Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Katja Gorečan powraca z prozą cechującą się wszystkimi atrybutami, które urzekły czytelniczki dotychczasowych tomów. Szczerość, dziewczyńskość, wrażliwość, bezpretensjonalna introspekcja. Autorce udaje się znaleźć sposoby, by opisać doświadczenie utraty, żałoby, izolacji. Nienachalnie i niemoralizatorsko podejmuje kwestie kobiecej autonomii i złożonej natury macierzyństwa.
„Książeczka macierzyńska” pokazuje moment, gdy w życie – klinem – wbija się strata, która jątrzy i która poraża myśli, czucie, ale też język. Byłoby ujmą dla Książeczki… przedstawiać ją wyłącznie jako opowieść o poronieniu i utracie słuchu. Mogliby wtedy przeoczyć ją ci, którym te doświadczenia są obce, choć szarpnęły nimi przecież inne osobiste kryzysy. I tak jak bohaterka Gorečan chcieli wtedy zasnąć na kilka lat, nie umieli ustać na nogach, padali na podłogę, krztusili się płaczem, a potem milkli na setki godzin, wbijając wzrok w ścianę. Czytałam monolog nienarodzonego dziecka, dziecka z poronionej w dziewiątym tygodniu ciąży, i słyszałam w nim relację z własnego, prywatnego kryzysu, który zgasił część mnie. Ta książka o przeżywanych w ciszy tragediach mówi więc też o żałobie po przeszłym ja, tym ja sprzed załamania. I choć daje nadzieję na przetrwanie, trudno po niej ochłonąć.
- Marta Syrwid
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 125
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
SERIA PRZEKŁADÓW prowadzona przez Aleksandrę Małecką i Piotra Mareckiego
· Napitki & literatura. Antologia opowiadań holenderskich i flamandzkich, pod redakcją Barbary Kalli i Bożeny Czarneckiej, przełożyły z języka niderlandzkiego Barbara Kalla, Bożena Czarnecka i Ewa Dynarowicz
· Ambrose Bierce, Diabli dykcjonarz, przełożył Mateusz Kopacz
· Anthony Joseph, Afrykańskie korzenie UFO, przełożyła Teresa Tyszowiecka Blask!
· Robert Burton, Anatomia melancholii, wybrał i przełożył Michał Tabaczyński
· Jean Ray, Malpertuis, przełożył Jakub Polaszczyk
· Niña Weijers, Konsekwencje, przełożyła Jadwiga Jędryas
· Ishmael Reed, Mambo dżambo, przełożyła przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!
· Katarína Kucbelová, Czepiec, przełożyła Katarzyna Dudzic-Grabińska
· Peter Markus, Bob albo mężczyzna na łodzi, przełożył Piotr Siwecki
· Antologia opowiadań. Ruska klasyka zestawił i przełożył Daniel Majling, przepisała Weronika Gogola
· Kathy Acker, Krew i flaki w szkole średniej, przełożył Andrzej Wojtasik
· Judith Schalansky, Spis paru strat, przełożył Kamil Idzikowski
· Łeś Bełej, Plan naprawy Ukrainy, przełożyli Aleksandra Brzuzy, Maciej Piotrowski, Ziemowit Szczerek
· Nicol Hochholczerová, Tego pokoju nie da się zjeść, przełożył Rafał Bukowicz
· Barbora Hrínová, Jednorożce, przełożyła Olga Stawińska
· Iceberg Slim, Alfons. Historia mojego życia, przełożyła Teresa Tyszowiecka Blask!
· Sergiej Sergiejewicz Sajgon, Brud, przełożyła Aleksandra Brzuzy
· Katja Gorečan, Książeczka macierzyńska, przełożył Miłosz Biedrzycki
KOLEJNE KSIĄŻKI W SERII
· Joost de Vries, Republika, przełożył Jan Pędziński
· Harry Josephine Giles, Port hwjezdny Topjo, przełożył Krzysztof Bartnicki
· Judith Schalansky, Szyja żyrafy, przełożył Kamil Idzikowski
Niektóre osoby są wymyślone,a niektóre zdarzenia – zmienione.
Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu.
Mt 5,15
Przytrafiło się życie
czyli coś bardzo ważnego
ale minuta jest częścią wieczności
Wisława Szymborska, Owady
CZĘŚĆ PIERWSZA
Nieobecność światła
gdybyście spytali moją mamę, jak wygląda dziewięć miesięcy nieprzerwanego płaczu, odpowiedziałaby, że bardzo męcząco. kiedy przeglądała na telefonie zdjęcia z zeszłego roku, pomyślała sobie, że „kiedyś miałam całkiem sympatyczną twarz i myślę, że już nigdy nie będę takiej miała”.
od momentu, kiedy wróciła ze szpitala, wszystko się nieodwracalnie zmieniło, chociaż była tam ledwie kilka dni.
wtedy straciła mnie na zawsze, jak to mówią. myślę, że cierpiała wtedy w sposób naprawdę nie do opisania. wielokrotnie powtarzała ojcu, że najchętniej by po prostu umarła, bo nie ma pojęcia, jak ma sobie poradzić z tym, co jej się przytrafiło.
„zdecydowanie będzie lepiej, jeśli zniknę z tego świata”.
powtarzałem jej, że cały czas jestem przy niej i żeby mimo wszystko nie znikała z tego świata, ale tylko odwracała głowę, jakby ze wstydu nie była w stanie spojrzeć nikomu w oczy.
mama powtarzała ojcu, że tak bardzo płacze, bo nie dała rady urodzić mnie w całości, i że cierpi, bo nie wie, co ma zrobić z tą miłością, która została gdzieś pośrodku.
ale tak naprawdę nie wiedziała, dlaczego tak to przeżywa.
umarł ktoś, kogo tak naprawdę nie znała.
nie miała zdjęć tej osoby. nie znała jej imienia.
odeszło tylko coś, co kiedyś mogłoby być, a teraz już z całą pewnością nie będzie, i trzeba się z tym pogodzić. ludzie mówili jej, że jakoś nauczy się z tym żyć.
bardzo trudno byłoby mi opisać jej twarz, kiedy się nad tym zastanawiała.
ginekolog powiedział jej, że nie jest niczemu winna, ale mama stwierdziła, że i tak myśli, że jakoś zawiniła, i kto jej zagwarantuje, że nie.
no kto?
nikt.
„nikt mi nie może tego zagwarantować”, krzyczała i uderzała głową o ścianę sypialni.
to się zaczęło jakoś koło bożego narodzenia i nie sądzę, żeby od tego czasu przestała choćby na jeden dzień. czas świąt ją dobił, bo już nie potrafiła się śmiać, a w tym okresie ludzie bardzo dużo się śmieją. dowiedziała się wtedy, że jej koleżanka jest w ciąży i że z jej dzieckiem jest wszystko w porządku. mama pogratulowała jej przez telefon i powiedziała, jak bardzo się cieszy, że dziecko koleżanki jest zdrowe, bo naprawdę się cieszyła. a potem. no, wtedy po raz pierwszy upadła na środku łazienki i przez jakiś czas tak leżała.
wtedy szeptałem do niej:
„mamo, naprawdę nie trzeba, żebyś za mną płakała”.
ale nie usłyszała mnie i dalej leżała, dopóki ojciec nie wrócił ze sklepu i nie znalazł jej na podłodze łazienki, zwiniętej w kłębek.
podniósł ją i zaniósł do łóżka. w łóżku w ogóle się nie poruszyła i z początku myślałem, że przestała oddychać.
miała zaciśnięte oczy.
wciąż nie słyszałem jej oddechu.
„mamo, obudź się”, powiedziałem do niej, bo byłoby naprawdę szkoda, gdyby zasnęła na zawsze.
„mamo, obudź się. obudź się, proszę”.
położyłem się koło niej, żeby jej powiedzieć, jak bardzo ją kocham, i że, jeżeli o mnie chodzi, naprawdę nie jest niczemu winna, ale mnie nie słyszała.
mama często mnie nie słyszała, ale nie dlatego, że nie chciała mnie słyszeć, tylko dlatego,
że nosi aparat słuchowy i już od jakiegoś czasu nie słyszy szeptu.
przez długi czas nie słyszała mnie, kiedy chciałem z nią porozmawiać, i może tak miało być.
skoro nie potrafiła rozmawiać z innymi ludźmi, dlaczego miałaby rozmawiać ze mną, kimś, kto nie doświadczył bezpośrednio istnienia.
mama po powrocie ze szpitala często chciała leżeć po ciemku. nawet w dzień zaciągała zasłony, a wtedy podchodziłem do niej z odrobiną światła. kiedy wracała z pracy przed zachodem słońca, opuszczała żaluzje, żeby zakryć wszystkie ślady.
mówiła mojemu ojcu: „bolą mnie oczy. weź, zamknij”.
ojciec mówił do niej: „chodźmy na spacer”.
mama odpowiadała: „nie, nie dzisiaj”.
i codziennie odpowiadała to samo:
„dziś nie jestem jeszcze gotowa. może jutro”.
zamiast spacerów mama codziennie po powrocie z pracy wolała zapalać różnego rodzaju świece. najbardziej lubiła małe białe szklane znicze ze wzorkami na szkle.
te znicze rzucały na ściany ruchome cienie, a mama patrzyła na nie i wyobrażała sobie, że jest w jakimś innym świecie, w którym w jej ciele nic się nie zdarzyło. za każdym razem, kiedy zapalała nową świecę i patrzyła w jej płomień, czuła, że gdzieś jeszcze jest nadzieja.
mama czuła, że gdzieś
żyje jakimś innym życiem.
życiem, w którym nie przytrafiło się to, co się jej przytrafiło.
„niech mi ktoś wytłumaczy, co to za bóg, który
zabiera ci dziecko przed urodzeniem”.
w miesiąc od powrotu ze szpitala w kącie sypialni, gdzie na szafce nocnej zazwyczaj trzymała książki i lampkę, na jakimś starym glinianym talerzu urządziła ołtarzyk.
chciała mieć mnie jak najbliżej siebie. na talerzu układała kwiaty, kupowane w soboty na targu od jednej starszej pani bez zębów. ta pani zawsze uśmiechała się do mamy ze współczuciem, tak jakby w głębi duszy wiedziała, po co mamie kwiaty od niej. może widziała już wcześniej takie oczy, albo sama kiedyś takie miała, bo inaczej skąd miałaby wiedzieć bez słowa, co kryje się w mamy oczach.
„wiesz, wiele kobiet nie daje sobie z tym rady. żyją dalej, jak potrafią, ale tak naprawdę zostają na długo tam, w tej historii, w tych podziemiach, czasem przez resztę życia. zostają tam i nigdy, nigdy nie ruszają z miejsca”.
delikatnie pakowała kwiaty w biały papier i podawała je mamie:
„ale wszyscy oczekują, że będziemy sobie normalnie żyły dalej, jakby nic się nie stało, prawda?”.
mama w mieszkaniu krzątała się na skraju nieskończonej, niezmiennej przestrzeni i miała przy tym nadzieję, że ktoś jej się ukaże.
nie chciała słuchać ludzi mówiących jej, że to wszystko na nic.
kiedy prawili jej kazania, że tylko traci czas i żeby już wreszcie zaczęła żyć dalej, mama tylko odwracała się, machała ręką i odchodziła.
czasem też pokazała komuś środkowy palec albo w ogóle przesyłała pozdrowienie dwoma wyciągniętymi środkowymi palcami.
często robiła tak podczas prowadzenia samochodu, kiedy ktoś ją wyprzedził albo otrąbił.
na ile ją znałem, z pewnością
mógłbym powiedzieć, że była bardzo uparta.
nie chciała uwierzyć, że nie zostało ze mnie zupełnie nic, kompletna pustka.
na pytanie, po co to robi, odburkiwała:
„bo potrzebuję czegoś!”.
mama wiedziała, że byłem w niej niejako w przedistnieniu i dopiero się stawałem, ale gniewała się na ludzi:
„nikt mi nie powie, że to wszystko jest równe zeru”.
nikt jej nie powie, „nie, po prostu nie”, nikt jej tego nie powie.
„mam dość słuchania, że to wszystko za mało”.
zmęczyło ją szukanie dowodów, że istnieję gdzieś w przestrzeni, bo nie można byłoby mnie wykryć nawet najlepszym mikroskopem.
wielu ludzi uważało, że byłem rzeczywisty zaledwie przez moment, ale mama nie myślała o tym w ten sposób.
co dzień próbowała przeciwstawić moją nicość
czemuś, co jest. „musiało coś być. musi coś być”.
wciąż od nowa kłóciła się na temat mojego istnienia i dlatego potrzebne było jej imię, żebym był możliwy do wymówienia.
bo gdybym był niczym, to by był koniec wszystkiego.
nieodwracalny, nieodwołalny koniec, do którego już nigdy nie mogłaby wrócić. bardzo się tego bała.
no bo co w ogóle mogłaby zrobić z tym końcem?
„nic nie potrafię zrobić z tym końcem”.
chciała móc wracać gdzieś, gdzie koniec nie oznaczał tylko końca światła.
zresztą końca światła mama też nie chciała.
no więc, jeśli was to ciekawi, miałem mieć na imię tobiasz, to znaczy tak mama nazwała zarodek, który nosiła w sobie około dziewięciu tygodni. nigdy się nie dowiedziała, ile tych tygodni faktycznie było, bo nie doczekaliśmy pierwszego badania.
moich dziewięć tygodni wyliczyła w przybliżeniu, jeśli dobrze zrozumiałem, na podstawie tego, co działo się z jej ciałem. kiedy tych dziewięć tygodni się urwało, nie wiedziała, jakim imieniem mnie zawołać i kogo ma pochować, kiedy przyjdzie czas:
„zarodek, bobas, dzieciątko, dziecko”.
czy wolno jej publicznie powiedzieć, że stracili dziecko?
czy powinna wziąć udział w jakimś panelu na ten temat?
którego eksperta albo ekspertkę powinna spytać
o zdanie i pozwolenie?
co?
z powodu zakończenia tych dziewięciu tygodni z kawałkiem stawiała sobie pytania i szukała w internecie.
jej historia wyszukiwań wyglądała mnie więcej tak:
„jeżeli dziecko/zarodek dożyło około dziewięciu tygodni, czy wolno płakać” i
„jak długo wolno mi płakać”
„czy to było dziecko”
„jak długo trwa żałoba”
„jak mam przeżywać żałobę”
„jak mam zorganizować pochówek”
„cmentarz dla dzieci utraconych”
„czy po poronieniu będę się jeszcze kiedyś śmiała”
„co się dzieje po poronieniu”
i jeszcze dużo innych pytań, które mnożyły się z każdym dniem od dnia straty. we własnym języku znalazła bardzo niewiele, dlatego musiała szukać odpowiedzi w różnych innych językach.
w jej języku po prostu ludzie nie chcą o tym za dużo mówić, nie chcą za dużo pisać, nie chcą o tym wspominać jakkolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek z kimkolwiek.
„bo to zbyt drażliwy temat, wiesz”.
„uważaj, o czym piszesz, dobrze się zastanów”.
to, co przytrafiło się mamie, wyglądało prawie tak, jakby była nosicielką silnie zakaźnej choroby. czasem ona i ja mieliśmy wrażenie, że niektóre matki się bały. może uważały, że od słuchania, jak mama opowiada o mnie, im też się coś takiego przydarzy.
„kiedy słyszę, że ktoś o tym mówi przy stole, wolę wstać i wyjść”, mówiły w obecności mamy inne kobiety.
„nie chcę o tym słuchać. to sprawa osobista, przeznaczona tylko dla was dwojga”.
„trzeba naprawdę uważać, w jaki sposób się o tym mówi”.
innym ludziom było niezręcznie albo niewygodnie mówić o mnie. niezręcznie było mówić o mnie także tym, którzy twierdzili, że należy otwarcie mówić o wszystkim.
o wszystkim należy mówić otwarcie, oprócz tego, co przytrafiło się mamie.
o tym to nie. o tym mówić nie będziemy. nie i nie.
a mama na to:
„dlaczego nie mogę mówić o swoim utraconym dziecku, jeśli inne matki bez przerwy opowiadają o swoich żywych dzieciach i o tym, jak je rodziły”.
nikt jej nie powiedział, że nie wolno jej mówić o mnie i o tym, jak prawie mnie urodziła, ale nie urodziła, nikt jej też jednak nie powiedział, że chciałby usłyszeć opowieść o mnie.
najczęściej mówili
„ty nie wiesz, jak to jest” albo:
„nie rozumiesz, bo nie masz dzieci”. albo:
„sama zobaczysz, kiedy naprawdę będziesz miała dziecko”.
ale gdyby mama nigdy o tym nie mówiła, to byłoby tak, jakby ta część jej życia nigdy nie istniała, i skąd miałaby potem wiedzieć, co ma dalej począć z tą częścią życia?
„muszę o tym mówić, nawet jeśli nikt mnie nie słyszy ani nie chce słuchać”,
bo tylko w ten sposób mogłem być kiedyś prawie żywy i tylko w ten sposób mama mogła dojść do tego, co ze mną począć po tym wszystkim.
mama wiedziała już wtedy, że razem z ojcem kiedyś mnie pochowają, ale w tamtym czasie jeszcze nie była gotowa na to, żeby mnie wypuścić, bo coś w niej, coś przemożnego i takiego,
„że nie jestem w stanie tego opisać żadnym słowem ani
żadnym cytatem z innego autora albo autorki”,
coś w niej każdego dnia od chwili straty chciało mojej obecności, pomimo że wiele razy zaprzeczała temu i udawała, że tak nie jest, kiedy ktoś ją spytał, jak się czuje.
że naprawdę nigdy się nie pojawię –
no, z tym jeszcze nie była w stanie się pogodzić i walczyła, żeby udowodnić, że jest inaczej. może dlatego była tak często tak bardzo zmęczona, bo nie wiedziała, przeciwko komu się buntuje.
„przeciwko wszechświatowi, bogu, innym ludziom, naturze”.
tak czy siak, mama nadała mi imię po pewnym czasie, kiedy kilka osób z podobnymi doświadczeniami powiedziało jej, żeby tak zrobiła, że dzięki temu będzie jej łatwiej.
mama potrzebowała kilku miesięcy od chwili, kiedy przytrafiło się tamto, żeby nadać mi imię, i wciąż do końca nie wierzy, że dzięki temu będzie jej łatwiej. kiedy zdecydowała, że nazwie to, co się przytrafiło: „tobiasz”, nie zmieniła tym niczego.
tylko nadała mi jakieś imię.
bo usłyszała kiedyś:
„nazwij to, czego się boisz, a przestaniesz się bać”.
może coś źle zrozumiała, w każdym razie nazwała to, czego się bała, imieniem dziecka, które straciła. imię dla mnie wybrała na skutek przedziwnego przypadku. u niej w pracy przyszli na zebranie ludzie z innego działu i rozmawiali o swoim koledze imieniem tobiasz.
zamiast słuchać rozmów biurowych, pomyślała:
„tobiasz! jakie interesujące imię. o tak, to jest to”.
ponieważ imię od razu jej się spodobało, stwierdziła, że będzie tak i nie inaczej i że nikogo nie będzie pytać o zdanie. a ponieważ wszystko musi coś znaczyć, również imię musiało coś znaczyć, więc wpisała imię tobiasz do wyszukiwarki internetowej i przeczytała:
tymczasem anna siedziała i wypatrywała drogę swego syna.
i spostrzegła go powracającego, i zawołała do ojca jego: „oto zbliżają się syn twój i człowiek, który poszedł razem z nim”.
a rafał rzekł do tobiasza, zanim ten zbliżył się do ojca: „wiem, że otworzą mu się oczy.
potrzyj żółcią ryby jego oczy, a lekarstwo wygryzie i ściągnie bielmo z jego oczu, a ojciec twój przejrzy i zobaczy światło”.
anna tymczasem wybiegła, rzuciła się synowi na szyję i zawołała do niego: „ujrzałam cię, dziecko, teraz już mogę umrzeć”, i rozpłakała się.
(Tob 11,5 – 9)
„to mógłby być mój tobiasz!”, stwierdziła mama.
przeczytała też, że ktoś o imieniu tobiasz w starym testamencie zbierał zwłoki zabitych, ukrywał je w domu i potem grzebał w nocy. grzebanie umarłych uznała za naprawdę szlachetny uczynek.
stwierdziła: „właśnie tak ci dam na imię”.
ciężko nam wytłumaczyć, dlaczego właśnie to imię stało się moim, ale mama nazwała mnie na cześć chwili, kiedy wiedziała, że jest właśnie tak i nie inaczej.
mama powiedziała, że bywają takie chwile, mimo że z początku tak naprawdę nie wiemy dlaczego.
właśnie tę chwilę mama wyznaczyła jako bunt przeciwko nieskończonej, pustej nicości, za którą wcześniej uważali mnie prawie wszyscy.
„tobiasz i grzebanie umarłych, to naprawdę odważny uczynek”, a ja jako ich dziecko na pewno byłbym odważny, chociaż nie było mi dane dożyć do chwili narodzin.
tak czy siak, wtedy zostałem ich pierwszym dzieckiem, chociaż nigdy się nie dowiedzą, jak wyglądałaby moja twarz. a jednak.
i tak moja