowie, może nawet grupa zbuntowanych kalmarów. Sporo okolicznych kosmitów nienawidziło Ziemian.

Winda zatrzymała się, a Winslade wysiadł. Podążyłem za nim, nawet nie zwracając uwagi na numer piętra. W każdym razie znaleźliśmy się gdzieś wysoko, może pięćset kondygnacji nad powierzchnią. Czyli na terytorium najwyższego dowództwa.

Primus zatrzymał się przed ozdobnymi, podwójnymi drzwiami. Na ścianie obok wejścia widniały insyg­nia pretora. Domyśliłem się, czyj to gabinet. Drusus kiedyś dowodził Legionem Varus, ale to było dawno. Obecnie naszym trybunem była Turov, a Drusus stał na czele Centrali.

Winslade uniósł rękę, żeby zapukać, ale zawahał się, więc ze zniecierpliwieniem po prostu otworzyłem drzwi. Wszedłem do środka, omijając Winslade’a.

Gabinet był bardzo duży i w większości pusty. Kilkanaście kroków od wejścia, po przeciwnych stronach ogromnego biurka, siedzieli Drusus i Turov. Ten pierwszy oczywiście w swoim fotelu, a ona na miejscu dla gościa, przykuta kajdankami do krzesła, które wydawało się przymocowane do podłogi zaczepami grawitacyjnymi.

A to ciekawe. Czyli była więźniem. A skoro to ona wezwała mnie do Centrali…

Robiąc dobrą minę do złej gry, wyszczerzyłem się jak głupek z prowincji, zasalutowałem, a potem podszed­łem do biurka i wyciągnąłem rękę w stronę pretora.

– Dobrze państwa widzieć! – oznajmiłem głośno.

– Mnie również cieszy to spotkanie, McGill – odpowiedział Drusus, ignorując moją dłoń. – Usiądź.

Obok Galiny stało drugie stalowe krzesło. Ono też miało grawitacyjne zaczepy. Mimo wszystko usiadłem na nim z taką miną, jakby to był obity aksamitem fotel.

– Przyleciałem najszybciej jak się dało – zapewniłem. – Ludzi bardzo stresuje to nowe światło na niebie. Wie pan coś na jego temat?

Oboje popatrzyli na mnie uważnie. Turov wydawała się przybita, poirytowana i zmartwiona. Drusus był śmiertelnie poważny.

– Sądzimy, że to może być statek Mogwa – oznajmił.

– Coś takiego…

– Kto inny dysponuje technologią umożliwiającą zbudowanie czegoś podobnego? – wcięła się niespodziewanie ostro Turov. – Kto inny potrafiłby stworzyć kulę wielkości Księżyca?

– Yy, pewnie całkiem sporo obcych gatunków. Na przykład Wurowie – zasugerowałem.

Drusus pokręcił głową.

– To mało prawdopodobne. Wurowie kiepsko radzą sobie z obróbką metali. To ich podstawowa słabość, pamiętasz?

– Rzeczywiście.

Po raz pierwszy od opuszczenia Georgii poczułem cieknący po żebrach pot.

– Masz jeszcze jakieś sugestie, McGill? – zapytał Drusus.

– Może Saurianie? Oni mają od groma metalu.

– Fakt. Jednak według mojej wiedzy nigdy nie zbudowali ani jednego okrętu. Wypożyczają je od Galaktyków. I nawet nie wspominaj o Skrullach, naszych lokalnych konstruktorach statków kosmicznych. Bądźmy poważni.

– No tak. Oni są podstępni, ale nie agresywni. Więc oczywiste, kto za tym stoi. Rigelianie.

Turov przewróciła oczami, ale Drusus zmarszczył brwi i pogładził się po podbródku.

– To nie jest całkowicie absurdalne podejrzenie. Rigelianie nas nienawidzą, potrafią budować znakomite jednostki, a w dodatku są wystarczająco bezczelni, żeby odwalić taki numer.

– Prawdopodobieństwo, że to oni, jest bardzo niskie – zaznaczyła Turov. – Niech się pan nie rozprasza gdybaniem McGilla.

Drusus strzelił oczami w jej stronę, a potem znów skupił wzrok na mnie.

– Odkąd wykryliśmy obiekt, śledzimy jego położenie i próbujemy nawiązać z nim kontakt – powiedział. – Nasze transmisje zostały zignorowane. Obiekt nie posiada żadnego widocznego napędu ani uzbrojenia, a jednak się porusza. Zbliżając się do Ziemi, przyspiesza i koryguje kurs.

– To doskonała wiadomość!

– Skąd taki wniosek, McGill?

– Może to po prostu nowy gatunek, który postanowił złożyć nam wizytę. Mogą jeszcze zwolnić i spokojnie wejść na orbitę. Mama zawsze mówiła, żeby nie oceniać gości, dopóki się z nimi nie porozmawia.

Drusus uśmiechnął się lekko.

– Masz bardzo optymistyczne podejście, McGill. Niestety, nie możemy ryzykować. Muszę wiedzieć, czy ta jednostka stanowi zagrożenie dla Ziemi.

– Hm, oczywiście nie da się tego wykluczyć. Zebraliście flotę? Rozwalicie to cholerstwo, zanim podleci bliżej?

– Owszem – oznajmił stanowczo. – Spróbujemy zatrzymać obiekt. Stwierdziłem jednak, że w ramach zbierania informacji przed podjęciem tak radykalnego kroku powinienem porozmawiać z ludźmi, którzy najczęściej są zamieszani w różne nietypowe wydarzenia.

Zerknąłem na Turov i jej skute nadgarstki.

– Rozumiem. Pomyślał pan, że trybun może wiedzieć, skąd wzięło się to UFO?

– Istotnie. Prawdę mówiąc, zgodziła się nam pomóc i zasugerowała, że ty możesz być w posiadaniu informacji, których szukamy.

Spojrzałem na nią, zaskoczony. Wbijała wzrok w podłogę, tak jakby czegoś tam szukała. Od razu załapałem – sprzedała mnie. Zrzuciła na mnie winę za to zagrożenie, które spadło jak grom z jasnego nieba. A wnioskując po kajdankach, podstęp nie pomógł jej wywinąć się od kłopotów.

Z Galiną łączyła mnie skomplikowana relacja. W życiu osobistym byliśmy w zażyłych stosunkach. Na przepustce często uprawialiśmy seks. Na służbie czasem też. Nie znaczyło to jednak, że jesteśmy zgraną parą na dobre i na złe. Regularnie dowodziły tego zdradzieckie momenty, takie jak ten. Galina mnie lubiła. Może nawet trochę kochała, swoją karierę i ambicje kochała jednak znacznie mocniej.

– Rozumiem – powtórzyłem. Skoro tak się chciała bawić, ja też mogłem zagrać w „przerzuć winę na drugą osobę”. – Więc wspomniała, że niedawno byłem na nieautoryzowanej wycieczce na pewnej odległej planecie. O to chodzi?

Incydent, o którym mowa, miał miejsce tuż przed moim odlotem na Świat Burz. Zostałem zastrzelony, a potem wskrzeszony na Mogwa Prime. W wyniku niefortunnego zbiegu okoliczności musiałem zabić Xlura, gubernatora naszej prowincji.

– Owszem – przytaknął Drusus. – Jeżeli ten okręt faktycznie należy do Galaktyków, nie przychodzi mi do głowy lepsze wyjaśnienie tej wizyty niż przestępstwa, jakich mogłeś dopuścić się w Układach Centralnych.

Postanowiłem wyjawić trochę więcej. Wskazałem ruchem podbródka na Galinę.

– Nie dodała, że to ona mnie zastrzeliła, a potem załatwiła mi wskrzeszenie na Mogwa Prime? I że cała wyprawa była jej pomysłem?

Galina spojrzała na mnie – najpierw ze zdumieniem w oczach, a potem z wściekłością.

– Zamknij się, McGill – syknęła. – Nikt nie chce słuchać twoich kłamstw!

Pokazałem stuka, na którym było aż trzydzieści jeden wiadomości od samej Turov. Nie chciało mi się ich czytać, ale sama ich obecność jednoznacznie pokazywała, że Galinę bardzo interesowało, co mam do powiedzenia.

– Jeszcze godzinę temu zależało ci, żebym został wysłuchany – powiedziałem spokojnie.

– Nie obchodzą mnie wasze osobiste spory – powiedział Drusus. – Ale co się stało na Mogwa Prime? Co ty tam zrobiłeś, McGill?

Szczęka opadła mi na sekundę wbrew mojej woli. Nie znosiłem, gdy tak się działo.

– Yy, no cóż, sir, powiedzmy, że ja i Galaktycy nie zawsze się ze sobą zgadzamy. Ale, co bardzo ważne, nie ma mowy, żeby ten okręt przyleciał z Mogwa Prime, szukając zemsty.

– A to czemu? – zapytał Drusus.

– Bo Sateekas jest po mojej stronie. Podoba mu się to, co zrobiłem. Rozmawialiśmy na ten temat w układzie Świata Burz. Uważa moje działania za dowód lojalności wobec niego.

Drusus zamrugał. W ten sposób zdradził swoje uczucia. Choć sporo wiedział o bieżącej sytuacji – albo przynajmniej tak mu się wydawało – mimo wszystko sprawa go przerosła. Wszyscy to zrozumieliśmy.

– Sateekas? Były admirał floty bojowej? Mogwa, który obecnie rządzi naszą prowincją?

– Ten sam.

– On wie o twojej nieusankcjonowanej podróży? Skąd?

Podzieliłem się z pretorem mocno okrojoną wersją opowieści.

– Jak państwo widzą, nie mamy się czym przejmować. Ten okręt nie należy do Mogwa. To ktoś inny.

– Nie wiesz tego na pewno – zaznaczyła Galina i spojrzała na Drususa. – Nie może pan narażać całej Ziemi z powodu przeczucia jednego niesubordynowanego centuriona.

Drusus popatrzył badawczo najpierw na nią, a potem na mnie. Intensywnie myślał. Trzeba przyznać, że w tym rozdaniu nie dostał od losu najlepszych kart.

– Ale o co tyle rabanu? – zapytałem. – Ja tylko dzielę się informacjami. To nie zmienia naszej sytuacji, tylko…

– Bo ty wcale nie myślisz, James – syknęła Galina. – Gdybym wiedziała, że tu przyjdziesz i wspomnisz o podróży do Układów Centralnych, w ogóle bym cię nie wezwała.

– Już wyjaśniam, o co „tyle rabanu”, McGill – powiedział Drusus. – Próbuję ustalić, czy Ziemia wykona pierwsze uderzenie skierowane przeciwko nadlatującemu obiektowi. Turov nalega, żebyśmy zachowali ostrożność. Na poparcie swojego argumentu wyznała, że ostatnio kontaktowała się z Galaktykami.

– Chodziło jej o wysłanie mnie nagiego do Układów Centralnych?

– Okazuje się, że tak.

– Rozumiem.

Rzeczywiście rozumiałem. Drusus musiał uporać się z tym zagrożeniem. Miał jednak świadomość, że jeśli popełni błąd i okaże się, że jednostka przyleciała, aby aresztować mnie albo Galinę, albo tysiąc innych osób, wtedy zaatakowanie obiektu zmieni nas wszystkich w buntowników. A z drugiej strony, jeśli będzie zbyt długo zwlekał z podjęciem działań, Ziemia może tego nie przetrwać.

Drusus przez jakiś czas przechadzał się po gabinecie, spoglądając na biurko. Na blacie wyświetlał się obraz obcej sfery. Rósł bardzo powoli, ledwo zauważalnie, czym przywodził na myśl wskazówkę minutową tradycyjnego zegara.

– Jeśli dobrze pamiętam, McGill, powiedziałeś mi kiedyś, że jesteś lojalny przede wszystkim wobec Ziemi, a potem wobec swojej rodziny i Legionu Varus, w tej kolejności. Czy to nadal aktualne?

– Oczywiście, sir.

Skinął głową i nerwowo krążył jeszcze przez chwilę. Zauważyłem, że Galina też się stresuje i ma trochę niedbały, rozmazany makijaż. Z jej włosów skapnęła kropelka potu.

– Musimy to zrobić – zdecydował wreszcie pretor. – Musimy uderzyć pierwsi. Mocno.

Uwolnił Galinę i wyrzucił nas oboje ze swojego gabinetu. Gdy zostaliśmy sami, Turov od razu na mnie naskoczyła.

– James! To nie jest zabawa! Nie masz pojęcia, kto do nas leci ani czy zaatakowanie tego obiektu nie skaże nas wszystkich na zagładę. Co, jeśli właśnie zabiłeś nas wszystkich?

Wzruszyłem ramionami.

– Czasem człowiek po prostu nie zna całej prawdy, Galino. Trzeba wybrać najlepiej, jak się potrafi. I tyle.

Zrobiła taką minę, jakby ją zemdliło. Towarzyszyła mi w drodze do windy. Nie umiem zbyt dobrze odczytywać emocji u kobiet, ale nawet ja czułem, że w tej chwili Turov nie jest w nastroju na romanse. Moje nadzieje, że spędzimy razem przyjemny wieczór, rozwiały się błyskawicznie.

Rozdział 4

Gdy zjeżdżaliśmy na dół, Galina wciąż unikała mojego wzroku – a przecież w Centrali przejażdżka windą potrafi zająć kawał czasu. Mijaliśmy setki pięter, niezręczna cisza stawała się nieznośna.

– Hm, dokąd teraz jedziemy? – zapytałem w końcu.

– Ty? Dokąd zechcesz. Ja jadę do centrum dowodzenia, żeby popatrzeć, jak rozegra się ta katastrofa.

– Chodzi o działania floty? Ciekawie byłoby to zobaczyć. Założę się, że nasi chłopcy rozwalą w cholerę tę wielką, stalową piłkę.

– Według analizy spektralnej obiekt nie jest ze stali.

– Dobra, no to tytanową, wszystko jedno.

– Z tytanu też nie jest. To dziwny budulec. Zewnętrzna warstwa odbija fale elektromagnetyczne, ale pod spodem wykrywamy bardzo ciemną substancję. Coś jak węgiel.

Teraz wreszcie uniosła wzrok. W jej oczach widziałem skupienie oraz niepokój.

– Jeśli wolno spytać, czemu właściwie Drusus przykuł cię do krzesła?

– Bo jest bezrozumnym chamem – odpowiedziała. – Z powodu incydentów z przeszłości założył, że ta niespodziewana wizyta ma coś wspólnego ze mną. Dlatego kazał mnie aresztować.

– Mówiąc o „incydentach z przeszłości”, masz na myśli to, jak próbowałaś pomóc kalmarom podczas inwazji na Ziemię?

Wzruszyła ramionami i skupiła wzrok na wyświetlaczu windy. Zjechaliśmy już poniżej dwusetnego piętra.

– Wtedy uszła ci na sucho próba współpracy z wrogiem – przypomniałem. – Czemu po tylu latach Drusus nagle sobie o tym przypomniał?

– Bo teraz nie mam takiego poparcia Rady Rządzących jak kiedyś. Jej członkowie stali się podobni do ciebie, aroganccy i dumni. Uwierzyli, że Ziemia upora się z każdym przeciwnikiem.

– Aha, no tak, mam podobnie. A ty nadal uważasz, że trzeba paść kolana przed każdym strasznym kosmitą, który do nas przyleci? Co z Rigelem? Nie kusi cię, żeby oddać się do niewoli tym wrednym miśkom?

Przybrała zatroskany wyraz twarzy.

– Nie, nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. Na Świecie Burz udowodniłeś, że ich da się pokonać, ale to jednak wielkie ryzyko. Kto jak kto, ale ty powinieneś mnie rozumieć, James. Ludzie myślą, że jestem nieprzewidywalna, choć przecież to nieprawda.

Miała rację. Należała do osób, które zawczasu przewidują zagrożenia i próbują im zapobiegać za pomocą zdecydowanych działań. Może bardziej pasowało okreś­lenie „patologicznie ostrożna”.

– Rzeczywiście – przytaknąłem. – Znam twój sposób rozumowania. Więc jak twoim zdaniem powinniśmy zareagować na wizytę tych kosmitów? Niech się zbliżą i oby byli w dobrym humorze?

Westchnęła.

– Tym razem nie wiem. Przyznam, że ich zachowanie jest groźne. Po prostu… otwarty atak wydaje mi się ostatecznością. Po nim już nie będzie odwrotu. Wywołamy wojnę.

Pokiwałem głową i niezgrabnie położyłem jej rękę na ramieniu. Skrzywiła się lekko, ale nie zaprotestowała ani się nie odsunęła.

– Posłuchaj – powiedziałem. – Dowodzenie polega na podejmowaniu trudnych decyzji. Teraz ta rola przypadła Drususowi. On też nie zna idealnego rozwiązania, ale wie, że nie wolno pozwolić, żeby ważący biliony ton okręt kosmitów zniszczył Ziemię. Trzeba się bronić. Czasem nawet zwykły skunks da radę odpędzić pumę.

Spojrzała na mnie z namysłem.

– Przez chwilę mówiłeś z sensem, ale potem przestałeś.

Uśmiechnąłem się, a ona odwzajemniła uśmiech. Postanowiłem zaryzykować i lekko ją przytuliłem. Nie wstydzę się przyznać, że ze strachu jądra schowały mi się do brzucha. Wystarczyło jedno nieodpowiednie dotknięcie, żeby nastrój Galiny zmienił się diametralnie – a wtedy potrafiła zareagować agresją. Ale cóż, czasem facet musi podjąć ryzyko. Inaczej sprawy nigdy nie pójdą po jego myśli.

Na szczęście Galina odwzajemniła uścisk. Pogładziła otarcie na nadgarstku – ślad po kajdankach – i wtuliła się we mnie.

– Nie lubię, gdy ktoś mnie aresztuje – wyznała. – Gdy tylko przyszli po mnie wczoraj… postanowiłam cię wezwać.

Nagle wszystko nabrało sensu.

– Dlatego kazałaś mi przyjechać? Bo cię aresztowali?

– Tak. Później mogłam tylko wysyłać wiadomości. Swoją drogą, chyba wcale nie spieszyło ci się do Centrali.

Wiadomości… Powinienem się domyślić. Galina posługiwała się stukiem z mistrzowską wprawą. W razie potrzeby umiała wklepać całą ścianę tekstu z rękami skutymi na plecach. Nieraz to widziałem.

– Więc to dlatego mnie wezwałaś i kazałaś Winslade’owi mnie odebrać. Ale po co?

Wzruszyła ramionami.

– Nie wiem. Może potrzebowałam kogoś, kto mnie ochroni.

Gdy zajrzała mi głęboko w oczy, zrozumiałem, że po części kłamie, a po części mówi prawdę. Pewnie chciała, żebym był pod ręką, gdyby musiała kogoś rzucić wilkom na pożarcie, jeśli sprawy potoczą się fatalnie. Ale jednocześnie naprawdę potrzebowała pomocy. Miała w Centrali wielu wrogów. Wielki jak księżyc okręt obcych na kursie kolizyjnym z Ziemią mógł być pretekstem do pozbycia się jej.

Uścisnąłem ją lekko i puściłem. Oczywiście najchętniej bym ją pocałował – ale to jeszcze nie był odpowiedni moment. Z wiekiem nabyłem instynktownego wyczucia w takich sprawach.

Zanim winda zatrzymała się i z piśnięciem otworzyła drzwi, atmosfera między nami uległa całkowitej zmianie.

Galina i ja ostatnio staliśmy się kimś więcej niż okazjonalnymi kochankami. A jednak naszej relacji nie dało się nazwać stałym związkiem. Na przykład w miejscach publicznych zwykle odruchowo udawaliśmy, że nic nas nie łączy.

Gdy wyszliśmy z windy do lobby na parterze, od razu skręciłem w kierunku głównych drzwi. Byłem gotów pójść na miasto i zjeść z nią obiad, gdyby dała się przekonać. Ona jednak szybkim krokiem ruszyła na wschód, w kierunku ciemniejszej i cichszej części olbrzymiego budynku.

Westchnąłem i podążyłem za nią. Obejrzała się przez ramię i przystanęła, opierając ręce o biodra.

– A ty dokąd?

– Chcę zobaczyć akcję floty.

– Nie miałam na myśli…

– Posłuchaj, Galino, chcesz mojej pomocy czy nie?

Zmarszczyła brwi.

– A co możesz dla mnie zrobić w centrum operacji strategicznych?

Prychnąłem lekceważąco.

– Zadaj sobie pytanie: ilu z obecnych tam oficerów tak naprawdę cię lubi? Ilu by cię poparło w kryzysowej sytuacji? Albo jeszcze lepsze pytanie: który z tych wieprzy na ciebie doniósł?

Te słowa dały jej do myślenia. Zdjęła ręce z bioder i rozluźniła dłonie zaciśnięte dotąd w pięści.

– W porządku. Chodź ze mną, ale nie próbuj niczego, co może mnie ośmieszyć.

– Spokojnie! Będę równie grzeczny, co swego czasu w szkółce niedzielnej.

– Tego się obawiam.

[1] William Shakespeare, „Jak wam się podoba” (tłum. Leon Ulrich).