Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Poruszająca i błyskotliwie napisana powieść, nominowana w 1963 roku do nagrody Hugo.
W XXI wieku Księżyc stał się celem wypraw turystów i marzycieli. Selene, luksusowy liniowiec pod dowództwem kapitana Pata Harrisa, oferuje niezapomniane podróże przez Morze Pragnienia, niesamowitą równinę pokrytą drobnym pyłem zachowującym się jak woda. Kiedy jednak po niespodziewanym trzęsieniu ziemi łódź pogrąża się głęboko w tym księżycowym pyle, jego pasażerowie i załoga zostają uwięzieni w martwej ciszy – z ograniczoną ilością powietrza i bez możliwości kontaktu z bazą.
Rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem. Na Księżycu najmniejszy błąd może kosztować życie. Ratownicy muszą nie tylko działać w ekstremalnych i nieprzewidywalnych warunkach, lecz także przekroczyć granice ludzkiej technologii i wyobraźni. Czy uda im się odnaleźć i ocalić zaginionych ludzi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 7 godz. 59 min
Lektor: Marcin Stec
Dla Liz i Mike’a
Napisałem powieść Księżycowy pył między sierpniem a listopadem 1960 roku — ledwie trzy lata po wystrzeleniu Sputnika, które zapoczątkowało erę kosmiczną. Pół roku później prezydent Kennedy zainicjował program Apollo i jeszcze przed końcem tamtej dekady Armstrong i Aldrin wylądowali na Księżycu. Jak świetnie wiemy, nie zapadli się od razu w grube pokłady pyłu.
Niemniej w 1960 roku było to całkiem realne zagrożenie. Ziemskie teleskopy ukazywały księżycowe równiny jako powierzchnie dziwnie gładkie i sporo astronomów (w tym doktor Thomas Gold) sugerowało, że są one pokryte grubą warstwą nader drobnego pyłu. Dowodzili z zapałem, że przez miliardy lat drastyczne wahania temperatury podczas księżycowych nocy i dni mogły skruszyć i ostatecznie zmienić na proszek tamtejsze skały. Gold i inni rozwinęli model dynamiczny, według którego posiadające ładunek elektryczny1 cząstki pyłu mogłyby płynnie przemieszczać się po powierzchni Księżyca i gromadzić w różnych zapadliskach terenu. Tworzyłyby w ten sposób swoiste pułapki, równie groźne dla astronautów jak ruchome piaski na Ziemi.
Ta idea najwyraźniej fascynowała mnie przez wiele lat, skoro wykorzystałem ją już w powieści Earthlight (1955). Jednakże nie mogę twierdzić, że podstawowa koncepcja Księżycowego pyłu jest moim dziełem; pomysł pochodzi od nieżyjącego już Jamesa Blisha, który w jednym z opowiadań wspomniał o „jeżdżeniu na nartach po pyłowych morzach Księżyca”.
Gdy pierwsze sondy Łuna i Surveyor wylądowały na Księżycu w połowie lat sześćdziesiątych, inżynierowie z programu Apollo odetchnęli z ulgą. Podpory lądowników nie zapadały się specjalnie w księżycowym gruncie i zostawiały ślady całkiem podobne do tego, co można zwykle zobaczyć na Ziemi. Co więcej, późniejsi astronauci nie tylko nie utonęli w pokładach pyłu, ale wręcz trudno było im wbić urządzenia badawcze głębiej niż na kilka centymetrów.
Co zrobić w tej sytuacji z moim „Morzem Pragnienia”? Cóż, mógłbym przenieść je na Marsa (rejon znany jako Hellas bardzo dobrze do tego by się nadawał). Zanim jednak podejmę tak drastyczne kroki, zacytuję fragment z przedmowy do wydania opublikowanego po zakończeniu programu Apollo, w 1978 roku:
Wielkie osiągnięcia astronautyczne ostatnich lat nie wykluczyły istnienia zjawiska, które zostało przedstawione w tej książce. Dużo jeszcze czasu upłynie, zanim będziemy mogli z całą stanowczością powiedzieć, że nie ma niczego, co przypominałoby „Morze Pragnienia”. Powierzchnia Księżyca to 15 milionów mil kwadratowych, obszar równie wielki jak cała Afryka, który czeka wciąż na dokładne zbadanie. Z całą pewnością trafimy tam na różne osobliwe i może niebezpieczne niespodzianki.
Poza tym Księżyc niewątpliwie nie jest wolny od pyłu. Gdy obejrzycie słynne filmy przedstawiające wyczyny astronautów w księżycowych pojazdach, zobaczycie dokładnie to, co opisałem w pierwszym rozdziale, gdy Selene,
sunąc po okręgu, dogoniła własne pyłowe odkosy. Dziwnie wyglądały, wznosząc się i opadając po idealnych krzywych, bez dodatkowego czynnika związanego z oporem powietrza.
W tamtym czasie Księżycowy pył był zapewne moim największym sukcesem. Został zakupiony przez Reader’s Digest Condensed Books (jesień 1961). Zdaje się, że była to pierwsza wycieczka RD w krainę science fiction, ale nie zdobyłem się nigdy na odwagę, żeby sprawdzić, jak im to wyszło. Nie dlatego, abym zakładał, że redaktorzy z Pleasentville zepsuli moją prozę. Obawiałem się, że mogli ją udoskonalić.
Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek podsuwał Księżycowy pył Stanleyowi Kubrickowi, ale co najmniej trzech producentów zakupiło prawa do ekranizacji. Jeden z nich (Robert Temple) wpadł na świetny pomysł, jak przedstawić „Morze Pragnienia”, nawet jeśli do dzisiaj go nie odkryliśmy. Chociaż coraz bliżej już nam do końca stulecia, wciąż żywię nadzieję, że Księżycowy pył trafi na ekrany — i to jeszcze przed naszym powrotem na Księżyc.
Colombo, Sri Lanka
24 sierpnia 1986
Arthur C. Clarke
Proszę się nie śmiać. Być może właśnie coś takiego dzieje się w pierścieniach Saturna i prowadzi do pojawiania się ciemnych obszarów widocznych na zdjęciach dostarczonych przez sondę Voyager. Jak na razie nie potrafimy wytłumaczyć ich pochodzenia. [wróć]
Pat Harris uważał stanowisko szypra jedynej łodzi księżycowej za szczególne wyróżnienie. Gdy pasażerowie wchodzili na pokład Selene, zajmowali czym prędzej miejsca i walczyli o fotele przy oknach, on jak zawsze się zastanawiał, jaki będzie ten rejs. W lusterku wstecznym widział elegancką postać panny Wilkins, odzianej w niebieski mundur Księżycowej Komisji Turystycznej, która rutynowo witała turystów. Podczas służby starał się myśleć o niej jako o „pannie Wilkins”, nie Sue; pomagało mu to skupić się na obowiązkach. Nie miał pojęcia, jak ona nazywała go w myślach.
Nie dostrzegał żadnych znajomych twarzy; to była nowa grupa, niecierpliwie czekająca na pierwszy rejs. Większość stanowili typowi turyści; starsi ludzie, odwiedzający świat, który w latach ich młodości był w oczywisty sposób niedostępny. Trafiło się też czterech czy pięciu pasażerów po trzydziestce, zapewne pracowników technicznych jednej z baz księżycowych, którzy byli na urlopie. Pat już kiedyś odkrył, że prawie zawsze starsi pasażerowie pochodzili z Ziemi, a ci młodsi byli mieszkańcami Księżyca.
Niemniej dla wszystkich Morze Pragnienia było wielką atrakcją. Szara i pylista równina morza ciągnęła się za oknami obserwacyjnymi Selene do gwiazd na linii horyzontu. Wyżej wisiał malejący akurat sierp Ziemi, obecny od miliarda lat. Niebieskozielone światło macierzystego świata kąpało tę krainę w zimnym blasku. I rzeczywiście było tu zimno, nawet trzysta poniżej zera.
Kiedy się patrzyło na Morze Pragnienia, nie dało się orzec, czy jego powierzchnia jest stała czy płynna. Była zupełnie płaska, pozbawiona cech szczególnych. Brakowało na niej mnogości pęknięć i szczelin, które naznaczały resztę tego jałowego świata. Nie było tu pagórków, głazów czy nawet kamyków. Pełna monotonia. Żadne morze na Ziemi — ba, nawet żaden staw przy młynie — nie było nigdy równie spokojne jak ten przestwór.
To jednak było morze pyłu, a nie wody, coś całkowicie odbiegającego od doświadczeń ludzi. Zapewne dlatego właśnie tak ich fascynowało i przyciągało. Pył drobniejszy niż talk, bardziej suchy w warunkach próżni niż piaski Sahary, zachowujący się jednak jak płyn, gdy nadarzyła się po temu okazja. Każdy wrzucony doń cięższy przedmiot znikał natychmiast bez śladu. Nic nie mogło się poruszać po jego zdradliwej powierzchni poza małymi dwuosobowymi ślizgaczami pyłowymi czy samą Selene, która była skrzyżowaniem sań i autobusu, w pewien sposób przypominającym dawne sanie motorowe stosowane kiedyś na Antarktydzie.
Oficjalne nazywano ją liniowcem pyłowym, typ I, chociaż Pat nie słyszał o tym, żeby powstał choćby nawet projekt typu II. Poza tym mówiono o Selene bardzo różnie — „statek”, „łódź” czy „autobus księżycowy”. Pat wolał „łódź”, bo dzięki temu nikt nie mógł go wziąć za szypra statku kosmicznego, a takich kapitanów było oczywiście mnóstwo.
— Witamy na pokładzie Selene — powiedziała panna Wilkins, gdy pasażerowie zajęli miejsca. — Kapitan Harris i ja cieszymy się, że możemy państwa gościć. Nasz rejs potrwa cztery godziny, a naszym pierwszym celem będzie Jezioro Kraterowe, położone sto kilometrów stąd, na wschodzie, w Górach Niedostępności…
Pat ledwo słyszał znajome wprowadzenie; skupiał się na ostatnim etapie odliczania. Selene miała tak naprawdę wiele wspólnego ze statkiem kosmicznym. Nie mogło być inaczej, skoro poruszała się w próżni i musiała stwarzać pasażerom możliwość przeżycia we wrogim środowisku. Chociaż nigdy nie wznosiła się ponad powierzchnię Księżyca i była napędzana silnikami elektrycznymi, nie zaś rakietowymi, miała takie same wyposażenie jak pełnoprawne jednostki kosmiczne i obowiązywała ją analogiczna procedura przedstartowa.
Mieszanka tlenowa: OK. Napęd: OK. Radio: OK („Witam, Tęcza, tu Selene. Czy mnie odbierasz?”). Nawigacja bezwładnościowa: wyzerowana. Czujniki śluzy powietrznej: włączone. Czujniki szczelności kabiny: OK. Oświetlenie wewnętrzne: OK. Trap: odłączony. I tak dalej, lista obejmowała ponad pięćdziesiąt elementów, z których każdy w razie problemów zostałby automatycznie zaznaczony. Niemniej Pat Harris, podobnie jak wszyscy astronauci z jego pokolenia, nie zwykł polegać na automatycznych ostrzeżeniach, o ile mógł tylko sam sprawować nad czymś kontrolę.
W końcu osiągnęli stan gotowości. Silniki ruszyły niemal bezgłośnie, ale póki co łopaty wirników pozostawały ustawione w chorągiewkę i Selene ledwo wyczuwalnie drżała na cumach. Potem Pat zmienił łagodnie kąt natarcia łopat lewego wirnika i łódź zaczęła odsuwać się w prawo od budynku przystani. Gdy byli już dość daleko, wyrównał ustawienie obu wirników i pchnął manetkę mocy do przodu.
Jednostka sprawowała się bardzo dobrze i miło się ją prowadziło, zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę, że była to zupełnie nowa konstrukcja. Miała się nijak do tysięcy lat prób i błędów, procesu rozpoczętego w chwili, gdy człowiek epoki neolitu zepchnął kłodę do strumienia. Selene była pierwszą jednostką całkiem nowej klasy, owocem pracy koncepcyjnej kilku inżynierów, którzy usiedli razem pewnego dnia i zadali sobie pytanie: „Jak zbudować pojazd, który będzie poruszał się po morzu pyłu?”.
Niektórzy z nich chcieli nawiązać do dawnych parowców z teatrem na pokładzie i planowali zastosować tylne koło łopatkowe, ale ostatecznie zdecydowano się na zanurzone pędniki wentylatorowe. Ich wirniki wgryzały się w pył, pchając tym samym statek, niemniej ślad ich kreciej roboty znikał w ciągu kilku sekund. Zaraz po przejściu Selene morze stawało się równie gładkie jak wcześniej.
Przysadziste kopuły ciśnieniowe Port Roris szybko zaczęły osuwać się za horyzont. Po dziesięciu minutach nie było już ich widać. Selene była całkiem sama pośród czegoś, co nie zyskało nigdy tradycyjnej nazwy w żadnym ludzkim języku.
Kiedy Pat wyłączył silniki, jednostka sunęła jeszcze przez chwilę siłą rozpędu, a w końcu się zatrzymała i w kabinie zaczęło się robić coraz ciszej. Odczekał jeszcze chwilę, aż pasażerowie całkiem zamilkną i uświadomią sobie, w jak dziwnym miejscu się znaleźli. Zawsze było tak samo, zrozumienie sytuacji zajmowało parę chwil. Wszyscy oni mieli za sobą podróż kosmiczną i widzieli blask gwiazd w próżni oraz olśniewające oblicze Ziemi. Ale tutaj było inaczej. Ani to ląd, ani morze, ani przestwór powietrza czy próżni, tylko coś pokrewnego w pewien sposób każdemu z tych środowisk.
Pat nie czekał, aż cisza ich przerośnie czy przytłoczy. Wstał i obrócił się do pasażerów.
— Dobry wieczór, panie i panowie — zaczął. — Mam nadzieję, że panna Wilkins pomogła wam poczuć się dobrze na pokładzie Selene. Zatrzymaliśmy się tutaj, ponieważ jest to dobre miejsce, aby przedstawić wam to morze i pozwolić wam poczuć, czym ono jest.
Wskazał okna i rozciągającą się za nimi niesamowitą gładź szarości.
— Jak daleko jest waszym zdaniem do horyzontu? — spytał cicho. — Albo inaczej: jak wysoki byłby człowiek, gdyby stanął w tym miejscu, gdzie gwiazdy zdają się łączyć z równiną?
Sama wzrokowa obserwacja nie dawała szansy na znalezienie odpowiedzi na to pytanie. Logika podpowiadała, że Księżyc to mały świat, zatem horyzont musi tu być bardzo blisko. Ale zmysły wydawały całkiem inny werdykt. Teren jest płaski, donosiły. Ciągnie się w nieskończoność. Rozdziela wszechświat na dwoje, od zawsze przecina gwiezdne odmęty…
Złudzenie nie znikało nawet wtedy, gdy poznawało się przyczynę takiego stanu rzeczy. Ludzkie oko nie potrafi ocenić odległości, jeśli nie ma się na czym skupić. Spojrzenie ślizgało się bezradnie po monotonnym oceanie pyłu. Nie było nawet mgiełki atmosferycznej, którą zawsze widziało się na Ziemi i która podsuwała pewne wskazówki co do dystansu. Wszystkie gwiazdy jaśniały wciąż tak samo intensywnym blaskiem aż do samego horyzontu.
— Wierzcie mi lub nie — ciągnął Pat — ale nasze pole widzenia obejmuje zaledwie trzy kilometry, czyli prawie dwie mile, dodam na użytek tych spośród was, którzy jeszcze nie oswoili się z systemem metrycznym. Wiem, że wielu gotowych byłoby przysiąc, że horyzont jest tu odległy o całe lata świetlne, ale gdyby dało się chodzić po tej powierzchni, można by dotrzeć do niego w dwadzieścia minut.
Wrócił na swoje miejsce i ponownie uruchomił silniki.
— Ruszamy dalej — zawołał przez ramię. — Przez następne sześćdziesiąt kilometrów nie napotkamy niczego ciekawego.
Selene wyrwała do przodu. Po raz pierwszy można było odczuć, jaką prędkość potrafi rozwinąć. Pojawił się nawet wyrazisty kilwater. Wirniki wentylatorów zaciekle wgryzały się w kurz, aż po obu burtach pojawiły się szare odkosy. Z daleka Selene wyglądałaby jak pług śnieżny przemierzający zimowy krajobraz pod mroźnym księżycem. Ale te popielate, z wolna opadające pióropusze to nie był śnieg, a przyświecającą im z góry lampą była planeta Ziemia.
Pasażerowie się odprężyli. Jazda była płynna i niemal bezgłośna. Podczas lotu na Księżyc każdy z nich podróżował setki razy szybciej niż teraz, ale w kosmosie prawie nigdy nie czuło się prędkości. Przemykanie po szarej powierzchni było o wiele bardziej ekscytujące. Pat wprowadził Selene w ciasny skręt, tak że sunąc po okręgu, dogoniła własne pyłowe odkosy. Dziwnie wyglądały, wznosząc się i opadając po idealnych krzywych, bez dodatkowego czynnika związanego z oporem powietrza. Na Ziemi takie obłoki dryfowałyby całymi godzinami, może nawet przez kilka dni.
Gdy tylko łódź wróciła na stały kurs i znowu nie było na zewnątrz nic do oglądania poza monotonną pyłową równiną, pasażerowie skupili uwagę na przygotowanych dla nich materiałach. Każdy dostał teczkę ze zdjęciami, mapami, pamiątkami („Niniejszym zaświadcza się, że pan/pani/panna … odbył/odbyła rejs po morzach księżycowych na pokładzie liniowca pyłowego Selene”) i krótkim tekstem informacyjnym. Zawarto w nim wszystko, co mogli chcieć wiedzieć na temat Morza Pragnienia, a może nawet trochę więcej.
Przeczytali, że większość powierzchni Księżyca jest pokryta cienką warstwą pyłu, zwykle nie grubszą niż kilka milimetrów. Po części pochodził on z kosmosu — szczątki meteorytów, które spadały na pozbawioną atmosferycznej osłony powierzchnię Księżyca od co najmniej pięciu miliardów lat. Po części zaś powstał ze skał księżycowych, które regularnie rozszerzały się i kurczyły na skutek ekstremalnych zmian temperatury powierzchni globu podczas przejść między nocą a dniem. Niemniej niezależnie od pochodzenia pył był tak drobny, że nawet przy słabej grawitacji zachowywał się jak ciecz.
Przez wieki spływał z gór na niziny, tworząc mniejsze, potem coraz większe zbiorniki. Pierwsi odkrywcy spodziewali się tego i zazwyczaj byli nieźle przygotowani. Ale Morze Pragnienia i tak sprawiło im niespodziankę. Nikt nie spodziewał się znaleźć pyłowego jeziora o średnicy ponad stu kilometrów.
W porównaniu z księżycowymi „morzami” było bardzo małe, przez co astronomowie nigdy oficjalnie nie uznali jego nazwy, wskazując, że jest to tylko niewielka część Sinus Roris, Zatoki Rosy. Dlaczego więc, pytali, część zatoki miałaby być całym morzem? Ale nazwa, wymyślona przez copywritera z Księżycowej Komisji Turystycznej, i tak się przyjęła. Brzmiała co najmniej równie dobrze jak podobne morskie nazwy: Morze Chmur, Morze Deszczów, Morze Spokoju. Nie wspominając już o Morzu Nektaru…
Broszura zawierała również trochę danych, które miały uspokoić co bardziej nerwowych podróżników. Zapewniała, że Komisja Turystyczna pamiętała o wszystkim: „Podjęto wszelkie możliwe środki ostrożności dla zagwarantowania bezpieczeństwa pasażerów. Selene dysponuje zapasem powietrza wystarczającym na ponad siedem dni, wszystkie niezbędne systemy pokładowe zostały zdublowane. Automatyczna radiolatarnia podaje waszą pozycję w regularnych odstępach czasu, a gdyby zaś, co jest wyjątkowo mało prawdopodobne, doszło do całkowitej awarii zasilania statku, ślizgacze pyłowe z Roris odholują was do portu, nieznacznie tylko wydłużając czas rejsu. Przede wszystkim nie musicie obawiać się złej pogody. Co więcej, nawet ktoś kiepsko znoszący rejsy nie nabawi się na Księżycu choroby morskiej. Na Morzu Pragnienia nie ma sztormów, zawsze panuje na nim spokój”.
Ostatnie pocieszające zdanie zostało dodane w dobrej wierze, bo któż mógł się spodziewać, że niebawem okaże się nieprawdziwe?
Podczas gdy Selene pędziła cicho przez noc oświetloną blaskiem Ziemi, Księżyc zajmował się własnymi sprawami. Teraz, po eonach sennej martwoty, sporo się na nim działo. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat więcej tutaj się wydarzyło niż przez pięć miliardów lat od chwili jego powstania, a to wszystko dopiero nabierało rozpędu.
W pierwszym mieście, jakie człowiek kiedykolwiek wzniósł poza swoim macierzystym światem, główny administrator Olsen przechadzał się po parku. Był bardzo dumny z tej oazy zieleni, podobnie jak dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców Port Clavius. Nie był to oczywiście duży park, chociaż również nie aż tak mały, jak sugerował pewien żałosny komentator telewizyjny, który nazwał go „korytkiem balkonowym z wielkościowymi urojeniami”. I niewątpliwie nigdzie na Ziemi nie dałoby się znaleźć parku ze słonecznikami wyrastającymi na dziesięć metrów.
Wysoko w górze sunęły delikatne chmury pierzaste — a przynajmniej ich pozór. Rzecz jasna był to obraz rzutowany na wewnętrzną stronę kopuły, lecz iluzja była tak doskonała, że budziła niekiedy w administratorze tęsknotę za domem. Chociaż czy naprawdę? Przecież to właśnie był jego dom, poprawił się w myślach.
Czuł jednak, że nie do końca tak jest. Księżyc mógł być prawdziwym domem dla jego dzieci, lecz nie dla niego. Urodził się w Sztokholmie, na Ziemi, i chociaż te więzy słabły z biegiem lat, nigdy nie uległy zerwaniu. Jego dzieci urodziły się w Port Clavius i były prawdziwymi obywatelami Księżyca.
Niecały kilometr dalej, tuż poza główną kopułą, szef Księżycowej Komisji Turystycznej zerknął na najnowsze wyniki firmy i pozwolił sobie na łagodny uśmiech satysfakcji. Ten sezon znowu okazał się lepszy od poprzedniego. Oczywiście na Księżycu nie było żadnych pór roku, ale napływ turystów zwiększał się wyraźnie, gdy na północnej półkuli Ziemi panowała zima.
Jak utrzymać ten wzrost? To zawsze był problem, ponieważ turyści ciągle szukali czegoś nowego i nie można było proponować im wciąż tych samych atrakcji. Owszem, całkiem obcy krajobraz, niska grawitacja, widok Ziemi, tajemnice strony odwrotnej, niebo całkiem inne niż na Ziemi, osady pionierskie (gdzie turyści nie zawsze byli mile widziani). W sumie nieźle, ale czy Księżyc miał do zaoferowania cokolwiek więcej? Wielka szkoda, że nie było tu rodzimych Selenitów z ich osobliwymi zwyczajami i jeszcze osobliwszą budową ciała, których turyści mogliby namiętnie fotografować. Niestety, najznaczniejsza forma życia, jaką kiedykolwiek odkryto na Księżycu, była widoczna jedynie pod mikroskopem i nie była na dodatek bardzo obca, gdyż wywodziła się z mikroorganizmów przybyłych na Srebrny Glob na pokładzie Łuny 2, zaledwie dziesięć lat przed pierwszą ludzką wizytą.
Kierownik Davis przywołał w myślach treść ostatniego telefaksu i zastanowił się, czy było tam coś, co mogłoby mu pomóc. Nadeszła kolejna prośba od jakiejś firmy telewizyjnej, o której nigdy nawet nie słyszał, gotowej zrealizować kolejny dokument o Księżycu, o ile pokryją im przy tym wszystkie koszty. Prośba od razu trafiła do kosza. Gdyby odpowiadał pozytywnie na wszystkie takie przyjazne oferty, szybko musiałby ogłosić bankructwo.
Był też wylewny list od jego odpowiednika w Nowoorleańskiej Komisji Turystycznej, sugerujący wymianę personelu. Nie miał pojęcia, jak może to pomóc jemu czy tamtej ekipie z Nowego Orleanu, ale z drugiej strony nie miało pociągać za sobą żadnych kosztów i jako gest dobrej woli mogło przynieść różne niewymierne korzyści. Najciekawsza była jednak wiadomość od mistrza Australii w narciarstwie wodnym, który pytał, czy ktoś może próbował używać takich nart na Morzu Pragnienia.
Tak, to był dobry pomysł. Aż dziwne, że nikt dotąd tego nie spróbował. Być może ktoś mógłby tak jechać za Selene czy mniejszym ślizgaczem pyłowym. Z pewnością warto byłoby to przetestować. Zawsze zależało mu na wyszukiwaniu nowych form księżycowej rekreacji, a Morze Pragnienia było jednym z jego ulubionych projektów.
Był to też projekt, który za ledwie kilka godzin miał przerodzić się w koszmar.
Horyzont przed Selene nie rysował się już jako idealny wycinek łuku. Ponad jego krawędzią rosło poszarpane pasmo gór. W miarę jak liniowiec zbliżał się do nich, zdawały się wspinać na wyżyny nieba, jakby wynoszone gigantyczną windą.
— Góry Niedostępności — oznajmiła panna Wilkins. — Zostały tak nazwane, ponieważ Morze Pragnienia otacza je ze wszystkich stron. Można też zauważyć, że są o wiele bardziej strome niż większość gór na Księżycu.
Nie rozwodziła się nad tym, ponieważ pechowym zrządzeniem losu większość szczytów księżycowych okazała się nieciekawa. Ogromne kratery, które wyglądały tak imponująco na zdjęciach zrobionych z Ziemi, z bliska okazywały się łagodnymi pagórkami. Wcześniejsze wrażenie było złudzeniem wynikającym z gry cieni o świcie i o zachodzie słońca. Nie było ani jednego krateru księżycowego, którego ściany wznosiłyby się tak gwałtownie jak ulice San Francisco, niewiele zaś na tyle stromych, by mogły ucieszyć ambitnego kolarza. Niemniej publikacje Komisji Turystycznej pomijały te kwestie milczeniem, ograniczając się do przedstawiania najbardziej spektakularnych klifów i kanionów, sfotografowanych ze starannie wybranych punktów widokowych.
— Do tej pory nie zostały dokładnie zbadane — kontynuowała panna Wilkins. — W zeszłym roku zabraliśmy tam grupę geologów i wysadziliśmy ich na tamtym cyplu, ale udało im się dotrzeć tylko kilka kilometrów w głąb lądu. Dalej może więc być dosłownie wszystko, ale po prostu nie mamy o tym pojęcia.
Brawa dla Sue, pomyślał Pat. Była pierwszorzędnym przewodnikiem i wiedziała, co pozostawić wyobraźni, a co wyjaśnić ze szczegółami. Wypowiadała się swobodnie, bez śladu tego znudzonego zaśpiewu, który dopadał wielu zawodowych przewodników. Poza tym dogłębnie opanowała temat; bardzo rzadko nie potrafiła odpowiedzieć na jakieś pytanie. Ogólnie rzecz biorąc, była onieśmielającą młodą damą i chociaż często pojawiała się w erotycznych marzeniach Pata, w głębi ducha trochę się jej obawiał.
Zafascynowani pasażerowie wpatrywali się w coraz bliższe szczyty. Na wciąż tajemniczym Księżycu było jeszcze bardziej sekretne miejsce, wznoszące się niczym wyspa pośród dziwnego morza. Góry Niedostępności miały być wyzwaniem dla następnego pokolenia odkrywców. Pomimo nazwy obecnie dość łatwo było do nich dotrzeć, ale przy milionach kilometrów kwadratowych powierzchni Księżyca, które nie zostały jeszcze dokładnie zbadane, musiały poczekać na swoją kolej.
Selene skręciła w stronę rzucanego przez nie cienia. Zanim ktokolwiek zdał sobie sprawę, co się dzieje, nisko zawieszona nad horyzontem Ziemia zniknęła z pola widzenia. Jej jaskrawe światło wciąż igrało na wyniesionych wysoko szczytach, ale tutaj w dole zapanowała całkowita ciemność.
— Zgaszę światła w kabinie — zapowiedziała stewardesa. — Będziecie lepiej widzieć.
Bez przyćmionego czerwonego blasku podróżnicy czuli, że są całkiem sami pośród księżycowej nocy. Po chwili jasne szczyty zniknęły. Statek wchodził coraz głębiej w obszar cienia i widzieli nad sobą już tylko gwiazdy. Zimne i stałe punkty światła pośród czerni tak absolutnej, że umysł się buntował.
Trudno było rozpoznać znajome konstelacje wśród takiej mnogości gwiazd. Oko gubiło się pośród niewidocznych z Ziemi wzorów, całym labiryncie gromad i mgławic. Jeden tylko punkt pozostał łatwy do odróżnienia. Olśniewająca latarnia Wenus przyćmiewająca blaskiem wszystkie inne ciała niebieskie.
Minęło kilka minut, zanim podróżnicy zauważyli, że nie tylko niebo warto podziwiać. Za rozpędzonym liniowcem widać było długi i fosforyzujący ślad, jakby ktoś magicznie nakreślił palcem linię światła na ciemnym i pylistym obliczu Księżyca. Selene ciągnęła za sobą kometowy wręcz ogon, podobny do kilwateru pozostawianego przez statki na tropikalnych morzach Ziemi.
Tyle że tutaj nie było żadnych mikroorganizmów, które mogłyby wywołać typową dla ziemskich wód fluorescencję. Błyszczały tak niezliczone ziarenka pyłu. Pozbywały się ładunku elektrycznego uzyskanego podczas szybkiego przejścia Selene. Choć było to prozaiczne zjawisko, mogło budzić zachwyt. Świetlista wstęga, rodząca się i gasnąca za statkiem, jakby sama Droga Mleczna odbijała się w powierzchni Księżyca.
Ten blask jednak zniknął, gdy Pat włączył reflektor. Całkiem niedaleko, wręcz niebezpiecznie blisko, przesuwała się wysoka ściana skalna. W tym miejscu zbocze góry wyrastało niemal pionowo i trudno było nawet orzec, jak wysoko sięgało. Widzieli tylko ten jego fragment, który znajdował się akurat w świetle reflektora.
Przy księżycowych górach Himalaje, Góry Skaliste czy Alpy były niewielkie. Na Ziemi siły erozji zaczynały ścierać pasma górskie zaraz po ich powstaniu. Na Księżycu nie było ani wiatru, ani deszczu, nie było niczego, co mogłoby skutecznie wygładzić kamienne granie. Jedyna księżycowa erozja wiązała się ze zmianami temperatury, a to nader powoli kruszyło skały i zmieniało je w pył. Te góry były równie stare jak świat, który je zrodził.
Pat był bardzo dumny z tego punktu wycieczki i starannie zaplanował następny jej akt. Wyglądało to niebezpiecznie, ale ryzyko było zerowe. Selene setki razy pokonywała już tę trasę i elektroniczna pamięć systemu nawigacyjnego znała drogę lepiej niż jakikolwiek ludzki pilot. Nagle wyłączył reflektor i teraz pasażerowie uświadomili sobie, że gdy wpatrywali się w jedną stronę, góry cichcem podeszły do nich także z tej drugiej.
W niemal całkowitej ciemności Selene pędziła wąskim kanionem, i to nawet nie po prostej, ponieważ od czasu do czasu wykonywała drobne manewry, aby ominąć niewidzialne przeszkody. Część z nich była po prawdzie całkiem fikcyjna, ale Pat tak zaprogramował kurs, aby budził jak największe emocje. Oczywiście zrobił to już sporo wcześniej, kiedy sunął tutaj w blasku dnia z niewielką prędkością. Liczne ochy i achy dowiodły, że wykonał dobrą robotę.
Jedynym, co pozostało widoczne ze świata zewnętrznego, była wąska wstęga gwiazd kołysząca się pozornie nad ich głowami, gdy statek wychodził w kolejną cyrkulację. Nocna jazda, jak prywatnie nazywał ją Pat, trwała około pięciu minut, ale wydawała się ciągnąć o wiele dłużej. Gdy ponownie włączył reflektor, pasażerowie westchnęli z ulgą, ale i z rozczarowaniem. Nieprędko mieli zapomnieć o tym przeżyciu.
Teraz, gdy widzieli już otoczenie, mogli się przekonać, że Selene przemieszcza się wąwozem o stromych ścianach, które powoli odsuwały się coraz dalej na boki. W końcu dotarli do jakby owalnego amfiteatru o średnicy około trzech kilometrów. Znajdowali się w samym sercu wygasłego wulkanu, który powstał eony temu, w czasach, gdy Księżyc był jeszcze młody.
Jak na księżycowe standardy był to raczej mały krater, ale za to wyjątkowy. Wszechobecny pył wlewał się przez miliony lat do jego niecki, niegdyś wypełnionej prawdziwym ogniem piekielnym. Z wielkim pożytkiem dla turystów wygasł on na długo przed pojawieniem się życia na Ziemi. Nigdy więcej się nie obudził, chociaż były tu jeszcze inne siły, które nie zniknęły i cierpliwie czekały na swój czas.
Gdy Selene zaczęła powolnie okrążać amfiteatralną nieckę o stromych ścianach, wielu pasażerom mogło się to skojarzyć z rejsami po górskich jeziorach na Ziemi. Tutaj też panowała ta osobliwa cisza, to samo poczucie obecności nieznanej głębiny pod łodzią. Ziemia miała wiele jezior kraterowych, ale Księżyc tylko jedno, chociaż samych kraterów było tu o wiele więcej.
Pat bez pośpiechu okrążył jezioro dwa razy, przesuwając reflektory po otaczających je ścianach. W ten sposób wyglądały najbardziej urokliwie, a w ciągu dnia, gdy słońce zalewało je blaskiem, traciły wiele ze swojej magii. Teraz zdawały się przynależeć do królestwa niesamowitości, jakby zostały zrodzone z osobliwych fantazji Edgara Allana Poego. Zdawało się nawet, że gdzieś na skraju widzenia coś się porusza, dostrzegało się jakieś dziwne kształty pozostające poza zasięgiem świateł. To była oczywiście gra wyobraźni, w tej krainie nie było żadnego ruchu poza wędrówką cieni wywołanych blaskiem Słońca i Ziemi. Nie mogło być żadnych duchów na świecie, który nigdy nie znał życia.
Nadszedł czas, aby zawrócić i ruszyć tym samym wąwozem w stronę otwartego morza. Pat skierował tępy dziób Selene w stronę wąskiej rozpadliny i ponownie weszli między wysokie skalne ściany. Tym razem zostawił włączone światła, aby pasażerowie widzieli, dokąd zmierzają. Nocna jazda miała pozostać unikatowym doświadczeniem.
Daleko przed nimi, poza zasięgiem reflektorów Selene, rosła plama łagodnego blasku, ogarniająca coraz wyraźniej skały i urwiska. Nawet w ostatniej kwadrze Ziemia wciąż była jaśniejsza niż tuzin księżyców w pełni i kiedy wyszli z cienia gór, szybko zapanowała na niebie. Dwudziestu dwóch pasażerów obecnych na pokładzie uniosło oczy na niebiesko-zielony sierp i podziwiało jego piękno. Znajome pola, jeziora i lasy Ziemi bardzo zyskiwały na wspaniałości, gdy patrzyło się na nie z daleka. Być może płynęła z tego jakaś nauka, na przykład że dla docenienia własnego świata ludzie muszą zobaczyć go dopiero z kosmosu.
Na Ziemi też w tamtej chwili wiele oczu musiało spoglądać w stronę rosnącego Księżyca. Zapewne nawet więcej niż kiedykolwiek wcześniej, skoro obecnie Księżyc był tak ważny dla ludzkości. Było też możliwe, chociaż mało prawdopodobne, że niektóre z tych oczu wpatrywały się przez potężne teleskopy w słabą iskierkę reflektorów Selene, gdy przedzierała się przez księżycową noc. Ale jeśli nawet tak było, zupełnie się nie przejęli, gdy ta iskierka zamigotała w pewnej chwili i zgasła.
W ciągu miliona lat bańka rosła pod korzeniami gór niczym ogromny ropień. Przez całe dzieje ludzkości pochodzący z nie do końca martwego wnętrza Księżyca gaz cierpliwie przeciskał się różnymi szczelinami coraz wyżej i gromadził się w jamach setki metrów pod powierzchnią. Na pobliskiej Ziemi epoki lodowcowe mijały jedna po drugiej, podczas gdy skryte pod pylistą powierzchnią jaskinie rosły, łączyły się i w końcu zlały się w jeden wielki zbiornik. A teraz ta bańka miała pęknąć.
Kapitan Harris przełączył sterowanie na autopilota i rozmawiał z pasażerami z pierwszego rzędu, gdy poczuł pierwszy wstrząs. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy może wirnik wentylatora trafił na jakąś skrytą przeszkodę, ale zaraz potem ich świat się rozpadł, i to całkiem dosłownie.
To było tak, jakby odpadło dno morza. Z namysłem i powoli, jak wszystko, co spada na Księżycu. Powierzchnia przed dziobem Selene pokryła się nagle zmarszczkami i zapadła na podobieństwo ludzkiego pępka. Obszar o powierzchni kilku hektarów ożył, jakby został wybudzony z odwiecznego snu. W samym jego środku formował się olbrzymi lej, pyłowy wir. Widzieli to wszystko doskonale w blasku Ziemi. W końcu lej stał się tak głęboki, że jego przeciwległa ściana zniknęła w cieniu. Selene zdawała się pędzić po łuku w tamtą stronę, jakby gnała w kierunku zagłady.
I rzeczywiście tak to wyglądało. Gdy Pat przejął pospiesznie stery, łódź zsuwała się bezwładnie po osobliwym zboczu. Jej własny pęd i coraz szybszy prąd pyłu niosły ją w dół. Pat nic nie mógł na to poradzić, więc tylko starał się nie dopuścić do wywrócenia łodzi dnem do góry i liczył na to, że ruch wirowy wyniesie ich wyżej na przeciwległą stronę leja, zanim wszystko to się zawali.
Nie słyszał nawet, czy pasażerowie wrzeszczą lub krzyczą. Skupiał się wyłącznie na tym makabrycznym, niepojętym dryfie i utrzymaniu liniowca w pozycji poziomej. Gdy zmagał się ze sterami, na zmianę regulując obroty pędników, coś nagle pojawiło się w jego głowie, wyrwane z otchłani zapomnianych zdarzeń. To drażniące wrażenie nie chciało go opuścić. Widział już kiedyś coś podobnego…
Dopiero w chwili, gdy dotarł na dno leja i zobaczył masę pyłu osuwającego się po wirującym zboczu, blokada pamięci puściła do końca i uświadomił sobie, co to było.
Był chłopcem bawiącym się na gorącym piasku dawno minionego lata. Ujrzał mały dołek, idealnie gładkie i symetryczne zagłębienie, w którym coś się czaiło, coś niemal całkiem zagrzebanego i wystawiającego tylko szczęki. Obserwował to z ciekawością przez dłuższą chwilę, aż pojął, że to scena miniaturowego dramatu. Zobaczył mrówkę, która zajęta swoimi sprawami zbliżyła się za bardzo do dołka i stoczyła się na dół.
W zwykłych okolicznościach łatwo by uciekła, ale ledwie pierwsze ziarenko piasku dotarło na sam dół, ukryty tam potwór wynurzył się z kryjówki. Przednimi łapami cisnął salwą piasku w szamoczącego się owada, aż lawina zagarnęła go i wciągnęła do gardzieli krateru.
Selene tak samo zsuwała się teraz. Wprawdzie ten dół nie był z pewnością dziełem żadnego mrówkolwa, ale Pat czuł się tak samo bezradny jak tamta skazana na zagładę mrówka, którą widział wiele lat temu. Też podobnie starał się wydostać z pułapki, podczas gdy ruchome podłoże niosło go w głębiny, gdzie czekała śmierć. Dla mrówki ta śmierć była szybka, dla nich byłaby bardzo długa.
Przeciążone silniki robiły swoje, ale to nie wystarczało. Osuwający się pył nabierał prędkości, a co gorsza, coraz bardziej ich ogarniał. W tej chwili dotarł do dolnej krawędzi okien i wznosił się dalej. W końcu zakrył prawie całe okna. Pat wyłączył silniki, żeby nie dopuścić do ich zniszczenia. Gdy to zrobił, szary przypływ przesłonił całkowicie widok sierpa Ziemi. W ciszy i ciemności opadali w głąb Księżyca.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Tytuł oryginału: A Fall of Moondust
Copyright © Arthur C. Clarke, 1961
All rights reserved
To discover more about how the legacy of Sir Arthur is being honoured today, please visit http://www.clarkefoundation.org.
Copyright © for the Polish e‑book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2024
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor serii: Sławomir Folkman
Redaktor: Krzysztof Tropiło
Projekt i opracowanie graficzne serii i okładki: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl
Ilustracja na okładce: Igor Morski
Wydanie I e‑book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Księżycowy pył, wyd. I, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-623-2
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer