Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Severian przygotowywał się do fachu kata, lecz zakochał się w uwięzionej kobiecie i złamał dla niej obowiązujące katów zasady. Został za to wygnany z konfraterni i wysłany do odległej prowincji. Zabrał tylko katowski miecz, maskę i czarny płaszcz przynależny znienawidzonej profesji. Droga, którą ma pokonać, okazuje się trudniejsza i bardziej zawikłana, niż sobie wyobrażał. Młody czeladnik błądzi jak w labiryncie w ponurym, pełnym okrucieństwa świecie, ale nieuchronnie zmierza ku przeznaczeniu.
Cykl: Księga Nowego Słońca, t. 1
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Piotrkowie Trybunalskim
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 435
Rok wydania: 2007
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KSIĘGA NOWEGO SŁOŃCA
T. 1 „Cień kata”
T. 2 „Pazur Łagodziciela”
T. 3 „Miecz Liktora” —
T. 4 „Cytadela Autarchy”
T. 5 „Urth Nowego Słońca” —
GENE WOLFE
Urodził się w Nowym Jorku w 1931 r., z wykształcenia jest inżynierem. Na debiut literacki czekał do roku 1965, kiedy drukiem ukazało się jego pierwsze opowiadanie. Od roku 1984 poświęcił się wyłącznie pisaniu - spod jego pióra wyszło już kilkadziesiąt opowiadań i kilkanaście powieści. Pięciotomowy cykl Księga Nowego Słońca należy do najwyżej notowanych cykli fantasy. Tom pierwszy otrzymał World Fantasy Award, a tom drugi Nebulę.
GENE WOLFE
KSIĘGA NOWEGO SŁOŃCA 1
CIEŃ KATA
Przełożył z angielskiego
Arkadiusz Nakoniecznik
Wydawnictwo „Książnica”
Tytuł oryginału
The Shadow of the Torturer
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Ilustracja na okładce
© by Boros & Szikszai, Luserke Agency
Logotyp serii
Mariusz Banachowicz
Copyright © 1980 by Gene Wolfe
Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych.
Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji.
For the Polish edition
Copyright © by Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 2007
ISBN 978-83-250-0108-7
Wydawnictwo „Książnica” Sp. z 0.0.
Al. W. Korfantego 51/8
40-160 Katowice
tel. (032) 203-99-05, 254-44-19
faks (032) 203-99-06
Sklep internetowy: http://www.ksiaznica.com.ple-mail: [email protected]
Katowice 2007
Skład i łamanie: mplusm-pracownia
Tysiączne stulecia w twoim spojrzeniu
Jak wieczór mijający;
Krótkie jak wachta, co kończy noc
Wraz ze wschodzącym słońcem.
Rozdział 1
Jest zupełnie możliwe, że już wówczas niejasno przeczuwałem swoją przyszłość. Wznosząca się przed nami zardzewiała zamknięta na głucho brama, z nanizanymi na ostre blanki strzępami wilgotnej mgły, pozostaje mi do dzisiaj w pamięci jako symbol mojego wygnania. Dlatego rozpoczynam relację właśnie od pływackiej eskapady przez Gyoll, podczas której ja, Severian, uczeń w konfraterni katów, niemal utonąłem.
Mały Eata zaproponował niezbyt pewnym głosem, żebyśmy okrążyli bramę. Jego szczupłe, pokryte piegami ramię wskazywało na ciągnący się tysiącami stadiów mur przecinający miasto i wspinający się na wzgórze, gdzie łączył się z niebotycznymi bastionami Cytadeli. Kiedyś, dużo później, miałem przebyć tę drogę.
Drotte był naszym kapitanem, toteż Eata bez słowa przełożył nogę i rękę na drugą stronę. Już po chwili stało się oczywiste, że nic więcej nie uda mu się osiągnąć.
Obejrzałem się za siebie. W perspektywie ulicy kołysały się przy akompaniamencie stłumionych rozmów i szelestu kroków migotliwe latarnie. Chciałem się rzucić do ucieczki, ale Roche dał znak ręką, bym tego nie czynił.
Potrząsnął głową.
Czekaliśmy ciągle jeszcze mokrzy po kąpieli w Gyoll.
Gdzieś w najgłębszych zakamarkach mego umysłu stoimy tam do tej pory, drżąc z chłodu. Tak jak wszystko co niezniszczalne dąży do samozagłady, tak i te najbardziej nawet ulotne chwile powracają wciąż na nowo, nie tylko w mojej pamięci (z której nic nie jest w stanie zniknąć), ale także w biciu serca i mrowieniu skóry na głowie, odradzając się tak samo, jak każdego ranka w przenikliwych dźwiękach fanfar odradza się nasza Wspólnota.
Wkrótce zobaczyłem w żółtym pełgającym świetle latarni, że zbliżający się ludzie nie byli ubrani w zbroje; mieli za to halabardy, jak zauważył Drotte, a oprócz tego topory i sękate kije. Za pasem ich dowódcy błyszczał długi obosieczny sztylet. Jednak dużo bardziej od sztyletu zainteresował mnie masywny klucz wiszący na jego szyi; wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać klucz pasujący do potężnego zamka bramy.
Mały Eata drżał z niepokoju; właśnie wtedy dowódca dostrzegł nas i uniósł latarnię nad głowę.
Drotte cofnął się, mając nas cały czas za plecami.
Uzbrojony w halabardę mężczyzna przyjrzał mu się dokładniej. Człowiek, który otworzył bramę i rzucił się w pogoń za Eatą, upuścił swoją latarnię i teraz jedyne oświetlenie stanowiły niemrawe płomienie pozostałych kaganków. W ich przytłumionym blasku twarz ochotnika wyglądała głupio i niewinnie. Przypuszczam, że zarabiał na życie, wynajmując się do różnych niezbyt skomplikowanych prac.
Do dzisiaj podziwiam Drotte'a za to, co wtedy uczynił: wyjął mianowicie z kieszeni kawałek najzwyklejszego sznurka i powiedział:
Niektórzy twierdzą, że cały rzeczywisty świat sami sobie wymyśliliśmy, naszym postępowaniem bowiem rządzą sztuczne kategorie, którym podporządkowujemy wszystkie najmniej nawet istotne rzeczy i zjawiska, dużo mniej ważkie i znaczące niż słowa, którymi je nazywamy. Po raz pierwszy pojąłem intuicyjnie tę zasadę właśnie tamtej nocy, gdy usłyszałem za sobą zgrzyt zamykanej bramy.
Kilku innych mruknęło potwierdzająco i grupa zaczęła się rozpraszać — jedna latarnia skręciła w lewo, a druga w prawo. My wraz z pozostałymi ochotnikami ruszyliśmy główną aleją (tą samą, którą szliśmy zawsze wtedy, gdy chcieliśmy dotrzeć do zasypanego gruzami wyłomu w murach Cytadeli).
Moją naturą, radością i przekleństwem zarazem jest to, że nigdy niczego nie zapominam. Każde grzechoczące uderzenie łańcucha, każdy poświst wiatru, każdy widok, zapach i smak pozostają nie zmienione w mojej pamięci i chociaż wiem, że jest to cecha właściwa tylko mnie, nie potrafię sobie wyobrazić, jak może być inaczej, jak można nie pamiętać czegoś, po co wystarczy tylko sięgnąć trochę głębiej i dalej niż po wydarzenia ostatniego dnia... Widzę teraz wyraźnie, jak idziemy przed siebie bielejącą w ciemności aleją. Było zimno i robiło się jeszcze zimniej, nie mieliśmy światła, a znad Gyoll zaczynały napływać coraz gęstsze zwały mgły. Ptaki, które przyfrunęły specjalnie po to, żeby spędzić noc w gęstych gałęziach pinii i cyprysów, przelatywały niespokojnie z drzewa na drzewo. Pamiętam dotknięcie moich dłoni, gdy rozcierałem nimi zziębnięte ramiona, światło latarni, migające między nagrobkami, zapachy — łagodny rzeki, osiadający wraz z mgłą na mojej koszuli i ostry, natarczywy świeżo wzruszonej ziemi. Tego dnia, zaplątawszy się w zdradzieckie pętle wodorostów, omal nie utonąłem w nurtach rzeki. Tej nocy zacząłem stawać się mężczyzną.
Rozległ się strzał; jeszcze nigdy w życiu nic takiego nie słyszałem ani nie widziałem — fioletowa błyskawica rozdzierająca ciemność niczym potwornych rozmiarów klin, po usunięciu którego czarna kurtyna zasuwa się z głuchym łoskotem gromu. Gdzieś w oddali z potężnym trzaskiem runął obalony posąg, po czym zapadła cisza... Wszystko dokoła zdawało się rozpływać... Popędziliśmy przed siebie w kierunku, z którego zaczęły dobiegać pomieszane okrzyki. W pewnej chwili usłyszałem przeraźliwy zgrzyt stali, jakby ktoś trafił ostrzem halabardy w jeden z kamiennych pomników. Biegłem zupełnie nie znaną mi ścieżką (w każdym razie taka mi się wtedy wydawała), wijącą się zygzakiem między nagrobkami i szeroką ledwie na tyle, żeby dwaj ludzie mogli zejść ramię w ramię do czegoś w rodzaju małej dolinki. W gęstniejącej mgle po obu stronach widziałem tylko ciemne sylwety grobowców. I wtedy ścieżka umknęła spode mnie tak nagle, jakby ktoś wyszarpnął mi ją spod nóg — przypuszczam, że po prostu nie zauważyłem nagłego zakrętu. Rzuciłem się w bok, żeby uniknąć zderzenia z ogromnym obeliskiem, który wyrósł tuż przede mną, i z całym impetem wpadłem na mężczyznę ubranego w czarny, sięgający do ziemi płaszcz.
Stał niczym drzewo, tak że siła uderzenia zbiła mnie z nóg i pozbawiła tchu w piersi. Usłyszałem wymamrotane pod nosem przekleństwo, a potem krótki świszczący odgłos, jaki wydaje wysuwana z pochwy broń.
Leżałem bez ruchu.
Mówiąc to, zbliżył się do mnie i po chwili mogłem go już dojrzeć — był wysoki, szczupły i nie miał żadnego nakrycia głowy. Stanął tuż przy potężnie zbudowanym mężczyźnie, z którym się zderzyłem. Trzecia postać, cała spowita w czerń, musiała być kobietą. Siła uderzenia pozbawiła mnie nie tylko tchu w piersi, ale i niemal wszystkich sił; zdołałem jednak się przetoczyć za pobliski pomnik i z bezpiecznego ukrycia obserwowałem to, co działo się przede mną.
Mój wzrok zdążył się już przyzwyczaić do ciemności, dzięki czemu mogłem dostrzec przypominającą serce twarz kobiety oraz zauważyć, że jest niemal równie wysoka jak szczupły mężczyzna, którego nazwała imieniem Vodalus. Drugi z mężczyzn tymczasem zniknął, ale wkrótce dobiegł mnie jego głos.
Sądząc po tym, jak go słyszałem, znajdował się nie więcej niż krok lub dwa od mojej kryjówki, chociaż roztopił się w ciemności równie dokładnie, jak topi się wrzucona w szalejący ogień świeca. Dopiero po chwili dostrzegłem coś ciemnego, poruszającego się tuż przy stopach Vodalusa; był to kaptur jego towarzysza. Mężczyzna zeskoczył po prostu do wykopanej w ziemi dziury.
Kobieta powiedziała coś, czego nie dosłyszałem, a na co szczuplejszy mężczyzna odparł:
On i drugi mężczyzna zaparli się mocno nogami, pociągnęli i zobaczyłem, jak u ich stóp pojawia się coś białego. W chwili kiedy schylili się, żeby to podnieść, niczym pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki amschaspanda mgła zawirowała i rozstąpiła się, przepuszczając zielonkawy promień księżyca. Na ziemi leżało ciało kobiety. Niegdyś ciemne włosy zakrywały w nieładzie część twarzy; miała na sobie długą szatę z jakiegoś jasnego materiału.
W chwili kiedy skończył, usłyszałem czyjś krzyk. Trzej ochotnicy pędzili co sił ścieżką, którą i ja zbiegłem do dolinki.
Światło księżyca padło na błyszczący metal pistoletu. Obarczony martwym ciężarem człowiek zagapił się na broń.
Vodalus schylił się i podniósł z ziemi coś, co wyglądało na prosty, zwyczajny kij. Rozległ się krótki świst i błysnęła stal jasnego wąskiego ostrza.
Kobieta wyjęła pistolet z dłoni mężczyzny i oboje zniknęli w ciemności.
Trzej ochotnicy zawahali się. Dopiero po chwili jeden z nich przesunął się na lewo, drugi zaś na prawo, żeby zaatakować jednocześnie z trzech stron. Ten, który pozostał na ścieżce, miał halabardę, inny zaś ściskał stylisko topora.
Trzeci okazał się dowódcą oddziału, tym samym, z którym Drotte rozmawiał przy bramie.
Vodalus nie odpowiedział; ostry koniec jego miecza poruszał się to w jedną, to w drugą stronę niczym obserwujące napastników oko.
Wszystko działo się w ciemności i mgle. Widziałem to, o czym mówię, ale przez większość czasu walczący mężczyźni byli dla mnie tylko niewyraźnymi cieniami, podobnie jak kobieta o głosie gołębicy, zanim odeszła z człowiekiem, który niósł na ramieniu wyjęte z grobu zwłoki. Kobieta nagle stała się dla mnie niezwykle cenna, chyba dlatego, że Vodalus bez wahania zdecydował się zaryzykować własne życie, żeby ją ocalić. A już na pewno z tej właśnie przyczyny zacząłem go wtedy podziwiać. Później zdarzało się wielokrotnie, że gdy stałem na skrzypiącej platformie wzniesionej na środku rynku jakiegoś miasteczka, trzymając w dłoni rękojeść Terminus Est, u nóg zaś mając drżącego z przerażenia włóczęgę, i słyszałem ciskaną we mnie szmerem przyciszonych poszeptywań nienawiść tłumu albo, co było jeszcze gorsze, czułem podziw i zadowolenie tych, którzy znajdują upodobanie w cierpieniu i śmierci innych, przypominałem sobie Vodalusa leżącego na krawędzi rozkopanego grobu i unosząc w górę miecz, mówiłem sobie, że robię to dla niego.
Jak powiedziałem, zachwiał się i upadł. Właśnie wtedy nastąpił moment, w którym moje i jego życie splotło się nierozerwalnie.
Trzej napastnicy ruszyli na niego, ale on nie wypuścił miecza z dłoni. Ostrze strzeliło w górę, a ja nie wiadomo dlaczego pomyślałem, że dobrze by było mieć taką broń tego dnia, kiedy Drotte został kapitanem uczniów naszej konfraterni.
Człowiek z toporem, w którego było wymierzone pchnięcie, cofnął się pośpiesznie: jednocześnie drugi rzucił się naprzód z wyciągniętym zza pasa sztyletem. Zerwałem się na nogi i wyglądając zza ramienia chalcedonowego anioła zobaczyłem, jak nóż mija o szerokość kciuka gardło Vodalusa i wbija się aż po rękojeść w miękką ziemię. Vodalus usiłował pchnąć dowódcę ochotników, ale ten był zbyt blisko. Zamiast się cofnąć, zostawił nóż w ziemi i niczym zapaśnik chwycił leżącego w objęcia. Znajdowali się nad samą krawędzią rozkopanego grobu — przypuszczam, że Vodalus potknął się właśnie o wyrzuconą z niego ziemię.
Drugi ochotnik uniósł topór, ale nie mógł uderzyć, rozpłatałby bowiem głowę swemu dowódcy. Zaszedł walczących z drugiej strony, dzięki temu znalazł się może dwa kroki ode mnie. Kątem oka dostrzegłem, że Vodalus wyrywa sztylet z ziemi i wbija go w gardło przeciwnika. Topór uniósł się; niemal odruchowo chwyciłem drzewce tuż poniżej ostrza i nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co robię, szarpnąłem z całej siły, a potem uderzyłem.
Walka była skończona. Człowiek, którego zakrwawiony topór trzymałem w dłoniach, nie żył, dowódca ochotników dogorywał u naszych stóp, uzbrojony zaś w halabardę napastnik zniknął, pozostawiwszy broń leżącą w poprzek ścieżki. Vodalus odszukał w trawie pochwę i schował do niej miecz.
Ściskając ją z całej siły, stałem bez ruchu przy rozkopanym grobie, patrząc, jak Vodalus odchodzi szybkim krokiem. Mgła i ciemność pochłonęły go na długo przedtem, zanim dotarł do krawędzi dolinki; niebawem nad moją głową przemknął z rykiem przypominający strzałę srebrny ślizgacz.
Sztylet w jakiś sposób wypadł z rany na szyi martwego mężczyzny — prawdopodobnie sam wyszarpnął go w agonii. Kiedy schyliłem się, by go podnieść, zdałem sobie sprawę, że ciągle ściskam w dłoni małą monetę. Wrzuciłem ją do kieszeni.
Uważamy, że to my tworzymy symbole, natomiast prawda jest taka, że to one nas tworzą. Jesteśmy ich dziełem, ograniczonym ostrymi definiującymi krawędziami. Każdy z żołnierzy po złożeniu przysięgi otrzymuje monetę, małe asimi z wybitym profilem Autarchy. Przyjmując ją, przyjmuje jednocześnie na siebie ciężar obowiązków żołnierskiego życia, choć może nie zdaje sobie sprawy, jakie one rzeczywiście są i czego będą od niego wymagać. Ja wówczas również nie miałem o tym pojęcia, chociaż w błędzie są ci, którzy twierdzą, że musimy o wszystkim zawczasu wiedzieć, ulegając tym samym przemożnemu wpływowi takiej wiedzy. W gruncie rzeczy ci, którzy w to wierzą, stają się tym samym wyznawcami najpodlejszego i najbardziej przesądnego rodzaju magii. Niedoszły czarnoksiężnik wierzy głęboko w skuteczność i niezawodność czystej wiedzy; racjonalnie myślący ludzie są przekonani, że wszystko, co się dzieje, dzieje się samo przez się, albo nie dzieje się w ogóle. W chwili gdy mała moneta znikła w mojej kieszeni, nie wiedziałem nic o ruchu, na czele którego stał Vodalus, ale bardzo szybko nadrobiłem te zaległości. Wraz z nim nienawidziłem Autarchii, chociaż nie miałem pojęcia, co by mogło ją zastąpić. Wraz z nim nienawidziłem arystokratów, którzy nie mieli dosyć odwagi, żeby wystąpić przeciwko Autarsze i zamiast tego wiązali z nim w ceremonialnym konkubinacie najpiękniejsze ze swych córek. Wraz z nim gardziłem ludźmi za ich brak dyscypliny i wspólnego celu działania. Spośród cnót, które próbowali mi wpoić mistrz Malrubius (był mistrzem wtedy, gdy ja byłem jeszcze małym chłopcem) i mistrz Palaemon, uznawałem tylko jedną: lojalność wobec konfraterni. Miałem chyba słuszność; żywiłem głębokie przekonanie, iż możliwe jest, bym służył wiernie Vodalusowi, będąc jednocześnie katem. Tak właśnie zaczęła się moja długa wędrówka, która miała zaprowadzić mnie aż na sam tron.
Rozdział II
Moja pamięć przygniata mnie. Wychowany wśród katów, nigdy nie znałem ani matki, ani ojca, podobnie zresztą jak inni uczniowie naszej konfraterni. Od czasu do czasu, najczęściej jednak zimą, do Bramy Zwłok pukają nieszczęśni łajdacy, którzy mają nadzieję na przyjęcie do naszego starożytnego bractwa. Często raczą Brata Furtiana dokładnymi opisami męczarni, jakie z radością zadawaliby w zamian za miskę strawy i dach nad głową, czasem demonstrują niektóre z nich na zwierzętach.
Wszystkich odsyła się precz. Tradycja sięgająca dni naszej świetności, poprzedzających obecne zdegenerowane czasy, a także dawniejsze i jeszcze dawniejsze, o których nie pamiętają już nawet najznakomitsi z uczonych, nie pozwala nam na tego rodzaju rekrutację. Nawet teraz, gdy nasze szeregi stopniały do dwóch mistrzów i niespełna dwudziestu czeladników, nikt nie śmie złamać tej tradycji.
Od pewnego momentu pamiętam wszystko dokładnie. W najstarszym z moich wspomnień bawię się kamykami na Starym Dziedzińcu leżącym na południowy zachód od Wiedźmińca, już właściwie na terenie Wielkiego Dworu. Odcinek muru, którego obrona należała niegdyś do obowiązków naszej konfraterni, już wówczas chylił się częściowo ku ruinie, otwierając szerokie przejście między Czerwoną i Niedźwiedzią Wieżą. Chodziłem tam często, żeby wdrapać się na rumowisko nietopliwego metalu i spoglądać w dół na zajmującą całe zbocze wzgórza Cytadeli nekropolię.
Kiedy podrosłem, cmentarz stał się moim ulubionym miejscem zabaw. Jego kręte alejki były co prawda patrolowane, ale tylko za dnia; strażnicy w dodatku zwracali baczną uwagę jedynie na świeże groby znajdujące się w dolnej części cmentarza, wiedząc zaś, kim jesteśmy, nie bardzo mieli ochotę uganiać się za nami wśród wysadzanych cyprysami nie uczęszczanych ścieżek, gdzie urządzaliśmy sobie kryjówki.
Mówi się, że nasza nekropolia jest najstarsza w całym Nessus. Jest to oczywiście nieprawda, ale już samo funkcjonowanie takiej opinii świadczy o jej starożytnym rodowodzie, chociaż Autarchowie nie byli tutaj chowani nawet wtedy, gdy Cytadela stanowiła ich główną twierdzę, wielkie zaś rody w przeszłości, podobnie jak obecnie, wolały powierzać swych szlachetnych zmarłych grobowcom znajdującym się na terenie ich posiadłości. Najwyższą część cmentarza, graniczącą z murem Cytadeli, upodobała sobie szlachta i optymaci, w dolnej zaś, sięgającej aż do wyrosłych wzdłuż brzegu Gyoll domostw, grzebali swoich bliskich mniej zamożni mieszkańcy miasta, a także zwykła biedota. Jako chłopiec nie zapuszczałem się jednak w swych wędrówkach aż tak daleko.
Trzymaliśmy się zawsze w trójkę: Drotte, Roche i ja. Później dołączył do nas Eata, najstarszy spośród pozostałych uczniów. Nikt z nas nie urodził się katem, bo też nikt katem się nie rodzi. Powiada się, że dawniej w konfraterni byli zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i że córki i synowie dziedziczyli rzemiosło po rodzicach, jak to się dzieje wśród kowali, złotników i wielu innych, lecz Ymar Prawie Nieomylny widząc, jak bardzo okrutne są kobiety i jak często zadają więcej cierpień, niż zostało im polecone, rozkazał, by wśród katów już nigdy ich nie było.
Od tej pory uzupełniamy nasze szeregi wyłącznie dziećmi tych, którzy dostają się w nasze ręce. W jednym z korytarzy Wieży Matachina znajduje się ukryty w ścianie żelazny pręt, wystrzeliwujący z ogromną siłą na wysokości lędźwi dorosłego mężczyzny. Dzieci płci męskiej, które tamtędy przejdą, przyjmujemy do bractwa i wychowujemy jak własne. Czasem trafiają do nas brzemienne kobiety; otwieramy im brzuchy i jeśli dziecko przeżyje, a jest chłopcem, dajemy mu mamkę i pozostawiamy wśród nas, jeśli zaś to dziewczynka, oddajemy ją na wychowanie wiedźmom. Tak dzieje się niezmiennie od czasów Ymara.
W ten oto sposób nikt z nas nie wie, skąd ani od kogo pochodzi. Każdy, gdyby go zapytać, twierdziłby, że jest potomkiem jakiegoś szlachetnego rodu — w rzeczy samej nierzadko się zdarza, że trafiają do nas dzieci takiego właśnie pochodzenia. Jako chłopcy snuliśmy najróżniejsze domysły, próbując uzyskać informacje od naszych starszych braci, a nawet od czeladników, ale ci zbyt byli zgorzkniali i zajęci swoimi sprawami, żeby zwracać uwagę na nasze pytania. Eata wierzący święcie, iż jego rodzice byli dystyngowanymi arystokratami, wyrysował nawet na suficie nad pryczą drzewo genealogiczne rodu, z którego rzekomo pochodził.
Jeżeli chodzi o mnie, to za swój wybrałem herb odlany w brązie nad wejściem do jednego z grobowców — widniała na nim strzelająca w górę fontanna, unoszący się na falach statek, a pod tym wszystkim kwiat róży. Same drzwi otwarto dawno temu, na posadzce zaś grobowca stały dwie puste trumny. Trzy kolejne, zbyt ciężkie dla mnie, bym mógł je podnieść lub przestawić, stały nienaruszone na znajdujących się przy ścianie półkach. Jednak nie trumny, wszystko jedno, zamknięte czy otwarte, stanowiły o atrakcyjności tego miejsca, chociaż nieraz odpoczywałem na miękkich poduszkach, które wyciągnąłem z tych ostatnich. Na wyobraźnię oddziaływały przede wszystkim niewielkie wymiary pomieszczenia; grube kamienne ściany, wąskie okno przedzielone na pół żelaznym prętem i masywne drzwi, których od niepamiętnych lat nikt nie zamykał.
Właśnie przez te drzwi i okno mogłem, pozostając niewidocznym, śledzić kipiące na drzewach, w krzakach i w trawie życie. Czujne makolągwy i króliki uciekające zawsze w popłochu, gdy tylko pojawiłem się w pobliżu, nie mogły mnie tam ani wypatrzyć, ani zwęszyć. Mogłem obserwować z odległości dwóch łokci, jak wrona pracowicie buduje swoje gniazdo, a potem wysiaduje jaja i karmi młode. Widziałem lisa maszerującego z dumnie podniesioną kitą, a innym razem też lisa, ale dużo większego, z gatunku, który ludzie nazywają zwilczałym, idącego niespiesznie o zmroku w sobie tylko znanym kierunku i celu. Wielokrotnie podziwiałem polującą na żmiję karakarę i jastrzębia wzbijającego się do lotu z wierzchołka pinii.
Kilka chwil wystarczy, żeby opowiedzieć o tym, co zajęło mi wiele lat, ale na to, żeby dać wyobrażenie o znaczeniu, jakie wszystkie te zdarzenia miały dla małego, obdartego, przygarniętego przez katów chłopaczka, nie starczyłoby chyba życia. Moją obsesją stały się wówczas dwie myśli, a właściwie marzenia: pierwsze, że już niedługo, może lada dzień, czas stanie nagle w miejscu, że wszystkie te kolorowe dni, ciągnące się jeden za drugim niczym nanizane na nieskończonej długości nitkę paciorki, prysną nagłe w ostatnim rozbłysku słońca. Drugie, że istnieje gdzieś tajemnicze światło (czasem wyobrażałem je sobie jako świecę, czasem zaś jako pochodnię) ożywiające wszystkie przedmioty, jakie znajdą się w jego zasięgu, tak że na przykład spadły z drzewa liść odlatuje nagle, podkuliwszy cienkie nóżki machając giętkimi czułkami, a gęsty brązowy krzaczek rozgląda się w pewnej chwili dookoła czarnymi błyszczącymi oczami i ucieka pospiesznie za drzewo.
Czasem jednak, a szczególnie podczas sennych, ciągnących się niezmiernie wolno godzin południowych, niewiele było do zobaczenia. Wówczas przyglądałem się wiszącemu nad drzwiami herbowi i zastanawiałem się, co też ja, Severian, mogę mieć wspólnego z fontanną, statkiem i różą, a potem przez długi czas wpatrywałem się w oczyszczoną przeze mnie do połysku pokrywę jednej z trumien, ozdobioną płaskorzeźbą przedstawiającą postać zmarłego. Leżał na wznak z zamkniętymi metalowymi powiekami. W przyćmionym świetle, wpadającym do wnętrza grobowca przez wąskie okienko, przyglądałem się jego twarzy, porównując ją z własną, której odbicie widziałem w wypolerowanym metalu. Mój prosty nos, głęboko osadzone oczy i zapadnięte policzki bardzo przypominały jego; bardzo chciałem wiedzieć, czy on także miał czarne włosy.
Zimą rzadko odwiedzałem nekropolię, natomiast latem zarówno ten, jak i inne grobowce stanowiły dla mnie miejsce obserwacji i wytchnienia. Drotte, Roche i Eata także tu przychodzili, ale nigdy nie zaprowadziłem ich do mego ulubionego miejsca, a i oni, jak o tym doskonale wiedziałem, mieli swoje tajemne kryjówki, o których nikt oprócz nich nie wiedział. Kiedy byliśmy razem, z rzadka wchodziliśmy do wnętrza grobowców, raczej sporządzaliśmy sobie drewniane miecze i prowadziliśmy długotrwałe boje albo rzucaliśmy szyszkami w żołnierzy, lub też rysowaliśmy plansze na miękkiej ziemi świeżych grobów i graliśmy w warcaby, używając jako pionków kamieni lub muszelek.
Nieraz bawiliśmy się też w labiryncie Cytadeli i pływaliśmy w wielkim zbiorniku pod Wieżą Dzwonów. Pod wysokim sklepieniem było chłodno i wilgotno nawet latem, ale i zimą nie było tam wcale gorzej, a poza tym, co najważniejsze, Wieża Dzwonów należała do tych miejsc, do których wstęp był nam najsurowiej zakazany. Odczuwając więc rozkoszny dreszcz emocji, biegliśmy tam po kryjomu zawsze, kiedy wszyscy przypuszczali, że jesteśmy zupełnie gdzie indziej, i zapalaliśmy pochodnie dopiero wtedy, gdy za ostatnim z nas zatrzasnęła się ciężka, drewniana klapa. A kiedy zapłonęły już światła, jak wspaniale tańczyły nasze cienie po tych ciemnych, pokrytych zaciekami ścianach!
Drugim celem naszych pływackich eskapad była, jak już wspomniałem, Gyoll wijąca się przez Nessus niczym ogromny utrudzony wąż. Kiedy nadchodziły ciepłe dni, wyruszaliśmy w jej kierunku, mijając najpierw stare okazałe grobowce wzniesione tuż przy murach Cytadeli, następnie pyszniące się chełpliwym przepychem groby optymatów, proste kamienne pomniki zwykłych ludzi (tam najczęściej trafialiśmy na strażników, staraliśmy się więc wyglądać możliwie godnie i poważnie, z pochylonymi głowami wędrując alejkami śmierci), aż wreszcie niewysokie, usypane pospiesznie z gliniastej ziemi kopczyki — miejsce spoczynku pospólstwa, niknące bez śladu po pierwszej gwałtownej ulewie.
Wejścia na teren nekropolii strzegła od strony nadrzecznej doliny żelazna brama, którą opisałem na samym wstępie. Przez nią wnoszono ciała przeznaczone do pochówku w najuboższej części cmentarza. Dopiero po minięciu tej wyniosłej przerdzewiałej konstrukcji czuliśmy, że jesteśmy rzeczywiście poza Cytadelą, łamiąc tym samym w niezaprzeczalny sposób reguły, które powinny rządzić naszym życiem w konfraterni. Wierzyliśmy (albo raczej udawaliśmy, że wierzymy), iż zostaniemy poddani torturom, jeżeli nasi starsi bracia dowiedzą się o tej niesubordynacji. Tak naprawdę nie groziło nam nic poza solidnym trzepaniem skóry. Wielka była wyrozumiałość bractwa, które kiedyś miałem zdradzić.
Dużo gorsze i bynajmniej nie wyimaginowane niebezpieczeństwo groziło nam ze strony mieszkańców obskurnych wielopiętrowych domów wznoszących się po obu stronach ulic, którymi szliśmy nad rzekę. Czasami nachodzi mnie myśl, że być może nasza konfraternia przetrwała tak długo właśnie dlatego, że ogniskowała na sobie ludzką nienawiść, odciągając ją od osoby Autarchy, arystokratów, wojska, a w pewnym stopniu także od jasnoskórych odmieńców przybywających czasem na Urth z odległych gwiazd.
To samo przeczucie, które podpowiadało cmentarnym strażnikom, kim jesteśmy, demaskowało nas także przed ludźmi z miasta. Zdarzało się, że wylewano na nas pomyje, a niemal zawsze towarzyszył nam niechętny, złowrogi pomruk. Ale strach, wiążący się nieodmiennie z nienawiścią, okazywał się wystarczającą ochroną. Nigdy nie spotkaliśmy się z bezpośrednią przemocą, a raz czy dwa, kiedy akurat naszym starszym braciom dostarczono jakiegoś powszechnie znienawidzonego możnowładcę czy znaną z sadystycznego wyuzdania arystokratkę, otrzymywaliśmy nawet rady, co z nimi zrobić — niemal wszystkie były obsceniczne, a większość niemożliwa do wykonania. W miejscu, w którym zawsze pływaliśmy, Gyoll wiele wieków temu utraciła naturalne brzegi. Wyglądała tam jak dwułańcuchowej szerokości pole błękitnych nenufarów ograniczone dwiema kamiennymi ścianami, w których w niewielkich odstępach znajdowały się stopnie pomyślane jako miejsce do cumowania najróżniejszych łodzi i statków. Latem każde schody okupowane były przez dziesięcio-lub piętnastoosobową bandę wyrostków. Nasza czwórka nie miała szans na to, żeby którąkolwiek z nich usunąć, ale oni z kolei nie mogli (a może po prostu nie chcieli) odmówić nam miejsca do kąpieli, chociaż zasypywali nas pogróżkami, gdy się do nich zbliżaliśmy, a szydzili i wyśmiewali się, kiedy byliśmy już między nimi. Wkrótce zresztą przenosili się gdzie indziej, pozostawiając nas w spokoju aż do naszej następnej wizyty.
Opisuję to wszystko akurat teraz, w dniu bowiem kiedy ocaliłem Vodalusa, byłem tam po raz ostatni. Drotte i Roche uważali, że przestraszyłem się konsekwencji, jakie musielibyśmy ponieść, gdyby nas złapano. Tylko Eata domyślił się prawdy — chłopcy, zanim zbliżą się do wieku, w którym stają się mężczyznami, są często obdarzeni wręcz kobiecą intuicją. Chodziło o nenufary.
Nigdy nie myślałem o nekropolii jako o mieście śmierci. Wiedziałem, że rosnące na jej terenie krzewy purpurowych róż (niektórzy uważają je za wręcz ohydne) dają schronienie i mieszkanie niezliczonym małym zwierzętom i ptakom. Egzekucje, którym się przyglądałem i których sam później tak często dokonywałem, nie są niczym innym jak po prostu wykonywanym z zawodową rutyną rzemiosłem, usuwaniem istot w znacznej części może i bardziej niewinnych, ale z całą pewnością mniej wartościowych od rzeźnego bydła. Kiedy myślę o własnej śmierci albo o śmierci kogoś, kto okazał mi dobroć, czy nawet o śmierci słońca, przed oczyma pojawia mi się obraz nenufaru o lśniących bladych liściach, lazurowym kwiecie oraz cienkich i mocnych niczym włosy korzeniach sięgających daleko w głąb ciemnych wód.
Jak to chłopcy w naszym wieku — pływając, pluszcząc się i nurkując między błękitnymi kwiatami — nie poświęcaliśmy im najmniejszej uwagi. Ich zapach zabijał do pewnego stopnia nieprzyjemny odór bijący z wody. Tego dnia, kiedy miałem ocalić życie Vodalusa, zanurkowałem pod zbite gęsto liście tak, jak to czyniłem już tysiące razy.
Tym razem nie wypłynąłem na powierzchnię. W jakiś sposób trafiłem w miejsce, gdzie korzenie były znacznie grubsze od tych, jakie widziałem do tej pory. Zostałem schwytany w plątaninę setek mocnych sieci. Oczy miałem otwarte, ale nie mogłem dostrzec nic oprócz kłębowiska czarnych wijących się korzeni. Usiłowałem płynąć, ale czułem, że chociaż ręce i nogi poruszają się, odgarniając na boki miliony delikatnych odrostków, to ciało pozostaje w miejscu. Zacząłem chwytać korzenie dłońmi i rozrywać, lecz gdy wydawało mi się, że już skończyłem, byłem tak samo unieruchomiony jak przedtem. Płuca niemal mi pękały, usiłując wyrwać się z piersi i napierając ze straszliwą siłą na zaciśnięte kurczowo gardło. Pragnienie zaczerpnięcia oddechu, nabrania otaczającej mnie zewsząd ciemnej chłodnej wody było niemal nie do odparcia. Nie wiedziałem już, gdzie jest góra, a gdzie dół, i nie zdawałem sobie sprawy z obecności wody jako wody. Zacząłem tracić władzę w kończynach, ale przestałem się bać, chociaż wiedziałem, że umieram albo nawet już nie żyję. W uszach odezwało mi się nieprzyjemne głośne dzwonienie, a przed oczami pojawiły się halucynacje.
Mistrz Malrubius, nieżyjący już od kilku lat, zwykł nas budzić, uderzając w ściany metalową łyżką — to właśnie było dzwonienie, które słyszałem. Leżałem na pryczy, nie mogąc się podnieść, chociaż Drotte, Roche i wszyscy młodsi chłopcy wstali już i rozdzierająco ziewając, niezgrabnie zakładali ubrania. Płaszcz Mistrza Malrubiusa rozsunął się, ukazując zwiotczałą skórę na jego piersi i brzuchu. Naprężające ją niegdyś mięśnie i tkankę tłuszczową zniszczył upływający nieubłaganie czas. Chciałem powiedzieć, że już się obudziłem, że nie śpię, ale nie byłem w stanie wydobyć z siebie głosu. Po chwili ruszył dalej, cały czas uderzając w ścianę łyżką. Kiedy dotarł do okna, wychylił się i spojrzał w dół; wiedziałem, że szuka mnie na Starym Dziedzińcu.
Nie mógł mnie jednak dojrzeć, znajdowałem się bowiem w jednej z cel bezpośrednio pod pokojem przesłuchań. Leżałem na wznak, wpatrzony w szary sufit. Rozległ się krzyk kobiety, lecz nie mogłem jej dostrzec, a poza tym moją uwagę zaprzątały nie jej jęki, tylko to bezustanne, nieprzerwane, niekończące się dzwonienie. Niespodziewanie zamknęła się wokół mnie ciemność, z niej zaś wyłoniła się ogromna twarz kobiety wielkości zielonej tarczy księżyca. To nie ona krzyczała — jęki i zawodzenia nie ustały ani na moment, na jej twarzy zaś nie było śladu cierpienia, wręcz przeciwnie — emanowało z niej nie dające się opisać piękno. Wyciągnęła ku mnie ręce, a ja w tym momencie zamieniłem się w pisklę, które przed rokiem wyjąłem z gniazda, mając nadzieję, że uda mi się je oswoić i przyuczyć, by na zawołanie przylatywało i siadało na moim palcu. Jej ręce były długości trumien, w których czasem odpoczywałem w mojej sekretnej kryjówce. Chwyciły mnie, pociągnęły najpierw do góry, a potem w dół, coraz dalej od twarzy i od zawodzących jęków, w ciemną otchłań; dotknąłem czegoś stałego, co mogło być mulistym dnem, i wystrzeliłem nagle w obramowany nieprzeniknioną czernią świat jasności.
Ciągle jednak nie mogłem oddychać, a właściwie nie chciałem; moja pierś nie unosiła się już w samodzielnym, niezależnym od woli rytmie. Płynąłem, chociaż nie miałem pojęcia, jak ani dlaczego tak się dzieje. (Później okazało się, że to Drotte chwycił mnie za włosy). Niebawem leżałem na zimnych oślizgłych kamieniach, Drotte zaś i Roche na zmianę pompowali mi powietrze prosto w usta. Widziałem nachylające się nade mną oczy, same oczy, różne, niczym w kalejdoskopie, i dziwiłem się, dlaczego Eata ma ich więcej niż powinien.
Wreszcie odepchnąłem Roche'a i zwymiotowałem mnóstwo czarnej wody. Od razu poczułem się lepiej — mogłem już usiąść i nawet oddychać, a także, chociaż nie miałem prawie zupełnie siły i trzęsły mi się ręce, poruszać ramionami. Oczy, które widziałem, należały do prawdziwych ludzi, mieszkańców pobliskich domów. Jakaś kobieta przyniosła miskę czegoś gorącego do picia; nie byłem pewien, czy to zupa czy herbata, mogę tylko powiedzieć, że było to słonawe, parzyło i pachniało dymem. Udawałem jedynie, że piję, ale później i tak okazało się, że poparzyłem sobie wargi i język.
Potrząsnąłem tylko głową.
Roche pomógł mi opanować drżenie dłoni.
Pomimo gorącego napoju i ciepłego dnia trząsłem się z zimna. Jeden z chłopców, którzy nam zazwyczaj dokuczali, przyniósł jakiś brudny koc, w który się zawinąłem, ale minęło dużo czasu, zanim odzyskałem siły na tyle, żeby móc znowu samodzielnie się poruszać, i gdy wreszcie dotarliśmy do cmentarnej bramy, statua Nocy na wzgórzu po drugiej stronie rzeki była już jedynie małą kreseczką na tle płonącego czerwienią zachodniego nieboskłonu, sama brama zaś była zamknięta na głucho.
Rozdział III
Dopiero późnym rankiem następnego dnia przypomniałem sobie o monecie, którą dał mi Vodalus. Po obsłużeniu spożywających posiłek w refektarzu czeladników sami jak zwykle zjedliśmy śniadanie, zebraliśmy się w klasie i po krótkim przygotowawczym wykładzie mistrza Palaemona poszliśmy za nim na dół, żeby zapoznać się z przebiegiem i rezultatami wieczornej pracy naszych starszych braci. Zanim będę jednak kontynuował moją relację, powinienem chyba powiedzieć kilka słów o Wieży Matachina. Wznosi się ona w głębi Cytadeli, po jej zachodniej stronie. Na parterze znajdują się gabinety mistrzów, gdzie odbywają się spotkania z ważniejszymi urzędnikami wymiaru sprawiedliwości i mistrzami innych związków. Piętro wyżej usytuowano naszą świetlicę, sąsiadującą bezpośrednio z kuchnią, jeszcze wyżej zaś refektarz, służący zarówno jako miejsce zebrań, jak i jadalnia. Nad nim znajdują się prywatne apartamenty mistrzów, za czasów świetności naszej konfraterni znacznie liczniejsze niż obecnie, na kolejnych zaś piętrach odpowiednio pokoje czeladników, bursa dla uczniów sąsiadująca z klasą i wreszcie najróżniejsze puste nie używane komórki i pomieszczenia. Na samym szczycie usytuowana jest zbrojownia — na wypadek gdyby Cytadela została zaatakowana, a my, nędzne pozostałości świetnej ongiś konfraterni, mielibyśmy wypełnić spoczywający na nas obowiązek jej obrony.
Gdyby ktoś chciał zobaczyć nas przy pracy, musiałby zejść na dół. Na pierwszej podziemnej kondygnacji znajduje się pokój przesłuchań. Pod nim, sięgając daleko poza wieżę, rozciąga się labirynt lochów, z których wykorzystuje się obecnie trzy poziomy połączone centralnie usytuowanymi schodami. Cele są proste, czyste i suche, wyposażone w stół, krzesło i ustawione na samym środku wąskie łóżko.
Rozjaśniające ciemność światła pochodzą z pradawnych czasów i mają podobno płonąć wiecznie, chociaż niektóre z nich już pogasły. Szliśmy pogrążonymi w półmroku korytarzami, ale mój nastrój daleki był od tego, jaki wydawałoby się, to miejsce powinno wywoływać. Byłem szczęśliwy i radośnie podniecony — tu właśnie będę pracował, kiedy zostanę czeladnikiem, doskonaląc się w starożytnej sztuce i zbliżając się z każdym dniem do chwili, kiedy na moich barkach spocznie godność mistrza; tu położę fundamenty pod odbudowę świetności naszego bractwa. Panująca w lochach atmosfera wydawała się spowijać mnie niczym delikatny koc, ogrzany uprzednio oczyszczającym wszystko ogniem. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami jednej z cel, pełniący zaś dzisiaj służbę czeladnik otworzył je potężnych rozmiarów kluczem. Leżąca na łóżku klientka uniosła głowę, a gdy nas zobaczyła, jej czarne oczy zrobiły się okrągłe niczym dwie monety. Mistrz Palaemon miał na sobie obszyty sobolami płaszcz i aksamitną maskę, oznakę władzy. Przypuszczam, że właśnie to, a może niezwykłe urządzenie optyczne, dzięki któremu widział, tak ją przeraziło. Nic jednak nie powiedziała, a my rzecz jasna również milczeliśmy.
Skupiliśmy się wokół Drotte'a popychani przez młodszych chłopców udających, że wiedzą, na co patrzeć i na co zwracać uwagę. Tętnice i żyły pozostały nietknięte, ale trwał ciągły, choć powolny upływ krwi. Pomogłem Drotte'owi założyć świeże bandaże. Kiedy mieliśmy już wyjść, kobieta przemówiła:
Na korytarzu zapytałem mistrza Palaemona, udając ignorancję, kim jest ów Vodalus.
Za plecami starego człowieka Drotte spojrzał na mnie w sposób, który oznaczał, że on wie wszystko o Vodalusie i powie mi przy najbliższej okazji.
Zrobiłem to celowo, wiedząc, że wywołam jego gniew. Kiedy wykonałem polecenie, poczułem nagle, że ściskam w palcach monetę, którą poprzedniego wieczoru dał mi Vodalus. W podnieceniu i przerażeniu zupełnie o niej zapomniałem, teraz natomiast zawładnęło mną potworne pragnienie, żeby choć raz na nią spojrzeć, ale nie mogłem tego zrobić, mistrz Palaemon nie spuszczał bowiem ze mnie świdrującego spojrzenia swoich powiększonych przez soczewki oczu.
— Kiedy klient mówi, Severianie, ty nic nie słyszysz. Zupełnie nic. Myśl o myszach, których piski nie mają dla nas żadnego znaczenia.
Skrzywiłem się, aby dać mu poznać, że rzeczywiście pomyślałem o myszach.
Podczas długiej nużącej wspinaczki po schodach do naszej klasy wszystko we mnie aż krzyczało, żeby spojrzeć na mały metalowy krążek, który ściskałem w palcach, ale wiedziałem, że gdybym teraz to uczynił, chłopiec idący za mną (był to akurat jeden z młodszych uczniów imieniem Eusignius) z pewnością zobaczyłby, co robię. W klasie mistrz Palaemon rozwodził się nad dziesięciodniowym nieboszczykiem; moneta paliła mnie żywym ogniem, ale nie śmiałem na nią spojrzeć.
Dopiero po południu znalazłem chwilę spokoju i samotności, kryjąc się w ruinach murów obronnych, wśród wysokich świecących mchów. Wyciągnąłem zaciśniętą pięść z kieszeni, ale nie mogłem zdecydować się, żeby ją otworzyć, bojąc się, że ewentualne rozczarowanie może okazać się czymś ponad moje siły.
Nie chodziło mi bynajmniej o materialną wartość monety. Chociaż byłem już prawie dorosły, miałem w życiu tak niewiele pieniędzy, że każda suma, jakakolwiek by była, wydawałaby mi się fortuną. Ta moneta (jeszcze tajemnicza, ale już niedługo) stanowiła jedyną nić łączącą mnie z wydarzeniami wczorajszego wieczoru, była jedynym łącznikiem pomiędzy mną a Vodalusem, piękną tajemniczą kobietą i potężnie zbudowanym mężczyzną, jedyną nagrodą za walkę stoczoną nad otwartą mogiłą. Do tej pory znałem wyłącznie życie w konfraterni, a teraz, w porównaniu z błyskiem miecza i grzmiącym echem strzału, wydawało mi się ono szare i złachmanione jak moja stara koszula. Wszystko to mogło zniknąć z chwilą, kiedy otworzę dłoń.
Wreszcie, wyczerpawszy do cna zapasy rozkosznej niepewności i strachu, spojrzałem. Było to złote chrisos. Zacisnąłem pośpiesznie pięść, obawiając się, że być może w blasku słońca pomyliłem je ze zwykłym brązowym orichalkiem. Musiałem poczekać dłuższą chwilę, żeby ponownie zebrać w sobie wystarczająco dużo odwagi.
Po raz pierwszy w życiu miałem w dłoni sztukę złota. Orichalki owszem, widywałem bardzo często, a kiedyś nawet miałem kilka na własność. Raz czy dwa mignęły mi srebrne asimi, natomiast z istnienia złotych chrisos zdawałem sobie sprawę w ten sam mętny i chyba jednak nie do końca uświadomiony sposób, jak z istnienia świata poza granicami Nessus albo z istnienia innych kontynentów leżących na północ, wschód i zachód od naszego.
Na moim chrisos widniała twarz, którą z początku wziąłem za kobiecą — z koroną, w nieokreślonym wieku, milcząca i doskonała w żółtym metalu. Kiedy spojrzałem na odwrotną stronę, niemal krzyknąłem ze zdumienia — na rewersie znajdował się taki sam wizerunek latającego statku, jak na herbie w moim sekretnym mauzoleum. Nie potrafiłem tego pojąć, mało tego, nawet się nie starałem, przekonany, że wszelkie spekulacje i tak okażą się bezowocne. Pośpiesznie schowałem mój skarb do kieszeni i niemal pogrążony w transie dołączyłem do kolegów.
Było nie do pomyślenia, żebym nosił monetę cały czas przy sobie. Przy pierwszej okazji, jaka mi się nadarzyła, pobiegłem na cmentarz i zakradłem się do mojej kryjówki. Właśnie tego dnia nastąpiła pierwsza poważniejsza zmiana pogody. Przedzierałem się przez ociekające deszczem zarośla i wysoką, kładącą się już do zimowego snu trawę. Kiedy dotarłem do grobowca, nie była to już cienista, dająca wytchnienie w upalne dni kryjówka, ale lodowata pułapka, w której wyczuwałem bliską obecność jakichś tajemniczych nieprzyjaciół, wrogów Vodalusa wiedzących doskonale o tym, że jestem jego zaprzysięgłym sprzymierzeńcem. W każdej chwili mogli nadejść i zatrzasnąć za mną ciężkie drzwi, specjalnie na tę okazję oliwiąc zawiasy.
Zdawałem sobie rzecz jasna sprawę, że to nonsens, ale nie tak zupełnie pozbawiony podstaw. Moje przeczucia mogły już wkrótce stać się rzeczywistością. Za kilka miesięcy czy kilka lat ci bezimienni jeszcze wrogowie mogli naprawdę na mnie czekać. Uderzając wczoraj toporem, podjąłem walkę, czyli uczyniłem coś, czego każdy kat stara się za wszelką cenę uniknąć.
U stóp jednej z pustych trumien znajdował się obluzowany kamień. Uniosłem go i kładąc pod niego złote chrisos, wymamrotałem pod nosem zaklęcie, którego przed kilku laty nauczył mnie Roche, a które miało pomóc w bezpiecznym przechowywaniu ukrytych przedmiotów:
Gdzie cię kładę, tam ty leżysz—
Oczu obcych nie ucieszysz,
Nikt cię nigdy nie zobaczy,
Tylko ja.
Trwaj bezpiecznie w tym ukryciu,
Kto cię znalazł już raz w życiu,
Przyjdzie znowu, a to będę
Tylko ja.
Żeby zaklęcie działało z całą mocą, należało jeszcze o północy obejść kryjówkę kilka razy dookoła z płonącą świecą w dłoni, ale to wydawało mi się po prostu śmieszne, podobnie jak opowieść Drotte'a o wstających z grobów nieboszczykach, więc postanowiłem zaufać samym słowom. Stwierdziłem przy okazji z niejakim zdziwieniem, iż jestem już na tyle dorosły, że nie wstydzę się posługiwać czymś, co niektórzy uważają za godny pożałowania zabobon.
Mijały dni, lecz pamięć o mojej ostatniej wizycie w grobowcu pozostawała wciąż wystarczająco świeża, żeby powstrzymać mnie przed pójściem tam kolejny raz i sprawdzeniem, co dzieje się z moim skarbem, chociaż miałem wielką ochotę, żeby to uczynić. A potem spadł pierwszy śnieg, zamieniając ruiny murów w niemożliwą do przebycia lodową barierę, tak zaś dobrze znaną nekropolię w zupełnie obcy, groźny teren pełen tajemniczych śnieżnych zasp. Pomniki i grobowce wydawały się w swoich białych czapach znacznie większe, niż były w istocie, drzewa i krzewy zaś, przygniecione zimnym ciężarem, zmalały w porównaniu z nimi do połowy.
Początkowo uczniowie mają w naszej konfraterni bardzo łatwe życie, ale z upływem lat przybywa im obowiązków. Najmłodsi chłopcy w ogóle nie pracują. Kiedy kończą sześć lat, otrzymują pierwsze zadania, ale sprowadzają się one co najwyżej do biegania w górę i w dół po schodach Wieży Matachina z najróżniejszego rodzaju informacjami i przesyłkami, a poza tym dzieciak, dumny z okazywanego mu zaufania, nie uważa tego za pracę. Jednak wraz z upływem czasu zadania stają się coraz bardziej skomplikowane. Trzeba odwiedzać inne części Cytadeli: barbakany, gdzie przy okazji dowiadujemy się, że nasi rówieśnicy uczący się wojennego fachu mają bębny, trąbki, wysokie buty, a czasem nawet ozdobne pancerze; Niedźwiedzią Wieżę, gdzie widzi się chłopców w tym samym wieku co my poskramiających wspaniałe groźne zwierzęta — mastyfy o głowach jak lwy, większe od człowieka strusie o stalowych dziobach i wiele, wiele innych. Odwiedza się setki takich miejsc, dowiadując się przy okazji, że bractwo, do którego należymy, jest otaczane pogardą i znienawidzone nawet (a raczej przede wszystkim) przez tych, którzy korzystają z jego usług. Wkrótce potem zaczyna się praca w kuchni. Brat Kucharz przyrządza najróżniejsze potrawy, uczeń zaś skrobie warzywa, obsługuje czeladników i przemierza bezustannie drogę do lochów z piętrzącymi mu się w rękach tacami z pożywieniem dla klientów.
Wówczas jeszcze tego nie wiedziałem, ale zbliżał się już moment, kiedy to moje uczniowskie życie, coraz trudniejsze i coraz bardziej nużące, miało się odmienić, stając się znacznie mniej uciążliwe, a nawet wręcz przyjemne. Przez rok poprzedzający przyjęcie w poczet czeladników jedynym właściwie zadaniem najstarszego ucznia jest sprawowanie nadzoru nad pracą młodszych od niego. Zaczyna lepiej jeść i otrzymuje nowe ubranie. Młodsi czeladnicy traktują go niemal jak równego sobie, ale najprzyjemniejsze jest chyba poczucie spoczywającej na nim odpowiedzialności, a także możliwość wydawania, a co ważniejsze, egzekwowania poleceń.
Kiedy nadchodzi moment wyniesienia, jest już dorosły. Wykonuje tylko tę pracę, której był uczony, po spełnieniu zaś wszystkich obowiązków może w celu zażycia rozrywki opuszczać mury Cytadeli, otrzymując nawet przeznaczone specjalnie na ten cel środki pieniężne. Gdyby kiedyś został mistrzem (wymagana jest jednomyślna zgoda wszystkich żyjących mistrzów), mógłby wybierać sobie jedynie te zajęcia, które go interesują lub bawią, jego głównym zadaniem zaś stałoby się sprawowanie pieczy nad działalnością samej konfraterni. Musicie jednak wiedzieć, że w roku, którego wydarzenia tutaj opisuję, w tym roku, kiedy ocaliłem życie Vodalusa, jeszcze nie zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawy. Zima (tak przynajmniej mi powiedziano) zakończyła kampanię na północy, a tym samym Autarcha wraz ze swymi oficerami i doradcami mogli na powrót zasiąść w sędziowskich fotelach.
Uśmiechnął się z pobłażaniem.
Nasi klienci nie przylatywali do nas ślizgaczami. Ci mniej ważni docierali w grupach po dziesięciu, dwudziestu skuci razem długimi łańcuchami łączącymi założone im na szyje żelazne obroże. Strzegli ich dimarchowie, groźnie wyglądający żołnierze w zbrojach i z bronią, która sprawiała wrażenie wykonanej z myślą o częstym stosowaniu i rzeczywiście była stale używana. Każdy klient niósł miedziany cylinder zawierający dotyczące go dokumenty, a tym samym swój los. Wszyscy oczywiście złamali pieczęcie, żeby przeczytać papiery i zniszczyć je lub zamienić z innymi. Tych, którzy docierali do nas bez żadnych dokumentów, trzymaliśmy tak długo, aż wreszcie przysłano nam nowe informacje w ich sprawie; najczęściej nie opuszczali nas już do końca życia. Ci, którzy wymienili z kimś dokumenty, zamienili się z nim jednocześnie na losy; byli więzieni lub wypuszczani, torturowani lub zabijani zgodnie z zaleceniami, jakie znaleźliśmy w papierach, które nam dostarczyli.
Ci ważniejsi przybywali w opancerzonych powozach. Stalowe ściany i zakratowane okna pojazdów miały za zadanie nie tyle zapobiec ucieczce, ile odstraszyć tych, którzy próbowaliby więźniów uwolnić. Jeszcze zanim koła pierwszego powozu zaturkotały na bruku Starego Dziedzińca, konfraternia aż trzęsła się od plotek o zuchwałych napadach na konwoje, które planował lub też już przedsięwziął Vodalus. Wielu uczniów, a także znaczna część czeladników wierzyła, iż wśród więźniów znajdują się jego przyjaciele, wspólnicy i zwolennicy. Myśl, żeby z tego powodu pomóc im w ucieczce, nie przyszła mi nawet do głowy — czyn taki okryłby hańbą nasze bractwo, a do tego, mimo mego przywiązania do Vodalusa i kierowanego przezeń ruchu, nigdy bym nie dopuścił. Poza tym ucieczka i tak była niemożliwa. Miałem jednak nadzieję, że uda mi się w inny sposób pomóc tym, których uważałem za swoich duchowych braci, dostarczając im takich drobnych przyjemności, jak dodatkowe porcje pożywienia, ukradzionego z racji mniej ważnych klientów, lub od czasu do czasu kawałek mięsa, który udałoby mi się przemycić z kuchni.
Pewnego dnia nadarzyła się sposobność, żeby dowiedzieć się, kim są nowi więźniowie. Skrobałem właśnie podłogę w gabinecie mistrza Gurloesa, kiedy wszedł on szybkim krokiem do środka i natychmiast wyszedł, zostawiając na biurku stos dokumentów nowo przybyłych klientów. Rzuciłem się do nich, nim zdążył dobrze zamknąć drzwi, i przejrzałem niemal wszystkie, zanim na schodach rozległy się jego ciężkie powolne kroki. Żaden, powtarzam, żaden z więźniów nie był w najodleglejszy nawet sposób związany z Vodalusem. Znajdowali się wśród nich handlarze, którzy usiłowali prędko się wzbogacić na dostawach dla wojska, włóczędzy wędrujący za armią oraz szpiegujący dla Ascian zwykli przestępcy najróżniejszego autoramentu. Nikt więcej.
Kiedy niosłem wiadro z brudną wodą, by wylać ją do kanału, którego wlot znajdował się na Starym Dziedzińcu, zobaczyłem, jak podjeżdża jeden z tych pancernych wozów. Ze spoconej skóry i pysków zwierząt unosiły się kłęby pary, zmarznięci strażnicy zaś z wdzięcznością wyciągali ręce po czary gorącego wina. Usłyszałem imię Vodalusa, ale tak cicho i niewyraźnie, iż nie byłem pewien, czy przypadkiem nie uległem złudzeniu, i w pewnym momencie odniosłem wrażenie, że Vodalus istniał jedynie jako abstrakcyjne pojęcie zrodzone wewnątrz mego umysłu, rzeczywisty zaś był jedynie ów człowiek zabity przeze mnie jego własnym toporem. Dokumenty, które jeszcze przed chwilą przeglądałem, frunęły mi w twarz niczym targane podmuchami wiatru jesienne liście.
W tej właśnie chwili zrozumiałem po raz pierwszy w życiu, że jestem w pewnym sensie szalony. Pozostaje rzeczą dyskusyjną, czy właśnie to było największym przekleństwem mego życia. Często kłamałem — mistrzowi Gurloesowi, mistrzowi Palaemonowi, mistrzowi Malrubiusowi, kiedy jeszcze żył, Drotte'owi, ponieważ był naszym kapitanem, Roche'owi, ponieważ był starszy i silniejszy ode mnie, Eacie i innym chłopcom, ponieważ chciałem, żeby mnie poważali i słuchali. Teraz nie mogłem być pewien, czy przypadkiem nie okłamuje mnie własny umysł. Wszystkie moje łgarstwa powróciły nagle odbitą falą i ja, który wszystko pamiętam, nie byłem w stanie stwierdzić, czy to, co biorę za wspomnienia, nie jest jedynie snem i marzeniami. Pamiętałem oświetloną blaskiem księżyca twarz Vodalusa, ale przecież chciałem ją zobaczyć. Przypomniałem sobie jego słowa, gdy do mnie przemówił, ale przecież chciałem je usłyszeć. Tak samo było z towarzyszącą mu kobietą.
Pewnej mroźnej nocy zakradłem się do grobowca i wydobyłem z ukrycia złote chrisos. Wybita na nim twarz nie była twarzą Vodalusa.
Rozdział IV
Oczyszczając zamarznięty dopływ kanału ściekowego (była to kara za jakieś nieistotne przewinienie), znalazłem go tam, gdzie mieszkańcy Niedźwiedziej Wieży wrzucają poszarpane ciała zwierząt zabitych podczas ćwiczeń. My grzebiemy naszych zmarłych tuż koło muru Cytadeli, klientów zaś w najniższej części nekropolii, natomiast konfraternia władająca Niedźwiedzią Wieżą pozostawia martwe pozostałości swej pracy trosce innych. Wśród piętrzących się trupów on był najmniejszy.
Są spotkania, które nic nie zmieniają. Urth zwraca swą wiekową twarz ku słońcu, którego blask rozświetla pokryty śniegiem krajobraz; zimą biel skrzy się i błyszczy tak, że każdy z lodowych sopli zwieszających się z blanków wyniosłych wież wydaje się Pazurem Łagodziciela, najcenniejszym z bezcennych klejnotów. Wszyscy z wyjątkiem tych najmądrzejszych są przekonani, że śniegi lada moment stopnieją, ustępując miejsca długiemu wspaniałemu latu.
Nic takiego jednak się nie dzieje. Raj trwa przez wachtę lub dwie, a potem na wzbijającym się w podmuchach wschodniego wiatru śniegu zaczynają się kłaść błękitne niczym rozwodnione mleko cienie, nadciąga noc i wszystko pozostaje takie, jakie było.
Z Triskele rzecz miała się podobnie. Czułem, że spotkanie z nim może i powinno wszystko zmienić, ale okazało się ono zaledwie kilkumiesięcznym epizodem, kiedy zaś zniknął, było już po zimie, zbliżała się kolejna Święta Katarzyna i nic, ale to nic się nie zmieniło. Nie wiem, czy potraficie sobie wyobrazić, jak żałośnie wyglądał, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy.
Leżał na boku, cały pokryty krwią, która stwardniała na mrozie niczym smoła, zachowując jednocześnie swoją jaskrawą świeżą barwę. Nie mam pojęcia, dlaczego to uczyniłem, ale podszedłem i położyłem dłoń na jego głowie. Do tej pory wydawał się równie martwy jak reszta, lecz wtedy otworzył jedno oko i zwrócił je z wysiłkiem w moją stronę — w jego spojrzeniu dostrzegłem przekonanie, że najgorsze już minęło. Ja już swoje zrobiłem, zdawał się mówić. Teraz twoja kolej.
Przypuszczam, że gdyby to było lato, chyba pozwoliłbym mu umrzeć. Tak się jednak złożyło, że od dłuższego czasu nie widziałem żadnego żywego zwierzęcia, jeśli nie liczyć odżywiającego się odpadkami thylacodona. Pogładziłem go po łbie, on zaś polizał moją dłoń. Nie mogłem już tak po prostu odwrócić się i odejść.
Podniosłem go (okazał się zadziwiająco ciężki) i rozejrzałem się dookoła, zastanawiając się, co z nim zrobić. Wiedziałem doskonale, że w naszej bursie odkryto by go, zanim świeca zdążyłaby się stopić na szerokość palca. Cytadela jest ogromna i mocno skomplikowana; w jej wieżach, wzniesionych między nimi budynkach i rozległych podziemiach znajduje się masa rzadko lub nawet nigdy nie odwiedzanych pomieszczeń, ale nie mogłem w myśli znaleźć żadnego, do którego mógłbym dotrzeć, nie będąc po drodze widzianym przynajmniej z tuzin razy, toteż wreszcie, nie wymyśliwszy nic mądrego, ruszyłem z niespodziewanym ciężarem w kierunku siedziby naszego bractwa.
Musiałem jakoś przejść koło czeladnika, który stał na straży przy prowadzących do lochów schodach. Pierwszym pomysłem, jaki przyszedł mi do głowy, było włożyć psa do kosza, w którym nosimy zwykle czystą bieliznę pościelową dla naszych klientów, szczególnie że był to akurat dzień pralni, wykonanie zaś nadprogramowego kursu z pewnością nie wzbudziłoby niczyich podejrzeń. Stojący na straży czeladnik nie powinien niczego zauważyć, ale musiałbym czekać prawie całą wachtę, aż wyschnie rzekomo uprana pościel, oraz naraziłbym się na pytanie brata pełniącego służbę na trzecim poziomie, który z pewnością chciałby wiedzieć, czego szukam na czwartym, zupełnie przecież pustym.