Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Ulubiona brytyjska saga rodzinna królowej Camilli. Barwny portret życia brytyjskich wyższych sfer. Trzecia odsłona Sagi Cazaletów, obejmującej losy trzech pokoleń bogatej mieszczańskiej rodziny, której historię śledzimy od końca lat trzydziestych XX wieku – chwili, gdy znany dotąd świat, z jego tradycjami i przywilejami, zaczyna bezpowrotnie odchodzić w przeszłość.
Anglia, wiosna 1942 roku. Największy konflikt zbrojny w historii ludzkości wkracza w czwarty rok. Rośnie poczucie zagrożenia i niedostatku, a chaos przestaje być odskocznią od rutyny – staje się sposobem na życie. Mroczne dni walki stanowią przejmujące tło dla codzienności członków uprzywilejowanej rodziny Cazaletów. Zarówno na spokojnej wsi w Sussex, jak i w nękanym nalotami Londynie, rozdzieleni Cazaletowie zaczynają dostrzegać, że wojenna walka o przetrwanie rezonuje z zamieszaniem w ich własnym życiu. Pomimo niełatwej rzeczywistości, z jaką przychodzi im się mierzyć, coś zaczyna się budzić w młodych Cazaletach: czas oczekiwania dobiega końca i ekscytujący świat dorosłości jest na wyciągnięcie ręki. Żelazna wiktoriańska moralność rozluźnia swoje jarzmo, a pod pozorem wojennego wysiłku i poświęcenia kobiety wreszcie mogą pracować – i kochać – z większą swobodą. W korowodzie narodzin i strat, małżeństw i nielegalnych związków toczy się życie klanu Cazaletów, ich przyjaciół i ukochanych, życie napędzane marzeniami o pokoju po wojnie, o chwili, w której rodzina znów będzie razem, a rany zaczną się goić, snami o równości i sprawiedliwości, które przyniesie ze sobą nowy porządek, fantazjami o dniu, w którym całe to zamieszanie nareszcie się skończy. Monumentalna saga Elizabeth Jane Howard, jedna z najambitniejszych i najbardziej dopracowanych serii powieściowych w dwudziestowiecznej literaturze angielskiej, w trzecim tomie utrzymuje tempo i intensywność, do których autorka zdążyła nas przyzwyczaić we wcześniejszych tomach.
Idealna lektura dla wielbicieli fikcji historycznej, epickich sag rodzinnych, serialu Downton Abbey, powieści Juliana Fellowesa i wszystkiego, co do szpiku kości brytyjskie. Na podstawie powieści powstał sześcioodcinkowy serial The Cazalet, zrealizowany przez telewizję BBC w gwiazdorskiej obsadzie aktorskiej.
"Howard jest drobiazgową kronikarką Anglii czasów przemian. Z czasem dzieje rodu Cazaletów uzyskają status klasyka równy wiktoriańskim powieściom Anthony’ego Trollope’a."
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 554
Tytuł oryginału:
THE CAZALET CHRONICLES #3: CONFUSION
Copyright © Elizabeth Jane Howard 1993
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2025
Polish translation copyright © Maria Gębicka-Frąc 2025
Redakcja: Anna Walenko
Projekt graficzny okładki i serii: Kasia Meszka / Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Ilustracje na okładce: Freepik
ISBN 978-83-8361-908-8
Wydawca
Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
e-mail: [email protected]
wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI
Jan Żaborowski
woblink.com
Pokój był zamknięty od tygodnia; roleta z bawełnianej surówki zasłaniała okno wychodzące na południe, na ogródek przed domem; światło o barwie pergaminu sączyło się w zimne, duszne powietrze. Polly podeszła do okna, pociągnęła za sznurek i roleta zwinęła się z trzaskiem. Pokój rozjaśnił się do chłodnej szarości – bledszej niż ponure, zachmurzone niebo. Przez chwilę stała przy oknie. Kępy żonkili jaśniały ze sztuczną wesołością pod araukarią, czekając, aż przemoczy je i połamie marcowa pogoda. Polly podeszła do drzwi i zamknęła je na zasuwkę. Nie zniosłaby, gdyby ktoś jej przeszkodził. Przyniesie walizkę z garderoby, po czym opróżni szafę i szuflady palisandrowej komody przy toaletce.
Wzięła największą walizkę i położyła ją na łóżku. Mówiono jej, że nie należy kłaść walizek na łóżkach, ale to tutaj było bez pościeli, miało jedynie narzutę, więc chyba nie powinna się przejmować.
Gdy otworzyła szafę i zobaczyła długi rząd ciasno upakowanych ubrań, dotykanie ich wydało jej się nagle przerażające – jakby miała przyłożyć rękę do nieubłaganego odejścia, zniknięcia, które tydzień temu dokonało się samo, na zawsze i wbrew woli kogokolwiek. W głębi duszy nie mogła pogodzić się z tym „na zawsze”; można uwierzyć, że ktoś odszedł, ale najtrudniej zaakceptować fakt, że już nigdy nie wróci. Nigdy nie włoży swoich ubrań, które teraz, bezużyteczne dla dawnego właściciela, są już tylko źródłem smutku dla innych, dla niej. Polly robiła to dla ojca; nie chciała, żeby te zwyczajne, żałosne rzeczy przypominały mu o poniesionej stracie, gdy wróci z wujkiem Edwardem. Wyciągnęła kilka wieszaków i poczuła zapach drewna sandałowego przemieszany z innym, nikłym, który kojarzyła z włosami mamy. Były tam zielono-czarno-biała suknia, którą matka miała na sobie, gdy latem ubiegłego roku pojechały do Londynu; płaszcz i spódnica z jasnobeżowego tweedu, zawsze jakby albo na nią za duża, albo za mała; bardzo stara zielona jedwabna sukienka, którą wkładała na wieczory z tatą, aksamitny żakiet, o którym mówiła „koncertowy”, z guzikami z markazytu; oliwkowozielona lniana sukienka, którą nosiła, gdy chodziła w ciąży z Willsem… Boże, to było już pięć lat temu. Wyglądało na to, że matka zachowała wszystkie ubrania: te, które już na nią nie pasowały, wieczorowe suknie, nienoszone od wybuchu wojny… Polly odkryła zimowy płaszcz, którego dotąd nie widziała, z kołnierzem z futra wiewiórki. Wyciągnęła to wszystko i rzuciła na łóżko. Z boku leżało znoszone zielone jedwabne kimono, okrywające suknię ze złotej lamy. Pamiętała jak przez mgłę tę suknię – jeden z najbardziej bezużytecznych prezentów gwiazdkowych od taty – z zażenowaniem włożoną przez matkę na tamten jeden wieczór i nigdy więcej. Żadne z tych ubrań nie jest naprawdę ładne, pomyślała ze smutkiem Polly. Suknie wieczorowe straciły fason po długim wiszeniu w szafie, a te codzienne były znoszone, zrobiły się cienkie, wyświechtane, nieforemne. Ciocia Rach powiedziała, że wszystkie są na wyprzedaż i to najlepsze, co można z nimi zrobić. „Chociaż powinnaś zatrzymać to, co chcesz, kochanie”, dodała. Ale Polly niczego nie chciała, a gdyby nawet, nie mogłaby tego nosić przez wzgląd na tatę.
Gdy spakowała ubrania, w szafie zostały jeszcze kapelusze na górnej półce i buty na stojakach na dole. Znalazła drugą walizkę, z inicjałami matki, S.V.C. „Sybil Veronica”, powiedział duchowny na pogrzebie, a ona pomyślała, że te imiona, używane tylko podczas chrztu i pochówku, brzmią dziwnie. Do Polly wróciła, nie po raz pierwszy w tym tygodniu, straszna wizja mamy spoczywającej pod warstwą ziemi, potrzebującej powietrza i światła. Nie mogła się uwolnić od tego wyobrażenia. Stała nieruchomo podczas modlitw i sypania ziemi, gdy ojciec upuszczał czerwoną różę na trumnę, zmrożona świadomością, że gdy już wszystko zrobią, zostawią tam mamę – zimną i samą na zawsze. Polly nie mogła nikomu o tym powiedzieć; traktowali ją jak dziecko, do końca mówili jej radosne, krzepiące kłamstwa, które wahały się od możliwego wyzdrowienia do braku bólu, aż wreszcie – nawet nie zauważyli tej niespójności – do miłosiernego uwolnienia (uwolnienia od czego, skoro nie było bólu?).
Nie była dzieckiem, miała prawie siedemnaście lat. Dlatego poza tym ostatecznym szokiem – ponieważ oczywiście chciała wierzyć w ich kłamstwa – przepełniały ją uraza i wściekłość, że nie uznano jej za gotową na to, by usłyszeć prawdę. Przez cały tydzień wysuwała się z ramion bliskich jej osób, unikała pocałunków, ignorowała wszelkie uprzejmości. Jedyną ulgę niosło jej to, że wujek Edward zabrał tatę na dwa tygodnie, dzięki czemu mogła bez skrępowania nienawidzić pozostałych.
Kiedy wynikła sprawa rzeczy po matce, oznajmiła, że zajmie się nimi, i stanowczo odmówiła przyjęcia pomocy: „Przynajmniej tyle mogę zrobić”. Ciocia Rach, którą Polly zaczynała uważać za odrobinę lepszą od pozostałej rodziny, poparła ją w tym.
Na toaletce leżały szczotki ze srebrnymi rączkami i szylkretowe grzebienie, kryształowa szkatułka ze spinkami, których mama przestała używać po ścięciu włosów, a obok na stojaczku wisiały trzy pierścionki, łącznie z tym zaręczynowym: kaboszonowy szmaragd w otoczeniu diamencików osadzonych w platynie. Polly spojrzała na swój pierścionek – również ze szmaragdem – który ojciec dał jej jesienią zeszłego roku. Tata mnie kocha, pomyślała, tylko po prostu nie zdaje sobie sprawy, ile mam lat. Jego nie chciała nienawidzić. Wszystkie te rzeczy na toaletce nie mogą pójść na wyprzedaż. Postanowiła spakować je do pudełka i zatrzymać na jakiś czas. Kilka słoiczków kremu, pudru i różu lepiej wyrzucić. Włożyła je do kosza na śmieci.
W komodzie leżała bielizna: dwa rodzaje koszul nocnych, od taty, nigdy nieużywane, i te, które mama kupiła dla siebie. Te pierwsze były z jedwabiu i szyfonu, z koronką i wstążkami, dwie zielone i jedna atłasowa w kolorze ciemnej kawy. Te drugie były bawełniane lub flanelowe, w drobne kwiatki – koszule bohaterek z książek Beatrix Potter. Polly wyjmowała kolejne rzeczy: biustonosze, pasy do pończoch, halki z jedwabiu i dzianiny, wszystkie w kolorze brudnej brzoskwini, jedwabne i wełniane pończochy, kilka koszul Viyella, dziesiątki chusteczek w saszetce, którą ona uszyła dla mamy lata temu, z pikowaniem na kawałku jedwabiu tussah. W głębi szuflady leżała torebka, podobna do woreczka na szczotkę i grzebień, a w niej tubka pasty Volpar i małe pudełeczko z dziwnym okrągłym gumowym czymś. Włożyła jedno i drugie z powrotem do torebki i wyrzuciła ją do kosza. W tej samej szufladzie znalazła płaskie tekturowe pudełko zawierające owinięty w odbarwiony papier półkolisty wianek ze srebrnych liści i białawych kwiatów, które kruszyły się pod jej palcami. Na wieczku widniała data, napisana ręką matki. 12 maja 1920. To na pewno jej ślubny wianek, pomyślała Polly, próbując przypomnieć sobie zabawne zdjęcie ślubne na toaletce babci, z jej matką w niezwykłej sukience wyglądającej jak tuba, bez wcięcia w talii. Odłożyła pudełko na bok, ponieważ nie mogłaby wyrzucić czegoś, co matka tak pieczołowicie przechowywała przez tyle lat.
Dolna szuflada zawierała rzeczy dla niemowląt. Szatka do chrztu, którą Wills miał na sobie jako ostatni – śliczna biała sukieneczka z batystu, haftowana w koniczynki, uszyta przez ciocię Villy – gryzak z kości słoniowej, kilka koronkowych czapeczek, grzechotka ze srebra i koralu, która wyglądała na indyjską, kilka bladoróżowych, nienoszonych ubranek, wydzierganych, jak przypuszczała, dla dziecka, które zmarło, i bardzo cienki pożółkły szal z kaszmiru. Polly była w rozterce; w końcu postanowiła odłożyć te rzeczy i czekać, aż zdobędzie się na odwagę, żeby spytać którąś z ciotek, co z nimi zrobić.
Mijało kolejne popołudnie. Wkrótce będzie podwieczorek, a później Polly zajmie się Willsem: pobawi się z nim, wykąpie go i położy spać. Będzie z nim tak jak z Neville’em, pomyślała, tylko gorzej, bo Wills ma cztery lata i długo będzie pamiętać mamę, podczas gdy Neville swojej w ogóle nie znał. Do tej pory nikt nie zdołał Willsowi wytłumaczyć, co się stało. Oczywiście próbowali, ona też próbowała. „Odeszła”, powtarzał bez końca. „Martwa w niebie?”, pytał, ale nadal jej szukał – pod sofami i łóżkami, w szafkach – a kiedy tylko udawało mu się wymknąć, urządzał wyprawę do tego pustego pokoju. „Samolot”, powiedział wczoraj, gdy Polly powtórzyła mu tekst o niebie. Nie płakał za mamą, lecz był bardzo cichy. Siedział na podłodze, apatycznie przestawiając samochodziki, bawił się jedzeniem, ale nie jadł, i próbował bić tych, którzy go brali na ręce. Siostrę tolerował, lecz jedyną osobą, z którą naprawdę chciał przebywać, była Ellen. W końcu zapomni o mamie, pomyślała Polly. Ledwie będzie pamiętał, jak wyglądała; będzie wiedział, że stracił matkę, ale nie będzie wiedział, jaka była. To wydawało się smutne w zupełnie inny sposób i postanowiła o tym nie myśleć.
Potem zaczęła się zastanawiać, czy niemyślenie o czymś nie jest czymś najgorszym zaraz po niemówieniu. Stanowczo nie chciała być taka jak inni Cazaletowie, którzy jej zdaniem dokładali wszelkich starań, by żyć tak, jakby nic się nie stało. Nie rozmawiali o tym wcześniej i nie rozmawiali teraz. Nie wierzyli w Boga, o ile się orientowała, bo przecież żadne z nich nie chodziło do kościoła, ale wszyscy – z wyjątkiem Willsa i Ellen, która została w domu, by się nim zająć – uczestniczyli w pogrzebie; stali w kościele, odmawiali modlitwy i śpiewali hymny, po czym poszli tam, gdzie czekał wykopany głęboki dół, i patrzyli, jak dwóch sędziwych mężczyzn opuszcza do niego trumnę. Rzekł do niej Jezus: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie”*. Ale Polly nie wierzyła i oni też nie, z tego, co wiedziała. Więc jaki w tym sens? Spojrzała ponad grobem na Clary, która stała ze spuszczonym wzrokiem, przygryzając kostki palców. Clary również nie potrafiła o tym mówić, ale nie zachowywała się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Tego strasznego ostatniego wieczoru doktor Carr dał matce zastrzyk i wtedy zabrali do niej Polly („Jest nieprzytomna, teraz nic nie czuje”, mówili, jakby to było jakieś osiągnięcie). Słuchała płytkiego, chrapliwego oddechu, czekając i czekając, aż matka otworzy oczy, żeby mogły sobie coś powiedzieć albo przynajmniej pożegnać się w milczeniu…
„Pocałuj ją, Poll – powiedział ojciec. – A potem idź, skarbie, jeśli chcesz”. Siedział po drugiej stronie łóżka, trzymając dłoń żony spoczywającą na jego obleczonym w czarny jedwab kikucie. Polly pochyliła się, ucałowała suche, chłodne czoło matki i wyszła z pokoju.
Na zewnątrz Clary wzięła ją za rękę, zaprowadziła do ich pokoju, zarzuciła jej ręce na szyję i zaczęła płakać, bez końca. Polly, przepełniona wściekłością, nie płakała. „Przynajmniej mogłaś się z nią pożegnać!”, powtarzała Clary, chcąc pocieszyć kuzynkę. Ale rzecz w tym, że Polly nie mogła się pożegnać: zawołali ją dopiero wtedy, kiedy matka nie mogła jej już rozpoznać, a nawet zobaczyć… Uwolniła się z objęć Clary; wyjaśniła, że musi się przejść, że chce być sama, i kuzynka natychmiast ją zrozumiała. Polly włożyła gumiaki i płaszcz przeciwdeszczowy i w mżawce stalowego zmierzchu zeszła po schodkach w skarpie do furtki, która prowadziła do zagajnika za domem.
Szła, aż dotarła do dużego zwalonego drzewa, które służyło Willsowi i Roly’emu do jakiejś tajemniczej zabawy. Usiadła na pniu, tuż przy wyrwanych z ziemi korzeniach. Myślała, że tu wreszcie zacznie płakać, ulegnie zwykłej rozpaczy, ale z jej ust wyrywały się tylko głośne, gwałtowne westchnienia gniewu i bezsilności. Powinna urządzić scenę, lecz jak mogłaby się tak zachować w obliczu żalu ojca? Powinna nalegać na spotkanie z matką tego ranka, kiedy doktor Carr oznajmił, że wróci po południu, i odszedł. Tylko skąd mogła wiedzieć, co zrobi lekarz, kiedy znowu się zjawi? Oni musieli wiedzieć, ale jak zwykle nic jej nie powiedzieli. Powinna się domyślić, że matka może umrzeć w każdej chwili, skoro ściągnęli Simona ze szkoły. Przyjechał tamtego ranka i się z nią widział, po czym mama poprosiła, żeby przyprowadzili Willsa, a oni na to, że później. Biedny Simon nie miał pojęcia, że to był ostatni raz. Nie zdawał sobie sprawy; myślał, że mama jest strasznie chora, i przez cały lunch opowiadał im o matce jednego z kolegów, która mało nie umarła z powodu wyrostka robaczkowego, ale cudownie wyzdrowiała. Potem Teddy zabrał go na długą przejażdżkę rowerową. Gdybym odezwała się do niej, gdybym powiedziała cokolwiek, mogłaby mnie usłyszeć, pomyślała Polly. Ale chciałaby zostać z mamą sama, żeby to zrobić. Pragnęła ją zapewnić, że zaopiekuje się tatą i Willsem, a przede wszystkim zapytać: „Wszystko w porządku? Zniesiesz umieranie, cokolwiek to znaczy?”. Może oszukali także mamę. Może miała się nie obudzić, nie poznać chwili swojej śmierci. Ta okropna myśl sprawiła, że Polly się rozpłakała. Płakała przez długi czas, a gdy wróciła do domu, matki już tam nie było.
Od tamtej pory nie uroniła ani jednej łzy; przetrwała ten pierwszy okropny wieczór, gdy siedzieli przy kolacji, której nikt nie jadł, i patrzyła, jak ojciec próbuje rozweselić Simona, wypytując go o zajęcia sportowe w szkole, dopóki wujek Edward nie przejął pałeczki i nie zaczął snuć opowiastek ze swoich szkolnych lat. Był to wieczór, kiedy wszyscy szukali bezpiecznego gruntu, uciekali się do banalnych i niewinnych żartów – nie po to, by wywołać śmiech, ale po to, żeby mogli zachowywać pozory normalności. Polly dostrzegała w tym niewyraźne i płytkie ślady uczucia i troski, wolała jednak pozostać na nie ślepa. Dzień po pogrzebie wujek Edward zawiózł jej tatę i Simona do Londynu, gdzie Simon wsiadł do pociągu, by wrócić do szkoły. „Muszę wracać?”, zapytał, ale tylko raz, bo powiedzieli, że oczywiście musi, niebawem będą wakacje i nie może opuścić egzaminów końcowych.
Przyjaciel Ruperta, Archie, który przyjechał na pogrzeb, po kolacji zaproponował grę w pamięć, na podłodze w pokoju porannym. „Ty też, Polly”, zwrócił się do niej. Dołączyła do nich Clary. Było przeraźliwie zimno, bo zgasł ogień w kominku. Simonowi to nie przeszkadzało; powiedział, że jest zupełnie jak w szkole, wszędzie poza izbą chorych, gdzie można się dostać tylko wtedy, gdy człowiek jest cały w plamach albo prawie martwy. Clary przyniosła im swetry, a Archie włożył stary płaszcz Bryga, szalik zrobiony na drutach przez pannę Milliment, uznany za nieodpowiedni, żeby go wysłać do sił zbrojnych, i rękawiczki, których Duszka używała do gry na fortepianie.
– W biurze, gdzie pracuję, jest gorąco jak w piekle, przez co stałem się mięczakiem – oznajmił. – Teraz wszystko, czego mi potrzeba, to laska. Nie mogę kucać jak wy. – Usiadł na krześle, z wyciągniętą przed siebie sztywną chorą nogą, a Clary odwracała karty, które wskazywał.
To były chwile pewnego rodzaju wytchnienia; zaciekła determinacja Archiego udzieliła się wszystkim graczom i Simon, gdy wygrał partię, aż poczerwieniał z zadowolenia.
– Do diabła! – burknął Archie. – Do diabła! Jeszcze jedno podejście, a wygrałbym.
– Nie umiesz przegrywać – zauważyła z czułością Clary, która sama nie była w tym dobra.
– Ale jestem wspaniałym zwycięzcą. Naprawdę miłym, a ponieważ zwykle wygrywam, mało kto dostrzega tę moją słabą stronę.
– Nie możesz wygrywać cały czas – powiedział Simon.
Polly uznała, że to zabawne: podejście Archiego do gier sprawiało, że mówili do niego w taki sposób, jakby to oni byli dorośli.
Później, gdy wychodziła z łazienki, zobaczyła Simona kręcącego się po korytarzu.
– Mogłeś wejść – rzuciła. – Myłam tylko zęby.
– Nie o to chodzi. Czy mogłabyś… Możesz na chwilę przyjść do mojego pokoju?
Poszła z nim przez korytarz do pokoju, który zwykle zajmował z Teddym.
– Chodzi o to… – zaczął. – Nikomu nie powiesz i nie będziesz się śmiać, prawda?
– Oczywiście, że nie – zapewniła.
Zdjął marynarkę i rozluźnił krawat.
– Muszę włożyć coś innego, bo kołnierzyk mnie ociera. – Rozpiął szarą flanelową koszulę i zobaczyła, że jego szyja jest oblepiona kawałkami brudnego plastra. Musiała je pozrywać, żeby zobaczyć.
– Będzie bolało – uprzedziła.
– Najlepiej, jeśli zrobisz to szybko. – Schylił głowę.
Zaczęła ostrożnie, ale wkrótce uświadomiła sobie, że sprawia mu ból, więc od siódmego kawałka naciskała skórę dwoma palcami i błyskawicznie zrywała plastry drugą ręką. Odsłoniła mnóstwo ropiejących krost – albo dużych pryszczy, albo małych czyraków. Nie wiedziała, co to jest.
– Chyba trzeba je wyciskać. Mama to robiła, a potem nakładała na nie jakąś cudowną maść i czasami po prostu znikały.
– Powinieneś mieć porządne plastry z opatrunkiem.
– Wiem. Dała mi całe ich pudełko, żebym wziął ze sobą do szkoły, ale wszystkie zużyłem. Sam nie mogę wyciskać tych pryszczy, bo ich nie widzę. A taty nie mogłem poprosić. Pomyślałem, że może ty się zgodzisz.
– Jasne. Wiesz, co mama na nie nakładała?
– Cudowną maść – odparł niejasno. – Vick?
– Vick nakłada się na piersi przy przeziębieniu. Posłuchaj, skoczę po watę, porządne plastry i wszystko inne, co moim zdaniem może się przydać. Zaraz wrócę.
W łazience Polly znalazła w apteczce rolkę plastra z żółtym płótnem, ale jedynym, co nadawało się do posmarowania krost, była resztka mikstury do inhalacji. Musi wystarczyć.
– Mam też następny jęczmień – powiedział Simon, gdy wróciła; siedział na łóżku, w piżamie.
– Co mama robiła z jęczmieniami?
– Pocierała je obrączką i czasami znikały.
– Najpierw zajmę się pryszczami na szyi.
To była obrzydliwa robota, tym gorsza, że Polly wiedziała, że sprawia bratu ból; niektóre pryszcze się sączyły, a inne miały twarde błyszczące, żółte główki, z których w końcu tryskała ropa. Wzdrygnął się tylko raz, ale gdy przeprosiła, powiedział:
– Nie przejmuj się. Wyciskaj tyle, ile możesz.
– Kierowniczka w internacie nie zrobiłaby tego dla ciebie? – spytała.
– O Boże, nie! Już i tak mnie nienawidzi i prawie zawsze jest wściekła. Naprawdę lubi tylko pana Allinsona, nauczyciela wuefu, bo jest dobrze umięśniony, i chłopaka o imieniu Willard, którego ojciec jest lordem.
– Biedaku! Naprawdę jest tak strasznie?
– Nie znoszę tej szkoły. Nienawidzę.
– Jeszcze tylko dwa tygodnie i będziesz w domu.
Zapadła cisza.
– Ale już nie będzie tak samo, prawda? – odezwał się Simon po chwili i Polly zobaczyła, że oczy mu się szklą. – To nie przez moją paskudną szkołę ani tę przeklętą wojnę – wymamrotał, trąc oczy palcami. – To przez ten okropny jęczmień. Oczy mi łzawią. Często tak mam.
Objęła jego sztywne, kościste ramiona. Straszna samotność brata drążyła dziurę w jej sercu.
– Jeśli ktoś przyzwyczaił się, że co tydzień dostaje od kogoś list, i nagle się to urywa, to logiczne, że z początku może być trochę dziwnie. Myślę, że każdy by się tak czuł. – W jego tonie słychać było krzepiący rozsądek, jakby bagatelizował kłopoty. Nagle jednak wybuchnął: – Ale ona mi nie powiedziała! Wyglądała o wiele lepiej w Boże Narodzenie, a później przez cały semestr pisała do mnie, ale nigdy ani słowa o tym!
– Mnie też nie powiedziała. Nie sądzę, żeby rozmawiała o tym z kimkolwiek.
– Nie jestem kimkolwiek! – Umilkł na chwilę. – Oczywiście ty też nie, Poll. – Lekko ścisnął jej rękę. – Fantastycznie poradziłaś sobie z tymi piekielnymi pryszczami.
– Wejdź pod kołdrę, bo zmarzniesz.
Pogrzebał w kieszeni spodni, które leżały na podłodze, wyciągnął złachaną chusteczkę i wydmuchał nos.
– Poll! Zanim pójdziesz, chcę cię o coś zapytać. Ciągle o tym myślę… i nie mogę… – Zamilkł na chwilę. – Co się z nią dzieje? – zapytał w końcu. – Tak po prostu przestała być? Czy poszła gdzieś indziej? Może ci się to wydawać idiotyczne, ale cała ta sprawa… śmierć… Nie wyobrażam sobie, jak to jest.
– Ja też nie, Simon! I ja także próbowałam o tym myśleć.
– Sądzisz, że oni – ruchem głowy wskazał drzwi – wiedzą? Nigdy nam niczego nie mówią, więc może to kolejna z tych rzeczy, o których nie uważają za stosowne wspominać.
– Sama się nad tym zastanawiałam.
– W szkole ciągle gadają o niebie, bo udają, że są strasznie religijni… Wiesz, codzienne modlitwy i specjalne modlitwy za każdego byłego ucznia, który zginął na wojnie… Dyrektor w każdą niedzielę wygłasza mowę o patriotyzmie i byciu chrześcijańskim żołnierzem, o czystym sercu i godności szkoły… Wiem, że jak wrócę, wspomni o niebie, ale wszystko, co mówią, wydaje mi się tak idiotyczne, że nie rozumiem, po co ktoś chciałby pójść do nieba.
– Masz na myśli granie na harfie i noszenie białych sukien?
– I wieczną szczęśliwość – rzucił ze złością. – Ja widzę to tak, że ludzie po prostu wyrastają ze szczęścia i widocznie są mu przeciwni, bo ciągle zmuszają innych do robienia tego, co ich unieszczęśliwia. Na przykład wysyłają cię do szkoły na większość życia, podczas gdy mógłbyś dobrze się bawić w domu. A potem chcą, żebyś udawał, że to ci się podoba. To mnie naprawdę dołuje. Cały czas musisz robić, co ci każą, i udawać, że to lubisz.
– A nie możesz im tego powiedzieć?
– Nikomu w szkole! – wykrzyknął przerażony. – Jeśli coś takiego powiesz, to cię zabiją!
– Przecież nie wszyscy nauczyciele są tacy!
– Nie chodzi mi o nauczycieli. Chodzi o chłopaków. Wszyscy próbują być tacy sami. W każdym razie pomyślałem, że zapytam ciebie… wiesz, o śmierć i tak dalej.
Polly przytuliła brata i wyszła.
Zdecydowała, że zanim zacznie bawić się z Willsem, napisze do Simona, i obiecała sobie, że będzie to robić co tydzień. Opuściła rolety w pokoju rodziców, wzięła pudełko z drobiazgami i zaniosła je do sypialni, którą nadal dzieliła z Clary. Gdy szła korytarzami do galerii nad holem, słyszała dochodzące z dala dźwięki: Duszka grała Schuberta, gramofon w pokoju dziecięcym odtwarzał już mocno porysowaną płytę z piosenką Piknik pluszowych misiów, która jeszcze się nie znudziła ani Willsowi, ani Roly’emu, brzęczało radio, którego słuchał Bryg, gdy nie miał z kim rozmawiać, i spazmatycznie grzechotała stara maszyna do szycia, na której ciocia Rach pewnie szyła prześcieradła – niekończące się zajęcie. Był piątek, dzień, kiedy tata, a teraz także wujek Edward, odkąd wrócił do firmy, zwykle przyjeżdżali na weekend, chociaż w tym tygodniu nie przyjadą, ponieważ wujek Edward zabrał tatę do Westmorland. Poza tym wszyscy żyją dalej, jakby nic się nie stało, pomyślała Polly z urazą, szukając papieru listowego. Postanowiła napisać list w łóżku, bo tam było trochę cieplej niż gdziekolwiek indziej (kominka w salonie nie rozpalano przed podwieczorkiem – kolejna decyzja Duszki w ramach oszczędzania). Polly doszła do wniosku, że najlepiej będzie przekazać bratu jak najwięcej wiadomości o wszystkich. Oto wiadomości o ludziach według starszeństwa, napisała, co oznaczało, że należy zacząć od ciotecznej babci.
Biedna Terierka przy śniadaniu znowu mówiła o kajzerze: kompletnie pomieszały jej się wojny. Poza nim – to znaczy kajzerem – dużo mówi o ludziach, których nikt nie zna, co utrudnia sensowną odpowiedź. I Terierka marnuje cenne jedzenie, na przykład upuszcza gotowane jajka na swoje swetry, tak że ciocia Rach ciągle musi je prać. To dziwne, bo wszyscy przyzwyczailiśmy się do tego, że ubrania panny Milliment są w podobnym stanie, ale w przypadku Terierki wydaje się to żałosne. Duszka wyznacza jej drobne zadania, choć jej siostra zwykle i tak robi tylko połowę z tego. [Chciała napisać: ciągle tęskni za ciotką Flo – ale zrezygnowała].
Bryg trzy razy w tygodniu jeździ do Londynu do biura. Przez jakiś czas w ogóle tam nie zaglądał, ale strasznie się nudził i cioci Rach trudno było wymyślić dla niego jakieś zajęcie, więc teraz zabiera go raz w tygodniu pociągiem do Londynu i zostawia w biurze, a sama idzie na zakupy albo załatwiać inne sprawy. Gdy Bryg nie rusza się z Home Place, obmyśla nową plantację drzew, które chce posadzić na dużym polu przy drodze, aż do tego miejsca, gdzie ty i Christopher mieliście obóz, i słucha radia albo prosi pannę Milliment lub ciocię Rach, żeby mu poczytały.
Duszka nie poświęca mu większej uwagi (nie sądzę, żeby mu to przeszkadzało), tylko gra na fortepianie, zajmuje się ogrodem i wydaje dyspozycje co do posiłków, chociaż zostało nam tak mało produktów spożywczych, że pani Cripps z pewnością nie ma problemów z wyborem, co gotować. Zauważyłam jednak, że starzy ludzie nie zmieniają swoich nawyków, nawet jeśli Ty czy ja uznajemy je za strasznie nudne.
Ciocia Rach robi wszystko to, o czym już mówiłam, a dodatkowo jest bardzo miła dla Willsa. Ciocia Villy jest pochłonięta pracą dla Czerwonego Krzyża i trochę pielęgniarstwem w Domu Opieki – mam na myśli prawdziwe pielęgniarstwo, a nie coś takiego jak to, czym zajmuje się Zoë, która tylko siedzi z biednymi pacjentami. Zoë znowu schudła i spędza cały wolny czas na przerabianiu swoich ubrań i szyciu nowych dla Juliet.
Clary i ja czujemy się naprawdę uwięzione. Nie możemy wymyślić, co zrobić ze swoim życiem. Clary mówi, że skoro Louise pozwolili odejść z domu w wieku siedemnastu lat, to nam też powinni. Zwróciłam jej uwagę, że wtedy wysłaliby nas do tej głupiej szkoły dla przyszłych gospodyń domowych, do której chodziła Louise, ale według Clary nawet to poszerzyłoby nasze horyzonty, bo grozi im (jak twierdzi) niebezpieczne zawężenie. Co prawda obie jesteśmy zgodne, że Louise stała się bardziej ograniczona, odkąd żyje w świecie. Myśli tylko o teatrze, aktorstwie i próbach zdobycia pracy w słuchowiskach dla BBC. Zachowuje się tak, jakby nie było wojny, a przynajmniej nie dla niej. Niech to zostanie między nami, ale rodzina jest przeciwko niej, bo uważa, że Louise powinna wstąpić do Wrens**.
Obowiązuje reglamentacja opału – nie żeby to miało dla nas jakieś znaczenie, bo węgiel jest używany tylko w kuchni. Jak wrócisz, zabiorę Cię do doktora Carra. Założę się, że coś poradzi na te Twoje pryszcze. Muszę już kończyć, ponieważ obiecałam Ellen, że wykąpię Willsa, bo pochylanie się nad wanną szkodzi jej plecom.
Kocham Cię
Twoja kochająca siostra Polly
Zrobione, pomyślała. List nie był zbytnio interesujący, ale lepszy niż nic. Uświadomiła sobie, że tak naprawdę niewiele wie o Simonie, bo zawsze był w szkole, a w wakacje trzymał się z Christopherem albo z Teddym. Christopher pracował na farmie w Kent, a Teddy w tym tygodniu wstąpił do RAF-u, więc Simon nie będzie miał nikogo w nadchodzące wakacje. Wróciła do niej myśl, która tak mocno nią wstrząsnęła w wieczór po pogrzebie: o samotności brata. To było straszne, że ona nie wie o nim nic więcej poza tym, co go przygnębia. W normalnych okolicznościach porozmawiałaby o Simonie z tatą, teraz jednak wydawało się to trudne, jeśli nie niemożliwe: przez ostatnie tygodnie coraz bardziej oddalał się od wszystkich, a w chwili śmierci żony upodobnił się do rozbitka – samotnego na wyspie rozpaczy. Jest jeszcze Clary, zawsze pełna pomysłów, uświadomiła sobie Polly. Nawet jeśli wiele z nich było do bani, sama ich ilość rozweselała.
Znalazła kuzynkę w pokoju dziecięcym, gdzie dawała Juliet podwieczorek – długie i dość niewdzięczne zadanie. Tacka krzesełka, śliniak oraz małe pulchne ruchliwe ręce Juliet były oblepione melasą i okruszkami z grzanek, a kiedy Clary próbowała wsunąć jej kęs do buzi, mała lekceważąco odwracała głowę. „Na dół”, powtarzała raz po raz dziewczynka. Chciała dołączyć do Willsa i Roly’ego, którzy bawili się na podłodze samochodzikami w swoją ulubioną zabawę: wypadki.
– W takim razie wypij mleko – powiedziała Clary i podsunęła jej kubek.
Juliet odwróciła go do góry dnem i plasnęła rękami w powstałą na tacce papkę.
– Jesteś niegrzeczna – skarciła ją starsza siostra. – Polly, daj mi pieluchę albo coś do wytarcia, dobrze? Z dziećmi jest urwanie głowy.
Polly podała jej ścierkę.
– To na nic – rzuciła Clary. – Muszę przynieść zmoczoną flanelę. Możesz jej popilnować?
Siedząc obok Juliet, Polly obserwowała Willsa. Widziała, jak jej mały braciszek oderwał wzrok od samochodzików, gdy otwierała drzwi, i jak nadzieja na jego twarzy ustąpiła miejsca pustce, co było gorsze niż rozpacz. Pewnie tak jest za każdym razem, gdy ktoś otwiera drzwi. Jak długo to potrwa? – zastanawiała się. Gdy Clary wróciła, Polly kucnęła przy nim na podłodze. Stracił zainteresowanie zabawą i siedział z dwoma palcami w buzi, prawą ręką skubiąc lewe ucho; nie patrzył na nią.
Wcześniej myślała, że śmierć mamy najgorzej odbije się na Simonie, ponieważ rodzina jakby nie dostrzegała ogromu poniesionej przez niego straty; teraz zastanawiała się, czy ta strata nie była najgorsza dla Willsa, który nie potrafił wyrazić rozpaczy i nawet nie rozumiał, co się stało z matką. Ale ja też nie rozumiem, nie bardziej niż Simon, a oni tylko udają, że rozumieją, pomyślała.
– Wydaje mi się, że wszystkie religie zostały wymyślone po to, żeby ludzie czuli się lepiej w obliczu śmierci – zauważyła Clary, gdy kładły się spać tego wieczoru.
Te dość szokujące dla Polly słowa padły po długiej dyskusji na temat przygnębienia Simona i tego, jak mogłyby uprzyjemnić mu wakacje.
– Naprawdę tak uważasz? – spytała.
– Tak, naprawdę. Indianie z ich krainą wiecznych łowów, raj albo niebo czy reinkarnacja… Nie wiem, co jeszcze wymyślono, ale założę się, że właśnie z tego powodu powstały religie. Świadomość, że każdy w końcu umrze, nikomu nie poprawia samopoczucia. Musieli wymyślić jakąś przyszłość.
– Więc sądzisz, że ludzie po prostu gasną… jak świece?
– Nie wiem, Poll. Ale sam fakt, że ludzie o tym nie rozmawiają, pokazuje, jak bardzo się boją. I zamiast „umarł”, mówią, że ktoś „odszedł”. Dokąd, u licha? Nie wiedzą. Gdyby wiedzieli, powiedzieliby.
– A nie uważasz… – Polly zawahała się, przytłoczona ogromem tej sugestii. – Nie uważasz, że wiedzą, ale jest to zbyt straszne, żeby o tym mówić?
– Nie, nie sądzę. Wprawdzie nie zaufałabym naszej rodzinie w takich sprawach, ale ludzie by o tym pisali. Pomyśl o Szekspirze, o nieznanym nam przeznaczeniu, o niedoli długowieczności. On wiedział znacznie więcej niż ktokolwiek inny i gdyby miał pojęcie, co się z nami dzieje po śmierci, napisałby o tym.
– No tak, chyba tak…
– Oczywiście mógł się ograniczyć do przemyśleń Hamleta, ale tacy jak Prospero… Gdyby Szekspir wiedział, przemyślenia na ten temat padłyby z ust Prospera.
– Ale wierzył w piekło – zaznaczyła Polly. – I jest ten tekst, że nie ma jednego bez drugiego.
– Po prostu schlebiał modnemu poglądowi – skwitowała Clary wyniośle. – Myślę, że piekło było tylko politycznym sposobem nakłaniania ludzi do tego, żeby robili to, czego chcieli ich władcy.
– Wielu całkiem poważnych ludzi wierzyło w piekło.
– Ludzie, nawet najmądrzejsi, mogą się mylić.
– Pewnie tak. – Polly uznała, że ta rozmowa zboczyła w niewłaściwą stronę już kilka minut temu.
– W każdym razie… – Clary przeczesała włosy grzebieniem o zdziesiątkowanych zębach – Szekspir prawdopodobnie wierzył w niebo. A co z Dobranoc, mój książę, niechaj ci do snu nucą chóry niebian…***? – Dotknęła lepiących się włosów. – Ta głupia Jules usmarowała mi włosy melasą. A wracając do tematu: chyba że uważasz, że to był tylko dworny sposób pożegnania się z najlepszym przyjacielem?
– Nie wiem. Ale zgadzam się z tobą. Nie sądzę, żeby ktokolwiek inny naprawdę wiedział. A to mnie trochę martwi. Ostatnio. – Głos Polly zadrżał i głośno przełknęła ślinę.
– Zauważyłam coś bardzo ważnego i chcę ci o tym powiedzieć.
– Co? – spytała Polly z napięciem i nagle poczuła się ogromnie zmęczona.
– Chodzi o twoją mamę. Przez cały tydzień byłaś smutna z jej powodu… i z powodu swojego taty, i Willsa, a teraz Simona. Wiem, że tak, bo jesteś dobra i o wiele mniej samolubna niż ja. Myślisz o wszystkich, tylko nie o sobie. Rozumiem, że jest ci smutno, ale nie pozwalasz sobie na swój własny smutek, bo uważasz, że uczucia innych są ważniejsze od twoich. Musisz wiedzieć, że nie są.
Przez chwilę Polly widziała szare oczy, które uważnie ją obserwowały w lustrze toaletki, po czym jej kuzynka wróciła do rozczesywania włosów. Polly już otworzyła usta, by powiedzieć, że Clary nie rozumie, co czują Wills i Simon – że się myli – gdy zalała ją ciepła fala żalu. Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się nad sobą, nad swoją stratą.
Clary nie ruszyła się ani nie odezwała. W pewnej chwili wzięła ręcznik, usiadła na swoim łóżku, naprzeciwko kuzynki, i czekała w milczeniu.
– Lepszy niż trzy chusteczki – powiedziała, kiedy Polly trochę się uspokoiła. – Czy to nie zabawne, że mężczyźni mają wielkie chustki i prawie wcale nie płaczą, podczas gdy nasze nadają się tylko do tego, żeby raz delikatnie wydmuchać nos, choć płaczemy o wiele więcej niż oni? Mam nam zrobić bovril?
– Za chwilę. Przez całe popołudnie uprzątałam rzeczy mamy.
– Wiem. Ciocia Rach mi mówiła. Nie zaproponowałam pomocy, bo uznałam, że nie chcesz tego robić z kimś.
– Nie chciałam. Ale ty to co innego. – Polly zobaczyła, że policzki kuzynki lekko poróżowiały. Wiedząc, że niektóre rzeczy trzeba jej powtarzać dwa razy, dodała: – Gdybym chciała czyjejś pomocy, to tylko twojej.
Kiedy Clary wróciła z parującymi kubkami bovrilu, zaczęły rozmawiać o całkiem praktycznych rzeczach, na przykład o tym, że one i Simon mogliby w wakacje mieszkać u przyjaciela ojca Clary, Archiego, na zmianę, skoro ten ma tylko dwa pokoje i jedno łóżko.
– Wprawdzie nas nie zaprosił, ale w ten sposób zapobiegniemy wymówkom Archiego, że nie ma miejsca – powiedziała Clary.
– Mogłybyśmy spać na jego kanapie, jeśli ją ma, a Simon w wannie – zasugerowała Polly.
– Albo możemy poprosić Archiego, żeby zabrał samego Simona, a nas innym razem. Albo pojedziesz ty z Simonem.
– Przecież ty też masz ochotę na ten wyjazd.
– Pewnie mogłabym wybrać się kiedy indziej – rzuciła Clary; odrobinę zbyt nonszalancko według jej kuzynki. – Lepiej nie rozmawiaj o tym z nikim, bo Lydia i Neville też będą chcieli jechać.
– Absolutnie wykluczone. Wolałabym jednak być z tobą.
– Zapytam Archiego, jak jego zdaniem będzie najlepiej.
Nastrój znowu się zmienił.
Później Polly płakała dość często – prawie zawsze w nieoczekiwanych momentach, co było krępujące, ponieważ nie chciała, żeby reszta rodziny ją wtedy widziała, chociaż właściwie nie sądziła, żeby ktokolwiek to zauważał. Ona i Clary strasznie się przeziębiły, co pomogło jej się maskować, i leżały w łóżku, czytając na głos Opowieść o dwóch miastach, bo w tym czasie omawiały z panną Milliment rewolucję francuską. Rachel uzgodniła z Czerwonym Krzyżem przekazanie ubrań po Sybil i Tonbridge zawiózł je samochodem. Po tygodniu nieobecności ojca Polly zaczęła się o niego niepokoić i zastanawiała się, czy wróci mniej smutny (choć to przecież niemożliwe, nie po kilku dniach), a przede wszystkim – jak ma się do niego odnosić.
– Nie musisz się martwić – uspokoiła ją Clary. – Nadal będzie bardzo smutny, ale w końcu się z tym upora. Mężczyźni tak mają. Spójrz na mojego tatę.
– Myślisz, że mój tata znowu się ożeni? – Ta myśl zszokowała Polly.
– Nie wiem, ale może. Powtórne małżeństwo jest w tej rodzinie czymś normalnym… wiesz, jak podagra czy krótkowzroczność.
– Nie sądzę, żeby nasi ojcowie byli do siebie podobni.
– Oczywiście, że nie w stu procentach. Ale pod pewnymi względami na pewno. Pomyśl o ich głosach. I o tym, jak przez cały dzień zmieniają buty z powodu swoich biednych zmęczonych stóp. Tak czy inaczej, twój tata nie będzie rozpaczać przez wieki. Nie krytykuję go, Poll. Po prostu biorę pod uwagę naturę ludzką. Nie możemy wszyscy być tacy jak Sydney Carton z Opowieści o dwóch miastach.
– Mam nadzieję, że nie! – wykrzyknęła Polly. – Nie byłoby nas już, gdybyśmy byli tacy jak on.
– No tak… gdybyśmy wszyscy oddali życie za kogoś innego. Ale wtedy zostaliby ci, za których oddalibyśmy życie, głuptasie.
– Nie, gdyby wszyscy to zrobili…
I rozpoczęły swoją grę, opartą na retorycznym pytaniu, które Ellen niezmiennie zadawała Neville’owi, gdy źle się zachowywał podczas posiłku.
„Gdyby wszyscy na świecie zwymiotowali w tym samym czasie, to dopiero byłoby ciekawie. Chyba wszyscy byśmy utonęli”, powiedział kiedyś po namyśle, zgrabnie pozbawiając sensu tę koncepcję. Ale niemal natychmiast po rozpoczęciu gry obie zdały sobie sprawę, że straciła swój urok, że ich uwagi przestały być dowcipne i już nie przyprawiają o ataki śmiechu.
– Wyrosłyśmy z tej zabawy – oznajmiła ze smutkiem Clary. – Teraz musimy tylko uważać, żeby nie mówić o niej nikomu innemu, Willsowi, Jules czy Roly’emu.
– Muszą być inne rzeczy – powiedziała Polly, choć nie miała pojęcia jakie.
– Pewnie, że są. Koniec wojny i powrót mojego taty, i robienie tego, co chcemy, bo będziemy za duże, żeby ktoś nami rządził, i biały chleb, i banany, i książki, które nie będą wyglądać na stare, gdy je kupujesz. I będziesz miała swój dom, Poll. Pomyśl o tym!
– Czasami myślę – przyznała Polly.
I czasami zastanawiała się też, czy z tego domu też nie wyrosła, nie wrastając w nic innego.
* J 11,25; Biblia Tysiąclecia.
** Wrens – Women’s Royal Naval Service (żeńska formacja pomocnicza brytyjskiej marynarki wojennej).
*** William Szekspir, Hamlet, tłum. Józef Paszkowski.
Zainteresowani tym, co będzie dalej?
Pełna wersja książki do kupienia m.in. w księgarniach:
KSIĘGARNIE ŚWIAT KSIĄŻKI
EMPIK
Oraz w księgarniach internetowych:
swiatksiazki.pl
empik.com
bonito.pl
taniaksiazka.pl
Zamów z dostawą do domu lub do paczkomatu – wybierz taką opcję, jaka jest dla Ciebie najwygodniejsza!
Większość naszych książek dostępna jest również w formie e-booków. Znajdziecie je na najpopularniejszych platformach sprzedaży:
Virtualo
Publio
Nexto
Oraz w księgarniach internetowych.
Posłuchajcie również naszych audiobooków, zawsze czytanych przez najlepszych polskich lektorów.
Szukajcie ich na portalu Audioteka lub pozostałych, wyżej wymienionych platformach.
Zapraszamy do księgarń i na stronę wydawnictwoalbatros.com, gdzie prezentujemy wszystkie wydane tytuły i zapowiedzi.
Jeśli chcecie być na bieżąco z naszymi nowościami, śledźcie nas też na Facebooku i na Instagramie.
OKŁADKA
KARTA REDAKCYJNA
POLLY. Marzec 1942
Okładka
Strona redakcyjna