Księżycowy pył - Arthur C. Clarke - ebook + audiobook

Księżycowy pył ebook i audiobook

Arthur C. Clarke

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca i błyskotliwie napisana powieść, nominowana w 1963 roku do nagrody Hugo.

W XXI wieku Księżyc stał się celem wypraw turystów i marzycieli. Selene, luksusowy liniowiec pod dowództwem kapitana Pata Harrisa, oferuje niezapomniane podróże przez Morze Pragnienia, niesamowitą równinę pokrytą drobnym pyłem zachowującym się jak woda. Kiedy jednak po niespodziewanym trzęsieniu ziemi łódź pogrąża się głęboko w tym księżycowym pyle, jego pasażerowie i załoga zostają uwięzieni w martwej ciszy – z ograniczoną ilością powietrza i bez możliwości kontaktu z bazą.

Rozpoczyna się dramatyczna walka z czasem. Na Księżycu najmniejszy błąd może kosztować życie. Ratownicy muszą nie tylko działać w ekstremalnych i nieprzewidywalnych warunkach, lecz także przekroczyć granice ludzkiej technologii i wyobraźni. Czy uda im się odnaleźć i ocalić zaginionych ludzi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 299

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 59 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla Liz i Mike’a

Przedmowa do wydania z 1987 roku

Napi­sa­łem powieść Księ­ży­cowy pył mię­dzy sierp­niem a listo­pa­dem 1960 roku — led­wie trzy lata po wystrze­le­niu Sput­nika, które zapo­cząt­ko­wało erę kosmiczną. Pół roku póź­niej pre­zy­dent Ken­nedy zaini­cjo­wał pro­gram Apollo i jesz­cze przed koń­cem tam­tej dekady Arm­strong i Aldrin wylą­do­wali na Księ­życu. Jak świet­nie wiemy, nie zapa­dli się od razu w grube pokłady pyłu.

Nie­mniej w 1960 roku było to cał­kiem realne zagro­że­nie. Ziem­skie tele­skopy uka­zy­wały księ­ży­cowe rów­niny jako powierzch­nie dziw­nie gład­kie i sporo astro­no­mów (w tym dok­tor Tho­mas Gold) suge­ro­wało, że są one pokryte grubą war­stwą nader drob­nego pyłu. Dowo­dzili z zapa­łem, że przez miliardy lat dra­styczne waha­nia tem­pe­ra­tury pod­czas księ­ży­co­wych nocy i dni mogły skru­szyć i osta­tecz­nie zmie­nić na pro­szek tam­tej­sze skały. Gold i inni roz­wi­nęli model dyna­miczny, według któ­rego posia­da­jące ładu­nek elek­tryczny1 cząstki pyłu mogłyby płyn­nie prze­miesz­czać się po powierzchni Księ­życa i gro­ma­dzić w róż­nych zapa­dli­skach terenu. Two­rzy­łyby w ten spo­sób swo­iste pułapki, rów­nie groźne dla astro­nau­tów jak ruchome pia­ski na Ziemi.

Ta idea naj­wy­raź­niej fascy­no­wała mnie przez wiele lat, skoro wyko­rzy­sta­łem ją już w powie­ści Ear­th­li­ght (1955). Jed­nakże nie mogę twier­dzić, że pod­sta­wowa kon­cep­cja Księ­ży­co­wego pyłu jest moim dzie­łem; pomysł pocho­dzi od nie­ży­ją­cego już Jamesa Bli­sha, który w jed­nym z opo­wia­dań wspo­mniał o „jeż­dże­niu na nar­tach po pyło­wych morzach Księ­życa”.

Gdy pierw­sze sondy Łuna i Surveyor wylą­do­wały na Księ­życu w poło­wie lat sześć­dzie­sią­tych, inży­nie­ro­wie z pro­gramu Apollo ode­tchnęli z ulgą. Pod­pory lądow­ni­ków nie zapa­dały się spe­cjal­nie w księ­ży­co­wym grun­cie i zosta­wiały ślady cał­kiem podobne do tego, co można zwy­kle zoba­czyć na Ziemi. Co wię­cej, póź­niejsi astro­nauci nie tylko nie uto­nęli w pokła­dach pyłu, ale wręcz trudno było im wbić urzą­dze­nia badaw­cze głę­biej niż na kilka cen­ty­me­trów.

Co zro­bić w tej sytu­acji z moim „Morzem Pra­gnie­nia”? Cóż, mógł­bym prze­nieść je na Marsa (rejon znany jako Hel­las bar­dzo dobrze do tego by się nada­wał). Zanim jed­nak podejmę tak dra­styczne kroki, zacy­tuję frag­ment z przed­mowy do wyda­nia opu­bli­ko­wa­nego po zakoń­cze­niu pro­gramu Apollo, w 1978 roku:

Wiel­kie osią­gnię­cia astro­nau­tyczne ostat­nich lat nie wyklu­czyły ist­nie­nia zja­wi­ska, które zostało przed­sta­wione w tej książce. Dużo jesz­cze czasu upły­nie, zanim będziemy mogli z całą sta­now­czo­ścią powie­dzieć, że nie ma niczego, co przy­po­mi­na­łoby „Morze Pra­gnie­nia”. Powierzch­nia Księ­życa to 15 milio­nów mil kwa­dra­to­wych, obszar rów­nie wielki jak cała Afryka, który czeka wciąż na dokładne zba­da­nie. Z całą pew­no­ścią tra­fimy tam na różne oso­bliwe i może nie­bez­pieczne nie­spo­dzianki.

Poza tym Księ­życ nie­wąt­pli­wie nie jest wolny od pyłu. Gdy obej­rzy­cie słynne filmy przed­sta­wia­jące wyczyny astro­nau­tów w księ­ży­co­wych pojaz­dach, zoba­czy­cie dokład­nie to, co opi­sa­łem w pierw­szym roz­dziale, gdy Selene,

sunąc po okręgu, dogo­niła wła­sne pyłowe odkosy. Dziw­nie wyglą­dały, wzno­sząc się i opa­da­jąc po ide­al­nych krzy­wych, bez dodat­ko­wego czyn­nika zwią­za­nego z opo­rem powie­trza.

W tam­tym cza­sie Księ­ży­cowy pył był zapewne moim naj­więk­szym suk­ce­sem. Został zaku­piony przez Reader’s Digest Con­den­sed Books (jesień 1961). Zdaje się, że była to pierw­sza wycieczka RD w kra­inę science fic­tion, ale nie zdo­by­łem się ni­gdy na odwagę, żeby spraw­dzić, jak im to wyszło. Nie dla­tego, abym zakła­dał, że redak­to­rzy z Ple­asen­tville zepsuli moją prozę. Oba­wia­łem się, że mogli ją udo­sko­na­lić.

Nie przy­po­mi­nam sobie, abym kie­dy­kol­wiek pod­su­wał Księ­ży­cowy pył Stan­ley­owi Kubric­kowi, ale co naj­mniej trzech pro­du­cen­tów zaku­piło prawa do ekra­ni­za­cji. Jeden z nich (Robert Tem­ple) wpadł na świetny pomysł, jak przed­sta­wić „Morze Pra­gnie­nia”, nawet jeśli do dzi­siaj go nie odkry­li­śmy. Cho­ciaż coraz bli­żej już nam do końca stu­le­cia, wciąż żywię nadzieję, że Księ­ży­cowy pył trafi na ekrany — i to jesz­cze przed naszym powro­tem na Księ­życ.

Colombo, Sri Lanka

24 sierp­nia 1986

Arthur C. Clarke

Pro­szę się nie śmiać. Być może wła­śnie coś takiego dzieje się w pier­ście­niach Saturna i pro­wa­dzi do poja­wia­nia się ciem­nych obsza­rów widocz­nych na zdję­ciach dostar­czo­nych przez sondę Voy­ager. Jak na razie nie potra­fimy wytłu­ma­czyć ich pocho­dze­nia. [wróć]

Rozdział 1

Pat Har­ris uwa­żał sta­no­wi­sko szy­pra jedy­nej łodzi księ­ży­co­wej za szcze­gólne wyróż­nie­nie. Gdy pasa­że­ro­wie wcho­dzili na pokład Selene, zaj­mo­wali czym prę­dzej miej­sca i wal­czyli o fotele przy oknach, on jak zawsze się zasta­na­wiał, jaki będzie ten rejs. W lusterku wstecz­nym widział ele­gancką postać panny Wil­kins, odzia­nej w nie­bie­ski mun­dur Księ­ży­co­wej Komi­sji Tury­stycz­nej, która ruty­nowo witała tury­stów. Pod­czas służby sta­rał się myśleć o niej jako o „pan­nie Wil­kins”, nie Sue; poma­gało mu to sku­pić się na obo­wiąz­kach. Nie miał poję­cia, jak ona nazy­wała go w myślach.

Nie dostrze­gał żad­nych zna­jo­mych twa­rzy; to była nowa grupa, nie­cier­pli­wie cze­ka­jąca na pierw­szy rejs. Więk­szość sta­no­wili typowi tury­ści; starsi ludzie, odwie­dza­jący świat, który w latach ich mło­do­ści był w oczy­wi­sty spo­sób nie­do­stępny. Tra­fiło się też czte­rech czy pię­ciu pasa­że­rów po trzy­dzie­stce, zapewne pra­cow­ni­ków tech­nicz­nych jed­nej z baz księ­ży­co­wych, któ­rzy byli na urlo­pie. Pat już kie­dyś odkrył, że pra­wie zawsze starsi pasa­że­ro­wie pocho­dzili z Ziemi, a ci młodsi byli miesz­kań­cami Księ­życa.

Nie­mniej dla wszyst­kich Morze Pra­gnie­nia było wielką atrak­cją. Szara i pyli­sta rów­nina morza cią­gnęła się za oknami obser­wa­cyj­nymi Selene do gwiazd na linii hory­zontu. Wyżej wisiał male­jący aku­rat sierp Ziemi, obecny od miliarda lat. Nie­bie­sko­zie­lone świa­tło macie­rzy­stego świata kąpało tę kra­inę w zim­nym bla­sku. I rze­czy­wi­ście było tu zimno, nawet trzy­sta poni­żej zera.

Kiedy się patrzyło na Morze Pra­gnie­nia, nie dało się orzec, czy jego powierzch­nia jest stała czy płynna. Była zupeł­nie pła­ska, pozba­wiona cech szcze­gól­nych. Bra­ko­wało na niej mno­go­ści pęk­nięć i szcze­lin, które nazna­czały resztę tego jało­wego świata. Nie było tu pagór­ków, gła­zów czy nawet kamy­ków. Pełna mono­to­nia. Żadne morze na Ziemi — ba, nawet żaden staw przy mły­nie — nie było ni­gdy rów­nie spo­kojne jak ten prze­stwór.

To jed­nak było morze pyłu, a nie wody, coś cał­ko­wi­cie odbie­ga­ją­cego od doświad­czeń ludzi. Zapewne dla­tego wła­śnie tak ich fascy­no­wało i przy­cią­gało. Pył drob­niej­szy niż talk, bar­dziej suchy w warun­kach próżni niż pia­ski Sahary, zacho­wu­jący się jed­nak jak płyn, gdy nada­rzyła się po temu oka­zja. Każdy wrzu­cony doń cięż­szy przed­miot zni­kał natych­miast bez śladu. Nic nie mogło się poru­szać po jego zdra­dli­wej powierzchni poza małymi dwu­oso­bo­wymi śli­zga­czami pyło­wymi czy samą Selene, która była skrzy­żo­wa­niem sań i auto­busu, w pewien spo­sób przy­po­mi­na­ją­cym dawne sanie moto­rowe sto­so­wane kie­dyś na Antark­ty­dzie.

Ofi­cjalne nazy­wano ją liniow­cem pyło­wym, typ I, cho­ciaż Pat nie sły­szał o tym, żeby powstał choćby nawet pro­jekt typu II. Poza tym mówiono o Selene bar­dzo róż­nie — „sta­tek”, „łódź” czy „auto­bus księ­ży­cowy”. Pat wolał „łódź”, bo dzięki temu nikt nie mógł go wziąć za szy­pra statku kosmicz­nego, a takich kapi­ta­nów było oczy­wi­ście mnó­stwo.

— Witamy na pokła­dzie Selene — powie­działa panna Wil­kins, gdy pasa­że­ro­wie zajęli miej­sca. — Kapi­tan Har­ris i ja cie­szymy się, że możemy pań­stwa gościć. Nasz rejs potrwa cztery godziny, a naszym pierw­szym celem będzie Jezioro Kra­te­rowe, poło­żone sto kilo­me­trów stąd, na wscho­dzie, w Górach Nie­do­stęp­no­ści…

Pat ledwo sły­szał zna­jome wpro­wa­dze­nie; sku­piał się na ostat­nim eta­pie odli­cza­nia. Selene miała tak naprawdę wiele wspól­nego ze stat­kiem kosmicz­nym. Nie mogło być ina­czej, skoro poru­szała się w próżni i musiała stwa­rzać pasa­że­rom moż­li­wość prze­ży­cia we wro­gim śro­do­wi­sku. Cho­ciaż ni­gdy nie wzno­siła się ponad powierzch­nię Księ­życa i była napę­dzana sil­ni­kami elek­trycz­nymi, nie zaś rakie­to­wymi, miała takie same wypo­sa­że­nie jak peł­no­prawne jed­nostki kosmiczne i obo­wią­zy­wała ją ana­lo­giczna pro­ce­dura przed­star­towa.

Mie­szanka tle­nowa: OK. Napęd: OK. Radio: OK („Witam, Tęcza, tu Selene. Czy mnie odbie­rasz?”). Nawi­ga­cja bez­wład­no­ściowa: wyze­ro­wana. Czuj­niki śluzy powietrz­nej: włą­czone. Czuj­niki szczel­no­ści kabiny: OK. Oświe­tle­nie wewnętrzne: OK. Trap: odłą­czony. I tak dalej, lista obej­mo­wała ponad pięć­dzie­siąt ele­men­tów, z któ­rych każdy w razie pro­ble­mów zostałby auto­ma­tycz­nie zazna­czony. Nie­mniej Pat Har­ris, podob­nie jak wszy­scy astro­nauci z jego poko­le­nia, nie zwykł pole­gać na auto­ma­tycz­nych ostrze­że­niach, o ile mógł tylko sam spra­wo­wać nad czymś kon­trolę.

W końcu osią­gnęli stan goto­wo­ści. Sil­niki ruszyły nie­mal bez­gło­śnie, ale póki co łopaty wir­ni­ków pozo­sta­wały usta­wione w cho­rą­giewkę i Selene ledwo wyczu­wal­nie drżała na cumach. Potem Pat zmie­nił łagod­nie kąt natar­cia łopat lewego wir­nika i łódź zaczęła odsu­wać się w prawo od budynku przy­stani. Gdy byli już dość daleko, wyrów­nał usta­wie­nie obu wir­ni­ków i pchnął manetkę mocy do przodu.

Jed­nostka spra­wo­wała się bar­dzo dobrze i miło się ją pro­wa­dziło, zwłasz­cza gdy wziąć pod uwagę, że była to zupeł­nie nowa kon­struk­cja. Miała się nijak do tysięcy lat prób i błę­dów, pro­cesu roz­po­czę­tego w chwili, gdy czło­wiek epoki neo­litu zepchnął kłodę do stru­mie­nia. Selene była pierw­szą jed­nostką cał­kiem nowej klasy, owo­cem pracy kon­cep­cyj­nej kilku inży­nie­rów, któ­rzy usie­dli razem pew­nego dnia i zadali sobie pyta­nie: „Jak zbu­do­wać pojazd, który będzie poru­szał się po morzu pyłu?”.

Nie­któ­rzy z nich chcieli nawią­zać do daw­nych parow­ców z teatrem na pokła­dzie i pla­no­wali zasto­so­wać tylne koło łopat­kowe, ale osta­tecz­nie zde­cy­do­wano się na zanu­rzone pęd­niki wen­ty­la­to­rowe. Ich wir­niki wgry­zały się w pył, pcha­jąc tym samym sta­tek, nie­mniej ślad ich kre­ciej roboty zni­kał w ciągu kilku sekund. Zaraz po przej­ściu Selene morze sta­wało się rów­nie gład­kie jak wcze­śniej.

Przy­sa­dzi­ste kopuły ciśnie­niowe Port Roris szybko zaczęły osu­wać się za hory­zont. Po dzie­się­ciu minu­tach nie było już ich widać. Selene była cał­kiem sama pośród cze­goś, co nie zyskało ni­gdy tra­dy­cyj­nej nazwy w żad­nym ludz­kim języku.

Kiedy Pat wyłą­czył sil­niki, jed­nostka sunęła jesz­cze przez chwilę siłą roz­pędu, a w końcu się zatrzy­mała i w kabi­nie zaczęło się robić coraz ciszej. Odcze­kał jesz­cze chwilę, aż pasa­że­ro­wie cał­kiem zamilkną i uświa­do­mią sobie, w jak dziw­nym miej­scu się zna­leźli. Zawsze było tak samo, zro­zu­mie­nie sytu­acji zaj­mo­wało parę chwil. Wszy­scy oni mieli za sobą podróż kosmiczną i widzieli blask gwiazd w próżni oraz olśnie­wa­jące obli­cze Ziemi. Ale tutaj było ina­czej. Ani to ląd, ani morze, ani prze­stwór powie­trza czy próżni, tylko coś pokrew­nego w pewien spo­sób każ­demu z tych śro­do­wisk.

Pat nie cze­kał, aż cisza ich prze­ro­śnie czy przy­tło­czy. Wstał i obró­cił się do pasa­że­rów.

— Dobry wie­czór, panie i pano­wie — zaczął. — Mam nadzieję, że panna Wil­kins pomo­gła wam poczuć się dobrze na pokła­dzie Selene. Zatrzy­ma­li­śmy się tutaj, ponie­waż jest to dobre miej­sce, aby przed­sta­wić wam to morze i pozwo­lić wam poczuć, czym ono jest.

Wska­zał okna i roz­cią­ga­jącą się za nimi nie­sa­mo­witą gładź sza­ro­ści.

— Jak daleko jest waszym zda­niem do hory­zontu? — spy­tał cicho. — Albo ina­czej: jak wysoki byłby czło­wiek, gdyby sta­nął w tym miej­scu, gdzie gwiazdy zdają się łączyć z rów­niną?

Sama wzro­kowa obser­wa­cja nie dawała szansy na zna­le­zie­nie odpo­wie­dzi na to pyta­nie. Logika pod­po­wia­dała, że Księ­życ to mały świat, zatem hory­zont musi tu być bar­dzo bli­sko. Ale zmy­sły wyda­wały cał­kiem inny wer­dykt. Teren jest pła­ski, dono­siły. Cią­gnie się w nie­skoń­czo­ność. Roz­dziela wszech­świat na dwoje, od zawsze prze­cina gwiezdne odmęty…

Złu­dze­nie nie zni­kało nawet wtedy, gdy pozna­wało się przy­czynę takiego stanu rze­czy. Ludz­kie oko nie potrafi oce­nić odle­gło­ści, jeśli nie ma się na czym sku­pić. Spoj­rze­nie śli­zgało się bez­rad­nie po mono­ton­nym oce­anie pyłu. Nie było nawet mgiełki atmos­fe­rycz­nej, którą zawsze widziało się na Ziemi i która pod­su­wała pewne wska­zówki co do dystansu. Wszyst­kie gwiazdy jaśniały wciąż tak samo inten­syw­nym bla­skiem aż do samego hory­zontu.

— Wierz­cie mi lub nie — cią­gnął Pat — ale nasze pole widze­nia obej­muje zale­d­wie trzy kilo­me­try, czyli pra­wie dwie mile, dodam na uży­tek tych spo­śród was, któ­rzy jesz­cze nie oswo­ili się z sys­te­mem metrycz­nym. Wiem, że wielu goto­wych byłoby przy­siąc, że hory­zont jest tu odle­gły o całe lata świetlne, ale gdyby dało się cho­dzić po tej powierzchni, można by dotrzeć do niego w dwa­dzie­ścia minut.

Wró­cił na swoje miej­sce i ponow­nie uru­cho­mił sil­niki.

— Ruszamy dalej — zawo­łał przez ramię. — Przez następne sześć­dzie­siąt kilo­me­trów nie napo­tkamy niczego cie­ka­wego.

Selene wyrwała do przodu. Po raz pierw­szy można było odczuć, jaką pręd­kość potrafi roz­wi­nąć. Poja­wił się nawet wyra­zi­sty kil­wa­ter. Wir­niki wen­ty­la­to­rów zacie­kle wgry­zały się w kurz, aż po obu bur­tach poja­wiły się szare odkosy. Z daleka Selene wyglą­da­łaby jak pług śnieżny prze­mie­rza­jący zimowy kra­jo­braz pod mroź­nym księ­ży­cem. Ale te popie­late, z wolna opa­da­jące pió­ro­pu­sze to nie był śnieg, a przy­świe­ca­jącą im z góry lampą była pla­neta Zie­mia.

Pasa­że­ro­wie się odprę­żyli. Jazda była płynna i nie­mal bez­gło­śna. Pod­czas lotu na Księ­życ każdy z nich podró­żo­wał setki razy szyb­ciej niż teraz, ale w kosmo­sie pra­wie ni­gdy nie czuło się pręd­ko­ści. Prze­my­ka­nie po sza­rej powierzchni było o wiele bar­dziej eks­cy­tu­jące. Pat wpro­wa­dził Selene w cia­sny skręt, tak że sunąc po okręgu, dogo­niła wła­sne pyłowe odkosy. Dziw­nie wyglą­dały, wzno­sząc się i opa­da­jąc po ide­al­nych krzy­wych, bez dodat­ko­wego czyn­nika zwią­za­nego z opo­rem powie­trza. Na Ziemi takie obłoki dry­fo­wa­łyby całymi godzi­nami, może nawet przez kilka dni.

Gdy tylko łódź wró­ciła na stały kurs i znowu nie było na zewnątrz nic do oglą­da­nia poza mono­tonną pyłową rów­niną, pasa­że­ro­wie sku­pili uwagę na przy­go­to­wa­nych dla nich mate­ria­łach. Każdy dostał teczkę ze zdję­ciami, mapami, pamiąt­kami („Niniej­szym zaświad­cza się, że pan/pani/panna … odbył/odbyła rejs po morzach księ­ży­co­wych na pokła­dzie liniowca pyło­wego Selene”) i krót­kim tek­stem infor­ma­cyj­nym. Zawarto w nim wszystko, co mogli chcieć wie­dzieć na temat Morza Pra­gnie­nia, a może nawet tro­chę wię­cej.

Prze­czy­tali, że więk­szość powierzchni Księ­życa jest pokryta cienką war­stwą pyłu, zwy­kle nie grub­szą niż kilka mili­me­trów. Po czę­ści pocho­dził on z kosmosu — szczątki mete­ory­tów, które spa­dały na pozba­wioną atmos­fe­rycz­nej osłony powierzch­nię Księ­życa od co naj­mniej pię­ciu miliar­dów lat. Po czę­ści zaś powstał ze skał księ­ży­co­wych, które regu­lar­nie roz­sze­rzały się i kur­czyły na sku­tek eks­tre­mal­nych zmian tem­pe­ra­tury powierzchni globu pod­czas przejść mię­dzy nocą a dniem. Nie­mniej nie­za­leż­nie od pocho­dze­nia pył był tak drobny, że nawet przy sła­bej gra­wi­ta­cji zacho­wy­wał się jak ciecz.

Przez wieki spły­wał z gór na niziny, two­rząc mniej­sze, potem coraz więk­sze zbior­niki. Pierwsi odkrywcy spo­dzie­wali się tego i zazwy­czaj byli nie­źle przy­go­to­wani. Ale Morze Pra­gnie­nia i tak spra­wiło im nie­spo­dziankę. Nikt nie spo­dzie­wał się zna­leźć pyło­wego jeziora o śred­nicy ponad stu kilo­me­trów.

W porów­na­niu z księ­ży­co­wymi „morzami” było bar­dzo małe, przez co astro­no­mo­wie ni­gdy ofi­cjal­nie nie uznali jego nazwy, wska­zu­jąc, że jest to tylko nie­wielka część Sinus Roris, Zatoki Rosy. Dla­czego więc, pytali, część zatoki mia­łaby być całym morzem? Ale nazwa, wymy­ślona przez copyw­ri­tera z Księ­ży­co­wej Komi­sji Tury­stycz­nej, i tak się przy­jęła. Brzmiała co naj­mniej rów­nie dobrze jak podobne mor­skie nazwy: Morze Chmur, Morze Desz­czów, Morze Spo­koju. Nie wspo­mi­na­jąc już o Morzu Nek­taru…

Bro­szura zawie­rała rów­nież tro­chę danych, które miały uspo­koić co bar­dziej ner­wo­wych podróż­ni­ków. Zapew­niała, że Komi­sja Tury­styczna pamię­tała o wszyst­kim: „Pod­jęto wszel­kie moż­liwe środki ostroż­no­ści dla zagwa­ran­to­wa­nia bez­pie­czeń­stwa pasa­że­rów. Selene dys­po­nuje zapa­sem powie­trza wystar­cza­ją­cym na ponad sie­dem dni, wszyst­kie nie­zbędne sys­temy pokła­dowe zostały zdu­blo­wane. Auto­ma­tyczna radio­la­tar­nia podaje waszą pozy­cję w regu­lar­nych odstę­pach czasu, a gdyby zaś, co jest wyjąt­kowo mało praw­do­po­dobne, doszło do cał­ko­wi­tej awa­rii zasi­la­nia statku, śli­zga­cze pyłowe z Roris odho­lują was do portu, nie­znacz­nie tylko wydłu­ża­jąc czas rejsu. Przede wszyst­kim nie musi­cie oba­wiać się złej pogody. Co wię­cej, nawet ktoś kiep­sko zno­szący rejsy nie nabawi się na Księ­życu cho­roby mor­skiej. Na Morzu Pra­gnie­nia nie ma sztor­mów, zawsze panuje na nim spo­kój”.

Ostat­nie pocie­sza­jące zda­nie zostało dodane w dobrej wie­rze, bo któż mógł się spo­dzie­wać, że nie­ba­wem okaże się nie­praw­dziwe?

Pod­czas gdy Selene pędziła cicho przez noc oświe­tloną bla­skiem Ziemi, Księ­życ zaj­mo­wał się wła­snymi spra­wami. Teraz, po eonach sen­nej mar­twoty, sporo się na nim działo. W ciągu ostat­nich pięć­dzie­się­ciu lat wię­cej tutaj się wyda­rzyło niż przez pięć miliar­dów lat od chwili jego powsta­nia, a to wszystko dopiero nabie­rało roz­pędu.

W pierw­szym mie­ście, jakie czło­wiek kie­dy­kol­wiek wzniósł poza swoim macie­rzy­stym świa­tem, główny admi­ni­stra­tor Olsen prze­cha­dzał się po parku. Był bar­dzo dumny z tej oazy zie­leni, podob­nie jak dwa­dzie­ścia pięć tysięcy miesz­kań­ców Port Cla­vius. Nie był to oczy­wi­ście duży park, cho­ciaż rów­nież nie aż tak mały, jak suge­ro­wał pewien żało­sny komen­ta­tor tele­wi­zyjny, który nazwał go „koryt­kiem bal­ko­no­wym z wiel­ko­ścio­wymi uro­je­niami”. I nie­wąt­pli­wie ni­gdzie na Ziemi nie dałoby się zna­leźć parku ze sło­necz­ni­kami wyra­sta­ją­cymi na dzie­sięć metrów.

Wysoko w górze sunęły deli­katne chmury pie­rza­ste — a przy­naj­mniej ich pozór. Rzecz jasna był to obraz rzu­to­wany na wewnętrzną stronę kopuły, lecz ilu­zja była tak dosko­nała, że budziła nie­kiedy w admi­ni­stra­to­rze tęsk­notę za domem. Cho­ciaż czy naprawdę? Prze­cież to wła­śnie był jego dom, popra­wił się w myślach.

Czuł jed­nak, że nie do końca tak jest. Księ­życ mógł być praw­dzi­wym domem dla jego dzieci, lecz nie dla niego. Uro­dził się w Sztok­hol­mie, na Ziemi, i cho­ciaż te więzy sła­bły z bie­giem lat, ni­gdy nie ule­gły zerwa­niu. Jego dzieci uro­dziły się w Port Cla­vius i były praw­dzi­wymi oby­wa­te­lami Księ­życa.

Nie­cały kilo­metr dalej, tuż poza główną kopułą, szef Księ­ży­co­wej Komi­sji Tury­stycz­nej zer­k­nął na naj­now­sze wyniki firmy i pozwo­lił sobie na łagodny uśmiech satys­fak­cji. Ten sezon znowu oka­zał się lep­szy od poprzed­niego. Oczy­wi­ście na Księ­życu nie było żad­nych pór roku, ale napływ tury­stów zwięk­szał się wyraź­nie, gdy na pół­noc­nej pół­kuli Ziemi pano­wała zima.

Jak utrzy­mać ten wzrost? To zawsze był pro­blem, ponie­waż tury­ści cią­gle szu­kali cze­goś nowego i nie można było pro­po­no­wać im wciąż tych samych atrak­cji. Ow­szem, cał­kiem obcy kra­jo­braz, niska gra­wi­ta­cja, widok Ziemi, tajem­nice strony odwrot­nej, niebo cał­kiem inne niż na Ziemi, osady pio­nier­skie (gdzie tury­ści nie zawsze byli mile widziani). W sumie nie­źle, ale czy Księ­życ miał do zaofe­ro­wa­nia cokol­wiek wię­cej? Wielka szkoda, że nie było tu rodzi­mych Sele­ni­tów z ich oso­bli­wymi zwy­cza­jami i jesz­cze oso­bliw­szą budową ciała, któ­rych tury­ści mogliby namięt­nie foto­gra­fo­wać. Nie­stety, naj­znacz­niej­sza forma życia, jaką kie­dy­kol­wiek odkryto na Księ­życu, była widoczna jedy­nie pod mikro­sko­pem i nie była na doda­tek bar­dzo obca, gdyż wywo­dziła się z mikro­or­ga­ni­zmów przy­by­łych na Srebrny Glob na pokła­dzie Łuny 2, zale­d­wie dzie­sięć lat przed pierw­szą ludzką wizytą.

Kie­row­nik Davis przy­wo­łał w myślach treść ostat­niego tele­faksu i zasta­no­wił się, czy było tam coś, co mogłoby mu pomóc. Nade­szła kolejna prośba od jakiejś firmy tele­wi­zyj­nej, o któ­rej ni­gdy nawet nie sły­szał, goto­wej zre­ali­zo­wać kolejny doku­ment o Księ­życu, o ile pokryją im przy tym wszyst­kie koszty. Prośba od razu tra­fiła do kosza. Gdyby odpo­wia­dał pozy­tyw­nie na wszyst­kie takie przy­ja­zne oferty, szybko musiałby ogło­sić ban­kruc­two.

Był też wylewny list od jego odpo­wied­nika w Nowo­or­le­ań­skiej Komi­sji Tury­stycz­nej, suge­ru­jący wymianę per­so­nelu. Nie miał poję­cia, jak może to pomóc jemu czy tam­tej eki­pie z Nowego Orle­anu, ale z dru­giej strony nie miało pocią­gać za sobą żad­nych kosz­tów i jako gest dobrej woli mogło przy­nieść różne nie­wy­mierne korzy­ści. Naj­cie­kaw­sza była jed­nak wia­do­mość od mistrza Austra­lii w nar­ciar­stwie wod­nym, który pytał, czy ktoś może pró­bo­wał uży­wać takich nart na Morzu Pra­gnie­nia.

Tak, to był dobry pomysł. Aż dziwne, że nikt dotąd tego nie spró­bo­wał. Być może ktoś mógłby tak jechać za Selene czy mniej­szym śli­zga­czem pyło­wym. Z pew­no­ścią warto byłoby to prze­te­sto­wać. Zawsze zale­żało mu na wyszu­ki­wa­niu nowych form księ­ży­co­wej rekre­acji, a Morze Pra­gnie­nia było jed­nym z jego ulu­bio­nych pro­jek­tów.

Był to też pro­jekt, który za led­wie kilka godzin miał prze­ro­dzić się w kosz­mar.

Rozdział 2

Hory­zont przed Selene nie ryso­wał się już jako ide­alny wyci­nek łuku. Ponad jego kra­wę­dzią rosło poszar­pane pasmo gór. W miarę jak linio­wiec zbli­żał się do nich, zda­wały się wspi­nać na wyżyny nieba, jakby wyno­szone gigan­tyczną windą.

— Góry Nie­do­stęp­no­ści — oznaj­miła panna Wil­kins. — Zostały tak nazwane, ponie­waż Morze Pra­gnie­nia ota­cza je ze wszyst­kich stron. Można też zauwa­żyć, że są o wiele bar­dziej strome niż więk­szość gór na Księ­życu.

Nie roz­wo­dziła się nad tym, ponie­waż pecho­wym zrzą­dze­niem losu więk­szość szczy­tów księ­ży­co­wych oka­zała się nie­cie­kawa. Ogromne kra­tery, które wyglą­dały tak impo­nu­jąco na zdję­ciach zro­bio­nych z Ziemi, z bli­ska oka­zy­wały się łagod­nymi pagór­kami. Wcze­śniej­sze wra­że­nie było złu­dze­niem wyni­ka­ją­cym z gry cieni o świ­cie i o zacho­dzie słońca. Nie było ani jed­nego kra­teru księ­ży­co­wego, któ­rego ściany wzno­si­łyby się tak gwał­tow­nie jak ulice San Fran­ci­sco, nie­wiele zaś na tyle stro­mych, by mogły ucie­szyć ambit­nego kola­rza. Nie­mniej publi­ka­cje Komi­sji Tury­stycz­nej pomi­jały te kwe­stie mil­cze­niem, ogra­ni­cza­jąc się do przed­sta­wia­nia naj­bar­dziej spek­ta­ku­lar­nych kli­fów i kanio­nów, sfo­to­gra­fo­wa­nych ze sta­ran­nie wybra­nych punk­tów wido­ko­wych.

— Do tej pory nie zostały dokład­nie zba­dane — kon­ty­nu­owała panna Wil­kins. — W zeszłym roku zabra­li­śmy tam grupę geo­lo­gów i wysa­dzi­li­śmy ich na tam­tym cyplu, ale udało im się dotrzeć tylko kilka kilo­me­trów w głąb lądu. Dalej może więc być dosłow­nie wszystko, ale po pro­stu nie mamy o tym poję­cia.

Brawa dla Sue, pomy­ślał Pat. Była pierw­szo­rzęd­nym prze­wod­ni­kiem i wie­działa, co pozo­sta­wić wyobraźni, a co wyja­śnić ze szcze­gó­łami. Wypo­wia­dała się swo­bod­nie, bez śladu tego znu­dzo­nego zaśpiewu, który dopa­dał wielu zawo­do­wych prze­wod­ni­ków. Poza tym dogłęb­nie opa­no­wała temat; bar­dzo rzadko nie potra­fiła odpo­wie­dzieć na jakieś pyta­nie. Ogól­nie rzecz bio­rąc, była onie­śmie­la­jącą młodą damą i cho­ciaż czę­sto poja­wiała się w ero­tycz­nych marze­niach Pata, w głębi ducha tro­chę się jej oba­wiał.

Zafa­scy­no­wani pasa­że­ro­wie wpa­try­wali się w coraz bliż­sze szczyty. Na wciąż tajem­ni­czym Księ­życu było jesz­cze bar­dziej sekretne miej­sce, wzno­szące się niczym wyspa pośród dziw­nego morza. Góry Nie­do­stęp­no­ści miały być wyzwa­niem dla następ­nego poko­le­nia odkryw­ców. Pomimo nazwy obec­nie dość łatwo było do nich dotrzeć, ale przy milio­nach kilo­me­trów kwa­dra­to­wych powierzchni Księ­życa, które nie zostały jesz­cze dokład­nie zba­dane, musiały pocze­kać na swoją kolej.

Selene skrę­ciła w stronę rzu­ca­nego przez nie cie­nia. Zanim kto­kol­wiek zdał sobie sprawę, co się dzieje, nisko zawie­szona nad hory­zon­tem Zie­mia znik­nęła z pola widze­nia. Jej jaskrawe świa­tło wciąż igrało na wynie­sio­nych wysoko szczy­tach, ale tutaj w dole zapa­no­wała cał­ko­wita ciem­ność.

— Zga­szę świa­tła w kabi­nie — zapo­wie­działa ste­war­desa. — Będzie­cie lepiej widzieć.

Bez przy­ćmio­nego czer­wo­nego bla­sku podróż­nicy czuli, że są cał­kiem sami pośród księ­ży­co­wej nocy. Po chwili jasne szczyty znik­nęły. Sta­tek wcho­dził coraz głę­biej w obszar cie­nia i widzieli nad sobą już tylko gwiazdy. Zimne i stałe punkty świa­tła pośród czerni tak abso­lut­nej, że umysł się bun­to­wał.

Trudno było roz­po­znać zna­jome kon­ste­la­cje wśród takiej mno­go­ści gwiazd. Oko gubiło się pośród nie­wi­docz­nych z Ziemi wzo­rów, całym labi­ryn­cie gro­mad i mgła­wic. Jeden tylko punkt pozo­stał łatwy do odróż­nie­nia. Olśnie­wa­jąca latar­nia Wenus przy­ćmie­wa­jąca bla­skiem wszyst­kie inne ciała nie­bie­skie.

Minęło kilka minut, zanim podróż­nicy zauwa­żyli, że nie tylko niebo warto podzi­wiać. Za roz­pę­dzo­nym liniow­cem widać było długi i fos­fo­ry­zu­jący ślad, jakby ktoś magicz­nie nakre­ślił pal­cem linię świa­tła na ciem­nym i pyli­stym obli­czu Księ­życa. Selene cią­gnęła za sobą kome­towy wręcz ogon, podobny do kil­wa­teru pozo­sta­wia­nego przez statki na tro­pi­kal­nych morzach Ziemi.

Tyle że tutaj nie było żad­nych mikro­or­ga­ni­zmów, które mogłyby wywo­łać typową dla ziem­skich wód flu­ore­scen­cję. Błysz­czały tak nie­zli­czone zia­renka pyłu. Pozby­wały się ładunku elek­trycz­nego uzy­ska­nego pod­czas szyb­kiego przej­ścia Selene. Choć było to pro­za­iczne zja­wi­sko, mogło budzić zachwyt. Świe­tli­sta wstęga, rodząca się i gasnąca za stat­kiem, jakby sama Droga Mleczna odbi­jała się w powierzchni Księ­życa.

Ten blask jed­nak znik­nął, gdy Pat włą­czył reflek­tor. Cał­kiem nie­da­leko, wręcz nie­bez­piecz­nie bli­sko, prze­su­wała się wysoka ściana skalna. W tym miej­scu zbo­cze góry wyra­stało nie­mal pio­nowo i trudno było nawet orzec, jak wysoko się­gało. Widzieli tylko ten jego frag­ment, który znaj­do­wał się aku­rat w świe­tle reflek­tora.

Przy księ­ży­co­wych górach Hima­laje, Góry Ska­li­ste czy Alpy były nie­wiel­kie. Na Ziemi siły ero­zji zaczy­nały ście­rać pasma gór­skie zaraz po ich powsta­niu. Na Księ­życu nie było ani wia­tru, ani desz­czu, nie było niczego, co mogłoby sku­tecz­nie wygła­dzić kamienne gra­nie. Jedyna księ­ży­cowa ero­zja wią­zała się ze zmia­nami tem­pe­ra­tury, a to nader powoli kru­szyło skały i zmie­niało je w pył. Te góry były rów­nie stare jak świat, który je zro­dził.

Pat był bar­dzo dumny z tego punktu wycieczki i sta­ran­nie zapla­no­wał następny jej akt. Wyglą­dało to nie­bez­piecz­nie, ale ryzyko było zerowe. Selene setki razy poko­ny­wała już tę trasę i elek­tro­niczna pamięć sys­temu nawi­ga­cyj­nego znała drogę lepiej niż jaki­kol­wiek ludzki pilot. Nagle wyłą­czył reflek­tor i teraz pasa­że­ro­wie uświa­do­mili sobie, że gdy wpa­try­wali się w jedną stronę, góry cich­cem pode­szły do nich także z tej dru­giej.

W nie­mal cał­ko­wi­tej ciem­no­ści Selene pędziła wąskim kanio­nem, i to nawet nie po pro­stej, ponie­waż od czasu do czasu wyko­ny­wała drobne manewry, aby omi­nąć nie­wi­dzialne prze­szkody. Część z nich była po praw­dzie cał­kiem fik­cyjna, ale Pat tak zapro­gra­mo­wał kurs, aby budził jak naj­więk­sze emo­cje. Oczy­wi­ście zro­bił to już sporo wcze­śniej, kiedy sunął tutaj w bla­sku dnia z nie­wielką pręd­ko­ścią. Liczne ochy i achy dowio­dły, że wyko­nał dobrą robotę.

Jedy­nym, co pozo­stało widoczne ze świata zewnętrz­nego, była wąska wstęga gwiazd koły­sząca się pozor­nie nad ich gło­wami, gdy sta­tek wycho­dził w kolejną cyr­ku­la­cję. Nocna jazda, jak pry­wat­nie nazy­wał ją Pat, trwała około pię­ciu minut, ale wyda­wała się cią­gnąć o wiele dłu­żej. Gdy ponow­nie włą­czył reflek­tor, pasa­że­ro­wie wes­tchnęli z ulgą, ale i z roz­cza­ro­wa­niem. Nie­prędko mieli zapo­mnieć o tym prze­ży­ciu.

Teraz, gdy widzieli już oto­cze­nie, mogli się prze­ko­nać, że Selene prze­miesz­cza się wąwo­zem o stro­mych ścia­nach, które powoli odsu­wały się coraz dalej na boki. W końcu dotarli do jakby owal­nego amfi­te­atru o śred­nicy około trzech kilo­me­trów. Znaj­do­wali się w samym sercu wyga­słego wul­kanu, który powstał eony temu, w cza­sach, gdy Księ­życ był jesz­cze młody.

Jak na księ­ży­cowe stan­dardy był to raczej mały kra­ter, ale za to wyjąt­kowy. Wszech­obecny pył wle­wał się przez miliony lat do jego niecki, nie­gdyś wypeł­nio­nej praw­dzi­wym ogniem pie­kiel­nym. Z wiel­kim pożyt­kiem dla tury­stów wygasł on na długo przed poja­wie­niem się życia na Ziemi. Ni­gdy wię­cej się nie obu­dził, cho­ciaż były tu jesz­cze inne siły, które nie znik­nęły i cier­pli­wie cze­kały na swój czas.

Gdy Selene zaczęła powol­nie okrą­żać amfi­te­atralną nieckę o stro­mych ścia­nach, wielu pasa­że­rom mogło się to sko­ja­rzyć z rej­sami po gór­skich jezio­rach na Ziemi. Tutaj też pano­wała ta oso­bliwa cisza, to samo poczu­cie obec­no­ści nie­zna­nej głę­biny pod łodzią. Zie­mia miała wiele jezior kra­te­ro­wych, ale Księ­życ tylko jedno, cho­ciaż samych kra­te­rów było tu o wiele wię­cej.

Pat bez pośpie­chu okrą­żył jezioro dwa razy, prze­su­wa­jąc reflek­tory po ota­cza­ją­cych je ścia­nach. W ten spo­sób wyglą­dały naj­bar­dziej uro­kli­wie, a w ciągu dnia, gdy słońce zale­wało je bla­skiem, tra­ciły wiele ze swo­jej magii. Teraz zda­wały się przy­na­le­żeć do kró­le­stwa nie­sa­mo­wi­to­ści, jakby zostały zro­dzone z oso­bli­wych fan­ta­zji Edgara Allana Poego. Zda­wało się nawet, że gdzieś na skraju widze­nia coś się poru­sza, dostrze­gało się jakieś dziwne kształty pozo­sta­jące poza zasię­giem świa­teł. To była oczy­wi­ście gra wyobraźni, w tej kra­inie nie było żad­nego ruchu poza wędrówką cieni wywo­ła­nych bla­skiem Słońca i Ziemi. Nie mogło być żad­nych duchów na świe­cie, który ni­gdy nie znał życia.

Nad­szedł czas, aby zawró­cić i ruszyć tym samym wąwo­zem w stronę otwar­tego morza. Pat skie­ro­wał tępy dziób Selene w stronę wąskiej roz­pa­dliny i ponow­nie weszli mię­dzy wyso­kie skalne ściany. Tym razem zosta­wił włą­czone świa­tła, aby pasa­że­ro­wie widzieli, dokąd zmie­rzają. Nocna jazda miała pozo­stać uni­ka­to­wym doświad­cze­niem.

Daleko przed nimi, poza zasię­giem reflek­to­rów Selene, rosła plama łagod­nego bla­sku, ogar­nia­jąca coraz wyraź­niej skały i urwi­ska. Nawet w ostat­niej kwa­drze Zie­mia wciąż była jaśniej­sza niż tuzin księ­ży­ców w pełni i kiedy wyszli z cie­nia gór, szybko zapa­no­wała na nie­bie. Dwu­dzie­stu dwóch pasa­że­rów obec­nych na pokła­dzie unio­sło oczy na nie­biesko-zie­lony sierp i podzi­wiało jego piękno. Zna­jome pola, jeziora i lasy Ziemi bar­dzo zyski­wały na wspa­nia­ło­ści, gdy patrzyło się na nie z daleka. Być może pły­nęła z tego jakaś nauka, na przy­kład że dla doce­nie­nia wła­snego świata ludzie muszą zoba­czyć go dopiero z kosmosu.

Na Ziemi też w tam­tej chwili wiele oczu musiało spo­glą­dać w stronę rosną­cego Księ­życa. Zapewne nawet wię­cej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej, skoro obec­nie Księ­życ był tak ważny dla ludz­ko­ści. Było też moż­liwe, cho­ciaż mało praw­do­po­dobne, że nie­które z tych oczu wpa­try­wały się przez potężne tele­skopy w słabą iskierkę reflek­to­rów Selene, gdy prze­dzie­rała się przez księ­ży­cową noc. Ale jeśli nawet tak było, zupeł­nie się nie prze­jęli, gdy ta iskierka zami­go­tała w pew­nej chwili i zga­sła.

W ciągu miliona lat bańka rosła pod korze­niami gór niczym ogromny ropień. Przez całe dzieje ludz­ko­ści pocho­dzący z nie do końca mar­twego wnę­trza Księ­życa gaz cier­pli­wie prze­ci­skał się róż­nymi szcze­li­nami coraz wyżej i gro­ma­dził się w jamach setki metrów pod powierzch­nią. Na pobli­skiej Ziemi epoki lodow­cowe mijały jedna po dru­giej, pod­czas gdy skryte pod pyli­stą powierzch­nią jaski­nie rosły, łączyły się i w końcu zlały się w jeden wielki zbior­nik. A teraz ta bańka miała pęk­nąć.

Kapi­tan Har­ris prze­łą­czył ste­ro­wa­nie na auto­pi­lota i roz­ma­wiał z pasa­że­rami z pierw­szego rzędu, gdy poczuł pierw­szy wstrząs. Przez uła­mek sekundy zasta­na­wiał się, czy może wir­nik wen­ty­la­tora tra­fił na jakąś skrytą prze­szkodę, ale zaraz potem ich świat się roz­padł, i to cał­kiem dosłow­nie.

To było tak, jakby odpa­dło dno morza. Z namy­słem i powoli, jak wszystko, co spada na Księ­życu. Powierzch­nia przed dzio­bem Selene pokryła się nagle zmarszcz­kami i zapa­dła na podo­bień­stwo ludz­kiego pępka. Obszar o powierzchni kilku hek­ta­rów ożył, jakby został wybu­dzony z odwiecz­nego snu. W samym jego środku for­mo­wał się olbrzymi lej, pyłowy wir. Widzieli to wszystko dosko­nale w bla­sku Ziemi. W końcu lej stał się tak głę­boki, że jego prze­ciw­le­gła ściana znik­nęła w cie­niu. Selene zda­wała się pędzić po łuku w tamtą stronę, jakby gnała w kie­runku zagłady.

I rze­czy­wi­ście tak to wyglą­dało. Gdy Pat prze­jął pospiesz­nie stery, łódź zsu­wała się bez­wład­nie po oso­bli­wym zbo­czu. Jej wła­sny pęd i coraz szyb­szy prąd pyłu nio­sły ją w dół. Pat nic nie mógł na to pora­dzić, więc tylko sta­rał się nie dopu­ścić do wywró­ce­nia łodzi dnem do góry i liczył na to, że ruch wirowy wynie­sie ich wyżej na prze­ciw­le­głą stronę leja, zanim wszystko to się zawali.

Nie sły­szał nawet, czy pasa­że­ro­wie wrzesz­czą lub krzy­czą. Sku­piał się wyłącz­nie na tym maka­brycz­nym, nie­po­ję­tym dry­fie i utrzy­ma­niu liniowca w pozy­cji pozio­mej. Gdy zma­gał się ze ste­rami, na zmianę regu­lu­jąc obroty pęd­ni­ków, coś nagle poja­wiło się w jego gło­wie, wyrwane z otchłani zapo­mnia­nych zda­rzeń. To draż­niące wra­że­nie nie chciało go opu­ścić. Widział już kie­dyś coś podob­nego…

Dopiero w chwili, gdy dotarł na dno leja i zoba­czył masę pyłu osu­wa­ją­cego się po wiru­ją­cym zbo­czu, blo­kada pamięci puściła do końca i uświa­do­mił sobie, co to było.

Był chłop­cem bawią­cym się na gorą­cym pia­sku dawno minio­nego lata. Ujrzał mały dołek, ide­al­nie gład­kie i syme­tryczne zagłę­bie­nie, w któ­rym coś się cza­iło, coś nie­mal cał­kiem zagrze­ba­nego i wysta­wia­ją­cego tylko szczęki. Obser­wo­wał to z cie­ka­wo­ścią przez dłuż­szą chwilę, aż pojął, że to scena minia­tu­ro­wego dra­matu. Zoba­czył mrówkę, która zajęta swo­imi spra­wami zbli­żyła się za bar­dzo do dołka i sto­czyła się na dół.

W zwy­kłych oko­licz­no­ściach łatwo by ucie­kła, ale led­wie pierw­sze zia­renko pia­sku dotarło na sam dół, ukryty tam potwór wynu­rzył się z kry­jówki. Przed­nimi łapami cisnął salwą pia­sku w sza­mo­czą­cego się owada, aż lawina zagar­nęła go i wcią­gnęła do gar­dzieli kra­teru.

Selene tak samo zsu­wała się teraz. Wpraw­dzie ten dół nie był z pew­no­ścią dzie­łem żad­nego mrów­kolwa, ale Pat czuł się tak samo bez­radny jak tamta ska­zana na zagładę mrówka, którą widział wiele lat temu. Też podob­nie sta­rał się wydo­stać z pułapki, pod­czas gdy ruchome pod­łoże nio­sło go w głę­biny, gdzie cze­kała śmierć. Dla mrówki ta śmierć była szybka, dla nich byłaby bar­dzo długa.

Prze­cią­żone sil­niki robiły swoje, ale to nie wystar­czało. Osu­wa­jący się pył nabie­rał pręd­ko­ści, a co gor­sza, coraz bar­dziej ich ogar­niał. W tej chwili dotarł do dol­nej kra­wę­dzi okien i wzno­sił się dalej. W końcu zakrył pra­wie całe okna. Pat wyłą­czył sil­niki, żeby nie dopu­ścić do ich znisz­cze­nia. Gdy to zro­bił, szary przy­pływ prze­sło­nił cał­ko­wi­cie widok sierpa Ziemi. W ciszy i ciem­no­ści opa­dali w głąb Księ­życa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: A Fall of Moon­dust

Copy­ri­ght © Arthur C. Clarke, 1961

All rights rese­rved

To disco­ver more about how the legacy of Sir Arthur is being hono­ured today, ple­ase visit http://www.clar­ke­fo­un­da­tion.org.

Copy­ri­ght © for the Polish e‑book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2024

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man / www.kala­dan.pl

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e‑book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Księ­ży­cowy pył, wyd. I, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-623-2

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer