Legion Nieśmiertelnych. Tom 12. Świat Klonów - B.V. Larson - ebook

Legion Nieśmiertelnych. Tom 12. Świat Klonów ebook

B V Larson

4,5
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

James McGill ma wziąć udział w misji sabotażowej, której podołać może wyłącznie człowiek obdarzony jego wyjątkowymi zdolnościami. McGill radzi sobie dobrze. Aż za dobrze. W wyniku jego działań rozwścieczeni Rigelianie wypowiadają Ziemianom wojnę. Na pomoc obu stronom przybywają dwie floty z Układów Centralnych. 

Tymczasem w samym środku Drogi Mlecznej trwa wojna o władzę w Imperium. Potężne okręty ścierają się w bitwach, niszcząc tysiące zamieszkanych planet. Konflikt pomiędzy galaktycznymi supermocarstwami rozszerza się na kosmiczne prowincje. Ludzkość zostaje wciągnięta w sam środek burzliwej walki. 

Czy McGill zdoła umknąć przed katastrofą, którą sam wywołał?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 443

Oceny
4,5 (192 oceny)
128
43
20
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gerdka

Nie polecam

bez sensu że nie jest dostępna w abonamencie EBOOK🤔
00
Quaszh

Nie oderwiesz się od lektury

Lepsza niż poprzednia, ciekawie zawiązana akcja, nie nudziłem się.
00
ElaPaprot

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
Damvictus

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo polecam wysmienita
00
kowalew

Nie oderwiesz się od lektury

Niezła!:)
00

Popularność




Tytuł oryginału: UNDYING MERCENARIES #12. CLONE WORLD

Copyright © 2019 by Iron Tower Press, Inc.

All rights reserved

Projekt okładki: Tomasz Maroński

Redakcja: Rafał Dębski

Korekta: Agnieszka Pawlikowska

Skład i łamanie: Karolina Kaiser

Opracowanie wersji elektronicznej:

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Wydawca:Drageus Publishing House Sp. z o.o.ul. Kopernika 5/L600-367 Warszawae-mail: [email protected]

ISBN EPUB: 978-83-67053-77-8 ISBN MOBI: 978-83-67053-78-5

Nie lękaj się armii lwów dowodzonej przez owcę.

Lękaj się armii owiec dowodzonej przez lwa.

Aleksander Wielki, 326 r. p.n.e.

Rozdział 1

W bagnistym regionie południowej Georgii zaczynała się wiosna. Dla człowieka z Waycross to idealny czas na urlop.

Błękitne niebo poznaczone było białymi obłokami. Woda ciurkająca w bagnie za moją szopą zachwycała świeżością. Nie była już tak lodowata i zatęchła jak zimą. Dzięki wiośnie świat zaczynał ładniej pachnieć.

Stałem pośrodku rodzinnej ziemi, mrużąc oczy w promieniach słońca i uśmiechając się od ucha do ucha. Grunt wokół mojego domostwa zazielenił się i nabrał kolorów od wszechobecnych kwiatów.

Minął już przeszło rok, odkąd ostatni raz wezwano mnie do Legionu Varus jako centuriona w czynnej służbie. Prawdę mówiąc, ten względny spokój, jakkolwiek przyjemny, zdążył mnie nieco zmiękczyć. Oczywiście co miesiąc stawialiśmy się na obowiązkowe zebrania w miejscowym Kapitularzu, jednak niewiele z nich wynosiłem. Jako oficer przewodniczyłem tym spotkaniom, były one jednak zaledwie pretekstem do sprawdzenia gotowości żołnierzy, a potem wspólnej popijawy.

Co trzy miesiące musiałem także stawiać się w Centrali i zdawać niemiłosiernie nudny meldunek o aktualnej sytuacji. Na szczęście resztę czasu miałem dla siebie.

Na nieszczęście zaczynało mi brakować pieniędzy. Moja córka, Etta, rozpoczęła staż w Centrali. Dostawała co prawda jakieś wynagrodzenie, ale to nie wystarczało. A już na pewno nie na życie w wielkim mieście. Wszędzie trwały przebudowy po tym, jak Skayowie zburzyli stare, tanie osiedla. Nie wiedzieć czemu wszystkie nowo wybudowane lokale okazywały się o wiele droższe.

Etta prowadziła niezależne życie, tak jak chciała, jednak to wszystko było ułudą. Dostała robotę gdzieś w głębinach Centrali i całkiem miłe mieszkanko, które dzieliła z kotem. Aby ją utrzymać, mniej więcej co miesiąc musiałem robić ogromny przelew na jej konto.

Legionista na przepustce dostaje około jednej trzeciej żołdu. Nie brzmi to imponująco, bo to faktycznie niewiele. Mimo to, jako oficer, radziłbym sobie całkiem nieźle, gdybym nie musiał łożyć na Ettę.

– Powinieneś pozwolić jej wziąć pożyczkę na naukę. Wszyscy tak robią – doradził mój tata pewnego ranka, gdy zawędrowałem do domu rodziców w poszukiwaniu resztek ze śniadania.

– Wykluczone – odparłem. – Moja córka nie będzie się zadłużać na całe życie u finansistów z Hegemonii!

– Może i nie – parsknął. – Ale ty tak skończysz, jeśli nie przestaniesz sypać dolarami.

Mama wtrąciła się w naszą rozmowę. Nie patrzyła na mnie, a ja dobrze wiedziałem, co to oznacza. Zawsze unikała mojego wzroku, kiedy w powietrzu wisiała kłótnia.

– Tata ma rację, James – powiedziała, stawiając na stole robota zaparzającego ze świeżą kawą.

– Nieprawda – upierałem się. – Etta nie wejdzie w dorosłość z milionowymi długami w jakimś banku!

Mały robot lawirował między naczyniami, sprawdzał filiżanki i dolewał kawy, jeśli było trzeba. Był trochę irytujący, ale przynajmniej silnik w nowym modelu nie wydawał elektrycznych pisków, jak poprzedni.

– Synu, wydajesz wszystkie oszczędności – ojciec nie odpuszczał.

Zwiesiłem głowę nad filiżanką. Gorliwy zaparzacz podpełzł do mnie, jednak odegnałem go. Wkurzało mnie, że przez ciągłe dolewki psuje proporcje cukru i śmietanki.

– Słuchajcie, nie zrobię tego – oznajmiłem tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie zostawię Etty samej sobie. Już za rok skończy naukę. Potem sama będzie się utrzymywać.

Rodzice nie wydawali się zadowoleni, ale przynajmniej umilkli. Mnie to wystarczyło. Dojadłem jajka i grzankę, nieco się uspokoiłem. Niedobrze było zaczynać poranek od kłótni. Liczyłem, że ten piękny wiosenny dzień, mimo wszystko, okaże się udany.

Tata odchrząknął i poruszył się niespokojnie. Znałem tego człowieka od dziesięcioleci, więc od razu domyśliłem się, że to jeszcze nie koniec rozmowy.

– James… – odezwał się – dostaliśmy zawiadomienie.

Podniosłem wzrok. Rodzice wpatrywali się we mnie z niewesołymi minami.

– Yyy… A o czym? – zapytałem.

– Nie chciałam go otwierać – powiedziała mama. – Ale trafiło do oficjalnej skrzynki mailowej naszej rodziny.

– Co to za zawiadomienie? – Zmarszczyłem brwi.

Matka spojrzała na ojca. Wydawał się skrępowany.

– Rzekomo kupiłeś ciężarówkę dla Etty… Wóz zostanie jej odebrany. Właściwie chyba już go przejęto.

Zamrugałem i skinąłem głową. Rzeczywiście, nie spłaciłem jednej raty. Albo trzech. Na mojego stuka przychodziły różne krzykliwe wiadomości, ale je ignorowałem. Najwyraźniej bank odnalazł adres mojej rodziny i spróbował skontaktować się ze mną za jego pośrednictwem.

– Cóż, będzie musiała podróżować miejskimi ślizgaczami, jak wszyscy – stwierdziłem.

– One są niebezpieczne – obruszyła się mama. – Może powinniśmy jej pożyczyć naszą ciężarówkę?

– Oszalałaś, kobieto? – zaniepokoił się ojciec. – A my czym będziemy jeździć?

Mama wyszła wzburzona. Nie zatrzymywaliśmy jej. Zresztą ten pomysł był poroniony. Człowiek mieszkający przy bagnach potrzebował środka transportu. W mieście posiadanie ciężarówki było po prostu drogim luksusem. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę wiecznie iść Etcie na rękę.

Milczałem przez minutę, starannie dojadając resztki posiłku.

– Przepraszam – powiedziałem w końcu. – Wiem, że rozpieszczam córkę, ale nie chcę, żeby już na starcie miała kłopoty z pieniędzmi.

– James, każdy jest coś winny bankowi – odparł ojciec. – Jej też to nie ominie. Sam nawet nie skończyłeś szkoły, a i tak przerwałeś naukę z milionem kredytów długu.

– No tak… – odpowiedziałem w zamyśleniu. – Cholera, prawdziwy problem nie tkwi na Ziemi, ale tam. – Uniosłem palec. – Ostatnio wśród gwiazd zrobiło się niespokojnie. Przyjemne misje trafiają się znamienitszym legionom, ale nie mojemu steranemu Varusowi. Odkąd pomogliśmy Pegazom, zostaliśmy na lodzie.

Tata spochmurniał. Pacnął natrętnego robota do kawy. Z naszej trójki tylko mama przepadała za tym urządzeniem.

Dopiłem kawę i wyszedłem przespacerować się pod pięknym niebem. Pogrążony w rozmyślaniach, wędrowałem na tyłach działki, oglądając nagie cyprysy, które rosły tam od wieków. Niektóre mogły mieć i z tysiąc lat.

Westchnąłem ciężko i podjąłem decyzję. Zalogowałem się przez stuka do Centrali i w menu wybrałem opcję, której wcześniej nie ważyłem się tknąć. „Kontrakty eksperymentalne”.

Już po paru latach służby w legionach każdy żołnierz wbija sobie do głowy jedną rzecz – w wojsku nigdy nie należy się zgłaszać na ochotnika!

Ja jednak właśnie to zrobiłem. Mało tego, zgłosiłem się do najgorszego zadania, dobrego dla królików doświadczalnych, które do końca nie wiedzą, w co się wpieprzyły.

Po kilku sekundach stuk zabrzęczał. Raz, a potem drugi.

Natychmiast dostałem nowe rozkazy. Znalazło się dla mnie wolne miejsce. Zapowiadał się spory zastrzyk gotówki.

Na moim przedramieniu pojawił się wielki, zielony przycisk z napisem AKCEPTUJ. Patrzyłem na niego niepewnie.

Wszechświat od razu zwęszył mój podstęp. Serce mi przyspieszyło, gdy gapiłem się na przycisk, wciąż nie mogąc się zdecydować. Wiedziałem, że piszę się na pewną śmierć.

Nie miałem pojęcia, w jakie gówno się pakuję. Właś­nie to było najlepsze. Z pewnością czekała mnie jakaś kurewsko szemrana, tajna operacja dla komandosów. Zapewne z wykorzystaniem teleportacji. Mogłem poszczycić się szerokim doświadczeniem w dziedzinie tej konkretnej metody autodestrukcji.

Wielu ludzi zarzeka się, że są gotowi poświęcić życie dla dzieci. Dla gościa z Varusa, takiego jak ja, nie były to tylko puste słowa, ale też szansa, z której zamierzałem skorzystać.

W końcu, zaciskając powieki, wdusiłem przycisk akceptacji, a potem potwierdziłem wybór jeszcze raz.

Pojawiły się kolejne ekrany. Zobowiązałem się stawić w Centrali do rana i pozamykałem okna. Nie zadałem sobie trudu z czytaniem czegokolwiek. Wnikanie w szczegóły i tak w niczym by nie pomogło.

Powiodłem wzrokiem po otaczającej mnie zieleni i zdobyłem się na uśmiech. Zerwałem kilka dziko ros­nących kwiatów. Wiedziałem, że za nimi zatęsknię, bez względu na to, gdzie rzuci mnie los.

Rozdział 2

Centrala miała postać piramidy z czarnego szkła, wysokiej na tysiąc pięter. Wznosiła się pośrodku Miasta Centralnego i była zdecydowanie najwyższą i najbardziej imponującą budowlą w zasięgu wzroku. Nowe, smukłe konstrukcje odbudowanego miasta wyglądały jak zabawki na tle tej góry postawionej ludzką ręką.

Latający pociąg skręcił i zawirował, opadając spiralnie. Gdy wylądował na stacji, wyszedłem na peron.

W mundurze polowym i z plecakiem nie różniłem się od dziesiątek żołnierzy błąkających się po okolicy. O randze oficera świadczyły tylko czerwone naramienniki centuriona.

To wystarczyło, by przykuć uwagę dwóch wieprzy ze służby bezpieczeństwa na patrolu. Bacznie obserwo­wali wszystkich wysiadających z mojego pociągu.

– Ej, ty! Varus! – zawołał jeden z funkcjonariuszy.

W pierwszej chwili chciałem go zignorować, wolałem jednak nie robić afery. W końcu byłem w mieście dopiero od jakichś dziewięćdziesięciu sekund. Poza tym humor nadal mi dopisywał po długim wypoczynku.

Zwróciłem się do dwójki mężczyzn, uśmiechając się nerwowo. Funkcjonariusze podeszli do mnie, każdy z ręką na paralizatorze. Takie pałki miały za zadanie ogłuszać i odbierać władzę w kończynach.

– Co tam, chłopaki? – zapytałem. – Szukacie okazji na randkę?

Wieprze lekko spochmurniały, choć nie dały się sprowokować. Przynajmniej na razie. W końcu nie wyzwałem ich jeszcze od wieprzy. Byłem z siebie zadowolony. Spotkanie z dwoma funkcjonariuszami bez wszczynania awantury stanowiło dla mnie dyplomatyczne osiągnięcie.

– Ekhm… Centurion James McGill, prawda? – zapytał jeden z nich.

– Tak. – Zamrugałem, zaskoczony. – Ktoś was tu nasłał? Przecież się jeszcze nie spóźniłem!

– Pan wybaczy, ale mamy pana eskortować do Centrali.

– Wiecie przecież, że nie zabłądziłem.

– Tak, ale… ponoć ma pan zamiłowanie do wędrówek.

Poczułem ukłucie rozdrażnienia, ale od razu je stłumiłem. Czekała mnie tajna, lukratywna misja, więc nie chciałem bez powodu dać ciała i przepuścić okazji do zarobku.

Zmusiłem się do rozluźnienia, wziąłem głęboki oddech i przytaknąłem.

– W porządku. Zabierzcie mnie na miejsce.

Funkcjonariuszom wyraźnie ulżyło. Puścili paralizatory. Najwyraźniej obiło im się o uszy co nieco na mój temat. Czasami gdy aresztowano mnie lub eskortowano bez należytego szacunku, sprawy przybierały koszmarny obrót.

Idąc za wieprzami, tęsknie spoglądałem na mijane bary i jadłodajnie.

– Chłopaki, może mógłbym gdzieś wstąpić na śniadanie? – zapytałem.

– Nie ma czasu. Przykro mi. Na spotkaniu dadzą panu coś do jedzenia i picia.

– Na jakim spotkaniu?

Faceci z Hegemonii spojrzeli po sobie.

– Hmmm… Tego nie wiemy, centurionie.

– Jasne. Nie wiecie nic a nic. Rozumiem.

Wpakowali mnie na tylne siedzenie latającego samochodu, po czym pomknęliśmy nad miastem w kierunku Centrali. Tym razem wylądowaliśmy nie na dachu, a na niewielkim bocznym lądowisku, wystającym jak półka ze ściany gmachu.

– Nie pamiętam, żeby była tu ta budka dla ptaków – zauważyłem, gdy weszliśmy do modularnej struktury, wyrastającej jak brodawka na powierzchni budynku Centrali.

– Zapewne jest nowa – wyjaśnił jeden z wieprzy. – Odkąd zbombardowali nas Skayowie, dobudowano to i owo.

Przeszliśmy przez skaner bezpieczeństwa i musieliśmy zostawić broń palną. Wieprzom pozwolono zatrzymać paralizatory, a mnie nóż bojowy. Uważałem, że rozbrajanie lojalnych żołnierzy przed wejściem to głupota. Ale cóż, to nie ja odpowiadałem za politykę wojskową Hegemonii.

Funkcjonariusze prowadzili mnie na coraz niższe piętra budynku, aż w końcu dotarliśmy do podziemi. Pod Centralą było… trochę dziwnie. Kompleks sięgał przynajmniej pięćset kondygnacji poniżej poziomu gruntu, nikt jednak nie był pewien, jak głęboko dokopali się budowniczowie. Podobno po ataku Skayów dotarli jeszcze niżej. Teraz niższych poziomów mogło być i tysiąc. Legionistom nie udostępniano takich informacji.

Wieprze poprowadzili mnie do nieoznaczonych drzwi. Stanęliśmy i czekaliśmy. Nikt się nie odezwał, nie zapukał ani nie skorzystał ze stuka. Domyśliłem się, że poddano nas automatycznemu skanowaniu i identyfikacji.

Gdy minęło jakieś pół minuty, już miałem zapytać, co nas powstrzymuje, jednak właśnie wtedy drzwi otworzyły się bezgłośnie. Nie widać było, by ktokolwiek pchnął je od wewnątrz.

Funkcjonariusze nie ruszyli się, więc sam wkroczyłem do słabo oświetlonego pomieszczenia.

– Powodzenia, centurionie – odezwał się jeden z mężczyzn za moimi plecami.

W jego tonie było coś, przez co odwróciłem się, marszcząc brwi. Szczera życzliwość? Czy może żal? Albo współczucie?

Zanim zdążyłem spojrzeć na wieprza, drzwi się zamknęły.

Na podłodze rozjarzyły się czerwone strzałki. Machinalnie ruszyłem w wyznaczonym kierunku. Czerwone drogowskazy były przeznaczone dla żołnierzy, kleksów zmierzających ku zagładzie. Od dziesięcioleci mieściłem się w tej kategorii.

Strzałki prowadziły mnie przyciemnionymi korytarzami. W pewnej chwili natrafiłem na ogromne drzwi obwieszone wszelkiego rodzaju znakami ostrzegaw­czymi.

Zaciekawiony, przystanąłem i naparłem na skrzydło. Gdy się otworzyło, zboczyłem z trasy i wszedłem do okrągłego pomieszczenia. Pośrodku zobaczyłem wirującą plamę światła. Nie wiem, jak inaczej miałbym to opisać.

Mrużąc oczy w niebieskawym blasku, rozdziawiłem gębę.

– Co to jest, u licha? – zapytałem, ale nie doczekałem się odpowiedzi.

Po drugiej stronie świetlnego kształtu usłyszałem szmer głosów. Zauważyłem, że pomieszczenie ma kształt sfery, z zagłębieniem pośrodku, dzięki któremu światło płonęło jak ogień w kominku. Światło otaczał płaski, metalowy pierścień, po którym można było bezpiecznie obejść dziwne zjawisko. Pokój mógł mieć jakieś pięćdziesiąt metrów szerokości, a droga wokół niego była szeroka na mniej więcej trzy metry.

Trzymając się metalowej ścieżki, okrążyłem chmurę skręconej energii. Nie ważyłem się zbliżyć do tego naukowego koszmaru. Trzymając się jak najdalej, przesuwałem dłonią po zakrzywionych, krystalicznych ścianach.

Po drugiej stronie pokoju zastałem grupę naukowców. Przewodziła im Floramel. Spojrzała na mnie bez uśmiechu.

Byłem tym trochę zaskoczony. W końcu spędziliśmy razem niejedną przyjemną noc. Było to już dawno temu, ale mimo wszystko…

– Floramel? – zapytałem.

Przyłożyła do ust długi, smukły palec. Podszedłem bliżej i zerknąłem ponad jej ramieniem i ramionami otaczających ją asystentek.

– Wciąż jest niestabilna – odezwała się jedna z nich. – Reaguje na coś.

– Dajmy jej czas – odparła Floramel. Jej podwładne również wywodziły się z podobnej do ludzi rasy ze Świata Buntowników. – Uspokoi się. Mamy tu do czynienia z kontinuum nieliniowym. Algorytm musi nauczyć się wszystkich anomalnych wzorców.

– Ekhm… – zagaiłem, zerkając na konsolę, przy której pracowały. Na ekranach migały niezrozumiałe wzory i wykresy. – Co to takiego? Czy to niebezpieczne?

Floramel obejrzała się na mnie. Wyglądała na skrępowaną, podobnie jak jej towarzyszki. Chyba dlatego, że stałem za blisko. Unikałem jednak dotyku, wiedząc, że kobiety ze Świata Buntowników traktowały fizyczność zdecydowanie jednoznacznie.

– To otwarta szczelina – wyjaśniła. – Nowa technologia transportowa. Krótko mówiąc, zlikwidowaliśmy potrzebę stosowania kombinezonów i bram. Staramy się wznieść transmisję materii na wyższy poziom.

– Ach tak – odparłem. – Już rozumiem. Chcecie, żeby stary, dobry James McGill był waszym pierwszym królikiem doświadczalnym?

– Niezupełnie. Przed tobą było tu dziesiątki innych królików.

– O…

Nie napawało mnie to optymizmem. Rozglądając się, nie zauważyłem ani śladu tych „dziesiątków” poprzednich ochotników. Gdzie się podziali?

Ponownie utkwiłem wzrok w błękitnobiałym wirze światła. Wyglądał jak oszalały duch, usiłujący uciec z kulistej jamy. Wystrzeliwał promienie, jakby lada chwila miał wybuchnąć, jednak za każdym razem wracał do pierwotnej postaci. Nie wiem, co to było, ale przypominało piorun schwytany w butelkę.

Wtedy otworzyły się kolejne automatyczne drzwi. Do pokoju weszła osoba w laboratoryjnym kitlu. Od razu ją rozpoznałem.

Miała jasne włosy, jak jej tata. Była niemal tak wysoka jak kobiety ze Świata Buntowników, jednak bardziej postawna i okrągła na twarzy. Nie miała makijażu, ale i tak go nie potrzebowała. Promieniała naturalną urodą. Twarz miała po matce. Po Delli.

– Tata? – odezwała się Etta, zszokowana. – Co ty tu robisz?

– Chyba będą na mnie eksperymentować – odparłem.

Zmusiłem się do uśmiechu, ale córka go nie odwzajemniła. Kąciki jej ust zadrżały.

Czy ta misja była aż tak okropna? Nie pytałem. Przecież znałem już odpowiedź.

Rozdział 3

– Tato, nie powinno cię tu być. – Etta podeszła i ujęła mnie za nadgarstek. – To niebezpieczne.

– Wiem, skarbie – zapewniłem. – Choć oprócz tego nie wiem właściwie nic.

– Nie dostałeś jeszcze instrukcji?

– Nie. Są jakieś kłopoty z polem ochronnym.

Etta wpatrzyła się w plamę światła, potrząsając głową.

– W ogóle nie jesteśmy gotowi na próby z udziałem ludzi. To nie w porządku.

– Jeśli coś pójdzie nie tak, wydrukują mnie na nowo.

Dziewczyna spojrzała na mnie i raz jeszcze pokręciła głową.

– Nie. Tak będzie, jeśli wszystko pójdzie jak należy. Ten system transportowy nie wymaga programowanego skafandra ani bramek ustawionych na obu końcach. Możemy przesłać badanego praktycznie wszędzie.

– Fajna sprawa – stwierdziłem, spoglądając w świat­ło z pewnym szacunkiem.

– Nie za bardzo… Bo nie umiemy nikogo sprowadzić z powrotem.

– To co nam po takim wynalazku? Może się przydać do misji w jedną stronę, na przykład żeby coś zbombardować?

– Raczej do misji szpiegowskich. A przynajmniej to pierwsze testowane zastosowanie. Dzięki najnowszym ulepszeniom, dodanym w zeszłym miesiącu, portal pozostaje otwarty dla badanego. Możemy nasłuchiwać, rejestrować słabej jakości transmisje…

– Rozumiem. Idealne urządzenie szpiegowskie. A co dzieje się z tym, kogo wyślecie?

– Obserwujemy go, nagrywamy. – Etta wzruszyła ramionami. – Jeśli połączenie się utrzyma i zauważymy, że badany zginął, możemy wydrukować nowego człowieka. Nie ma jednak na to żadnej gwarancji.

Nagle dotarła do mnie mrożąca krew w żyłach prawda. Jeżeli szpieg nie zdążył zginąć do czasu zerwania połączenia, naukowcy nie mieli pewności, czy obiekt badań nie został pojmany i czy nadal żyje. Nieszczęśnika równie dobrze mógł czekać permanentny zgon.

– Hmmm… – mruknąłem w zamyśleniu.

– Właśnie. To maszyna do wysyłania na permy. Nie powinniśmy nawet z niej korzystać, dopóki nie poprawimy łączności z badanymi po teleportacji. Centralne Dowództwo chce jednak wdrożyć ją jak najszybciej, aby szpiegować naszych rywali.

Spora sumka, po którą się zgłosiłem, nagle przestała mnie kusić. Nie chodziło tylko o wynagrodzenie cierpienia i śmierci. Całe to przedsięwzięcie było o wiele bardziej złożone. Chodziło o igranie z ludzką egzystencją!

– Ilu już straciliście? – zapytałem.

– Siedmiu. Z dwudziestu pięciu.

– Ale nasze szanse rosną, prawda?

Etta ścisnęła mnie gorączkowo za przedramię.

– Nie rób tego, tato. Wróć do domu. Nie warto.

– Kochanie, rozkazy to rozkazy – zełgałem wesołym tonem. Nie mogłem wyznać, że zamierzam zarobić dla niej pieniądze na życie. To by tylko jeszcze bardziej ją dobiło.

– Zmusili cię do tego? – oburzyła się córka. – Tak nie wolno!

Wzruszyłem bezradnie ramionami.

– Istnieje ze sto dobrych powodów, dla których twój staruszek nie powinien stać teraz przed tobą i wdychać powietrza z puszki. Już wiele razy powinienem skończyć na permach. Czasami człowiek musi odpokutować za swoje winy.

– Masz u nich dług za to, że wskrzesili cię po jakichś… podejrzanych wydarzeniach?

Przytaknąłem. W końcu była to po części prawda.

Etta westchnęła ciężko.

– Ostatnie próby poszły lepiej. Naukowcy sięgają jednak coraz dalej. Cały system się przez to destabilizuje. W grę wchodzą setki lat świetlnych… Już same obliczenia są prawie niewykonalne.

– Setki? Prowadzimy przeszpiegi w Układach Centralnych?

– O tym musi już ci opowiedzieć Floramel – krygowała się Etta.

Trio kobiet ze Świata Buntowników rozdzieliło się. Floramel podeszła do mnie.

– James – odezwała się – widzę, że znalazłeś już moją asystentkę. Etta jest zaskakująco zdolna. Początkowo nie mogłam tego zrozumieć, ale gdy zbadałam jej geny, okazało się, że jest spokrewniona z najwybitniejszymi umysłami ze Świata Pyłu. W pewnym sensie przypomina naukowców ze Świata Buntowników, choć bez zaplanowanych modyfikacji.

– Masz rację, bystrzacha z niej – powiedziałem, obejmując córkę ramieniem. Wydawała się zażenowana. – Urodzony geniusz, ot co!

– Rzeczywiście – odparła Floramel. – Bywa, że zupełny przypadek daje statystycznie anomalne rezultaty.

Nie byłem pewien, czy to obelga, ale postanowiłem wziąć jej słowa za dobrą monetę. Uśmiechnąłem się, przytuliłem Ettę, a potem w końcu dałem jej spokój.

Floramel przyglądała mi się w sposób, w jaki badacz obserwuje szczura laboratoryjnego. Była dość ciekawą osobą i nie zawsze sprawiała wrażenie tak oziębłej jak teraz. Mógłbym o tym długo opowiadać… choć byłoby to nietaktem z mojej strony.

– Kiedy zaczynamy? – spytałem.

– Zgłosiłeś się do wystrzelenia?

– Wystrzelenia?

– Tak to nazywamy. Dzięki tej technologii przesyłamy materię do odległego celu bez…

– Tak, wiem, Etta już o tym mówiła.

Floramel skinęła głową.

– Jesteś świadom ryzyka?

– Chodzi o szansę jedną na dziesięć, że skończę na permach?

– Bardziej o dwadzieścia pięć procent szans.

Sposępniałem. Nawet mnie nie podobały się te wyliczenia.

– Tato, zrezygnuj – nalegała Etta.

Floramel obrzuciła ją surowym spojrzeniem, ale milczała.

– Dokąd się udam? – zapytałem. – I co będę tam robił? Testował sprzęt?

Kobieta pokręciła głową.

– Chodź za mną. Czas się przygotować.

Ucałowałem Ettę w czubek głowy i zostawiłem. Przyciskała tablet do piersi i wyglądała na zmartwioną. Podeszła do konsoli i przystąpiła do ponownej kontroli parametrów.

Floramel obejrzała się na mnie, gdy szedłem z nią przez półmrok korytarza.

– James… nie możesz tego zrobić. Jeśli nie wrócisz, twoja córka będzie zdruzgotana.

– Rozumiem to – zapewniłem.

– Nie wydaje mi się. Będzie się obwiniać. Wykonała niektóre z obliczeń dotyczących pola ochronnego. Daleko im do ideału. Jeśli cię stracimy…

– Czy to już odprawa? – przerwałem jej. – Jeśli tak, wysłucham cię i sam podejmę decyzję.

– Jak zawsze – westchnęła. Potem zmrużyła podejrzliwie oczy. – Chwileczkę. Nie przeszedłeś jeszcze odprawy?

– No… Nie. Zboczyłem z trasy i…

– Chodź ze mną – poleciła zrezygnowanym tonem, przewracając oczami.

Bez dalszych ceregieli poprowadziła mnie do przeciętnie wyglądającej sali konferencyjnej. Zastałem tam grupę ponurych oficjeli, w tym primusa Gravesa. A także pretora Drususa, który przewodniczył zebraniu.

– McGill – powiedział Drusus – wreszcie jesteś. Kiedy nauczysz się szanować czas innych?

– Ubiegłem panów – odparłem. – Byłem już w komorze teleportacyjnej i wszystkiego się dowiedziałem.

Drusus spojrzał na mnie groźnie.

– Kolejne naruszenie zabezpieczeń? Słowo daję, to miejsce jest jak sito!

Klapnąłem na krzesło z szerokim uśmiechem. Floramel zasiadła naprzeciwko mnie, a pozostali w milczeniu zajęli miejsca wokół stołu.

– Już wyjaśniam, w czym rzecz – zaczął Drusus. – Chcemy, aby ochotnik wyruszył do układu Rigel, zebrał wywiad, a następnie dokonał samozniszczenia. Po śmierci oczywiście go wskrzesimy.

– Rigel? Kurczę, to daleko!

– Istotnie, około ośmiuset lat świetlnych.

Wiedziałem, że nie czeka mnie przyjemna wycieczka. Teleportacja tak naprawdę nie odbywała się w jednej chwili. Przebycie jednego roku świetlnego odczuwało się jako sekundę. W tym czasie człowiek miał wrażenie, że się dusi.

– Osiemset sekund… Ile to minut? – zapytałem.

– Mniej więcej trzynaście – odpowiedziała błyskawicznie Floramel.

– Oj…

– Poważnie? Chcesz się wycofać przez odrobinę niewygody? – obruszył się Graves. – Takim zachowaniem przynosisz hańbę Legionowi Varus!

– Nie o to chodzi, primusie. Bardziej interesują mnie szczegóły mojego powrotu. O ile rozumiem, utraciliście kontakt z dwudziestoma czterema procentami wcześniejszych ochotników.

Graves zamrugał, a potem zwrócił się do Floramel.

– Może od razu dasz mu chip z obliczeniami dla pola ochronnego? – zapytał. – Mógłby go sprzedać Claverowi albo coś w tym guście.

Graves rzadko uciekał się do sarkazmu, a Floramel miała kłopoty z rozumieniem jakichkolwiek przejawów humoru.

– Stanowiłoby to naruszenie tajności danych – wyjaśniła, biorąc na poważnie przytyk primusa.

Drusus uciszył wszystkich uniesieniem ręki. Odwrócił się do mnie i westchnął.

– Potrzebujemy danych o Rigelianach. Od lat siedzieli cicho na rubieży, ale teraz ich flota rzekomo ponownie rusza do akcji.

– A zatem… mam tam wskoczyć i zrzucić bombę? – zapytałem.

– W żadnym wypadku. To tajna misja. Zresztą jeśli masz korzystać z tej technologii, i tak nie mógłbyś zabrać ze sobą bomby. Nie będziesz nawet w stanie dotrzeć do ich planety, używając znanych metod teleportacji. Rigelianie stworzyli jakieś planetarne pole siłowe, które ma temu zapobiegać.

– My niczego takiego nie mamy… prawda?

Moi rozmówcy pokręcili głowami.

– Szlag… – mruknąłem. – Jeśli wróg rozgryzie tę nową technologię teleportacyjną, zrzuci nam na głowy nie tylko swoich szpiegów, ale kto wie, może nawet bombę antymaterii?

– Otóż to – zgodził się Drusus. – Mógłby pojawić się w Centrali uzbrojony w taką broń. Gdyby doszło do tego dzisiaj, miasto spotkałaby natychmiastowa, nieodwracalna zagłada.

Wbiłem wzrok w stół, czując na sobie spojrzenia zebranych. Przez kilka sekund nikt się nie odzywał.

– Zrobię to – powiedziałem w końcu.

Graves uśmiechnął się jako jedyny.

– Wiedziałem, że nie przepuścisz takiej szansy, McGill – powiedział. – Wystarczy, że przeprowadzisz zwiad w siedzibie nieprzyjaciela i pozostaniesz przy życiu przez co najmniej dziesięć minut. Cały czas będziesz prowadził transmisję.

– A kiedy już minie te dziesięć minut?

– Cóż… Umrzesz.

– Hmmm… Mam tego dokonać jakąś konkretną metodą?

– Nie. To już pozostawiamy tobie. Ale nie guzdraj się. Musimy odnotować zgon, aby cię legalnie wskrzesić. Po dwudziestu minutach połączenie zaniknie i nie zdołamy zaświadczyć o twojej śmierci.

– Mam przetrwać dziesięć minut i umrzeć przed upływem dwudziestu… – zadumałem się. – A więc czeka mnie precyzyjnie zaplanowana misja szpiegowska. Powinienem szukać czegoś szczególnego?

– Jeśli ci się poszczęści, pojawisz się w punkcie wyjścia z portalu na orbicie nad planetą. Musisz trochę powęszyć, ale nie pozwól, by ktokolwiek cię zauważył. Usiłujemy znaleźć dziurę w osłonach planetarnych nieprzyjaciela, aby dostać się do jego ojczystego świata. Jeśli ci się uda, nagroda będzie twoja!

– Dołożę wszelkich starań, primusie – zapewniłem. – Jeszcze jedno… Co stało się z innymi? Z tymi, których utraciliście.

Graves zerknął na techników i wzruszył ramionami.

– Przepadli i tyle. Nigdy nie wrócili, a przynajmniej nie możemy tego potwierdzić. Nie odebraliśmy od nich transmisji, która miałaby dowieść, że żyją bądź zginęli. Dlatego nie można ich wskrzesić.

– Ha…

Na tym skończyła się rozmowa. Potem zostałem poprowadzony do innego pomieszczenia i opleciony kablami jak choinka bożonarodzeniowa. Następnie pomaszerowałem ku niestabilnej kuli światła w komorze centralnej.

Darowaliśmy sobie rzewne pożegnania. Wszyscy patrzyli, jak wstępuję w blask. Obejrzałem się przez ramię i zdążyłem jeszcze zauważyć Ettę… Czyżby płakała? To było do niej niepodobne.

Zanim zdążyłem wyrzec choć słowo, zostałem teleportowany.

Rozdział 4

Podróż była dziwnym doświadczeniem. Wcześniej teleportacja trwała jednorazowo góra pięć minut. Może nie brzmi to imponująco, ale spróbujcie wstrzymać oddech na tyle czasu, zanim zaczniecie się wymądrzać.

Najgorsze, że nie byłem w stanie oddychać. Nie miałem płuc. Ani w ogóle ciała. Stałem się zbiorem komórek, które należało zebrać do kupy według ustalonego wzorca. Mimo to czułem potrzebę wzięcia oddechu. Nie żebym był bliski omdlenia, ale towarzyszyło mi wywołujące panikę wrażenie duszenia.

Trwało to bez końca. Jakiś nowicjusz mógłby zwariować, ja jednak miałem dość doświadczenia, aby się zbytnio nie zamartwiać.

Bardziej niepokoiła mnie sama technologia. Zespół techniczny nie zdradził mi przyczyn zaginięcia moich poprzedników. Może dlatego, że gdyby i mnie spotkał taki los, nie mógłbym nic na to poradzić.

Czy można było się zgubić podczas samego procesu teleportacji? Wyobrażałem sobie, że podróżuję przez wieczność w hiperprzestrzeni jako okruch świadomości, niepołączony z żadną rzeczywistością… Ile mogłoby to trwać, gdybyśmy chybili celu?

Usiłowałem myśleć o czymś innym i nie obawiać się, że spędzę całą wieczność jako zabłąkana chmura myśli. Gdy jednak zacząłem się nad tym zastanawiać, trudno mi było skierować myśli na inny tor.

W końcu moja rzeczywistość zamigotała. Przede mną ział otwór, przypominający odpływ… Nie, raczej wir wodny, rozrastający się z każdą sekundą. Srebrnobiały blask, który przybierał na sile, aż w końcu mnie otoczył.

Gdy odzyskałem materialną postać, czułem się, jakbym wstał z grobu. Wziąłem kilka rwanych, świszczących oddechów i objąłem kolana ramionami.

Powietrze było wilgotne i gorące. Oblepiało mi twarz i miałem ochotę się od niego opędzić.

Właśnie wtedy zauważyłem kilka rzeczy. Choćby to, że dotykałem nagiej skóry kolan. Pancerz, w którym wyruszyłem z Ziemi, zniknął. Razem z resztą ubrań.

– O kurwa… – zakląłem, wpatrzony w rozcapierzone dłonie.

James McGill, goły jak go Pan Bóg stworzył. Przynajmniej wszystkie części miałem na swoim miejscu.

– Wysłali mnie tu z niczym – mruknąłem.

Potem zauważyłem białe światło, łudząco podobne do portalu, z którego wyszedłem. Unosiło się przy mnie, blokując widoczność. Zdałem sobie sprawę, że to sztuczka moich przełożonych. Przejście było częściowo nadal połączone z moim ciałem. Dzięki temu inni mogli widzieć to, co ja, monitorować moje działania i szpiegować wroga.

Gdy zrobiłem kilka kroków na próbę, światło przygasło i byłem w stanie się rozejrzeć. Najwyraźniej znalazłem się na jakimś okręcie lub stacji.

Ściany odchodziły skośnie od sufitu. W tym miejscu panowała słaba grawitacja, jednak wystarczała, aby umożliwić mi swobodne ruchy. Było goręcej, niżbym sobie tego życzył, ale taka temperatura wydawała się dość komfortowa, gdy chodziło się z gołym tyłkiem.

Samo chodzenie przypominało odbijanie się od trampoliny. Musiałem stąpać ostrożnie, aby nie podskoczyć i nie wyrżnąć w sufit. Na szczęście nieobce mi są środowiska o niskiej grawitacji. Po kilku sekundach przywykłem i ruszyłem szybciej przed siebie.

Dotarłem do śluzy z małym, ośmiokątnym oknem pośrodku. Zajrzałem przez nie i dostrzegłem odległe drzwi oraz kolejne okienko. Dalej roztaczała się przestrzeń kosmiczna z szerokim, świetlistym dyskiem. Musiał to być ojczysty świat naszych wrogów.

– Widzicie? – zapytałem szeptem. – Z tej stacji, czy cokolwiek to jest, widać ich planetę!

Szybko zacząłem się nudzić, więc przypomniałem sobie, że mam tylko parę minut. Poszedłem dalej, ale zapamiętałem śluzę jako potencjalne miejsce, gdzie w odpowiedniej chwili będę mógł dokonać samozniszczenia.

Kolejne drzwi, naprzeciwko poprzednich, okazały się ślepym zaułkiem. Jeszcze inne prowadziły do większego korytarza. Dostrzegłem tam jakiś ruch, ale nie była to pora na ostrożność. Wziąłem oddech i otworzyłem drzwi.

Dotarłem do przestronnego pomieszczenia. Rozdziawiłem usta, podziwiając otoczenie.

– Mam nadzieję, że to widzicie – powiedziałem.

Stałem na balkonie wychodzącym na coś, co mog­łem opisać jedynie jako orbitalne miasto. Nad głową widziałem kryształową kopułę. Miała jakieś dwadzieścia metrów kwadratowych. Nad nią rozpościerała się czarna przestrzeń. Po prawej dostrzegałem gwiazdy, a po lewej jaśniejący, półksiężycowaty kształt ogromnej, błękitno-brązowej planety. Mniej więcej tysiąc metrów pode mną buzowało rozświetlone miasto, pełne przedstawicieli różnych gatunków. Latające samochody i tramwaje pędziły we wszystkich kierunkach. W powietrzu szybowały brzęczące drony.

Mieszkańcy w większości byli Rigelianami – małymi, niedźwiedziowatymi stworzeniami, porośniętymi nieprzyjemnie wyglądającą sierścią.

Skrzywiłem się z niesmakiem. Zdążyłem już dość dobrze zaznajomić się z tymi istotami. Byli zaciekłą, arogancką i okrutną rasą. Podbijali każdego, kto znalazł się w ich zasięgu, i bez skrupułów znęcali się nad poddanymi.

– Miasto – powiedziałem, licząc, że ktoś w domu mnie słyszy. – Miasto na orbicie. To dopiero coś. U nas takich nie ma.

Wtedy zauważył mnie jeden z dronów. Skręcił ostro i podleciał, by mi się przyjrzeć. Chwilę później stanąłem przed rzędem małych, ruchliwych rurek, które z pewnością były kamerami i przyglądały mi się z zaciekawieniem.

Pomachałem im z uśmiechem.

– James McGill – przedstawiłem się. – Miło mi.

Urządzenie podpłynęło bliżej. Nie wątpiłem, że wzywało posiłki.

Mimo to nadal machałem i szczerzyłem się jak kretyn. Kiedy dron znalazł się w zasięgu, chwyciłem go i rąbnąłem nim o pokład. Rozleciał się na setkę klekoczących kawałków.

Zaśmiałem się i wróciłem do obserwacji miasta.

Było tam kilka ciekawych punktów. Nad budowlami unosił się pawilon, przypominający luksusowy jacht. Na wymyślnej platformie trwała jakaś impreza lub ceremonia. Jednostka przypominała mi staroświecką żaglówkę, choć pozbawioną widocznego napędu czy mechanizmu unoszącego.

– Nieźle… – stwierdziłem, patrząc, jak pawilon szybuje nad tętniącą życiem metropolią.

Miejski zgiełk rozchodził się echem. Działał na mnie hipnotyzująco, jakbym wychylał się z balkonu na szczycie wieżowca na Manhattanie. Co pewien czas z ogólnego szumu wyłaniały się ostrzejsze hałasy. Brzmiały jak brzęk metalowych płyt lub gwałtowne zgrzyty jakiejś maszynerii.

Czar prysnął, gdy przede mną pojawił się latający samochód. Siedziało w nim dwóch Rigelian. Wóz nie miał szyb ani dachu i przypominał kabriolet. Niedźwiedzie były uzbrojone i celowały we mnie.

– O-o – powiedziałem, zerkając na stuka. Według zegara upłynęło już jedenaście minut. Uśmiechnąłem się szeroko. – Czas minął!

Wspiąłem się na krótką barierkę otaczającą balkon, szykując się do skoku.

– Stój! – zawołał jeden z niedźwiedzi. Używał translatora, więc brzmiało to, jakby mówił pod wodą. Każdy znany mi obywatel Rigela był opleciony zwojami urządzenia odpowiadającego naszym stukom, zwisającymi z ramion i klatki piersiowej.

Zignorowałem rozkaz i skoczyłem. Uznałem, że nawet przy słabym ciążeniu upadek z tysiąca metrów powinien załatwić sprawę.

Samochód rzucił się do przodu, a potem zanurkował. Wślizgnął się pode mnie, więc wylądowałem na masce.

– Nie powinniście tego robić – zwróciłem się do Rigelian.

– Poddaj się, istoto!

– Nic z tego.

Jeden z tych drani otworzył ogień. Można by pomyśleć, że tylko na to czekałem, nie byłem jednak pewien, jakiej broni używają przeciwnicy. Mogły to być paralizatory. Żaden legionista nie chciałby zostać schwytany na obcym, wrogim świecie.

Skręciłem się i przyjąłem strzał na lewy bok. Tak jak podejrzewałem, pocisk nie zranił mnie, a tylko wywołał odrętwienie. Musiała to być jakaś broń ogłuszająca, paraliżująca nerwy.

Wydałem okrzyk i sięgnąłem ku uzbrojonemu niedźwiedziowi. Jego kolega gorączkowo pracował przy desce rozdzielczej. Robił co mógł, aby wóz nie przewrócił się pod moim ciężarem.

Musicie wiedzieć, że choć miśki mają jakiś metr wzrostu, dysponują sporą krzepą. Prawdę mówiąc, każdy z nich był pewnie tak silny jak ja.

Ich problem leżał w różnicy ciężarów. Czasami dobrze jest ważyć więcej.

Chwyciłem lufę. Broń wypaliła ponownie, ale udało mi się uchylić. Oberwałem w prawe ucho i oko. Były teraz sparaliżowane i nie przesyłały do mózgu dźwięków ani obrazów. Rozdziawiłem bezwładnie usta i zacząłem się ślinić, tracąc kontrolę nad częścią twarzy.

Nie przestawałem wrzeszczeć i szarpać za broń. Niedźwiedź stawiał mi opór. Wstał z fotela, ale ponieważ był niższy, uniosłem go w górę. Jednym gwałtownym ruchem posłałem przeciwnika w pustkę. Spadał, wirując, ściskając broń i piszcząc z przerażenia.

Wybuchnąłem śmiechem, pryskając wokół śliną. Wyglądałem pewnie jak upośledzony.

Zwróciłem się ku drugiemu miśkowi. Krew buzowała mi w żyłach i jego też miałem ochotę zabić.

Kierowca przejrzał moje zamiary i oderwał łapy od panelu kontrolnego. Samochód opadł, ale Rigelianin ustabilizował go i wycelował we mnie broń.

Pochyliłem się tak, że prawie upadłem mu na głowę.

Pistolet paraliżujący wystrzelił ponownie. Poczułem to w jajach… Choć mówiąc ściślej, przestałem odczuwać cokolwiek w środkowych partiach ciała.

Było po walce. Biodra nie mogły już utrzymać mojego ciężaru. Nogi miałem jak z gumy. Do tego, o ile się orientowałem, mój fiut przestał istnieć.

Przetoczyłem się na bok i opadłem ku światłom wielkiego miasta.

Uratował mnie bardziej łut szczęścia niż zaplanowane działanie. Zamachałem rękami i chwyciłem pierwsze, co mi się nawinęło. Tym czymś była akurat dźwig­nia sterownicza latającego auta.

Pojazd zaczął pikować, wirując. Co parę sekund obijał się o ścianę stacji, zgrzytając i obsypując moje włosy i twarz kaskadą pomarańczowych iskier.

– Człowieku, chyba postradałeś rozum – zawołał Rigelianin. – Pomóż mi odzyskać kontrolę nad pojazdem, a może pozwolimy ci żyć.

Roześmiałem się, gdy niedźwiedź szamotał się ze sterami. Ugryzł mnie w rękę i pozbawił przy tym palca, ale wciąż trzymałem się mocno. Co więcej, drugą dłonią chwyciłem dźwignię i skierowałem pojazd prosto na ruchliwą ulicę pod nami.

– Jeśli przeżyjesz – krzyknąłem – powiedz Squanto, że James McGill nadal go szuka! Czekam na rewanż za ostatnią walkę!

Rozbiliśmy się chwilę później. Nie zapamiętałem, co było dalej, nawet kiedy już po wszystkim oglądałem nagranie płomiennej kraksy.

Rozdział 5

Wyszedłem ze wskrzeszarki z uśmiechem. Zacząłem się nawet śmiać, kiedy przypomniałem sobie minę rigeliańskiego kierowcy, zanim roztrzaskałem jego wóz.

Mój śmiech przeszedł niestety w atak kaszlu. Nie polepszyło mi się, gdy ktoś schwycił mnie za ramiona i zaczął potrząsać.

– McGill, coś ty znowu odjebał? – warknął Graves.

Moje oczy na razie jeszcze nie działały, więc poznałem go tylko po głosie. A także po oddechu intensywnie woniejącym kawą.

– Rozjechałem parę zwierzaków – powiedziałem, wciąż ubawiony. – Widział pan?

Odepchnął mnie tak mocno, że prawie zleciałem ze stołu. Z moich ust ponownie wydobyła się mieszanina chrapliwego śmiechu i kaszlu.

– McGill – wycedził Graves przez zęby – miałeś zachować dyskrecję. Działałeś jako szpieg, nie sabotażysta!

– Co za różnica? I tak wojujemy z tymi cholernymi miśkami.

– Różnica jest taka, że teraz wiedzą, że możemy infiltrować ich orbitalne miasto. Będą mieć się na baczności i wypatrywać kolejnych agentów.

– No i? A co takiego zrobił gość przede mną?

Graves znowu zbliżył się do mnie. Wciąż widziałem jego twarz jak przez mgłę, ale kawowy oddech przybrał na sile.

– Powiem ci, czego nie zrobił. Nie odstawił ognistego spektaklu w samym środku siedziby nieprzyjaciela. Nie wyjawił swojego imienia ani zamiarów.

– To co robił? Krył się w tunelu?

Primus nieco się uspokoił.

– W dużej mierze tak. Metodycznie badaliśmy rzadko używane części stacji. Miał to być stopniowy eksperyment.

– Czyli zwiadowca po prostu pomyszkował w paru zakamarkach, a po paru minutach skończył ze sobą? Co za rozczarowująca śmierć! Ja nie godzę się na coś takiego, sir.

– Popełniłem błąd. – Graves westchnął ciężko. – Nie daje się małpie zadania dla baletnicy.

– O tak, ja zdecydowanie odegrałem tu rolę małpy – przyznałem.

– Dobra. – Graves zaczął zbierać się do wyjścia. – Złaź ze stołu i ubieraj się. Idziemy na dół.

– A nie na górę? Nie powinienem zdać meldunku?

Nie słuchał mnie i mówił dalej, bardziej do siebie niż do mnie.

– Musimy dać sobie spokój z subtelnościami. Od tej pory trzeba będzie posyłać tam wojowników. I przyspieszyć grafik, zanim wróg znajdzie sposób, żeby nas zablokować.

Uśmiechnąłem się słabo i klasnąłem w dłonie. Biosi wzdrygnęli się, kiedy odgłos rozszedł się echem po sali wskrzeszeń.

Graves wyszedł, mamrocząc pod nosem. Zbliżyłem się chwiejnie do wieszaków z mundurami, wybrałem jeden, który niezbyt dobrze na mnie pasował, i podążyłem za primusem. Truchtając korytarzem, czułem, jak inteligentne pasy rozciągają się i opinają mi plecy. Usiłowały się połączyć i całkiem zakryć moje ciało.

Zdążyłem już odzyskać wzrok, a dzięki długim nogom prawie dogoniłem Gravesa, zanim dotarliśmy do wind.

– Dokąd właściwie idziemy, primusie? – zapytałem.

– Musimy przekierować anomalię. Przy ostatnich siedmiu skokach wykorzystywaliśmy ten sam punkt jako punkt wyjścia. Za każdym razem docieraliśmy na miejsce bez zawirowań i pozyskiwaliśmy jakieś przydatne dane. Za każdym razem agent wyskakiwał przez śluzę, tak jak mu rozkazano. Widziałeś śluzę, o której była mowa na odprawie, prawda, McGill?

– Jak najbardziej, sir. Bardzo praktyczne rozwiązanie. Początkowo zamierzałem z niego skorzystać.

– A potem wyszedłeś na balkon i pokazałeś goły zad miastu pełnemu nieprzyjaciół…

– Ekhm… Tak właśnie było, sir.

Graves odwrócił się ode mnie i raz jeszcze wdusił przycisk przywołujący windę. Zaklął. Na windy w Centrali zawsze trzeba było długo czekać. W końcu gmach wznosił się ponad chmurami, a sięgał jeszcze głębiej.

– Co mam teraz zrobić? – zapytałem jakby od niechcenia, gdy wreszcie weszliśmy do windy.

Graves zmierzył mnie surowym spojrzeniem.

– Skoro tak lubisz wszystko rozwalać, może wyznaczymy ci trudniejszy cel? Coś, co rzeczywiście trzeba zniszczyć.

– O jakim celu mowa, sir? – Ożywiłem się.

– Sprawdzimy, jaką listę osiągalnych celów przygotowali mózgowcy z dołu.

Winda zabrzęczała i stanęła. Zamrugałem, obróciłem się i zauważyłem z zaskoczeniem, że drzwi otworzyły się na hol. Graves prawie wykopał mnie z windy.

– Idziemy! – rozkazał.

Skierowaliśmy się na tyły głównej promenady. Nagle zdałem sobie sprawę, dokąd idziemy.

– Wracamy pod ziemię? Do laboratoriów?

– McGill, dziś jesteś jak Sherlock Holmes!

Mój radosny nastrój uleciał. Spojrzałem tęsknie ku szklanym drzwiom wyjściowym. Chciałem wziąć wolne na resztę dnia i wychylić parę piw. A może i skontaktować się z paroma dziewczynami z dawnych lat, jeśli nadal były w mieście.

Niestety, miałem jeszcze trochę roboty. Powlokłem się smętnie za Gravesem. Nie podobało mi się w laboratoriach. Były zimnymi, cichymi kryptami ukrytymi w głębokich podziemiach. Nie wiem, co opętało moją córkę, że zapragnęła tam pracować.

Zjechaliśmy kilkaset pięter w dół, przesiedliśmy się do innej windy i przeszliśmy dodatkową kontrolę. Od tego miejsca kończyły się numerowane kondygnacje, a zaczynały „strefy”, na przykład strefa Echo, strefa Bravo i tak dalej. Tak przynajmniej wynikało z oznaczeń.

Znaleźliśmy się głębiej niż ostatnim razem, zanim anomalia wyprawiła mnie w drogę. Świadczyło o tym przytłaczające ciśnienie powietrza. Poza tym w strefie Bravo było zimno, natomiast w Echo panował upał. Miałem wrażenie, że płaszcz Ziemi porusza się niespokojnie pod moimi stopami.

Zatrzymaliśmy się właśnie w strefie Echo. Ruszyliśmy opustoszałymi korytarzami. Gęste powietrze wydawało się parować.

– Dziwne miejsce – utyskiwałem. – Nie podoba mi się tutaj.

– Chyba nikt nie czuje się tu dobrze – odparł Graves. – Połóż rękę na tej płycie.

Obaj przeszliśmy gruntowne skanowanie. Na tym poziomie nie było pracowników, więc sprawdzały nas maszyny. W końcu fragment pobliskiej ściany otworzył się, gdy jedna z czarnych płyt oddzieliła się od reszty.

Graves ruszył do wejścia, a ja podążyłem za nim.

W pomieszczeniu zastaliśmy zespół techników otaczających kolejną białą plamę światła. A przynajmniej tak mi się początkowo wydawało. Potem zdałem sobie sprawę, że to kula holograficzna, odtwarzająca czyjąś podróż poprzez anomalię.

Dziwne doświadczenie. Patrzyłem na wszystko oczami agenta. Słyszałem jego oddech. Technicy bacznie śledzili nagranie i ignorowali nas.

– Jest! – powiedział jeden z mózgowców. – W głębokiej wnęce nad tym lokalem!

– Ale jak ktokolwiek miałby się tam wspiąć? To za wysoko – stwierdził inny.

– Ja dałbym radę – powiedziałem głośno.

Technicy odwrócili się do mnie.

– To nie film o mnie, prawda? – zapytałem. – Czyja to wycieczka?

– Fergusona – odpowiedział Graves.

– Naprawdę? – zdziwiłem się. – Tego wieprza? W sumie jest całkiem w porządku. Nie widziałem go od lat. Jak sobie poradził?

– Trafił na permy – rzucił Graves bez cienia współczucia w głosie. – Przyjrzyj się raz jeszcze, McGill. Naprawdę sądzisz, że mógłbyś wczołgać się na tę rozgrzaną rurę i wcisnąć w taką szczelinę?

– Eee… – zająknąłem się, żałując wcześniejszych przechwałek. – Czy Ferguson wylądował na permach podczas tej misji, którą oglądamy?

– Tak – potwierdził technik stojący na przedzie. – Zbyt długo mu to zajęło. Nie widzieliśmy, jak ginie. Połączenie zrywa się po dwudziestu, a czasem już po siedemnastu minutach. Potem nie da się udowodnić zgonu.

– Hmmm…

– Czyżbyś się cykał, McGill? – zapytał Graves.

– Nie. Tak jak mówiłem, poradzę sobie. Ale Ferguson… Miał za krótkie ręce i nogi, żeby się porządnie chwycić.

– Niech będzie. – Graves parsknął. – Wyślemy cię. Czy to wasz najlepszy cel? Jak najbliżej reaktora?

– Tak jest, primusie – potwierdzili technicy.

– Reaktora? – powtórzyłem, czując wzbierający niepokój.

– Oczywiście. – Graves zwrócił się do mnie. – Mówiłem przecież, że zmieniamy plan. Zamiast szpiegować, będziemy sabotować nieprzyjaciela. Zajmiesz się reaktorami.

– Czy mówił pan o tym wcześniej?

– Mówię teraz. Podczas swojej misji wyruszysz w to miejsce, uszkodzisz kluczowe systemy i zademonstrujesz wizualnie, że wykonałeś zadanie. Jeśli dopisze nam szczęście, zakłócimy działanie tarcz wroga i zyskamy dostęp do jego planety. Podołasz?

– Hmm… Nie mogę zabrać ładunków wybuchowych, prawda?

– Nie. Będziesz musiał improwizować.

– Cóż… W porządku. Skoro Ferguson zaszedł tak daleko, ja zajmę się resztą.

Graves rąbnął mnie rękawicą w plecy.

– Świetnie. Wiedziałem, że równy z ciebie gość. Zespół? Ustalić współrzędne. Włączyć maszynę. Wystrzelimy McGilla jutro o dziesiątej rano.

Przyjemnie zaskoczony, powiodłem wzrokiem po technikach. Podejrzewałem, że będą chcieli od razu nasłać mnie na nieprzyjaciela. Zamiast tego ruszyli do swoich zadań i wykopali mnie z powrotem do holu.

Graves ruszył w swoją stronę, a ja wyszedłem na ulicę. Postanowiłem sprawdzić, czy w nowej wersji Miasta Centralnego znajdę też nowe, lepsze knajpy.

Rozdział 6

Gdy wyszedłem na ulicę, ktoś już na mnie czekał. Zmierzchało, ale wszędzie rozpoznałbym tego napakowanego rudzielca o szczurzych oczkach. To był Ferguson, podoficer Hegemonii, którego poznałem dawno temu, na początku wojny między Ziemią a Głowonogami.

– Ferguson? – Stanąłem jak wryty na szerokich, marmurowych schodach Centrali.

– Cześć, McGill. – Wyszczerzył się. – Nietrudno cię znaleźć, wiesz?

– Nie powinieneś być… no nie wiem… na permach?

Było to nieuprzejme pytanie. Na ogół nie rozprawiało się o permanentnym zgonie z kimś, kto nie był bliskim przyjacielem. Tym razem jednak zaistniały szczególne okoliczności.

Ferguson spochmurniał, ale nie wyglądał na rozgniewanego.

– Słyszałeś już o tym?

– Pewnie. Jak to się stało?

– To wszystko był jeden wielki błąd. Chodźmy, postawię ci piwo i opowiem.

Przyjąłem zaproszenie. Przeszliśmy przez ulicę, a potem dwie przecznice na południe. Gdy dotarliśmy do strefy w budowie, zmarszczyłem brwi.

– Czy do barów nie idzie się w przeciwnym kierunku? – zapytałem. – Przecież ten teren nawet nie…

Ferguson zdawał się mnie nie zauważać. Rozglądał się na boki, jakby kogoś albo czegoś szukał.

Jako zaprawiony w bojach kosmiczny żołnierz z Legionu Varus, najbardziej niesławnej jednostki wojskowej na Ziemi, potrafię szybko wyczuć zagrożenie. Coś tu nie grało. Przestałem stawiać długie kroki w części miasta, którą wypełniały jedynie ogrodzenia z łańcuchów, rusztowania i milczące, zwaliste drony. Spojrzałem podejrzliwie na Fergusona.

– Co knujesz, wieprzu? – zapytałem.

Dorzuciłem tę obelgę, by sprawdzić, jak zareaguje. Sprawiał wrażenie kompletnie niewzruszonego.

Wkurzyłem się i sięgnąłem w jego stronę. Moje dłonie zanurzyły się w jego szerokich barkach. Pod holograficzną zasłoną było bardzo niewiele ciała.

Wtedy poczułem ostry ból, gdyż coś dźgnęło mnie od tyłu w nerkę. Nie była to lufa pistoletu, ale jakiś brzęczący przedmiot. Poczułem, że sztywnieję od pasa w dół. Paralizator. Cholera, tego dnia wszyscy uparli się, żeby razić prądem biednego McGilla.

Zacisnąłem ręce na szyi ukrytej pod projekcją. Nie była tak gruba jak szyja Fergusona, ale i tak spora. Warczałem, usiłując udusić oszusta, jednak nie byłem w stanie mu podołać.

Kimkolwiek był drugi przeciwnik, łoił mnie paralizatorem po tyłku raz za razem. W końcu osunąłem się pomiędzy dwoma napastnikami, z trudem łapiąc oddech.

Mężczyzna, który tak pracowicie przyprawiał mój kręgosłup o odrętwienie, przykucnął, kładąc dłonie na kolanach. Roześmiał się złowieszczo.

– Stary, dobry McGill z jego małpim móżdżkiem – stwierdził Claver. – Nie zabiłem cię od ładnych paru lat, ale już samo spuszczenie ci manta było wystarczająco przyjemne!

Musiałem dwa razy wciągnąć powietrze, zanim wydusiłem:

– Nawzajem…

– Słuchaj, durniu. – Claver pochylił się nade mną. – Może zastanawiasz się, o co ta afera. To nic wielkiego. Chciałem cię tylko ostrzec. Najlepiej będzie, jeśli przestaniesz drażnić poczciwych Rigelian. Oni jakoś nie przybywają na Ziemię, żeby paskudzić ci w ogródku, prawda?

Czułem, jakbym płuca miał pełne cementu. Walczyłem o każdy oddech. Claver przesadził z paralizatorem, a moja przepona ledwie wyrabiała.

Z trudem przeniosłem wzrok na fałszywego Fergusona.

– Kto… – stęknąłem.

– Ach, on? – Claver spojrzał w górę. – Dziwne, że jeszcze się nie domyśliłeś. Sądziłem, że głupiec zawsze pozna głupca. Wyłącz już tę skrzynkę, ośle! – zwrócił się do swojego towarzysza.

Sobowtór Fergusona sięgnął do pasa. Rozległo się ciche kliknięcie. Otaczające mężczyznę pole holograficzne od razu zniknęło. Zamiast na Fergusona patrzyłem teraz na kolejnego Clavera.

Nie był to jeden z tytanów intelektu ani siły fizycznej. Miałem przed sobą Clavera pośledniej klasy, drugorzędną jednostkę, sklonowaną, by pełniła funkcję specjalisty. Klon patrzył na mnie obojętnie.

– Zadowolony? – zapytał Claver.

Wybełkotałem coś, nie mogąc sformułować zdania.

– Widzę, że tak – ciągnął mój odwieczny wróg. – W porządku, pora więc kończyć naszą małą schadzkę.

Znieruchomiał, gdy chwyciłem go za kostkę.

Claver Dwójka od razu zaczął metodycznie kopać mnie po żebrach. Rozszerzył nozdrza i wybałuszył ślepia tak, że widziałem całe białka. Najwyraźniej został wytresowany, by chronić Jedynki, tak jak wszyscy jego bracia.

Bach! Bach! Bach!

Klon gruchotał mój bok czubkiem buta. Drżałem i podrygiwałem, ale nie zwalniałem chwytu na nodze Clavera.

– Dlaczego? – zapytałem.

Claver klepnął brata w ramię.

– Dziękuję, na razie wystarczy.

Dwójka przestał łamać mi kości, ale nie spuszczał ze mnie szaleńczego spojrzenia. Pomniejsi Claverowie mieli wrodzony przymus obrony swoich panów.

– Poważnie, McGill? – spytał Jedynka. – Jesteś zbyt tępy, żeby choć trochę to zrozumieć? Daję słowo, chłopcze, gdybym przełożył twój mózg do czaszki kurczaka, zmieściłby się i zostałoby jeszcze sporo wolnego miejsca… A kurczak zacząłby chodzić wspak.

Poczułem przyprawiające o mdłości wewnętrzne wylewy. Było to znajome, choć nieprzyjemne uczucie. Mimo to wciąż trzymałem Clavera za kostkę.

– Dlaczego? – zaskrzeczałem raz jeszcze.

– Ponieważ wkurzyłeś Rigelian! Właśnie dlatego, żałosny niedorozwoju! Działam teraz jako… powiedzmy, jeden z ich przedstawicieli. Kazali mi ostrzec cię po dobroci. Następnym razem konsekwencje mogą ponieść twoi bliscy. Słyszałem, że twoja córeczka pracuje obecnie w Centrali. Byłaby dogodnym celem.

Niewiele rzeczy przyspiesza mi puls. Pogróżki pod adresem mojej rodziny z pewnością do nich należą. Zaczerwieniłem się z gniewu.

Claver uśmiechnął się, patrząc z góry.

– Widzę, że dotarło. To dobrze. Przekazałem wiadomość, więc ruszam dalej. Miłego wieczoru, McGill.

Spróbował odejść, ale nadal trzymałem jego nogę. Zaklął i szarpnął się, ale nie zdołał się wyrwać. Machnął na swojego przydupasa, a potem wskazał na moją rękę.

Claver drugiej klasy od razu przystąpił do działania. Wiedziałem, że tylko czekał na sygnał.

Uniósł but i opuścił piętę jak młot na mój nadgarstek, a potem przedramię. Z każdym uderzeniem czerwieniał coraz bardziej, eksponując zęby. Po chwili wykrzywił twarz w wyrazie dzikiej wściekłości.

Potrzebował sześciu uderzeń, zanim w końcu moja ręka osłabła. Claver wyswobodził się i zaczął odchodzić chwiejnym krokiem.

– Raz jeszcze miłego wieczoru, McGill! – rzucił przez ramię.

Wziąłem oddech i podźwignąłem się na łokciu.

Claver obejrzał się i zatrzymał, marszcząc czoło.

Jego przyboczny zaczął dyszeć, jakby się podniecił. Miał świszczący oddech, jak zakatarzony staruch. Na przemian zaciskał i rozluźniał ręce.

Stękając i jęcząc, stanąłem na nogi i powlokłem się w kierunku agresorów.

Głupszy z nich wyglądał na podekscytowanego. Rzucał swemu panu niecierpliwe spojrzenia, niczym pies obronny czekający na znak do ataku.

Starszy i mądrzejszy Claver wcale nie wyglądał na zadowolonego. Raczej na zmartwionego.

– Chłopcze, nigdy się nie nauczysz, co dla ciebie dobre? – zapytał, gdy zbliżyłem się do niego.

W jego dłoni pojawił się miotacz. W ciemności rozbłysła szkarłatna wiązka światła o grubości ołówka.

Parujący pocisk przedziurawił mi klatkę piersiową, ale nie powalił. Prawa stopa nie działała od kostki w dół, ale dałem radę ustać. Lewa strona mojego ciała funkcjonowała bez zarzutu, a nawet coraz lepiej z każdym krokiem. Czując wzbierającą nadzieję, uniosłem lewą dłoń, wykrzywiając palce jak szpony.

Claver oddawał kolejne strzały z narastającą częstotliwością, cofając się niezdarnie. W końcu zachwiałem się i upadłem.

– Pieprzony bydlak… – mruknął Claver, celując mi w twarz.

Patrzyłem na niego, miotając bezgłośne przekleństwa.

Oddał ostatni strzał, po którym mój organizm w końcu się poddał.

Czasami śmierć przynosi ulgę. To była jedna z takich chwil.