Lato w pionierskiej chuście - Katierina Silwanowa, Jelena Malisowa - ebook

Lato w pionierskiej chuście ebook

Katierina Silwanowa, Jelena Malisowa

4,6

Opis

Lato 1986. Obóz pionierski „Jaskółka”. ZSRR.

Szesnastoletni Jura przyjeżdża do „Jaskółki” co roku, już od paru lat. Zna tu wszystko i wszystkich. Po kolejnym turnusie nie spodziewa się więc niczego ciekawego.

A jednak już pierwszego dnia okazuje się, że ostatnie lato spędzone wśród pionierów będzie naprawdę wyjątkowe.

W szeregach obozowej kadry pojawia się nowy zastępowy, osiemnastoletni Wołodia.

Chłopcy dobrze się dogadują, spędzają ze sobą coraz więcej czasu. Jura długo nie potrafi nazwać uczuć, które rodzą się w nim wobec Wołodii. Nigdy wcześniej nie czuł niczego podobnego.

Swoją miłość Jura i Wołodia muszą utrzymywać w tajemnicy. W Związku Radzieckim homoseksualizm jest przestępstwem.

Dwadzieścia lat później Jura wraca do „Jaskółki”, by szukać śladów pierwszej i najważniejszej miłości. Czy uda mu się odnaleźć także samego Wołodię?

Przeczytaj najbardziej przejmujący romans tego lata i uwierz, że miłość pokona wszystkie przeszkody. WSZYSTKIE.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 653

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (57 ocen)
43
11
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marysk87a

Nie oderwiesz się od lektury

Są takie książki, które wydają się nie być w naszym guście i często intuicja nas nie myli. Czasem jednak zdarza się tak, że książka taka okazuje się cudownym zaskoczeniem. O ile po nią sięgniemy. Właśnie taki totalnym i przecudnym zaskoczeniem jest dla mnie “Lato w pionierskiej chuście”. Niby opis mnie zaciekawił, z drugiej jednak strony umiejscowienie akcji w ZSRR w latach 80 totalnie do mnie nie przemawiało. Jak ja się cieszę, że posłuchałam swojego wewnętrznego głosu, który mówił, żeby dać szansę tej powieści! Historia Jurki chwyta za serce! Młodzieniec jedzie na kolejny już z kolei obóz pionierski, tym razem jednak nie czuje entuzjazmu. Wszystko zmienia się, gdy poznaje młodego zastępowego. Chłopcy natychmiast znajdują wspólny języki, a potem przyjacielska więź przeradza się w coś więcej. W coś, czego Jura nie rozumie. Wie tylko, że nikt nigdy nie był dla niego tak ważny, jak Wołodia. Czy uda się chłopcom utrzymać swoje zauroczenie w tajemnicy? Historia Jurki i Wołodii umiej...
20
AndrzejDud

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca.
10
miwi5

Nie oderwiesz się od lektury

Niech Was nie zniechęci początek. Cześć dalsza i zakończenie to wynagrodzi. Wspaniała.
10
Rafififi

Dobrze spędzony czas

Bardzo prawdziwy opis emocjonalności młodych ludzi i ich problemów oraz osadzenie ich na tle wielkich wydarzeń historycznych. Język momentami wydaje się trochę nienaturalny, a splot wydarzeń doprowadzający do zakończenia nie satysfakcjonuje.
10
NatkaS

Nie polecam

Miałam dać tej książce 2 gwiazdki, ale przejrzałam inne recenzje żeby mieć pewność, że nic nie pominęłam. Jednak pominęłam rzeczy z którymi się zgadzam i przez to wszystko właśnie nie mogę/nie chcę dać wyższej oceny. Zacznę od początku czyli od opisu. Już po jego przeczytaniu czytelnik (zwłaszcza taki który przeczytał już sporo książek) może się domyślić całej fabuły i zakończenia. Bohaterowie nie zachowują się jak młodzi ludzie, którymi są (nie można tego zrzucić na karb innych czasów, bo nastolatkowie zawsze przeklinali, buntowali się i sprzeciwiali rodzicom i przyjętm wartością(oczywiście są wyjątki)). Jak Jurze coś się czasem wymskęło, tak czytając wypowiedzi Wołodii miałam wrażenie, że czytam coś co mówi zaprogramowany robot. Relacja między bohaterami wydaje się wymuszona (przez autorki) bo między nimi nie czuć żadnej chemii. Nie było zabawnych scen, słodkich tyle co kot napłakał, a poważnych to w ogóle (choć temat powinien zostać potraktowany poważnie zwłaszcza przez zinternal...
77

Popularność




Tytuł oryginału Лето в пионерском галстуке

Copyright © Katierina Silwanowa, 2021 Copyright © Jelena Malisowa, 2021

First published by Popcorn Books in 2021 popcornbooks.me

PrzekładMichał Kołakowski

Redakcja i korektaKatarzyna Zegadło-Gałecka, Marek Stankiewicz

Ilustracja na okładceAdams Carvalho

Projekt okładkiMaksim Balabin

Polska adaptacja okładkiTomasz Brzozowski

SkładAdam Kamiński

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2023Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-67710-37-4

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Rozdział 1

Powrót do „Jaskółki”

W jego bagażniku naprawdę leżała łopata. W sumie nie było w tym nic dziwnego, bo w przypadku Rosjanina przechowywanie jej tam jest całkowicie naturalne. A jeśli zacznie się zima i pojawią się zaspy? To, że był dopiero wrzesień, nie miało znaczenia, bo kto wie, czy nie zagrzebie się w błocie albo wpadnie w dziurę? Czy obecność gumowców i zimowego płynu do spryskiwaczy również będzie dla nich zaskoczeniem?

Jura patrzył w zaciekawione oczy milicjantów i nie był w stanie pojąć, czy aby na pewno nie kpią sobie z niego. W końcu to miejscowi, więc chyba powinni rozumieć.

Po wysłuchaniu jego wyjaśnień dwaj milicjanci – podobni do siebie jak dwie krople wody – skinęli równocześnie, ale nie pozwolili mu odjechać. Jego prawo jazdy podpowiedziało im, że mają do czynienia z obywatelem innego państwa, i najwyraźniej nabrali ochoty na otrzymanie pamiątki w postaci obcej waluty. Czy naprawdę potrzebne mu są dodatkowe kłopoty? Naruszenie przepisów było ewidentne. Znak stał? Stał. Prędkość przekroczona? Przekroczona. Czy zatem wykroczenie popełniono? Popełniono. A jakże! Górka była stroma, a u jej zbocza za rozłożystą gałęzią topoli skrył się znak drogowy. Jura po prostu go nie zauważył!

Z uśmiechem powiedział:

– Lepiej byłoby, gdyby panowie spiłowali tę gałąź, zamiast stać na dole z radarem. Jeśli jest tam znak ograniczenia prędkości, to chyba nie bez powodu, ten odcinek musi być niebezpieczny.

Na to pierwszy milicjant, najwyraźniej mało zainteresowany bezpieczeństwem ruchu drogowego, odpowiedział niezbyt uprzejmie, że do jego obowiązków nie należy piłowanie gałęzi, a kierowca nie jest od pouczania go.

– No cóż, należy się mandacik – westchnął drugi mundurowy, obracając w dłoniach prawo jazdy. – Choć na dobrą sprawę moglibyśmy się dogadać… Po co panu zbędne nieprzyjemności?

Wewnątrz Jury toczyła się walka pomiędzy europejskimi wartościami – w końcu połowę życia spędził w Niemczech – i zdrowym rozsądkiem. Domagać się sprawiedliwości, żądając obcięcia gałęzi i wycofania zarzutów, czy dać łapówkę i zaoszczędzić czas? Walka nie była jednak długa, zwyciężył zdrowy rozsądek. Jura naprawdę nie potrzebował kłopotów.

– Ile?

Milicjanci wymienili porozumiewawcze spojrzenia i chytrze zmrużyli oczy.

– Pięćset!

Jura sięgnął do portfela. Po chwili dzielni funkcjonariusze drogówki stali się znacznie sympatyczniejsi i bardziej uśmiechnięci. Przyjacielsko zapytali, dokąd jedzie, i ochoczo zaoferowali, że wskażą mu drogę, aby herr inostraniec nie zgubił się na tym odludziu.

– Jak dojechać do wsi Gorietowka? Widzę tę wieś na mapie, ale nie ma drogi. A pamiętam, że była tu taka wioska.

– Gorietowka? – zapytał jeden z gliniarzy. – Już od dawna nie jest to wioska, tylko osiedle willowe.

– No dobra, może i nie jest to już wieś, ale jak tam dojechać?

– Dojechać tam można, ale wjechać już nie za bardzo. To teren strzeżony, nie wpuszczą tam nikogo bez zezwolenia.

Jura zamyślił się. Przed rozmową z milicjantami miał jasny plan: dojechać do Gorietowki i po przejściu przez pola dawnego kołchozu zejść do rzeki. Okazało się jednak, że droga do wioski jest zamknięta… Może mógłby zaryzykować? Dogadać się z kimś z ochrony? Jura pokręcił głową. Nie, w razie niepowodzenia straci zbyt dużo czasu. Pozostała tylko jedna droga – przez obóz. Zapytał ponownie:

– No dobrze. A w takim razie jak można dojechać do „Jaskółki”?

– Dokąd?

– Do obozu pionierskiego „Jaskółka” imienia Ziny Portnowej. Za czasów ZSRR był taki w tej okolicy.

Pierwszy milicjant rozchmurzył się.

– Aaa, obóz. Tak, był taki.

Drugi milicjant spojrzał podejrzliwie na Jurę.

– A czemu chce pan tam dojechać?

– Urodziłem się w ZSRR, jeździłem do tego obozu, spędziłem tam moje dzieciństwo. Das Heimweh, Nostalgie… – Poprawił się: – Nostalgia!

– Aha, jasne, jasne. – Milicjanci znów wymienili spojrzenia. – Ma pan mapę?

Jura podał jednemu z nich mapę i uważnie śledził punkty wskazywane przez palec milicjanta.

– Proszę jechać R-295 aż do drogowskazu prowadzącego do wsi Riecznoje, potem po jakichś dwustu metrach będzie skręt w prawo, trzeba skręcić i jechać do końca drogi.

– Dziękuję.

Po otrzymaniu mapy z powrotem i wymienieniu stu hrywien na życzenia „miłego dnia” Jura ruszył w drogę.

„Wiedziałem, że przynajmniej raz muszą mnie zatrzymać!” – zaklął pod nosem i dodał gazu.

Zupełnie nie poznawał tych miejsc, musiał polegać wyłącznie na mapie. Gęste i ciemne zarośla, które rozpościerały się dwadzieścia lat temu na miejscu dzisiejszej drogi, ustąpiły miejsca polom słonecznikowym. Obecnie miasto zbliżało się do tego terenu wolnymi, ale miarowymi krokami. Lasy wycięto, pola wyrównano, niektóre działki ogrodzono płotami. Zza ogrodzeń wyzierały dźwigi, ciągniki, koparki, słychać było hałasy z budowy. Linia horyzontu, którą Jura zapamiętał jako przejrzystą i nieskończenie odległą, wydawała się teraz szara i niepozorna, a cała prowadząca do niej przestrzeń była pokryta domkami letniskowymi i willami.

Przy drogowskazie wskazującym wioskę Riecznoje skręcił zgodnie z radą milicjanta. Nagle asfaltowa droga jakby się urwała, a samochodem zatrzęsło. Leżąca w bagażniku łopata głośno zabrzęczała, tak jakby ożyła i chciała przypomnieć o swoim istnieniu.

Zupełnie nie pamiętał drogi do obozu. Ostatni raz Jura widział „Jaskółkę” dwadzieścia lat temu. Poza tym nigdy nie jeździł tam sam, zawsze go przywożono. Ale to była frajda – jechać w kolumnie jednakowych autobusów, białych w czerwone paski, oznakowanych tabliczkami „DZIECI” i proporczykami. Zwłaszcza jeśli jechało się na czele kolumny, tuż za milicyjnym radiowozem, wtedy wszystko – droga i niebo – widoczne było jak na dłoni. Można było słuchać wycia syreny, śpiewać wspólnie dziecięce piosenki, a gdy już wyrosło się z dziecinnych wierszyków, można było z nudów zerkać przez okno. Jura przypomniał sobie jedną z piosenek. Słuchał jej podczas swojego ostatniego turnusu, choć wtedy już jej nie śpiewał: „Świecą lampy samochodów, flagi zwisają na przedzie, zastęp nasz pionierski dzielny dziś na obóz jedzie”.

Dwadzieścia lat później jedynym akompaniamentem był brzdęk łopaty podskakującej w bagażniku. Klął przez zęby na koleiny i wyboje, modlił się, żeby nie utknąć w jakiejś dziurze, i patrzył nie na błękitne niebo, a na szare chmury.

„Oby tylko nie lało!” – pomyślał.

Obmyślił ostatnie punkty planu działania i zatwierdził go w swojej głowie. Wyjechał za dnia, licząc, że uda mu się dotrzeć do obozu poprzez wioskę, ale okazało się, że nie będzie mógł odwiedzić go przed nastaniem nocy. Kolejne kroki były proste – był wrzesień, skończył się ostatni turnus, co oznaczało, że nie powinno już tam być dzieci. Obóz nie jest jakimś obiektem wojskowym, więc można było założyć, że pilnuje go co najwyżej dozorca. Jura powinien ominąć go bez trudu – nocą w lesie panują egipskie ciemności. A jeśli nawet stróż go zauważy, też da się z tego wybrnąć. Oczywiście, stary dozorca na początku się przestraszy faceta buszującego w krzakach, jednak gdy ochłonie, to zobaczy, że ten facet, choć trzyma w pogotowiu łopatę, wygląda normalnie, żaden z niego pijak czy menel. A wtedy będzie można się z nim jakoś dogadać.

Pionierzy… Czerwone chusty, poranna gimnastyka, zbiórki w szeregu, wspólne kąpiele i ogniska. Jakże dawno to było. Teraz wszystko musi wyglądać tam zupełnie inaczej: inny kraj, inne hymny, hasła i piosenki. Dzieci nie noszą już chust i znaczków, ale mimo wszystko są takie same jak kiedyś, obóz w pewnym sensie również jest taki sam. I wkrótce, już niedługo, Jura tam wróci, przypomni sobie najważniejsze chwile w swoim życiu, najbliższego sobie człowieka. Może nawet dowie się, co się z nim stało. A to oznacza, że być może kiedyś znowu go spotka. Spotka swojego prawdziwego i jedynego przyjaciela.

Ale kiedy Jura zatrzymał się przy znajomym znaku – zniszczonym, odrapanym, z ledwie widocznym napisem – zobaczył to, czego obawiał się najbardziej. Z żelaznego płotu, który niegdyś okalał cały obóz, pozostały tylko metalowe słupki, bez żadnych prętów czy siatek. Piękna, nieomal majestatyczna żółto-czerwona brama była uszkodzona: jedno skrzydło ledwie się trzymało na zardzewiałych, połamanych zawiasach, a drugie leżało obok, najwyraźniej od lat zarastając trawą. Budka wartownicza, niegdyś pomalowana w niebiesko-zielone romby, była teraz czarna – farba dawno się złuszczyła, drewniane ściany domku zgniły pod wpływem deszczu, a dach się zawalił.

Jura westchnął ciężko – a zatem spustoszenie dotarło i tutaj. Taka obawa czaiła się w odmętach jego podświadomości już wcześniej. W końcu w Niemczech nie mieszkał w wieży z kości słoniowej i wiedział, co działo się na Ukrainie po rozpadzie ZSRR, wiedział, że wiele fabryk zamknięto, a ten obóz był przecież połączony z jedną z nich. Ale Jura wolał nie myśleć o tym, że jego „Jaskółce” może być pisany taki los. W końcu było to najpiękniejsze miejsce jego dzieciństwa, które zostawiło po sobie słoneczny ślad w pamięci. W końcu to właśnie tutaj dwadzieścia lat temu zostawił więcej niż połowę samego siebie… A teraz Jura czuł, jak to wspomnienie blednie niczym farba na budce wartowniczej odpadająca zwilgotniałymi kawałkami w wysoką trawę.

Podekscytowanie, które towarzyszyło mu podczas podróży, zniknęło. Czuł się smutny i ponury. Ten nastrój pasował do pochmurnej pogody i mżawki sączącej się z nieba. Jura wrócił do samochodu, wsunął stopy w kalosze, wyjął z bagażnika łopatę i założył ją na ramię. Przeszedł po zardzewiałych resztkach tego, co kiedyś było skrzydłem bramy, i udał się w głąb obozu pionierskiego „Jaskółka” imienia Pionierki-Bohaterki Związku Radzieckiego Ziny Portnowej.

·

Każdy krok naprzód był jednocześnie krokiem wstecz – krokiem w stronę na wpół zapomnianej przeszłości, ku szczęśliwym chwilom, gdy był zakochany. Pod stopami ciemniały pokryte pęknięciami płyty, dookoła szumiał rozdrażniony deszczem las, a w pamięci błyskały promyki światła biegnące coraz szybciej i szybciej przez starą obozową aleję i prowadzące do ostatniego lata jego dzieciństwa.

Zatrzymał się w pobliżu skrzyżowania. Po lewej stronie znajdowała się ścieżka do stołówki, po prawej dróżka wiodąca do niedokończonego budynku. Do centrum obozu prowadziła szeroka niegdyś alejka Pionierów-Bohaterów. Dookoła leżały połamane płyty chodnikowe, ale w pobliżu klombu, na środku skrzyżowania, zachował się pewien malutki punkcik.

„Przecież to było tutaj! Tak, właśnie w tym miejscu!” – Jura uśmiechnął się, przypominając sobie, jak kiedyś późną nocą, gdy obóz spał, rysował białą kredą najpiękniejszą literę świata: „W”.

Następnego ranka chłopcy w drodze na śniadanie zastanawiali się, czym jest kontur wokół litery. Rylkin z drugiego zastępu rozwiązał zagadkę:

– Przecież to jabłko, chłopaki!

– Co to za odmiana na literę „W”? Może wadimowka? – zaproponował Wasia Pietlicyn.

– Sam jesteś wadimowka! To wasiugan! – zaoponował Rylkin i patrząc na Pietlicyna, zaśmiał się: – Wasiugan!

A Wasia nagle się zarumienił.

Nikomu nie przyszło do głowy, że kontur miał przedstawiać nie jabłko, a serce. Gdy Jurka usłyszał w nocy odgłos kroków swojego ukochanego, tak się spłoszył, że zadrżała mu ręka, i z rysunku wyszło to, co wyszło: jabłko. Jura podważył czubkiem buta płytę i rozejrzał się dookoła. Czas nie oszczędził ani alejki, ani klombu. Wszędzie walały się zardzewiałe, poskręcane pręty – resztki szkieletu bramy – zmurszałe deski i szczapy, pokruszone cegły… Właśnie, pokruszone cegły! Chwycił zaostrzony odłamek i przykucnął. Pewnym ruchem narysował ogromną, piękną literę „W” i otoczył ją sercem. Rysunek znów wyszedł koślawy i zakrzywiony, ale co z tego, skoro było to jego serce. Dorosły cynik Jura na chwilę odłożył swój sceptycyzm na bok i w myślach ukłonił się do młodszej wersji samego siebie. Niechaj pozostanie tutaj to, co pozostać powinno.

Wspomnienia ciągnęły go dalej w głąb alejki Pionierów-Bohaterów. W oddali widział szerokie trójstopniowe schody prowadzące na główny plac obozu. Ruina, w którą popadła alejka, nasuwała mu skojarzenia z cmentarzem. Czuł się tak, jakby wędrował po starym i zaniedbanym cmentarzysku, na którym omszałe pomniki i postumenty wystawały z krzewów jak płyty nagrobne. Kiedyś było tam siedem posągów spoglądających groźnym wzrokiem na zachód. Kiedyś Jura, podobnie jak tysiące innych pionierów, nie tylko znał imiona i czyny dzieci, którym wystawiono te pomniki, ale i dążył do tego, by być jak one i brać z nich przykład. Po dwóch dekadach zapomniał nawet ich twarze, z trudem rozpoznawał tylko bohaterskiego nastoletniego partyzanta, Leonida Golikowa.

Jura szedł dalej zniszczoną alejką. Na to, że kiedyś znajdował się tu jasnoszary, płaski asfalt, wskazywały jedynie jego okruchy leżące w gęstej trawie. Jura błąkał się i krążył wokół zniszczonych postumentów i z politowaniem patrzył na wystające z gęstwiny gipsowe ręce, nogi i głowy. Witały go pozbawione życia, sczerniałe ciała z wystającymi ze środka prętami i zniszczonymi tabliczkami z nazwiskami. Uchroniły się raptem trzy tabliczki: Marat Kaziej, Walia Kotyk, Tolia Szumow.

Na końcu alei, obok schodów, zachowała się „tablica sław”. Kiedyś była przeszklona, ale teraz ostre odłamki rozbitego szkła wystawały tylko z jej rogów. Dzięki niewielkiemu daszkowi nad tablicą część napisów zachowała się jednak w przyzwoitym stanie, można było nawet obejrzeć trzy czarno-białe fotografie.

„Turnus nr 3, sierpień 1992 roku. Zasługi i osiągnięcia” – przeczytał Jura na górze tablicy. A zatem to wtedy przyjechała ostatnia grupa. Czy naprawdę od momentu, gdy był tu poprzednio, obóz działał tylko przez sześć lat?

Wchodząc po schodach prowadzących na plac, Jura poczuł, jak jego serce zamarza od nagromadzonej tęsknoty. Nie jest rzeczą straszną, gdy stare ustępuje miejsca nowemu. Straszne jest, gdy to, co stare, zostaje po prostu zapomniane i porzucone. Ale jeszcze gorsze jest to, że sam o wszystkim zapomniał i wszystko porzucił, choć kiedyś przysięgał, że będzie pamiętać i o dzieciach-bohaterach, i o pionierach, a w szczególności o „W”. Dlaczego dopiero teraz znalazł tę przeklętą Gorietowkę? Dlaczego wrócił dopiero teraz? Niech cholera weźmie te wszystkie nauki Lenina, czerwone sztandary, przysięgi, które kazano mu składać! Ważniejsza była inna sprawa: jak to możliwe, że nie dotrzymał słowa danego jedynemu przyjacielowi?

Jura potknął się o kawałek wyblakłej tablicy z napisem: „Czeka nas świetlana i piękna przyszło…”.

– Wygląda na to, że trochę nie wyszło z tą przyszłością – mruknął, pokonując ostatni stopień.

Najważniejsze miejsce obozu podobnie jak wszystko inne było w opłakanym stanie. Plac był zasypany śmieciami i opadłymi liśćmi, a przez dziury w asfalcie w stronę słońca spoglądały kępki chwastów. Na środku, pośród gruzu, leżał pozbawiony głowy pomnik Ziny Portnowej, Pionierki-Bohaterki Związku Radzieckiego, której imieniem nazwano obóz. Jura rozpoznał ją i zaklął przez zęby – dziewczyna, choć gipsowa, wzbudzała żal. Podczas wojny dokonała wielkich czynów, dlaczego tak ją potraktowano? Chciał postawić ją na nogi, ale nie mógł tego zrobić – z rozbitych goleni wystawały zardzewiałe żelazne łączniki.

Jura oparł tors posągu o cokół, postawił obok głowę i odwrócił się, aby spojrzeć na jedyną rzecz, która ostała się na placu – goły maszt flagowy, który tak jak dwadzieścia lat temu dumnie wzbijał się w niebo.

Jura po raz pierwszy trafił do „Jaskółki” w wieku jedenastu lat. Był tak zachwycony obozem, że rodzice zaczęli wysyłać go tam co roku. Młody Jurka uwielbiał to miejsce jako dziecko, ale z każdym kolejnym turnusem pobyt tutaj przynosił coraz mniej radości. Nic się nie zmieniało: co roku te same alejki, ci sami zastępowi z tymi samymi poleceniami, ci sami pionierzy żyjący zgodnie z tym samym porządkiem dnia. Wszystko odbywało się bez zmian. Kółka zainteresowań: modelarskie dla miłośników lotnictwa, krawieckie, plastyczne, sportowe i cybernetyczne. Temperatura wody w rzece nigdy nie była niższa niż dwadzieścia dwa stopnie. W każdy piątek na obiad kucharka Swietłana Wiktorowna przygotowywała zupę gryczaną. Nawet przeboje na dyskotece były co roku te same. Jego ostatni turnus też zaczął się tak jak zwykle – od uroczystej zbiórki.

·

Zastępy pionierów ściągały na plac i zajmowały swoje miejsca. W promieniach słońca wirowały drobinki kurzu, a w powietrzu czuć było podniosłą atmosferę. Pionierzy stali w szeregu, ciesząc się z ponownego spotkania starych przyjaciół. Zastępowi wydawali swoim podopiecznym polecenia i obrzucali plac surowymi spojrzeniami, spod których czasami jednak przebijała się radość. Dyrektor aż pękał z dumy – wiosną wyremontowano cztery budynki, udało się nawet niemal do końca doprowadzić budowę nowego. I tylko Jurka znów był inny niż wszyscy, tylko jemu przez te pięć lat obóz obrzydł, tylko on nie był w wesołym nastroju. Było to dość frustrujące i nie mógł zapomnieć o tym uczuciu.

Chociaż nie, wyglądało na to, że jednak znajdzie się coś, co pomoże mu w oderwaniu się od ponurych myśli. Coś, a raczej ktoś. Na prawo od masztu przy piątym zastępie stał nowy zastępowy. Miał na sobie niebieskie spodenki, białą koszulę, czerwoną chustę i nosił okulary. Wyglądał na studenta, możliwe nawet, że pierwszego roku. Był najmłodszy ze wszystkich zastępowych i wydawał się najbardziej zestresowany. Aromatyczny powiew wiatru wygładził jego włosy wymykające się spod czerwonej pionierskiej furażerki. Na bladych nogach czerwieniły się świeżo rozdrapane ślady po ukąszeniach komarów. Jego skupiony wzrok wodził za głowami dzieci, a usta mimowolnie szeptały: „Jedenaście, dwanaście, trzy… trzynaście”. Chyba miał na imię Wołodia – Jurka usłyszał coś w tym stylu przy autobusie.

Zabrzmiała trąbka, ręce wzniosły się w górę w geście pionierskiego salutu, a na scenę weszła dyrekcja obozu. W powietrzu rozbrzmiewały powitania, dudniły podniosłe mowy o pionierstwie, patriotyzmie i ideałach komunistycznych, powtarzane po tysiąckroć, dlatego Jurka pamiętał je słowo w słowo, mógłby je nawet wyrecytować. Starał się nie marszczyć brwi, ale nie był w stanie. Nie mógł uwierzyć w uśmiech starszej wychowawczyni, ogień w jej oczach czy płomienne przemówienia. Wydawało mu się, że nie ma nic prawdziwego ani w nich, ani nawet w samej Oldze Leonidownie – w przeciwnym razie po co miałaby powtarzać w kółko to samo? Gdyby była w tym szczerość, to sprawiłaby, że dałoby się znaleźć nowe słowa. Jurce wydawało się, że życie wszystkich mieszkańców jego kraju toczy się tak, jakby poruszało się siłą inercji. Przyzwyczajenie sprawia, że powtarzają hasła czy składają przysięgi, ale w głębi duszy nic nie czują. Wszystko było pełne nieszczerego patosu. Zdawało mu się, że tylko on, Jurka, jest prawdziwy, a inni – a zwłaszcza ten Wołodia – są jak roboty.

Czy ktoś taki w ogóle mógł być żywym człowiekiem? Taki idealny, mądry komsomolec, chyba w szklarni go wyhodowali! Rzeczywiście, wyglądał jak wyjęty z plakatu propagandowego: wysoki, schludny, dołeczki na policzkach, skóra lśniąca w promieniach słońca. „Tylko włosy się nie zgadzają – mruknął złośliwie Jurka – nie jest blondynem”. Może i nie był blondynem, za to jego włosy były idealnie przyczesane, w przeciwieństwie do rozczochranej czupryny Jurki. Gładząc rozwichrzone włosy wstydliwym gestem, usprawiedliwiał się: „Robot jak nic. Normalnym ludziom wiatr rozwiewa włosy, a temu wręcz przeciwnie, tylko poprawia fryzurę. Skąd go tu wytrzasnęli, może z kółka cybernetycznego?”.

Jurka tak się zamyślił i tak zapatrzył się na Wołodię, że mało brakowało, a przegapiłby najważniejszy moment – podniesienie flagi. Na szczęście szturchnęła go stojąca obok sąsiadka. Udało mu się popatrzeć na flagę i zaśpiewać, jak należało, pionierski hymn: „Niech gwiazda nasza / Wśród ludu świeci / Myśmy pionierzy / My ludu dzieci”*. Dopiero gdy wybrzmiały ostatnie słowa pieśni: „Bądź zawsze gotów”, zaczął znów wpatrywać się w Wołodię i stał jak wryty aż do chwili, gdy piąty zastęp zaczął się rozchodzić. Zastępowy, poprawiając okulary, dotknął czubka swojego nosa i szepnął: „Dwanaście… Oj! Trzynaście… Trzyna…”, po czym odszedł wraz z dziećmi.

·

Jura pokręcił ponuro głową i jeszcze raz rozejrzał się po placu. Czas nie oszczędza nikogo i niczego – to tak drogie mu miejsce, miejsce pierwszego spotkania z „W”, teraz zarastało lasem. Za dziesięć lat gęste gałęzie klonu jesionolistnego zupełnie odetną drogę, a zbłąkany spacerowicz przestraszy się nie na żarty, widząc wystające z zarośli kawałki gipsowych ciał pionierów. A może będzie jeszcze gorzej: dotrze tu plac budowy, obóz zostanie rozebrany, a w miejscach tak bliskich sercu Jury wyrosną wille.

Jura poszedł w stronę zachodniego rogu placu, do ścieżki, którą zastępowi odprowadzali młodych pionierów po zbiórce. Droga mogłaby doprowadzić go dalej, w kierunku rzeki, ale on stał w miejscu i szukał zagubionej w trawie ścieżki. Bardziej na podstawie pamięci niż tego, co mógł teraz dostrzec, rozpoznał rozwidlenie: z lewej strony znajdowały się zarysy boiska sportowego i kortu, a z prawej, nieco dalej, widać było pozostałości po budynkach, w których niegdyś mieszkała dzieciarnia. Ale Jura zawrócił na plac i wybrał inny kierunek, skierował się w stronę estrady i sali kinowej. Wędrował, spoglądając na wysokie drzewa, i wydawało mu się, że wszystko, co widzi wokół, to jakiś koszmarny sen. Zdawało mu się, że rozpoznaje te miejsca: na wzgórzu była stacja transformatorów, a gdyby poszedł dalej, mógłby dotrzeć do magazynów. Gdy tak wskrzeszał w pamięci obrazy, ogarnęło go uczucie przejęcia – ciepłe i dobrze mu znane. Ale jednocześnie była w tym jakaś gorycz: wszystko tutaj stało się obce i nieznajome.

Wkrótce znalazł się na estradzie – w miejscu, w którym zaczęła się jego historia, ich historia. Krótka, ale na tyle świetlista, że swoim ciepłem opromieniła ogromną część jego życia.

Parkiet taneczny z muszlą koncertową, ogrodzony niziutkim – teraz rozwalonym – płotem, był kiedyś ozdobiony czerwonymi flagami i malowanymi plakatami z napisami „Chwała Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego” i „Jesteśmy młodymi leninowcami”. Plakaty były stare już w czasach jego młodości. Pod stopami leżał postrzępiony, wyblakły transparent z wierszami. Jego barwa przypominała zabrudzoną pomarańczę. Stojąc na podartej szmacie, Jura spojrzał w dół. Przeczytał to, co udało mu się odcyfrować: „Gdy zawiążesz chustę, chroń ją…” – i odwrócił się. Na prawo od sceny zgodnie z obozową tradycją wisiała kiedyś rozpiska z planem dnia. Teraz jedyna zachowana linijka rozpiski wskazywała, że czwarta trzydzieści to pora prac użytecznych społecznie. Po lewej stronie wciąż stał ulubiony punkt obserwacyjny Jurki – potężna jabłoń o trzech konarach. Niegdyś obwieszona ciężkimi owocami i ozdobnymi lampkami, teraz była wysuszona, zmarniała i połamana. Nie dałoby się już na nią wejść, gdyż drzewo by się złamało. Jurce zdarzyło się już spaść z tej jabłoni – było to dwadzieścia lat temu, gdy na polecenie swojej zastępowej wieszał na drzewie kolorowe lampki elektryczne.

Było to pierwsze przydzielone mu zadanie, zlecone tuż po przyjeździe na miejsce. Nie miał wtedy ani chwili na dojście do siebie po podróży.

·

Po uroczystej zbiórce zameldował się w budynku, a następnie obecny ciałem, ale nie duchem, wziął udział w zebraniu swojej drużyny. Po obiedzie udał się w stronę boisk, aby poznać nowych ludzi i poszukać swoich towarzyszy z poprzednich turnusów. Wszystkich nowo przybyłych powitał dochodzący z głośnika radiowego głos, który poinformował ich, że w nadchodzącym tygodniu meteorolodzy nie przewidują obfitych opadów, i złożył im życzenia aktywnego i zdrowego wypoczynku oraz możliwości nacieszenia się słońcem. Jurka od razu poznał, że dźwięczny głos należy do Mitki, który grał na gitarze, dobrze śpiewał, a rok wcześniej nadawał przez radiowęzeł podobny komunikat.

Nowych osób było wiele, ale udało mu się dostrzec kilka znanych twarzy. Obok kortu tenisowego szczebiotały Ksiusza, Uljana i Polina. Jurka zauważył je już podczas zbiórki – znów trafiły do jednego zastępu, piąty rok z rzędu. Utkwiły mu w pamięci jako smarkate dziesięciolatki – z jakiegoś powodu relacje pomiędzy Jurką a dziewczynkami od początku nie układały się dobrze. Teraz podrosły, rozkwitły, stały się prawdziwymi dziewczynami… Ale mimo to wciąż nie darzył sympatią tych trzech gadatliwych plotkarek.

Wańka i Micha – kumple Jurki z zastępu – pomachali w jego stronę w tym samym momencie. Jurka w odpowiedzi skinął głową, ale nie podszedł do kolegów – od razu zbombardowaliby go pytaniami o to, jak minął mu ostatni rok, a wcale nie miał ochoty odpowiadać, że „jak zwykle, średnio”, a do tego jeszcze wyjaśniać im dlaczego. Tych chłopców też znał od małego. Jedynie z nimi jako tako się dogadywał. Wańka i Micha byli zahukanymi kujonami, pryszczatymi i zabawnymi. Z dziewczynami niespecjalnie się przyjaźnili, natomiast szanowali Jurkę. Czasami wspólnie wymykali się z obowiązkowej poobiedniej drzemki określanej mianem „cichej godziny”, i chowając się za płotem obozu, popalali papierosy należące do Jurki. W taki oto sposób Jurka wkupił się w łaski kolegów.

Nieopodal stała także Masza Sidorowa, która rozglądała się z zakłopotaniem. Jurka znał ją już cztery lata. Była zarozumiała i zawsze patrzyła na Jurkę z góry. Również kłóciła się z Ksiuszą, Uljaną i Poliną, ale zeszłego lata dobrze dogadywała się z Aniutą.

Aniuta była cudowna, bardzo podobała się Jurce. Przyjaźnił się z nią i nawet dwa razy poprosił ją do tańca na dyskotece. A co najważniejsze, ani razu mu nie odmówiła! Jurka lubił jej głośny, perlisty śmiech. Na dodatek rok temu Aniuta była jedną z niewielu osób, które nie odwróciły się do niego plecami po pamiętnym incydencie… Jurka odepchnął od siebie tę myśl, nawet nie miał ochoty przypominać sobie, co się wtedy stało i jak później musiał przepraszać. Rozejrzał się jeszcze raz po boisku, mając nadzieję, że gdzieś tu znajdzie Aniutę, ale nigdzie jej nie było. Nie widział jej też na zbiórce, a sądząc po zdezorientowanym spojrzeniu Maszy, która szukała swojej przyjaciółki, nie należało robić sobie jakiejkolwiek nadziei.

Po zapytaniu Maszy o Aniutę i otrzymaniu odpowiedzi: „Wygląda na to, że jej nie będzie” Jurka wsunął ręce do kieszeni, zachmurzył się i ruszył w górę ścieżki. Myślał o Aniucie: dlaczego nie przyjechała? Szkoda, że wtedy zaprzyjaźnili się dopiero pod koniec obozu. Potem rozjechali się do domów i to był koniec: Aniuta pozostała jedynym jasnym wspomnieniem z ubiegłorocznej „Jaskółki”. Wspominała, że jej ojciec ma jakieś problemy, z partią czy z pracą… Mówiła, że bardzo chciałaby przyjechać jeszcze raz, ale nie wiedziała, czy jej się uda. No cóż, najwyraźniej się nie udało.

Zirytowany Jurka kopnął dolne gałęzie bujnego krzewu bzu, który rósł w pobliżu transformatorów. Nie podobał mu się jego mdły, lepki zapach, ale zatrzymał się i dla rozrywki zaczął szukać kwiatków z pięcioma płatkami: mama powiedziała mu kiedyś, że jeśli ktoś znajdzie taki kwiat, przeżuje go i wypowie życzenie, to na pewno się spełni. Dobrze byłoby chociaż wiedzieć, czego należy sobie życzyć. Wcześniej, rok czy półtora temu, miał swoje marzenia i plany, ale teraz…

– Koniew! – odezwała się surowym głosem Irina, zastępowa Jurka.

Chłopak zacisnął zęby i się odwrócił.

Spojrzała na niego podejrzliwie para jasnozielonych oczu.

– Czemu sam się tu wałęsasz?

Irina już trzeci rok była zastępową jego oddziału. Surowa, ale miła niewysoka brunetka była jedną z niewielu osób w „Jaskółce”, która potrafiła znaleźć wspólny język z Jurką.

Jurka skulił się.

– No, pani profes… – wydusił z siebie, nie odwracając się.

– Coś ty powiedział?

Rozległo się ciche trzaśnięcie. Jurka oderwał gałązkę bzu z największymi i najbujniejszymi kwiatami. Odwrócił się i wyciągnął ją w stronę zastępowej:

– Delektuję się kwiatami. Irino Pietrowna, to dla was!

Jurka był jedyną osobą, która konsekwentnie zwracała się do niej formalnie, używając imienia i otczestwa**, nie zdając sobie sprawy z tego, że Irę bardzo to raziło.

– Koniew! – Ira zaczerwieniła się i była wyraźnie zawstydzona, ale próbowała to zamaskować surowością w głosie: – Zakłócasz porządek publiczny! Dobrze, że to ja cię tu zauważyłam, a co by było, gdyby zobaczył cię któryś starszy wychowawca?

Jurka wiedział, że zastępowa nikomu nie poskarży się na niego. Po pierwsze Irze, delikatnej nawet w swojej surowości, jakoś było żal Jurki, a po drugie za nieposłuszeństwo podopiecznych zastępowym groziła nagana, dlatego starali się rozwiązywać wszystkie problemy bez angażowania przełożonych.

Ira westchnęła i wzięła się pod boki.

– No dobra, skoro już się obijasz, to mam dla ciebie ważne zadanie społeczne. Idź i poszukaj w trzecim oddziale Alioszy Matwiejewa – to ten rudy, piegowaty. Pójdźcie wspólnie do woźnego, poproście o dwie drabiny i przynieście je na estradę. Tam przekażę wam lampki, trzeba je rozwiesić przed wieczorkiem tanecznym. Wszystko jasne?

Jurka był trochę zawiedziony: planował pójść nad rzekę, a zamiast tego będzie musiał chybotać się na drabinie. Ale przytaknął. Choć niechętnie. Irina zmrużyła oczy i zapytała ponownie:

– Czy na pewno wszystko jasne?

– Jasne, pani profes… Tfu! Tak, wszystko jasne, Iro Pietrowna! – Jurka udał, że strzela obcasami.

– Znowu się wydurniasz, Koniew! Te twoje wygłupy znudziły mi się już rok temu!

– Przepraszam, Iro Pietrowna. Wszystko jasne, Iro Pietrowna. Wszystko będzie zrobione, Iro Pietrowna!

– Idź już, gałganie. Tylko migiem!

Okazało się, że Aliosza Matwiejew oprócz rudych włosów i piegów jest obdarzony także dużymi uszami. Dla niego także nie był to już pierwszy wyjazd na obóz i bez ustanku paplał o minionych turnusach. Chaotycznie skakał z tematu na temat, wymieniał imiona i nazwiska, co chwila dopytując: „A tego znasz? A tamtego pamiętasz?”. Aliosza wyróżniał się nie tylko sterczącymi loczkami i odstającymi uszami, ale także wystającymi zębami, widocznymi zwłaszcza, gdy się uśmiechał, a uśmiechał się bez przerwy. Był pełen energii i sił witalnych, zawsze wesoły i rozpromieniony. I przerażająco aktywny. „Przerażająco”, ponieważ należał do tej kategorii ludzi, którzy byliby w stanie utopić rybę. Dlatego wszyscy w obozie zastanawiali się pięć razy przed powierzeniem mu jakiegokolwiek zadania.

Z lampkami uporali się dość szybko. Już po godzinie było nimi oplecionych kilka drzew wokół estrady, zaś najpiękniejsze rozwieszono na scenie. Pozostało tylko opleść lampkami jabłoń. Jurka spojrzał na drzewo wzrokiem fachowca i wspiął się na drabinę. Chciał, aby jego ukochane drzewo było nie tylko najpiękniejsze, ale też, aby można się było na nie wygodnie po kryjomu wspinać, nie zaczepiając o drut. Trzymając lampki w jednej ręce, a drugą chwytając gruby konar, zeskoczył z drabiny na gałąź, zamierzając zamocować dekorację nieco wyżej.

Rozległ się suchy trzask, a po chwili Aliosza krzyknął. Jurka poharatał sobie policzek, na kilka sekund rozmazał mu się obraz, poczuł palący ból w plecach i w tyłku, a na dokładkę na chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami.

– Matulu! Koniew! Jurka, Jureczku, żyjesz? – Ira pochyliła się nad nim, zakrywając dłońmi usta.

– Żyję… – wykrztusił, podnosząc się i trzymając się za plecy. – To bolało…

– Co cię boli, gdzie boli? Ręka, noga, gdzie? Tutaj?

– Aj! Uszkodziłem…

– Co uszkodziłeś? Jura, co sobie uszkodziłeś?

– Lampki uszkodziłem…

– A kij z lampkami, najważniejsze, że…

Jurka wstał. Cała dwudziestoosobowa gromadka uczestnicząca w przygotowaniach do święta otoczyła wianuszkiem kontuzjowanego. Wpatrywali się w niego z oczekiwaniem. Rozcierając posiniaczoną rękę, Jurka uśmiechnął się i próbował ukryć ból. Bardzo bał się utraty reputacji twardego, zahartowanego chłopaka. Gdyby zaczął skarżyć się na siniaki, wyszedłby na mięczaka, słabeusza i mazgaja. I pół biedy, gdyby bolały go tylko ręka i plecy. Bolała go kość ogonowa! Niech ją diabli wezmą! Gdyby przyznał się do takiego urazu, wszyscy by go wyśmiali.

– Co ja słyszałam? „A kij z lampkami”? – wtrąciła się starsza wychowawczyni, surowa Olga Leonidowna, która już drugi rok z rzędu wyżywała się na Jurce. – Jak mam to rozumieć, Irino? Lampki są własnością obozu. Kto za nie zapłaci? Ja? A może ty? A może ty, Koniew?

– Co ja poradzę na to, że macie takie chybotliwe drabiny?

– Ach tak, chybotliwe drabiny? A może to jednak twoja wina, łobuzie? Spójrz tylko na siebie! – Wskazała surowo palcem na klatkę piersiową Jurki. – Chusta powinna być dla pioniera najcenniejszą rzeczą, a twoja jest brudna, podarta i krzywo zawiązana. Jak ci nie wstyd chodzić tak po obozie… Żeby tylko po obozie! Jak można przyjść na zbiórkę w takim stanie!

Jurka chwycił róg czerwonej chusty i omiótł ją wzrokiem – rzeczywiście, była brudna. Może pobrudziła się podczas upadku z jabłoni?

Zaczął się usprawiedliwiać:

– Podczas zbiórki chusta była zawiązana prawidłowo, przekrzywiła się, ponieważ spadłem z drzewa!

– Wszystko przez to, że jesteś obibokiem i wandalem! – Olga Leonidowna krzyknęła tak, że aż splunęła.

Jurka osłupiał. Nie był w stanie znaleźć żadnej riposty, stał w milczeniu i słuchał besztań wychowawczyni.

– Już dwa lata temu powinieneś wyrosnąć z pionierów, jesteś zdrowym szesnastoletnim chłopiskiem, a nawet przez głowę ci nie przeszło, żeby zapisać się do Komsomołu! A może nie chcą cię tam wziąć, Koniew? Nie zasłużyłeś sobie? Nie angażujesz się w działalność społeczną, oceny masz byle jakie. Jasne, że cię nie wezmą, bo jak z takiego łobuza zrobić komsomolca?

Jurka niby powinien się cieszyć – nareszcie sprawił, że wychowawczyni zaczęła mówić szczerze – ale jej ostatnie słowa silnie go uraziły.

– Nie jestem żadnym łobuzem! To wy macie tu takie dziadostwo, wszystko skrzypi, a wy… wy…

Miał ochotę zaraz wyrzucić z siebie całą prawdę. Zerwał się na nogi, nabrał powietrza do płuc, szykując się do krzyknięcia i… Nagle zakrztusił się. Poczuł na posiniaczonych plecach mocnego szturchańca. Była to sprawka Iry, która uniosła brwi i syknęła: „Cicho!”.

– Skąd ta pauza, Jura? – Wychowawczyni zmrużyła oczy. – No dalej, mów, słuchamy cię bardzo uważnie. A potem zadzwonię do twoich rodziców i napiszę o tobie taką opinię, że Komsomoł, a tym bardziej partię zobaczysz jak świnia niebo! – Olga Leonidowna, kobieta bardzo szczupła i bardzo wysoka, zawisła nad nim, zmarszczyła brwi, błyskała gniewnym wzrokiem tak, jakby chciała go oślepić, i nie odpuszczała: – Do końca życia będziesz podłogi zamiatał! Jak ci nie wstyd hańbić takie nazwisko***?

Ira odważyła się jej wypomnieć:

– Olgo Leonidowna, przecież sami mówiliście, że nie wolno krzyczeć na dziecko.

Wokół zebrał się już cały tłumek. Dźwięki kłótni sprawiły, że podchodziły do nich kolejne osoby, a wychowawczyni w obecności wszystkich krzyczała raz na zastępową, a raz na Jurkę.

– Na niego inne metody nie działają! – odparła wychowawczyni, nie ustając w rzucaniu oskarżeń pod adresem Jurki: – Dopiero pierwszy dzień, a ty już zrobiłeś bałagan na stołówce, a teraz jeszcze lampki psujesz!

– To był wypadek, nie chciałem!

Jurek naprawdę nie miał ochoty na robienie żadnej z tych rzeczy, a zwłaszcza tego, co zrobił na stołówce. Podczas obiadu odnosił brudny talerz i potłukł połowę wszystkich naczyń. Przypadkowo upuścił swój talerz na stertę innych, również brudnych, ustawionych byle jak. Naczynie poszybowało w dół i uderzyło w inne, które też spadły na ziemię – i wszystkie rozbiły się z okropnym trzaskiem. Wszyscy zauważyli to od razu, hałas sprawił, że zleciało się pół obozu, a on stał z rozdziawionymi ustami, czerwony jak rak. Nie zamierzał w ten sposób znaleźć się w centrum uwagi! Jura w ogóle nie lubił zwracać na siebie uwagi, nawet do sklepu w sąsiedniej wsi chodził sam, byle tylko mieć spokój. I teraz znowu to samo: zleciał z jabłoni, ochrzaniają go za jakieś lampki, a pół obozu na to patrzy. Gapią się nawet ci, którzy powinni właśnie zajmować się swoimi sprawami. Ale jedynym oskarżonym o lenistwo i tak jest Jurka!

– Olgo Leonidowna, proszę wybaczyć – wtrąciła się ponownie Ira. – Jura to dobry chłopiec, dojrzał, poprawił się od tamtego roku, prawda, Jureczku? Nie może odpowiadać za to, że drabina była chwiejna, powinien iść do punktu medycznego.

– Irino, tego już za wiele! Jak ci nie wstyd kłamać prosto w oczy mnie, komunistce z trzydziestoletnim stażem?!

– Nie, ja nie…

– Ja i bez twoich sugestii widziałam, jak Koniew właził z drabiny na gałąź. Dostaniesz naganę, Irino, i to surową! Oduczysz się krycia sabotażystów!

– Olgo Leonidowna, o czym wy mówicie? Jaki sabotaż?

– Jedna nagana to za mało? Chcesz, żebym dołożyła więcej?

– Nie. Oczywiście, że nie. Ale Jura to jeszcze dziecko, rozpiera go energia. Przydałoby się, żeby spożytkował tę energię we właściwy sposób…

– Też mi dziecko – metr osiemdziesiąt wzrostu!

Ze wzrostem oczywiście przesadziła. Dałby Bóg, aby Jurka przerósł wychowawczynię, ale w ZSRR Boga przecież nie było. „Metr siedemdziesiąt pięć” – ogłosili członkowie komisji lekarskiej. I ani centymetra więcej.

– To pomysłowy chłopak, powinien zaangażować się w któreś kółko – przekonywała Ira Pietrowna. – Mamy kółko sportowe, prawda, Jureczku? Albo… właśnie założono kółko teatralne, a tak się składa, że Wołodii brakuje chłopców. Proszę dać mu szansę, Olgo Leonidowna! Na moją odpowiedzialność.

– Na twoją odpowiedzialność? – wycedziła starsza wychowawczyni.

Jurka już myślał, że fiasko jest murowane, ale nagle Olga Leonidowna odwróciła się, spojrzała na Wołodię i uśmiechnęła się. Wołodia, który właśnie wyciągał sprzęt muzyczny z sali kinowej, słysząc swoje imię, zbladł i nerwowo zamrugał.

– No dobrze, będziesz za to osobiście odpowiedzialna do momentu pierwszego ostrzeżenia. – Zerknęła na Jurkę i dodała: – Oczywiście jeśli coś pójdzie nie tak, oboje poniesiecie konsekwencje. Tak, tak, nie przesłyszałeś się, za twoje przewinienia zostanie ukarana Irina, może przynajmniej to cię powstrzyma. Wołodia! – krzyknęła, na co tamten zrobił krok do tyłu, jakby ze strachu.

Nagle przenikliwe spojrzenie Wołodii powędrowało w stronę Jurki. Zastępowy w mgnieniu oka zmienił się – z rumieńcem na twarzy wzruszył ramionami i odważnie pomaszerował w stronę wychowawczyni.

– Tak, Olgo Leonidowna?

– Przyjmiesz do siebie nowego aktora. A jeśli będziesz potrzebował pomocy w kółku, to rozszerzymy zakres obowiązków Koniewa, żeby nie przyszło mu do głowy zbijanie bąków. Codziennie informuj o jego postępach.

– Dobrze, Olgo Leonidowna. Koniew… Chyba masz na imię Jura, tak? Próba rozpocznie się w sali kinowej od razu po podwieczorku. Nie spóźnij się, proszę.

„Pro-o-o-o-szę” – Jurka przedrzeźniał go w myślach, ale głos Wołodii okazał się ładny. Trochę niższy od typowego barytonu, jedwabisty, przyjemny, choć nie był to charakterystyczny dla śpiewaka wytrenowany głos. Wołodia w pretensjonalny sposób przeciągał „o”, przez co jego surowy ton wydał się Jurce zabawny i nieco irytujący.

Zastępowy oglądany z bliska nie wyglądał na wystraszonego. Wręcz przeciwnie, gdy podszedł do Jurki, skrzętnie poprawił sobie okulary, podniósł brodę i spojrzał na niego nieco z góry. Jurka, który sięgał Wołodii do wysokości nosa, odchylił się na piętach i oznajmił:

– Zrozumiałem, przyjdę na czas.

Wołodia skinął głową i spojrzał na bok – na chłopaków podłączających głośniki. Rzucił do nich surowo:

– Co wy wyprawiacie? To są kable od świateł dyskotekowych! – I popędził w ich kierunku.

Jurka odwrócił się. Na parkiecie brzęczało jak w ulu. Zapracowani pionierzy znów zajęli się swoimi sprawami: jedni coś wieszali, inni coś naprawiali, jeszcze inni malowali czy zamiatali, a za Jurką, na estradzie, skrzypiały napięte liny. Trwały przygotowania do zawieszenia płachty, która teraz leżała na scenie. Woźny zawołał donośnym głosem: „Ciągnąć!”. Liny zaskrzypiały, a nad głową Jurki przefrunął kawał jaskrawoczerwonej tkaniny ze śnieżnobiałym napisem.

Jurka mruknął, szarpnął za postrzępiony brzeg swojej pionierskiej chusty i z pogardą w głosie wyrecytował napis z płachty: „Gdy zawiążesz chustę, ze wszystkich sił ją chroń/ Bo z czerwoną flagą/ Dzieli barwę swą!”****.

* Fragment pieśni pionierskiej autorstwa Aleksandra Żarowa, przekład za: Polskie pieśni rewolucyjne z lat 1918-1939, Warszawa 1950 (przyp. tłum.).

** W języku rosyjskim wobec starszych czy przełożonych używa się grzecznościowej formy złożonej z imienia i otczestwa, czyli imienia odojcowskiego (przyp. tłum.).

*** Takie nazwisko nosił marszałek Iwan Koniew (1897–1973), słynny radziecki dowódca z czasów II wojny światowej (przyp. tłum.).

**** Przekład własny fragmentu wiersza Pionierska chusta S. Szczipaczewa (przyp. tłum.).

Rozdział 2

Istny cyrk

Lekki wiaterek przywiał z placu budowy duszącą woń spalonego oleju napędowego. Smród wydawał się tak niepasujący do tego miejsca, że aż chciało się od niego uciec. Na domiar złego wcześniejsza mżawka zmieniła się w rzęsisty deszcz. Wobec tego Jura natychmiast skierował się do sali kinowej. Musiał tam się udać niezależnie od trującego wiatru czy zimnego deszczu, bowiem to miejsce było przesycone wspomnieniami tamtego lata bardziej niż jakiekolwiek inne. Stojąca obok estrady sala kinowa pełniła równocześnie funkcję teatru oraz parkietu, na którym podczas deszczowych wieczorów odbywały się dyskoteki. Wysoki drewniany budynek zachował się w zaskakująco dobrym stanie. Jedynym wyjątkiem były duże okna, które ziały czarnymi szczelinami, a ich ramy straszyły wystającymi drzazgami.

Schody na sali kinowej skrzypiały dokładnie tak jak dwie dekady wcześniej, podczas pierwszego wieczoru, który spędzili razem. W głębi serca Jura był wręcz ucieszony tymi skrzypnięciami – w końcu jak często można usłyszeć odgłosy swojej młodości bez żadnych deformacji? Brakowało tylko dźwięku pianina – delikatna i pełna głębi Kołysanka była motywem przewodnim tamtego lata. To miejsce zawsze kojarzyło się Jurze z muzyką: zarówno wcześniej, gdy jej dźwięki rozlegały się tutaj codziennie, jak i teraz, gdy panowała martwa cisza. Jura nie rozumiał tylko, dlaczego milcząca przecież sala wciąż przypominała mu o muzyce.

Zewnętrzna część budynku zachowała się w dobrym stanie, ale w środku było już gorzej. W oknach kołysały się przeżarte przez mole zasłony. Obite wojłokiem drzwi zostały wyważone i do na wpół zaciemnionej sali wpadał snop dziennego światła. Oświetlało ono oparcia zielonych foteli, które wciąż stały w równiutkich rzędach na widowni. Światło padało też na gołe ściany, uwypuklając fakturę złuszczonej farby. Opromieniło również brązową, przybrudzoną podłogę. Wiązka światła sprawiła, że wzrok Jury skierował się na rozwalone deski podłogowe. W tym momencie zrozumiał, dlaczego muzyka była dla niego tak oczywistym skojarzeniem. Niektóre z powyłamywanych brązowych desek leżały w kupkach, a inne ułożyły się w równym szeregu, przypominając do złudzenia klawisze wyłamane z pianina. Kołysanka to taka piękna melodia, dobrze byłoby móc zagrać ją jeszcze raz.

Scena. Z lewej strony, tam, gdzie pamiętnego wieczoru siedział Wołodia, rosło teraz drzewko – smukła, młodziutka brzoza przebiła się przez fundamenty, połamała zbutwiałe deski i sięgnęła do światła, do szczeliny w suficie, przez którą skośne blade promienie wpadały do zaciemnionej sali. Wyjątkowo puchata korona drzewa uwypuklała otaczającą ją pustkę. Ta pustka kłuła Jurę w oczy, wyraźnie pamiętał, że wcześniej w tym miejscu stało pianino.

Jura szedł do brzozy, stąpając po deskach-klawiszach. Gdy dotknął zakurzonych liści, uświadomił sobie, że nie ma ochoty stąd wychodzić. Chciałby móc zostać tu do zmroku, wpatrywać się w brzozę i czekać, aż ciężka kurtyna się uchyli i aktorzy wejdą na scenę. Oparł łopatę o ścianę i zasiadł na widowni. Zniszczony fotel skrzypnął. Jura uśmiechnął się, przypominając sobie, jak żałośnie podczas pierwszej wieczornej próby zaskrzypiała pod jego nogami podłoga, gdy zniecierpliwiony czekał pod obitymi wojłokiem drzwiami, które teraz walały się gdzieś w przedsionku. Ależ wtedy był wściekły na Irę Pietrownę!

·

„Iro Pietrowna, chciałbym wiedzieć, po kiego grzyba mi ten teatr?!” – Jurka nigdy jeszcze nie był w tak złym humorze. Trudno żeby było inaczej, skoro w obecności takiej gromady ludzi zrugano go i zrobiono z niego kompletnego głupka. Niech diabli wezmą tę Olgę Leonidownę z jej moralizatorstwem! Przez cały dzień Jurka był rozgniewany, obrażony i szukał wymówki, która pozwoliłaby mu nie iść na próbę. Ale nie było innego wyjścia, musiał jakoś opanować swoją złość – przecież rozumiał, że jeśli wieczorem nie pójdzie do teatru, to zawiedzie Irę Pietrownę, która odpowiadała za niego własną głową.

Ale jego złość nigdzie nie wyparowała! Jurka miał nawet zamiar trzasnąć drzwiami, aby pokazać wszystkim, co myśli o tym idiotycznym komedianctwie. Zamachnął się, stanął cicho na skrzypiącym schodku, ale stojąc w progu, nagle zamarł.

Wołodia był sam. Siedział na lewo od sceny, czytał coś w swoim notesie i pogryzał gruszkę. Obok niego stało radio, które próbowało zagrać Kanon Pachelbela, ale przez zakłócenia cały czas syczało i skrzypiało. Gdy Wołodia słyszał, że trzaski znów zagłuszają dźwięki fortepianu, kładł zeszyt na kolana i bez odwracania wzroku poprawiał ustawienie anteny.

Jurka oniemiał – w tym momencie Wołodia wydawał mu się taki poczciwy czy wręcz rozczulający. Nie było w nim śladu brawury, siedział na podłodze skupiony, zamyślony, w skulonej pozie. Wziął kęs gruszki, przeżuł w zamyśleniu, przełknął – omal się nią nie zakrztusił – i nagle pokręcił głową. Chyba któryś fragment tekstu mu się nie spodobał. Jego okulary zsunęły się na czubek nosa.

„Ma tak płaski nos, że trudno, aby się nie zsuwały” – zauważył Jurka i chrząknął. Zrobił to przypadkowo, bo chętnie jeszcze by sobie postał i popatrzył w kierunku Wołodii z zachwytem i zazdrością. Obiektem jego zazdrości był rzecz jasna nie nos, lecz gruszka. Jurka bardzo je lubił. Wołodia podniósł głowę, odłożył notes, odruchowo dotknął twarzy palcem, ale nagle chyba rozmyślił się, otworzył dłoń i ostrożnym gestem poprawił okulary, rzucając przy tym lekko wyniosłe spojrzenie.

– Cześć. Już wróciłeś z podwieczorku?

Jura kiwnął głową i powiedział:

– A gdzie rozdają takie gruszki? Na stołówce nie mieli…

– Zostałem poczęstowany.

– Przez kogo? – zapytał odruchowo Jurka. A nuż dał mu ją jakiś znajomy? Można by wtedy jakoś wyprosić gruszkę albo przehandlować ją za coś.

– Maszę Sidorową. Gra u nas na pianinie, zaraz tu będzie. Może chcesz kawałek? – Podał mu nienadgryzioną połówkę gruszki, ale Jurka pokręcił głową. – Nie to nie.

– A zatem czym mam się tu zajmować? – zapytał Jurka, podchodząc do sceny i krzyżując ręce na piersi.

– Od razu przechodzisz do rzeczy, tak? To dobre podejście, podoba mi się. No tak, czym tu będziesz się zajmować… – Wołodia stanął i w zamyśleniu wpatrywał się w bielusieńki sufit. – Czytam scenariusz, zastanawiam się, jaką rolę ci przydzielić, ale wyobraź sobie, że dla takiego chłopiska jak ty żadnej roli tam nie ma.

– Jak to nie ma? Zupełnie nic nie ma?

– Zupełnie. – Wołodia wpatrywał się w jego twarz.

– Może drzewo… Albo wilk. W przedstawieniu dla dzieci zawsze musi być albo wilk, albo drzewo.

– Drzewo? – Wołodia uśmiechnął się. – Będziemy mieli skrytkę w kłodzie, ale to rekwizyt, a nie rola.

– Może powinieneś to przemyśleć. Co jak co, ale kłodę zagram perfekcyjnie, wręcz profesjonalnie. Zademonstrować?

Nie czekając na odpowiedź, Jurka położył się płasko na podłodze i rozciągnął ręce wzdłuż tułowia.

– I jak ci się podoba? – zapytał, wstając i patrząc z dołu na Wołodię.

– To nie jest śmieszne – powiedział sucho zastępowy. – Chyba czegoś nie rozumiesz. To nie jest przedstawienie kabaretowe, tylko dramat, czy nawet tragedia. W tym roku wypadnie trzydziesta rocznica założenia obozu, Olga Leonidowna wspominała o tym podczas zbiórki.

– No tak, wspominała – potwierdził Jurka.

– Dobrze. Oczywiście wiesz, że obóz nosi imię pionierki-bohaterki, Ziny Portnowej. Ale zdradzę ci coś. Pierwszym dużym wydarzeniem, jakie tu się odbyło, było wystawienie spektaklu o życiu Portnowej. A teraz w dniu rocznicy powstania obozu wystawimy go ponownie. Tak więc tym razem kłoda się nie przyda, Jura.

W głosie Wołodii słychać było entuzjazm. Zastępowy sprawiał wrażenie człowieka zamierzającego dokonać czegoś wyjątkowego i znaczącego. Na Jurce nie zrobiło to jednak wrażenia.

– Pff. Nuda…

Wołodia w pierwszej chwili zmarszczył brwi, potem spojrzał na Jurkę z wyrzutem, a w końcu odpowiedział:

– Nie, nudno nie będzie, a przynajmniej nie tobie. Skoro nie ma dla ciebie żadnej roli, to pomożesz mi z aktorami. A czemu by nie? Tutaj, oprócz mnie, jest tylko jeden dorosły…

Jurka przewrócił oczami i przerwał mu:

– Jaki tam z ciebie dorosły! Ile masz lat? Góra siedemnaście! Jesteś studentem pierwszoroczniakiem, raptem rok starszym ode mnie…

Wołodia zakaszlał i powiedział cicho, poprawiając okulary:

– Dziewiętnaście… Prawie. W listopadzie będę miał tyle.

A po chwili napuszył się i dodał surowo:

– Na twoim miejscu, Koniew, nie zapominałbym, że rozmawiasz z zastępowym!

Wydawało się jednak, że Wołodia nie jest rozgniewany, a raczej rozczarowany. Jurkę ogarnął wstyd. W końcu Wołodia naprawdę jest zastępowym, podobnie jak Ira Pietrowna.

Jurka z pokorą w głosie powiedział:

– No dobra, przesadziłem. Więc kto jeszcze w tej trupie jest dorosły, oprócz ciebie?

– Masza – odpowiedział Wołodia. Jurka pomyślał, że zastępowy chyba się obraził, ale jednak kontynuował, jakby nic się nie stało:

– A tak w ogóle to ona jest z twojego zastępu. Pozostali to same dzieciaki. Z dziewczynkami łatwo sobie poradzić, są posłuszne, ale chłopcy są bardzo rozbrykani. Tu nie wystarczy zasada oko za oko, potrzeba jeszcze autorytetu.

– Pff… Niech Masza ich niańczy. Czy ja jestem ich matką?

– Przecież mówię ci, że Masza nie da rady. Chłopcy potrzebują autorytetu, a nie kogokolwiek. Nie mam czasu na…

– A dlaczego założyłeś, że się zgodzę?

Wołodia westchnął ciężko:

– Zgodzisz się. Bo nie masz wyboru.

– Ach tak?

– Tak. Gdybym był na twoim miejscu, popracowałbym nad poprawą swojego zachowania…

– Bo co?

– Bo to, że jeśli jeszcze raz coś przeskrobiesz, to po prostu wyrzucą cię z obozu! – Wołodia podniósł głos, znów można było w nim usłyszeć nutę gniewu. – Mówię poważnie. Wiesz, jaką burę dostała dziś Irina za lampki? A nawiasem mówiąc, Olga Leonidowna poprosiła mnie, abym przypomniał ci, że to było ostatnie ostrzeżenie.

Jurka zupełnie nie wiedział, co odpowiedzieć. Podskoczył i chodził w kółko. Potem stanął jak wryty i się zamyślił. Czy nudziło mu się na obozie? Tak. Czy chciał stąd wyjechać? Nie bardzo. Szczerze mówiąc, Jurka niezbyt wiedział, czego chce, ale wrócić z obozu w aurze takiej kompromitacji… Trudno, on jakoś by to przeżył, ale co byłoby z Irą Pietrowną? Z naganą w aktach i fatalną opinią w papierach? Co z niego za facet, nie dość, że schował się za spódnicą zastępowej, to jeszcze ją zawiódł. Nie, czegoś takiego Jurka zdecydowanie nie miał zamiaru robić.

– Więc najpierw za mnie poręczyliście, a teraz szantażujecie? – sapał. Był coraz bardziej zły, zły na nich i na samego siebie.

– Nikt cię nie szantażuje ani tym bardziej nie zamierza cię stąd wyrzucać. Po prostu zachowuj się jak należy, słuchaj się zastępowych, pomagaj.

– Mam się słuchać? – syknął Jurka.

Czuł się osaczony. Wydawało się, że wszyscy wokół niego sprzysięgli się i szukają teraz powodu i sposobu, by jeszcze bardziej mu dokopać, jeszcze mocniej wedrzeć się w jego myśli i uczucia, by go nękać, dopaść… Dopiero co przyjechał, a już go atakowali, oskarżali, besztali, pouczali. To nie fair! Jurkę ogarnęła wściekłość i przestał zdawać sobie sprawę z tego, co mówi. Miał ochotę dać upust swojej złości, rozwalić i zniszczyć wszystko na swojej drodze.

– Za kogo ty się uważasz, czemu mam się ciebie słuchać? Ha! Przedstawienia wam się zachciało! Urządzę wam takie przedstawienie, że mnie popamiętacie!

– Jeszcze grozić mi tu będzie – powiedział Wołodia z ociąganiem, tak jakby tyrada Jurki nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. – To urządzaj. Wyrzucą cię i po chwili o tobie zapomną. A kogo spotka kara za twoje popisy? Ciebie? Nie, mnie! Ale za co ja mam odpowiadać? Za to, że powiedziałem prawdę? Tak jakbyś sam nie wiedział, że zalazłeś za skórę władzom obozu. Nie rozumiem, czemu w ogóle cię tutaj przydzielili.

– Nie zrobiłem nic złego! – wypalił Jurka i zmarkotniał. – To wszystko… Wszystko samo się zrobiło: te talerze i lampki… I nie chciałem, żeby Irina…

– Pewnie, że nie chciałeś. – Wołodia powiedział to tak otwarcie, że Jurka rozdziawił usta ze zdziwienia.

– Co masz na myśli?

– Wierzę ci. – Skinął głową. – Inni też by ci uwierzyli, gdyby reputacja Jury Koniewa nie była tak fatalna. Po awanturze, którą urządziłeś w zeszłym roku, kontrolerzy przyjeżdżali tutaj jeden za drugim, jak do siebie. Jeśli dasz Leonidownie najmniejszy powód, to cię wyrzuci. Tak więc… Bądź mężczyzną, Jura. Irina poręczyła za ciebie, a teraz i ja za to odpowiadam. Nie zawiedź nas.

Po prawej stronie sceny znajdowało się pianino, a na środku stało popiersie Lenina. Jurka był tak wściekły, że miał ochotę rozbić głowę wodza proletariatu o podłogę, ale starał się uspokoić i złapać oddech. Podszedł do rzeźby, oparł się na łokciu, dotknął czołem zimnej łysiny Lenina i spojrzał ze smutkiem na Wołodię.

– Jeśli jesteś taki uczciwy, to może mi powiesz… Nie przydzielacie mi roli, żebym nie pokazywał się przed ludźmi i nie hańbił obozu?

– Co to za bzdury? Nie masz roli, bo jeszcze nic nie wymyśliłem. Wszyscy chłopcy z naszego teatru są jeszcze mali, wyglądałbyś wśród nich jak olbrzym w krainie liliputów, a scenariusz obecności olbrzymów nie przewiduje. – Uśmiechnął się. – Powiedz mi, co potrafisz robić? Może śpiewasz, tańczysz? Grasz na jakimś instrumencie?

Jurka spojrzał na pianino i poczuł nieprzyjemne mrowienie w klatce piersiowej. Zgarbił się i wbił wzrok w podłogę.

– Niczego nie potrafię i nie mam ochoty niczego robić – skłamał, zdając sobie doskonale sprawę, że okłamuje teraz nie tyle Wołodię, co samego siebie.

– Jasne. W takim razie wrócimy do tego, od czego zaczęliśmy: będziesz mi pomagał, a przy okazji poprawisz swoją reputację i nauczysz się dyscypliny.

Rozmowa utknęła w martwym punkcie, dlatego milczeli. Jurka kątem oka zerkał na nos Lenina i zdmuchiwał z niego pyłek. Drugi Władimir, nie Lenin, przywódca klasy robotniczej, tylko Dawydow, dyrektor artystyczny kółka, znów wpatrywał się w swój notes. Tymczasem podwieczorek, z którego Jurka urwał się wcześniej niż wszyscy, dobiegł końca i do kina zaczęli przybywać aktorzy.

Jako pierwsza przyszła Masza Sidorowa. Uśmiechając się do Wołodii i ignorując Jurkę, delikatnie zakołysała biodrami w rozkloszowanej spódnicy i zasiadła do pianina. Jurka spojrzał na nią uważnie – przez ostatni rok Masza się zmieniła. Podrosła, schudła, miała włosy do pasa i nauczyła się flirtować jak dorosła kobieta. Siedziała teraz dumna i wyprostowana, prezentując długie, opalone nogi.

– Ludwig van Beethoven – oznajmiła cichym głosem. – Sonata fortepianowa numer czternaście cis-moll, opus dwudzieste siódme.

Poruszyła włosami i dotknęła palcami klawiszy.

Sonata księżycowa? Jurka aż się skrzywił. Czy Masza naprawdę nie mogła wymyślić czegoś bardziej oryginalnego? Sonata wszystkim już się przejadła, co druga osoba ją grała. Jurka marudził, ale jednocześnie czuł też zazdrość, bo Masza rzucała nieśmiałe, acz czułe spojrzenia nie jemu, a Wołodii, grała nie dla niego, a dla Wołodii.

Tymczasem Masza skończyła utwór i od razu zaczęła grać go ponownie – zapewne po to, aby spędzić jeszcze kilka chwil w pobliżu Wołodii, w nadziei na to, że obdarzy ją aprobującym spojrzeniem i uśmiechnie się do niej. Ale nic z tego nie wyszło.

Na salę wpadła wataha młodych aktorów, trzaskając drzwiami, tak jak przewidział to wcześniej Jurka. Aktorzy przykuli uwagę zarówno jego, jak i Wołodii. Dzieci otoczyły go wianuszkiem i przekrzykiwały się wzajemnie – każde z nich miało coś ważnego do przekazania zastępowemu. Wołodia próbował je uspokoić. Ale po chwili sam musiał się uspokoić – na sali pojawiła się trójca. Nie, nie taka Trójca, nie było tam Ojca, Syna czy Ducha… Choć ducha – bynajmniej nie świętego – można było wyzionąć, wąchając wiszący w powietrzu ciężki obłok perfum. Trójca składała się z Ksiuszy, Uljany i Poliny. Od pierwszych liter ich imion Jurka określał je wdzięcznym mianem KUP-y. Grupa psiapsiółek była przeciwieństwem trzech małp, które nic nie widzą, nic nie słyszą i nic nie mówią: wszystko widziały, wszystko podsłuchiwały i wszystko rozgadywały. Wkroczyły na salę, omiatając ją ciekawskimi spojrzeniami, i z gracją wskoczyły na scenę. Wszystkie były wystrojone, wyfiokowane, miały na ustach tę samą pomadkę i pachniały dokładnie tak samo – polskimi perfumami „Być może”. Jurka dobrze znał ich zapach, bo tych perfum używało wtedy pół Związku Radzieckiego.

W pierwszej chwili pomyślał, że Wołodia skłamał, mówiąc, że w trupie jest tylko jedna dorosła dziewczyna. Lecz gdy spojrzał na spoconego Wołodię, zrozumiał – on sam musiał być zaskoczony, że spektakl był tak rozchwytywany. I wtedy Polina, zachowująca się coraz bardziej bezczelnie, wzięła go pod rękę.

– Słuchaj, Wołodia, a może wystawimy coś współczesnego? Znam taki ciekawy spektakl o miłości i, nawiasem mówiąc, mogłabym zagrać…

– Dziewczyny, czy nie słyszałyście, że zapisy do teatru już się skończyły? – wtrąciła się blada ze złości Masza. Najwyraźniej domyśliła się, że rozchwytywany jest nie spektakl, a zastępowy, dlatego dodała: – Idźcie stąd, spóźniłyście się.

– W… wszystko w porządku. – Wołodia był tak zawstydzony, że aż się zarumienił. Trudno żeby było inaczej, tyle ślicznotek wokół i wszystkie na niego patrzą… Jurka też by się zawstydził. – W Młodych Mścicielach było sporo ról żeńskich, zostańcie. Znajdziemy coś dla was. Nie mamy na przykład nikogo do roli Fruzy Zeńkowej…

– Więc to tak? Dla nich znajdą się role, a ja mam być niańką? – złościł się Jurka.

Jego protest pozostał jednak bez echa. Do pisku dzieci dołączyły krzyki dorosłych. Zaczął się istny cyrk.

– A może zajmę się kostiumami? – pisnęła Ksiusza. – Uszyję wam takie piękne suknie.

– Jakie znowu piękne suknie? Na wojnie? – oburzył się Jurka.

– Aha, czyli sztuka jest o wojnie? Ech… – westchnęła rozczarowana Ksiusza.

– Ehe! – mruknął Jurka. – Pewnie, że o wojnie. O Portnowej. Przyszła na spektakl i nawet nie wie o czym… Wołodia! Czemu ja mam być tu niańką?

– Wowa, wystawmy coś współczesnego! – Polina nie dawała za wygraną. – Zagrajmy taką operę rockową, Junona i Awoś!

Masza zostawiła pianino i nadawała na rywalki, Jurka krzyczał o niesprawiedliwości, dzieci piszczały o sztuce – znów coś wymyśliły – a Wołodia wydzierał się na wszystkich, żeby się zamknęli. Nikt nikogo nie słuchał.

– A kto powiedział, że sztuka jest nudna? Co, Ulja? – Zagotowana z wściekłości Masza szarpała obszycie swojej perkalowej sukienki. – A ty co się śmiejesz, Polia? Zgadzasz się z nią?

– A co, boisz się, że cię wygryziemy? – prychnęła Uljana.

– Sam jesteś niańką! – obruszył się Jurka.

– Moskiewskie metro jest takie piękne… – Tęgi chłopak z zastępu Wołodii popisywał się swoim obyciem.

– Wołodia, Wołodia, Wołodia! Mogę ja, mogę ja? Wołodia! – Dzieci podskakiwały i chwytały Wołodię za rękę.

– Stałem na skraju peronu, a pociągi robiły ziuuum, wziuuum! Na samym skraju, tak jak teraz, wziuuum! – Pyzaty obieżyświat przechwalał się dalej i kręcił się na pięcie.

– Sasza, odejdź od krawędzi sceny, bo spadniesz!

– Wziuuum!

– Co za jędza!

– Mogę ja?

– To nie fair!

– Zajmę się kostiumami!

– Boże! Dość tego! – W sali rozległ się ryk Wołodii, a zgiełk ucichł.

Zapadła cisza. Taka cisza, że dało się usłyszeć, jak kurz opada na podłogę. Albo odgłosy bicia serca: puk-puk… Bądź sapanie Maszy. Wszyscy zamarli, tylko pulchny chłopak dalej popisywał się i wirował na skraju wysokiej sceny.

Łup, łup, łup…

Nagle obrócił nogą, rozłożył niezdarnie ręce na boki i zleciał na dół. Jurce serce podskoczyło do gardła, Masza zamknęła oczy, a Wołodii zaparowały okulary.

Łup!

– Aaa! Moja nogaaa!

– Saniaaa!

Sam widok leżącego na podłodze chwalipięty mógł sprawiać ból, choć jeszcze boleśniej było patrzeć na Wołodię. Jak biegał wokół rannego, jak drżały mu ręce, jak sobie wypominał: „Przecież mogłem temu zapobiec”. Jurka złościł się na Wołodię, ale jako pierwszy przybiegł na ratunek. Odepchnął aktorów-gapiów, którzy natychmiast otoczyli Saszę, niczym bohater modnego zagranicznego filmu rzucił: „Odsunąć się, mój ojciec jest lekarzem”, i klęknął. I wcale nie żartował. Ojciec setki razy pokazywał mu, jak przeprowadza się oględziny pacjenta, zatem Jurka dokonał oględzin zadrapanej kostki i zdartego kolana, po czym głosem znawcy oznajmił, że chorego należy natychmiast zabrać do punktu medycznego. Fachowym tonem zapewnił, że nie zachodzi potrzeba używania noszy.

Wołodia próbował wziąć ofiarę wypadku pod pachy, ale chłopiec płakał i stanowczo odmówił stanięcia na zdrowej nodze.

– Pomóż mi, Jura. Stań z lewej strony, ja sam, sam nie… – sapał Wołodia. Rozhisteryzowany i beczący Sasza ważył przynajmniej tyle co zastępowy, a na dodatek stawiał mu opór.

– Mamo, mamooo! – jęczał.

– No dalej, bierzemy go! I rrraz! – Jurka energicznie wydawał komendy, próbując udać, że bez szwanku wyszedł z wcześniejszego upadku z jabłoni, choć w rzeczywistości nawet schylanie się było dla niego trudne.

– Masza, pokierujesz dziś próbą – stwierdził Wołodia. Masza z triumfem spojrzała na swoje rywalki.

– Mogę zająć się kostiumami? – włączyła się natrętna Ksiusza.

– Możesz, możesz – odpowiedział zirytowany Wołodia, ale szybko uspokoił się i poinstruował: – Czytajcie swoje kwestie z kartek, a ja potem… O rany, Sasza, rozumiem, że cię boli, ale przestań się drzeć!

·

Do punktu medycznego szli długo, powoli i w akompaniamencie wrzasków rannego. Tylko ślepy nie zauważyłby, że Sasza wrzeszczał nie z bólu, ale ze strachu i w celu przyciągnięcia uwagi. Jurka milczał w skupieniu, myśląc tylko o swojej kości ogonowej, a Wołodia próbował przekonywać:

– Sania, bądź cierpliwy, prawie jesteśmy na miejscu.

Krzyki zwabiły pielęgniarkę, która wybiegła, zaczęła gderać niczym kura, krzątała się i wyrażała współczucie dla pacjenta. Jurkę szorstko odepchnęła, a na zastępowego patrzyła surowym, wręcz wściekłym wzrokiem. Jurka wzruszył ramionami. Nie miał zamiaru wchodzić do punktu medycznego, bo pielęgniarka mogłaby zacząć wypytywać, czy maść pomogła Jurce, a wtedy Wołodia dowiedziałby się o wstydliwej kontuzji. Niby mała rzecz, ale bardzo nieprzyjemna. Postanowił jednak poczekać na Wołodię, który zniknął za drzwiami gabinetu. Jurka chciał dowiedzieć się, czy potwierdzi się postawiona przez niego diagnoza: pojedyncze siniaki, brak zwichnięć i skręceń oraz całkowity brak mózgu.

Przy ganku, wśród kwitnących krzewów dzikiej róży znajdowała się przytulna ławeczka. Jurka usiadł na niej, wpatrywał się w niebo i wdychając świeże, pachnące kwiatami powietrze, uświadomił sobie, jak dobrze czuł się teraz, po wyjściu z kina, w którym panowała straszliwa duchota.

Wołodia wyszedł po jakichś dziesięciu minutach. Odsunął nogi Jurki i zmęczony klapnął sobie na ławce. Westchnął ciężko.

– I co z nim? Będzie żył? – zapytał leniwie Jurka, dalej delektując się powietrzem. Ależ było przyjemne – takie czyste i chłodne, można było wdychać je bez końca.

– Podrapał sobie kolano i ma parę siniaków, nic poważnego. I po co były mu te krzyki?

– Jak to po co? – Jurka podniósł głowę, ale nie miał zamiaru wstawać. – Dziś w teatrze mieliście przesłuchanie, więc chciał jakoś się wyróżnić. Chyba chciał się popisać wszystkimi swoimi talentami naraz. Lepiej sobie go zapamiętaj, taki głos nie może się zmarnować!

Wołodia uśmiechnął się, a na jego zmęczonej twarzy ten uśmiech wydawał się tak szczery, że Jurka aż się zastanawiał: czy był jego przyczyną? I ucieszył się, było to przyjemne. Ale uśmiech zniknął tak szybko, jak się pojawił.

– Mam tego wszystkiego serdecznie dość. – Wołodia pomasował się po skroniach.

– Czego masz dość? Kierowania innymi? – Jurka przeciągnął się, podłożył ręce pod głowę i mrużąc oczy, podziwiał błękit nieba.

– To dopiero pierwszy dzień, a już mam wszystkiego dość! Muszę pilnować dzieciarni, odpowiadam przed wychowawcami za każdy drobiazg, dostaję reprymendy – też za każdy drobiazg! A teraz dołożyli mi to kółko teatralne… A jeszcze na dokładkę dziecko miało wypadek.

– W takim razie czemu się tu zgłosiłeś? Nie wiedziałeś, że to będzie trudne?

– Wiedziałem… Choć nie myślałem, że będzie aż tak ciężko. Kiedy jeździłem na obóz jako pionier, myślałem, że to bułka z masłem – wystarczy trochę przypilnować dzieci. I do tego same korzyści: wypłacają ci pensję, odpoczywasz na łonie natury, a na dodatek masz dużego plusa w papierach. To może przydać się w Komsomole, a kto wie, może i w partii. Ale w rzeczywistości jest inaczej. – Wołodia przysunął się bliżej i pochylił się nad Jurką. – Wcisnęli mi najmłodszy zastęp, bo niby z najmłodszymi jest najłatwiej. Ale jest na odwrót, z nimi mam ciągłe urwanie głowy! W ciągu każdej godziny muszę trzy razy ich liczyć, uciekają ode mnie i drugiej zastępowej i w ogóle się nie słuchają. Co mam robić, wydzierać się na te dzieci?

– Czemu nie, skoro nawet starsza wychowawczyni się wydziera? Wielki z niej pedagog, niech ją szlag trafi… – skrzywił się Jurka.

– Jasne, nie powinna tak robić – przytaknął Wołodia. – W końcu sama uczyła, żeby nie podnosić głosu na dziecko, a jeśli już trzeba coś skrytykować, to należy skrytykować nie dziecko, a jego zachowanie.

– Mówiła takie rzeczy? – Jurka roześmiał się. – To ci dopiero…

– Tak, mówiła. Ale to było jeszcze przed tym, jak wczoraj wpadli tu kontrolerzy i mieli masę uwag. Teraz pojawiają się tutaj co turnus. I zgadnij dlaczego?

– No chyba nie przeze mnie? – Jurka nie mógł w to uwierzyć, ale jego nastrój momentalnie się pogorszył.

– A kto wpadł na genialny pomysł, żeby na obozie pionierskim wszczynać awanturę? Powinieneś być wdzięczny, że nie zabrali cię na milicję. – Oczy Wołodii zaświeciły groźnym blaskiem, ale chęć nauczenia Jurki rozumu zniknęła, gdy zastępowy spojrzał na zielony domek punktu medycznego. Od razu zmienił się z wychowawcy w zwykłego chłopaka. Westchnął ciężko – najwyraźniej przypomniał mu się ranny Saszka i to znów wciągnęło go w wir zmartwień i problemów. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos brzmiał chrypliwie i był pozbawiony energii:

– Jutro mam zabrać piąty zastęp nad rzekę. Oczywiście nie sam, wspólnie z drugą zastępową, Leną, a ona jest bardziej doświadczona. Do tego na plażę przyjdzie wuefista, który pomoże przypilnować dzieci. I już wyznaczyli im tam kąpielisko, wszystko jak należy. Ale i tak boję się jak diabli. Lena też się boi. Powiedziała mi, że rok temu jej przyjaciółka stanęła przed sądem, bo dziewczynka z jej zastępu utopiła się w rzece. W biały dzień, na oczach opiekunów… Dziś nie mieliśmy czasu, żeby iść nad rzekę – dojechaliśmy, rozpakowaliśmy się i już była pora obiadowa. Ale jutro trzeba będzie zaprowadzić ich na plażę. Gdyby to ode mnie zależało, w ogóle nie pozwalałbym nikomu zbliżać się do wody!

Jurkę przeszedł dreszcz – tak, faktycznie, w „Jaskółce” kiedyś zdarzyły się jakieś nieszczęśliwe wypadki, słyszał o tym.

– Głowa do góry. – Jurka próbował pocieszyć Wołodię, który czuł się już całkiem załamany. – To dopiero początek turnusu. Jeszcze sporo czasu przed nami, wdrożysz się w to wszystko i się przyzwyczaisz. Zobacz, taka Ira Pietrowna nie pierwszy rok przyjeżdża tu jako zastępowa, więc może nie jest to takie złe zajęcie?

– Jak na razie jedynymi zaletami, jakie widzę, są zarobki i dobre referencje, potem będzie można zapisać się do partii…

– Chyba mocno siedzi ci w głowie ta partia? – Jurka ożywił się. – Już drugi raz o niej wspominasz.

Jak przystało na nastolatka, nie lubił w innych ludziach skłonności do konformizmu, trzymania się narzuconej ścieżki, niechęci do tego, by choć raz na jakiś czas z niej zboczyć i zrobić coś inaczej, niż ich uczono.

W odpowiedzi Wołodia wzruszył ramionami i rzucił:

– Jasne, że siedzi. Jura, chyba nie zdajesz sobie sprawy, że bez legitymacji partyjnej nie masz szans na dobrą, ale taką naprawdę dobrą pracę, że nigdzie nie będziesz mógł wyjechać… Tak, ten system nie jest idealny, pewne rzeczy są w nim przestarzałe, a niektóre zbędne, ale tak czy owak działa.

– Co? – Jurka uniósł brwi ze zdziwienia. Zupełnie nie spodziewał się, że usłyszy coś takiego od Wołodii. Sprawiał wrażenie człowieka gorliwie wypełniającego zalecenia tego systemu, który „tak czy owak działa”, a tu nagle zaczyna mówić o jakichś przestarzałych i zbędnych rzeczach…

– A to. Tylko niech to pozostanie między nami, dobrze? Oczywiście nie żyjemy w czasach stalinowskich, ale wiesz, jak jest…

– Jasna sprawa. – Jurka aż usiadł z wrażenia i skrzywił się – kość ogonowa znów dała o sobie znać.

– Chyba nie ma postępowego człowieka, któremu podobałoby się, że w naszym kraju wszystko funkcjonuje tak samo, jak pięćdziesiąt lat temu – pionierzy, Komsomoł, partia. Ja też ślepy nie jestem, ale nie ma innego wyjścia.

– Nieprawda! – Jurka aż się wyprostował i obrócił, aby spojrzeć Wołodii w oczy. – Zawsze jest jakieś wyjście.

Wołodia uśmiechnął się – odrobinę wyniośle i pobłażliwie, ale Jurka ucieszył się, widząc znów uśmiech na jego twarzy. Choćby i taki.

– Widzisz, Koniew, ty ciągle wszystko negujesz. Ale nie da się tak żyć. Owszem, jest wyjście. Robić to, co trzeba, wstąpić do Komsomołu, a potem do partii, choćby nawet wydawała się niepotrzebna. A takie trwanie w uporze i walenie głową w mur? To dopiero jest niepotrzebne.

Jurka, faktycznie przyzwyczajony do tego, by z nikim się nie zgadzać i ze wszystkimi się spierać, nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie chciał przyznawać Wołodii racji, ale w głębi serca rozumiał, że w jego słowach jest trochę prawdy. Zwłaszcza jeśli chodzi o bezsens stawiania oporu. W tym samym momencie zmienił się też stosunek Jurki do Wołodii. W jego oczach zastępowy nagle przestał sprawiać wrażenie robota, zmienił się w zwykłego człowieka – z własnymi troskami i problemami, z którymi nie zawsze potrafił sobie poradzić. Jurce spodobało się, że ich przemyślenia są pod pewnym względem zgodne, i chciał jakoś go wesprzeć.

– Chcesz, żebym ci pomógł? – spytał, poddając się działaniu tego impulsu.

– Co masz na myśli?

– No, choćby i z tymi małymi. To znaczy moja pomoc obejmowałaby nie tylko teatr, ale także pracę w zastępie. Może chciałbyś na przykład, żebym przyszedł do ciebie jutro, jak będziesz prowadził ich nad rzekę? – Jurka zawahał się, był zaskoczony własnym zapałem. – No wiesz, skoro tak się o nich martwisz… – wyjaśnił zmieszany.

Wołodia też był zaskoczony, ale zrobił się nieco pogodniejszy:

– Naprawdę? Byłoby super!

Nagle klasnął w dłonie:

– Ciągle rozmawiamy o mnie i moich problemach. Tak nie można. Opowiedz mi coś o sobie.

W tym momencie z wiszącego na słupie głośnika popłynął jazgot i uniemożliwił Jurce opowiadanie o sobie.

Wyły nie trąby jerychońskie, a trąbka sygnałowa wzywająca obóz na kolację. I zadrżała ziemia – nie od walących się murów, a od stóp pionierów. Zastępowi krzyczeli do swoich oddziałów niczym generałowie: „Kolumną dwójkową naprzód marsz!”. Życie obozu toczyło się pełną parą.

Ryk głośnika sprawił, że Wołodia od razu popędził do teatru, by zebrać trupę aktorską i zaprowadzić ją na stołówkę. Jurka, chrząkając, wstał i poszedł do punktu medycznego, żeby Larysa Siergiejewna dała mu jeszcze trochę maści. W końcu jutro będzie musiał założyć kąpielówki, a wstyd byłoby paradować z posiniaczoną kością ogonową.

Jurka wiedział, że pierwszy zastęp też pójdzie jutro popływać, ale z jakiegoś powodu myśląc o swojej kości ogonowej, pomyślał nie o swoim zastępie, a o piątym. A dokładniej rzecz ujmując, pomyślał o zastępowym z piątego zastępu.

Rozdział 3

Paskuda parzystokopytna

Jurka bardzo lubił poranki w „Jaskółce”. Lubił je jednak tylko do momentu, gdy trzeba było wygramolić się spod ciepłej kołdry i pójść się myć. Z początku wszystko było całkiem w porządku: ptaki śpiewały, drzewa szeleściły, obóz wydawał się senny i melancholijny. Ale po chwili przez radiowęzeł puszczano płytę z sygnałem oznajmiającym pobudkę. Niby zwykła trąbka, a przypominała raczej jęki grzeszników smażących się w piekle…

Pomimo panujących w dzień upałów w nocy na zalesionym terenie temperatura gwałtownie spadała. Rozgrzana w ciągu dnia ziemia schładzała się i rano – w sam raz na pobudkę – powietrze było zimne i wilgotne. Szczególnie mocno można to było odczuć, wychodząc z ciepłego budynku. Mycie się wymagało odwagi nawet od zahartowanych obozowiczów – woda płynąca z kranów umywalek była nie ciepła, a lodowata, prosto ze źródła, aż zęby zgrzytały z zimna. Miało to jednak swoją niewątpliwą zaletę – po takim myciu senność bezpowrotnie znikała.