Krytyka Polityczna, nr 37-38. Nowoczesność na peryferiach - Opracowanie zbiorowe - ebook

Krytyka Polityczna, nr 37-38. Nowoczesność na peryferiach ebook

Opracowanie zbiorowe

3,0

Opis

Indie były i są dla nas wielką niewiadomą. Pozostały krajem tajemniczej egzotyki, gdzie wszystko jest inaczej i bardziej. Nowy orientalizm jest jednak subtelniejszy, często skrywa się za parawanem wrażliwości społecznej. Kiedy załamujemy teatralnie ręce nad utrzymującymi się podziałami kastowymi i jednocześnie oburzamy, gdy obok slumsów wyrastają luksusowe siedziby potentatów IT, nie przejdzie nam przez myśl, że moglibyśmy z indyjskich przykładów dowiedzieć się na przykład czegoś o polskiej transformacji. Chcemy budować gospodarkę opartą na wiedzy? To zobaczmy, jak Indie modernizują się dzięki kultowi nauki (pisze o tym Marcin Zaród) i na jakie problemy natykają się radykalne projekty walki z wykluczeniem cyfrowym (opowiada o tym w reportażu o „komputerze Gandhiego” Siddhartha Deb). Wierzymy, że lekarstwem na fanatyzm religijny jest kapitalistyczna prosperita? Prześledźmy nakreśloną przez Vinoda K. Jose karierę polityczną Narendry Modiego, pupilka zagranicznych inwestorów, kandydata hinduistycznej prawicy na premiera, którego obarcza się odpowiedzialnością za krwawe pogromy antymuzułmańskie. A może pocieszamy się, że choć Polska ma jeszcze wiele do zrobienia w kwestii równouprawnienia kobiet i mężczyzn, to przynajmniej nie jest u nas tak źle, jak w Indiach? Urvashi Butalia pokazuje, że pod wieloma względami indyjski ruch feministyczny jest dużo bardziej postępowy, choć do nas docierają akurat jedynie informacje o kolejnych brutalnych gwałtach w Delhi, Mumbaju czy Kalkucie. Wśród autorów również m.in. Arundhati Roy, Dipesh Chakrabarty, Richard Stamp, Igor Stokfiszewski, Sebastian Cichocki. Do tego rysunki Prabhakara Pachpute i projekty pochodzącego z Mumbaju kolektywu CAMP. Poza głównym tematem numeru prezentujemy również m.in. dramat Niebieski bus Dmitrija Lewickiego, prezentujący wydarzenia na kijowskim Majdanie, zdjęcia Majdanu Tomasa Rafy, Aleksandra Burłaki i Saszy Kurmaza. Zajmujemy się też modernizmem w radzieckiej Azji Środkowej, wydobyciem łupków w pewnej wsi na Lubelszczyźnie oraz wpływem rewolucji na Haiti na losy nowoczesnej Europy, a Cezary Michalski kontynuuje swój Dziennik człowieka politycznego. Zapraszamy do lektury

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




REDAKCJA Yael Bartana (redaktorka artystyczna), Magdalena Błędowska, Kinga Dunin, Maciej Gdula, Maciej Kropiwnicki, Julian Kutyła (wicenaczelny), Jakub Majmurek, Sławomir Sierakowski (redaktor naczelny), Michał Sutowski, Artur Żmijewski (redaktor artystyczny)

ZESPÓŁ Agata Araszkiewicz, Michał Bilewicz, Katarzyna Błahuta, Zygmunt Borawski, Michał Borucki, Jakub Bożek, Marcin Chałupka, Vendula Czabak, Anna Delick (Sztokholm), Paweł Demirski, Agata Diduszko-Zyglewska, Karol Domański, Jakub Dymek, Cveta Dymitrova, Joanna Erbel, Katarzyna Fidos, Bartosz Frąckowiak, Maciej Gdula, Sylwia Goławska, Katarzyna Górna, Agnieszka Graff, Agnieszka Grzybek, Clara Ianni, Izabela Jasińska, Adam Jelonek, Marcin Kaliński, Jaś Kapela, Tomasz Kitliński, Maria Klaman, Karolina Krasuska, Małgorzata Kowalska, Pat Kulka, Łukasz Kuźma, Adam Leszczyński, Jarosław Lipszyc, Sebastian Liszka, Małgorzata Łukomska, Magda Majewska, Adam Mazur, Dorota Mieszek, Kuba Mikurda, Bartłomiej Modzelewski, Paweł Mościcki, Witold Mrozek, Maciej Nowak, Dorota Olko, Adam Ostolski, Joanna Ostrowska, Janusz Ostrowski, Tomasz Piątek, Paweł Pieniążek, Konrad Pustoła, Magda Raczyńska, Joanna Rajkowska, Przemysław Sadura, Michał Schmidt, Jan Smoleński, Andreas Stadler, Tomasz Stawiszyński, Beata Stępień, Kinga Stańczuk, Agnieszka Sterne, Igor Stokfiszewski, Monika Strzępka, Jakub Szafrański, Agata Szczęśniak, Kazimiera Szczuka, Barbara Szelewa, Jakub Szestowicki, Eliza Szybowicz, Magdalena Środa, Olga Tokarczuk, Krzysztof Tomasik, Justyna Turkowska, Karolina Walęcik, Patryk Walaszkowski, Błażej Warkocki, Agnieszka Wiśniewska, Katarzyna Wojciechowska, Joanna Wowrzeczka, Dominika Wróblewska, Wawrzyniec Zakrzewski, Agnieszka Ziółkowska, Wojtek Zrałek-Kossakowski

KOORDYNATORKA KLUBÓW KRYTYKI POLITYCZNEJ Agnieszka Wiśniewska

LOKALNI KOORDYNATORZY KLUBÓW KP: BIAŁYSTOK: Łukasz Kuźma, BERLIN: Marta Madej, Taina Mansani, BYTOM: Stanisław Ruksza, CIESZYN: Joanna Wowrzeczka, CZĘSTOCHOWA: Marta Frej, Tomasz Kosiński, GNIEZNO: Paweł Bartkowiak, Kamila Kasprzak, JELENIA GÓRA: Wojciech Wojciechowski, KALISZ: Mikołaj Pancewicz, KIJÓW: Oleksij Radynski, Vasyl Czerepanyn, KOSZALIN: Magda Młynarczyk, KRAKÓW: Weronika Śmigielska, Krzysztof Juruś, LUBLIN: Rafał Czekaj, Agnieszka Ziętek, ŁÓDŹ: Martyna Dominiak, OPOLE: Szymon Pytlik, OSTROWIEC ŚWIĘTOKRZYSKI: Monika Pastuszko, SZYDŁOWIEC: Inga Pytka-Sobutka, TORUŃ: Monika Szlosek, TRÓJMIASTO: Maria Klaman, WROCŁAW: Dawid Krawczyk

POMYSŁ NUMERU Paweł Marczewski, Agnieszka Wądołowska

KOREKTA Urszula Roman

OKŁADKA Katarzyna Błahuta

LAYOUT na podstawie projektu Mario Lombardo – Katarzyna Błahuta

SKŁAD I ŁAMANIE Le Że

WYDAWCA Wydawnictwo Krytyki Politycznej / Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego

ZARZĄD STOWARZYSZENIA Sławomir Sierakowski (prezes), Michał Borucki, Dorota Głażewska (dyrektor finansowy), Maciej Kropiwnicki

ADRES Krytyka Polityczna, ul. Foksal 16, p. II, 00–372 Warszawa, tel. (+ 48 22) 505 66 90,

E-MAIL [email protected]

Wydawanie pisma „Krytyka Polityczna” dofinansowane jest ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Supported by grant from the Open Society Foundations.

Drodzy Czytelnicy!

Zachęcamy do wsparcia naszych działań, z góry dziękujemy za pomoc! Darowizny można przekazać, dokonując dobrowolnych wpłat na konto: Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego, Bank DnB NORD Polska S.A. IIIO/Warszawa 92 1370 1037 0000 1701 4446 9300. Tytuł przelewu powinien brzmieć: „Darowizna na rzecz Stowarzyszenia im. Stanisława Brzozowskiego”. Informujemy, że nie prowadzimy prenumeraty redakcyjnej.

www.krytykapolityczna.plwww.dziennikopinii.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Egzotyka? Szukam jej pośród ulic Kalkuty, wiosek Bengalu i miasteczek Andhry. Nie znajduję i wcale mnie to nie martwi. Indie nie są krajem egzotycznym, a jeśli już się upierać, to egzotyka jest tam tylko dekoracją… to bytowanie na dnie zupełnej nędzy, wśród plag epidemii i pod obcą bezwzględną władzą. Był to „temat wstydliwy” i trzeba go było zastąpić czymś innym, bardziej strawnym, ponętniejszym. I tak, literaturę o Indiach tak popularnie rozpowszechnioną ograniczono do Tajemniczej Egzotyki. Dżungle i fakirzy, święte małpy i zaklinacze wężów. Tym się karmiła nasza wyobraźnia, żądna wiedzy o dalekich krajach, nie przeczuwając, że zamiast faktów chłonie mity.

Tak pisał z Indii Ryszard Kapuściński. Miał 24 lata i po raz pierwszy wysłano go za granicę w roli korespondenta1.

Jeśli po blisko 60 latach od napisania tych słów udało się w Polsce choćby częściowo naruszyć stereotyp Indii jako kraju Tajemniczej Egzotyki, to za cenę dołożenia do niego kolejnych – Skrajnej Nędzy i Wielkiej Zmiany. Zamiast snuć opowieści o pałacach maharadżów i fakirach, przywozi się dziś z Indii zdjęcia biedaków o smutnych, nieobecnych twarzach, obowiązkowo odnotowuje „kucane” toalety i daje wyraz zdziwieniu, że to w Mumbaju stanęła najdroższa rezydencja na świecie (Antilla, zbudowana przez miliardera Mukesha Ambaniego), a pod Bangalore wyrosła druga Dolina Krzemowa. Potem kwituje się to wszystko banałem, że Indie to kraj kontrastów, że nowoczesność sąsiaduje tu ze starożytnością, a bieda z bogactwem.

Kapuściński widział Indie epoki socjalizmu spod znaku Nehru – kraj, który wierzył jeszcze, że jest w stanie wybić się na nowoczesność własnymi siłami, dzięki industrializacji opartej na współpracy państwa i kilku rodzimych dynastii kapitalistów. Ten model rozwojowy ostatecznie zbankrutował na przełomie lat 80. i 90., co popchnęło kraj w stronę radykalnych reform wolnorynkowych. Działo się to niemal w tym samym momencie, kiedy Polska porzucała swoją wersję socjalizmu.

Ta zbieżność przeszła nad Wisłą niemal całkowicie niezauważona. Woleliśmy powtarzać hasła o powrocie Polski do Europy, upadku żelaznej kurtyny, końcu porządku jałtańskiego. Chcieliśmy jak najszybciej stać się częścią Zachodu. Nieliczni, którzy mieli wątpliwości co do tej drogi, snuli opowieści o naszej rodzimej, osobnej ścieżce rozwoju. I oczywiście ani przez moment nie zająknęli się, że niektóre państwa usiłujące uciec przed binarnym, zimnowojennym porządkiem eksperymentowały wcześniej z takimi pomysłami, z różnym skutkiem.

Indie były i są dla nas wielką niewiadomą. Pozostały krajem Tajemniczej Egzotyki, gdzie wszystko jest inaczej i bardziej. Ten nowy orientalizm jest jednak subtelniejszy, często skrywa się za parawanem wrażliwości społecznej. Kiedy załamujemy teatralnie ręce nad utrzymującymi się podziałami kastowymi i jednocześnie oburzamy, gdy obok slumsów wyrastają luksusowe siedziby potentatów IT, nie przejdzie nam przez myśl, że moglibyśmy z indyjskich przykładów dowiedzieć się na przykład czegoś o polskiej transformacji.

Zgromadzone w numerze teksty wypełniają tę lukę. Chcemy budować gospodarkę opartą na wiedzy? To zobaczmy, jak Indie modernizują się dzięki kultowi nauki (pisze o tym Marcin Zaród) i na jakie problemy natykają się radykalne projekty walki z wykluczeniem cyfrowym (opowiada o tym w reportażu o „komputerze Gandhiego” Siddhartha Deb). Wierzymy, że lekarstwem na fanatyzm religijny jest kapitalistyczna prosperity? Prześledźmy nakreśloną przez Vinoda K. Jose karierę polityczną Narendry Modiego, pupilka zagranicznych inwestorów, kandydata hinduistycznej prawicy na premiera, którego obarcza się odpowiedzialnością za krwawe pogromy antymuzułmańskie. A może pocieszamy się, że choć Polska ma jeszcze wiele do zrobienia w kwestii równouprawnienia kobiet i mężczyzn, to przynajmniej u nas rozwija się ruch feministyczny? Urvashi Butalia pokazuje, że choć do nas docierają jedynie informacje o kolejnych brutalnych gwałtach w Delhi, Mumbaju czy Kalkucie, to indyjski ruch feministyczny ma w ostatnich latach na swoim koncie wiele znaczących sukcesów w działaniu na rzecz zmiany sytuacji kobiet.

„Indie są tak niepodobne do Polski! Te same pojęcia tu i tam nie znaczą to samo” – notował 24-letni Kapuściński. Jeśli zastanawiamy się dziś nad kondycją demokracji i kapitalizmu nad Wisłą, sprawdźmy, jak reformy wolnorynkowe i demokratyczna polityka sprawdziły się w Indiach. Może nie są one dziś wcale tak niepodobne do Polski, jak się wydawało w 1956 roku początkującemu reporterowi?

1 Cytaty z indyjskich korespondencji Ryszarda Kapuścińskiego za jego biografią autorstwa Artura Domosławskiego Kapuściński non–fiction, Świat Książki, Warszawa 2010.

Rysunki Prabhakara Pachpute (ur. w 1986 roku w Ćandrapur w stanie Maharasztra) odkryliśmy rok temu wraz z Łukaszem Rondudą podczas wizyty w Clark House w Mumbaju. Clark House to niezależna galeria, a jednocześnie kolektyw kuratorski i świetlica, ukryta w starej kamienicy na tyłach Old Wodehouse Road. Zasha Colah i Sumesh Sharma, założyciele Clark House, interesują się aktualnymi kwestiami politycznymi, napięciami etnicznymi, religią i ekonomią. Prezentują zarówno dzieła uznanych współczesnych artystów, jak i prace twórców nieprofesjonalnych, rzemiosło i tym podobne. Kiedy odwiedziliśmy to miejsce w lutym 2012 roku, w wilgotnym dusznym pomieszczeniu prezentowano wystawę Estetyka proletariacka, na którą składała się wyeksponowana wśród licznych roślin doniczkowych seria akwarel z ptakami i ogrodami autorstwa 90-letniego Mahandasa NN, członka komunistycznej grupy samokształceniowej Nila Reading Group.

Jak zauważyliśmy podczas spaceru po budynku, Colah i Sharma nie zawsze demontują wystawy po ich zakończeniu lub robią to tylko częściowo, tak więc Clark House – były antykwariat i siedziba niedziałającej już firmy Thakur Shipping Company – powoli wypełnia się kolejnymi warstwami, pozostałościami po poprzednich ekspozycjach. W jednym z bocznych pomieszczeń Clark House pokazano nam wykonane kilka miesięcy wcześniej rysunki węglem na ścianach i suficie autorstwa indyjskiego artysty, Prabhakara Pachpute, jednego z młodych współpracowników Colah i Sharmy. Aby zobaczyć rysunki na ścianach, musieliśmy posłużyć się światłem latarki. Pachpute zajmuje się przede wszystkim warunkami pracy górników oraz kwestiami własności ziemi w Indiach. Studiował na akademii sztuki Indira Kala-Sangeet Vishwvidyalaya w Khairagarh (pierwszy uniwersytet artystyczny w Azji) oraz Gujrat w Pakistanie. Artysta pochodzi z regionu Vidarbh, w szybkim tempie uprzemysłowionego, znanego dziś między innymi z bardzo wysokiego wskaźnika samobójstw wśród rolników tracących swoją ziemię. Region ten niegdyś rolniczy, dziś jest mocno zdewastowany przez górnictwo. Większość członków rodziny i sąsiedzi Pachpute pracuje pod ziemią – jego dziadek zamienił ziemię uprawną na etat w kopalni. Dla artysty bryłka węgla jest naturalnym narzędziem pracy. Jego rysunki mają charakter publicystyczny – zaludniają je postaci górników-robotów, z głowami w postaci wtyczek, kowadeł, domów.

Pierwszą zagraniczną wystawą, w jakiej wziął udział Pachpute, była ekspozycja Black and White w Van Abbemuseum w Eindhoven, poświęcona politycznemu komiksowi i animacji (pierwsza odsłona tej wystawy odbyła się w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, 2011). Pachpute jest też autorem plakatu reklamującego nadchodzące biennale sztuki w São Paulo, którego tematem będzie  p o l i t y c z n a   w y o b r a ź n i a .  Wkrótce zamieszka na dwa miesiące w Brazylii, aby przygotować serię nowych prac poświęconą górnikom w Ameryce Łacińskiej.

To dom czy tylko budynek? Świątynia wzniesiona na cześć nowych Indii czy siedlisko upiorów przeszłości? Antilla roztacza czar tajemnicy i niemej groźby. Odkąd wzniesiono ją przy Altamount Road w Mumbaju, nic nie jest już takie samo. – Jesteśmy na miejscu – powiedział przyjaciel, który postanowił mi ją pokazać. – Pokłoń się nowemu Władcy.

Właścicielem Antilli jest Mukesh Ambani, najbogatszy człowiek Indii. Już wcześniej czytałam o tej najkosztowniejszej rezydencji na świecie: dwadzieścia siedem pięter, trzy lądowiska dla helikopterów, dziewięć wind, wiszące ogrody, sale balowe, przeszklone tarasy, gimnazjony, sześciopoziomowy parking samochodowy, obsługa licząca sześćset osób. Nie mogłam uwierzyć w to, że dwadzieścia siedem pięter porasta pionowy trawnik, podtrzymywany jedynie przez metalową konstrukcję. Tu i ówdzie kępki trawy pousychały, w kilku miejscach równe prostokąty darni całkiem odpadły. Jak widać, w tym wypadku teoria skapywania nie bardzo się sprawdziła.

Za to teoria wysysania działa w najlepsze. Dlatego w kraju, w którym mieszka 1,2 miliarda ludzi, własność stu najzamożniejszych obywateli jest równa jednej czwartej PKB.

Jeżeli wierzyć plotkom (i artykułom w „New York Times”), Ambani nie zamieszkał w Antilli, choć zakończono już prace budowlane i ogrodnicze. Ale nikt nie wie tego na pewno. Ludzie wciąż powtarzają sobie historie o duchach i fatum, Vaastu1 i feng shui. Może to wina Karola Marksa. (Całe to utyskiwanie). Kapitalizm, jak pisał, „wyczarował tak potężne środki produkcji i wymiany, że stał się podobny do czarnoksiężnika, który nie może już opanować wywołanych przez się potęg podziemnych”2.

W Indiach 300 milionów ludzi tworzących rynek, nową klasę średnią powstałą po „reformach” Międzynarodowego Funduszu Walutowego, żyje tuż obok tych potęg podziemnych, obok poltergeistów wyschniętych rzek i studni, obdartych szczytów, ogołoconych lasów, obok duchów 250 tysięcy zadłużonych rolników, którzy odebrali sobie życie, obok 800 milionów biedaków usuniętych ze swojej ziemi, by zrobić miejsce bogatszym. Obok tych, którzy potrafią przeżyć za mniej niż 20 rupii dziennie.

Majątek Mukesha Ambaniego wycenia się na 20 miliardów dolarów. Posiada pakiet kontrolny w Reliance Industries Limited (RIL), koncernie naftowym o wartości 47 miliardów dolarów, inwestującym na całym świecie w petrochemię, ropę, gaz, specjalne strefy ekonomiczne, tworzywa sztuczne, handel żywnością, szkoły średnie, badania przyrodnicze i magazyny komórek macierzystych. Ostatnio RIL wykupił 95 procent udziałów w konsorcjum telewizyjnym Infotel, kontrolującym 27 kanałów informacyjnych i rozrywkowych, w tym CNN-IBN, IBN Live, CNBC, IBN Lokmat i ETV, dostępnych w niemal każdym języku lokalnym. Infotel posiada jedyną ogólnokrajową licencję na 4G, błyskawiczny „informacyjny rurociąg”, który – jeżeli ta technologia się sprawdzi – może okazać się przyszłością wymiany informacji. Pan Ambani jest również właścicielem drużyny krykieta.

RIL należy do grona korporacji rządzących Indiami. Pozostałe to: Tata, Jindal, Vedanta, Mittal, Infosys, Essar i to drugie Reliance [Reliance Anil Dhirubhai Ambani Group – ADAG], którego właścicielem jest brat Mukesha, Anil. Rywalizują ze sobą w Europie, Azji Środkowej, Afryce i Ameryce Południowej, konkurują na wielu frontach, są zarazem rozpoznawalni i niewidoczni, działają jawnie, jak i w podziemiu. Dla przykładu firma Tata posiada 100 firm w 80 krajach. Są jednym z najstarszych i największych koncernów działających w prywatnym sektorze. Posiadają kopalnie, pola naftowe, huty, sieci komórkowe, telewizję kablową i łącza internetowe, zarządzają całymi miastami. Produkują ciężarówki i samochody osobowe, są właścicielami sieci hoteli Taj, Jaguara, Land Rovera, Daewoo, herbaty Tetley, domu wydawniczego, sieci księgarni, znanej marki soli jodowanej i giganta kosmetycznego Lakme. Mogliby reklamować się hasłem: „Bez nas nie da się żyć”.

Wedle Ewangelii Wysysania, im więcej masz, tym więcej możesz kupić.

Era Prywatyzacji Wszystkiego sprawiła, że indyjska gospodarka stała się jedną z najszybciej rozwijających się na świecie. Jednak jak każda porządna dawna kolonia eksportuje głównie kopaliny. Nowe indyjskie megakorporacje – Tata, Jindal, Essar, Reliance, Sterlite – to te, którym udało się dorwać do kurka z pieniędzmi pompowanymi z głębi ziemi. Ich działalność jest spełnieniem marzeń każdego biznesmena – sprzedają to, czego nie musiały wpierw kupić.

Innym źródłem korporacyjnych majątków są banki ziemi [land-banks]. Na całym świecie słabe, skorumpowane władze lokalne pomagają maklerom z Wall Street, firmom agrobiznesowym i chińskim miliarderom gromadzić olbrzymie tereny (oczywiście oddając im przy okazji kontrolę nad wodą). W Indiach tereny należące do milionów ludzi są wykupywane i „w interesie publicznym” przekazywane prywatnym koncernom – na rzecz specjalnych stref ekonomicznych, projektów infrastrukturalnych, tam, autostrad, fabryk samochodów, zakładów chemicznych i torów Formuły 1. (Gdy chodzi o biedaków, własność prywatna przestaje być święta). Jak zawsze, mieszkańców zapewnia się, że przesiedlenia i konfiskata wszystkiego, co posiadali, służy ograniczeniu bezrobocia. Choć dziś już wiemy, że wzrost PKB wcale nie oznacza nowych miejsc pracy. Po dwudziestu latach „wzrostu” 60 procent indyjskich pracowników jest na samozatrudnieniu, a 90 procent siły roboczej pracuje w sektorze nieuregulowanym3.

Po odzyskaniu niepodległości aż do lat 80. ruchy społeczne – od naksalitów po Sampoorna kraanti (Totalną rewolucję) Jayaprakasha Narayana – próbowały wywalczyć reformę własności ziemskiej i redystrybucję terenów zgromadzonych przez feudalnych panów na rzecz bezrolnych chłopów. Dziś rozważania nad redystrybucją terenów czy majątków uznane byłyby od razu za „niedemokratyczne” czy wręcz szalone. Nawet najbardziej wojownicze ruchy ograniczyły swoje postulaty do ochrony skrawków ziemi, które wciąż należą jeszcze do ludzi. Z radykalnego dyskursu zniknęły miliony ludzi bezrolnych, w większości dalitów i adiwasich, wyrzuconych z wiosek, zaludniających slumsy i dzielnice nędzy miasteczek i metropolii.

Gdy Wysysanie gromadzi fortuny na główce błyszczącej szpilki, a indyjscy miliarderzy kręcą na niej piruety, fale pieniędzy zalewają demokratyczne instytucje – sądy, parlament, ale też i media, które zgodziły się na poważne ograniczenie swojej działalności. Im głośniejszy przedwyborczy karnawał, tym szybciej topnieje wiara w to, że demokracja faktycznie istnieje.

W Indiach każda kolejna afera korupcyjna sprawia, że poprzednia wydaje się dziecinną igraszką. Latem 2011 roku wybuchł skandal z telefonią komórkową 2G. Dowiedzieliśmy się, że korporacje wypompowały z kieszeni podatników 40 miliardów dolarów, dzięki wprowadzeniu na stanowisko ministra telekomunikacji „życzliwej osoby”, która znacznie nie doszacowała wartości licencji na użycie technologii 2G i nielegalnie przydzieliła je swoim kumplom. Ujawnione przez media nagrania rozmów telefonicznych pokazują, jak dzięki zmowie przedsiębiorców zarządzających fasadowymi firmami, ministrów, wysoko postawionych redaktorów i prezenterów telewizyjnych, możliwy stał się rozbój w biały dzień. Te taśmy były jak wynik rezonansu magnetycznego, który jedynie potwierdził już od dawna stawianą diagnozę.

Prywatyzacja i nielegalna sprzedaż licencji telekomunikacyjnych nie prowadzi do wojen, przesiedleń czy zniszczenia środowiska naturalnego. Ale prywatyzacja indyjskich gór, rzek i lasów już tak. Mimo to nie rezonuje tak w wyobraźni klasy średniej. Może dlatego, że nie da się w takich przypadkach jasno i przejrzyście wykazać malwersacji finansowych. A może dlatego, że środowisko prywatyzuje się w imię indyjskiego postępu.

W 2005 roku rządy stanów Chhattisgarh, Orisa i Dźharkhand podpisały setki porozumień z grupą prywatnych firm i ignorując nawet pokrętną logikę wolnego rynku, zamieniły złoża boksytu, żelaza i innych minerałów warte biliardy dolarów na nędzne ochłapy. (Rządowe „tantiemy” wynosiły od 0,5 do 7 procent).

Zaledwie kilka dni po podpisaniu przez rząd Chhattisgarhu porozumienia o współpracy z Tata Steel w kwestii budowy huty zintegrowanej w Bastarze, powołana została Salwa Judum (dosł. Oczyszczające łowy), czyli miejscowa milicja obywatelska. Rząd oświadczył, że to spontaniczna inicjatywa mieszkańców, którzy nie mogli już znieść „represji” maoistycznych partyzantów z lasu. Okazało się jednak, że była to operacja „czyszczenia” terenu, a działaczy opłacały i zbroiły władze pospołu z korporacjami wydobywczymi. W innych stanach powołano podobne milicje obywatelskie, tyle że dostały inne nazwy. A premier ogłosił, że to maoiści stanowią najpoważniejsze zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. Tym samym wypowiedział im wojnę.

Prawdopodobnie po to, by potwierdzić powagę rządowych deklaracji, 2 stycznia 2006 roku do huty koncernu Tata Steel w Kalinganagarze, położonym w stanie Orisa, wysłano dziesięć oddziałów policji. Otworzyły ogień do mieszkańców protestujących przeciw zaniżonym rekompensatom za ziemię. Zginęło 13 osób, w tym jeden policjant, 37 zostało rannych. Choć minęło sześć lat, a mieszkańców pilnują uzbrojeni policjanci, protestu nie udało się stłumić.

W tym samym czasie w Chhattisgarze, Salwa Judum paliła, gwałciła i mordowała, „oczyszczając” lasy, wysiedlając mieszkańców 600 wiosek, zmuszając 50 tysięcy ludzi do przeniesienia się do obozów policyjnych, a 350 tysięcy do ucieczki. Gubernator ogłosił, że tych, którzy nie wyjdą z lasu, będzie traktował jak „maoistycznych terrorystów”. W ten oto sposób, w niektórych częściach współczesnych Indii oranie pól i dbanie o uprawy stało się synonimem działalności terrorystycznej. Jednak okrucieństwo Salwa Judum doprowadziło jedynie do wzmocnienia oporu i zasilenia maoistycznych bojówek. W 2009 roku rząd ogłosił operację o kryptonimie „Zielone łowy”. Oddziały rządowe w liczbie 200 tysięcy ruszyły przeczesywać stany Chhattisgarh, Orisa, Dźharkhand i Bengal Zachodni.

Gdy po trzech latach „konfliktu o niskim natężeniu” nie udało się „wykurzyć” z lasu rebeliantów, rząd centralny postanowił włączyć do akcji siły indyjskiej armii i lotnictwa. W Indiach nie nazywamy tego wojną. Mówimy o „tworzeniu klimatu sprzyjającego inwestycjom”. W operacji biorą udział tysiące żołnierzy. Centra dowodzenia i bazy lotnicze postawiono w stan gotowości bojowej. Jedna z największych armii na świecie opracowuje właśnie „Zasady Użycia Sił”, aby bronić się przed najbiedniejszymi, najgłodniejszymi i najbardziej niedożywionymi ludźmi na Ziemi. Czekamy tylko na ustawę o specjalnych prerogatywach sił zbrojnych (the Armed Forces Special Powers Act – AFSPA), która zapewni armii pełną bezkarność i prawo do zabijania podejrzanych o wspieranie buntu. Dziesiątki tysięcy nieoznaczonych grobów i anonimowych stosów kremacyjnych w Kaszmirze, Manipurze i Nagalandzie dowodzą, jak podejrzliwa bywa ta armia.

Wojska przygotowują się do działania, dżungle środkowych Indii nadal trwają w oblężeniu, a mieszkańcy obawiają się nawet wypraw na rynek po jedzenie czy leki. Na mocy drakońskich, niedemokratycznych praw skazuje się biedaków za wspieranie maoistów. Setki niewinnych ludzi trafiają do więzień. Cele pełne są adiwasich, którzy nawet nie wiedzą, czym zawinili. Ostatnio aresztowano i torturowano nauczycielkę z Bastaru, też adiwasi, Sonię Sori. Wpychano jej do pochwy kamienie, by „przyznała się”, że była kurierką maoistów. Dopiero gdy rozpoczęły się masowe protesty, trafiła do szpitala w Kalkucie, gdzie usunięto kamienie. Na ostatnim posiedzeniu Sądu Najwyższego aktywiści przedstawili sędziemu dowody w postaci kamieni w plastikowej torebce. Efekt jest taki, że Sonia dalej siedzi w więzieniu, a naczelnik policji Ankit Garg w Dniu Republiki został odznaczony Medalem Prezydenta za Odwagę.

O próbach ekologicznej i społecznej przebudowy środkowych Indii dowiadujemy się tylko dzięki masowym powstaniom i wojnie. Rząd nie udziela w tej sprawie żadnych informacji. Wszystkie porozumienia o współpracy są tajne. Część mediów starała się zwrócić uwagę opinii publicznej na to, co dzieje się w środkowych Indiach. Jednak większość indyjskich koncernów medialnych nie może sobie na to pozwolić, bo ich dochody zależą w dużej mierze od reklam wielkich korporacji. Jakby tego było mało, granica między mediami a wielkim biznesem zaczyna się niepokojąco zacierać. Jak już wspomniałam, RIL jest właścicielem 27 kanałów telewizyjnych. Ale ta zależność działa również w drugą stronę. Niektóre media mają własne interesy korporacyjne i biznesowe. Na przykład jeden z największych dzienników w regionie „Dainik Bhaskar” ma 17,5 miliona czytelników w czterech językach, ukazuje się po angielsku i w hindi w 13 stanach. A równocześnie jest właścicielem 69 firm z udziałami w górnictwie, energetyce, tekstyliach i na rynku nieruchomości. Ostatnio do Sądu Najwyższego Chhattisgarhu wpłynął pozew oskarżający DB Power Ltd (jedną z firm grupy) o to, że należąca do koncernu gazeta świadomie wykorzystała nielegalne metody manipulacji, by wpłynąć na wyniki konsultacji społecznych dotyczących otwarcia odkrywkowej kopalni węgla. Nie ma już znaczenia, czy rzeczywiście próbowano wpłynąć na wynik konsultacji. Chodzi o to, że korporacje medialne w ogóle mają taką możliwość. Prawo zezwala im na działalność, która prowadzi do poważnego konfliktu interesów.

Z niektórych części kraju nie docierają żadne wieści. Na przykład z mało zaludnionej, ale wysoce zmilitaryzowanej północno-wschodniej części stanu Arunachal Pradeś. Powstaje tam 168 wielkich tam, w większości prywatnych. Wysokie tamy, które zatopią olbrzymie tereny, buduje się też w zmilitaryzowanym Kaszmirze i Manipurze, gdzie można zginąć za protest przeciwko przerwom w dostawach prądu. Jak taki protest miałby powstrzymać budowę tamy?

Najbardziej szaloną ze wszystkich tam jest Kalpasar w Gudźaracie. Ma rozciągać się na 34 kilometry przez Zatokę Kambajską, górą ma pójść dziesięciopasmowa autostrada i linia kolejowa. Pomysł polega na tym, by dzięki odgrodzeniu słonej wody morskiej stworzyć słodkowodny rezerwuar dla rzek Gudźaratu. (Nikt się jakoś nie przejmuje tym, że te rzeki są już obstawione tamami i zanieczyszczone ściekami). Tama Kalpasar, która podniesie poziom morza i zmieni ekosystem setek kilometrów wybrzeża, została dziesięć lat temu uznana za bardzo zły pomysł. Nagle ten projekt wrócił, by dostarczyć wodę Specjalnej Strefie Inwestycyjnej (Special Investment Region – SIR) Dholera, leżącej w regionie o największych problemach z wodą nie tylko w Indiach, ale i na świecie. SIR to inna nazwa specjalnych stref ekonomicznych, czyli niezależnie zarządzanych korporacyjnych dystopii parków technologicznych, okręgów miejskich i metropolii. Dholera SIR ma zostać połączona z innymi miastami Gudźaratu siecią dziesięciopasmowych autostrad. Tylko skąd na to wszystko pieniądze?

W styczniu 2011 roku w Mahatma (Gandhi) Mandir gubernator Gudźaratu Narenda Modi przewodził spotkaniu 10 tysięcy biznesmenów ze 100 krajów. Według doniesień medialnych zamierzali oni zainwestować w Gudźaracie 450 miliardów dolarów. Spotkanie zaplanowano tak, by odbyło się w dziesiątą rocznicę masakry dwóch tysięcy muzułmanów z 2002 roku. Modiego oskarża się nie tylko o zlekceważenie sytuacji, ale też o świadome podżeganie do pogromów. Muzułmanie, którzy widzieli jak ich najbliższych gwałcono, patroszono i palono żywcem, którzy musieli porzucić swoje domy, nadal nie doczekali się gestu oddającego im sprawiedliwość. Ale Modi przehandlował swój szafranowy szal i cynobrową przepaskę na elegancki, biznesowy garnitur i liczy na to, że te 450 miliardów dolarów wystarczy, by wyrównać rachunki. Może i tak będzie. Wielki biznes entuzjastycznie popiera Modiego. Algebra bezgranicznej sprawiedliwości działa w tajemniczy sposób.

Dholera SIR to tylko jedna z mniejszych wewnętrznych matrioszek zaplanowanej już dystopii. Będzie połączona z Korytarzem Przemysłowym Delhi–Mumbai (Delhi Mumbai Industrial Corridor – DMIC) długim na 1,5 tysiąca kilometrów i szerokim na 300 km. W skład DMIC wejdzie dziewięć megastref przemysłowych, szybka kolej towarowa, trzy porty morskie, sześć lotnisk, sześciopasmowa droga ekspresowa z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami i elektrownia o mocy 4000 megawatów. DMIC to wspólne przedsięwzięcie rządów Indii i Japonii oraz ich prywatnych partnerów, realizowane z inspiracji Globalnego Instytutu McKinsey.

Strona DMIC informuje, że projekt będzie miał „wpływ” na życie około 180 milionów ludzi. Jaki to będzie wpływ, niestety nie wspomina. Przewiduje stworzenie wielu nowych miast i szacuje, że populacja na tym obszarze wzrośnie z dzisiejszych 231 milionów do 319 milionów w roku 2019. To znaczy w ciągu siedmiu lat. Kiedy ostatni raz kraj, tyran czy dyktator przeprowadził transfer milionów ludzi? Czy to możliwe, by przeprowadzić go pokojowo?

Indyjska armia powinna zacząć szybko prowadzić rekrutację, zanim przyjdą rozkazy o rozmieszczeniu oddziałów w całym kraju. W ramach przygotowań do akcji w środkowych Indiach opublikowano zrewidowaną doktrynę Wojskowych Operacji Psychologicznych, która zakłada „opracowanie metod przekazywania pewnych informacji wybranej grupie odbiorców i promowanie określonych tematów, co doprowadzi do pożądanego nastawienia i zachowań, co z kolei będzie miało wpływ na osiągnięcie politycznych i wojskowych celów kraju”. Ten proces „zarządzania postrzeganiem” ma zostać przeprowadzony przy „użyciu mediów dostępnych do wykonania takich zadań”.

Armia ma świadomość, że sama siła przymusu nie pozwoli zarządzać inżynierią społeczną na skalę, jaką sobie wymarzyli indyjscy planiści. Wojna z biedakami to jedna rzecz. Ale dla całej reszty – klasy średniej, białych kołnierzyków, intelektualistów i „autorytetów” – potrzebne będzie właśnie „zarządzanie postrzeganiem”. By to zrozumieć, musimy przyjrzeć się lepiej wyrafinowanej sztuce filantropii korporacyjnej.

Ostatnio główne konsorcja wydobywcze wzięły pod swoje skrzydła Sztukę – filmy, instalacje i wiele festiwali literackich, które zastąpiły ubóstwiane w latach 90. konkursy piękności. Vedanta, która właśnie wydobywa boksyt w samym sercu terenów zamieszkałych przez starożytne plemię Dongria Kondh, jednocześnie sponsoruje konkurs filmowy „Tworzymy szczęście” i tym samym zachęca młodych studentów szkół filmowych do tworzenia produkcji o zrównoważonym rozwoju. Slogan Vedanty to „Wydobywamy szczęście”. Z kolei Grupa Jindal wydaje magazyn poświęcony sztuce współczesnej i wspiera kilku znanych indyjskich artystów (oczywiście wszyscy wykonują swoje prace ze stali nierdzewnej). Essar był głównym sponsorem Tehelka Newsweek Think Fest, który obiecywał „wysokooktanowe debaty” z najlepszymi z pisarzami, aktywistami i myślicielami z całego świata. Gościem był nawet architekt Frank Gehry. (A to wszystko na Goa, gdzie dziennikarze ujawnili istnienie olbrzymich nielegalnych kopalń, a rola Essaru w czasie wojny w Bastarze miała wkrótce wyjść na jaw). Tata Steel i Rio Tinto (z własną niechlubną przeszłością) znaleźli się w gronie głównych sponsorów festiwalu literackiego w Dżajpurze (jego pełna nazwa to: Darshan Singh Construction Jaipur Literary Festival). Koneserzy twierdzą, że to „najwspanialsze literackie wydarzenie na Ziemi”. Counselage, „strategiczny menedżer marki” Tata, sponsorował namiot prasowy na festiwalu. Do Dżajpuru przyjechało wielu światowej klasy pisarzy, by rozmawiać o miłości, literaturze, polityce i poezji sufickiej. Niektórzy próbowali bronić Salmana Rushdiego i jego prawa do wolności wypowiedzi, odczytując fragmenty zakazanych Szatańskich wersetów. W każdym telewizyjnym kadrze, na każdym zdjęciu zamieszczonym w gazecie znalazło się miejsce dla logo Tata Steel (i ich hasła „Wartości trwalsze niż stal”). Zawsze byli w tle, niczym łagodny, życzliwy gospodarz. Wrogami Wolności Słowa mieli być rzekomi muzułmańscy chuligani, którzy, jak poinformowali organizatorzy festiwalu, gotowi byli nawet skrzywdzić zgromadzone tam dzieci. (Już nie raz byliśmy świadkami, jak bezradny bywa indyjski rząd i policja, jeżeli chodzi o muzułmanów).

To prawda, że ortodoksyjna szkoła koraniczna Darul-Uloom Deobandi oprotestowała zaproszenie Rushdiego na festiwal. I faktycznie, część islamistów zebrała się na terenie festiwalu, by demonstrować. I ja też uważam za skandaliczne, że władze stanu nie zrobiły nic, by zabezpieczyć festiwal. To dlatego, że cały incydent miał tyle samo wspólnego z islamskimi fundamentalistami, co z demokracją, zdobywaniem poparcia i wyborami w Uttar Pradeś. Jednak gazety na całym świecie opisały walkę o wolność słowa z muzułmańskimi fanatykami. I dobrze. Niepokoi jednak to, że dziennikarze nie zainteresowali się sponsorami festiwalu i ich rolą w trwającej po lasach wojnie, rosnącymi stosami ciał i przepełniającymi się więzieniami. Nie pisano też o ustawie o przeciwdziałaniu nielegalnej aktywności czy ustawie o nadzwyczajnym bezpieczeństwie publicznym stanu Chhattisgarh, według których już sama krytyczna wobec rządu myśl jest możliwym do wytropienia przestępstwem. Nikt nie wspomniał też o przymusowych konsultacjach społecznych dla huty Tata Steel w Lohandiguda. Miejscowa ludność skarżyła się, że zorganizowano je w oddalonym o setki kilometrów Jagdalpurze, na terenie należącym do poborcy podatkowego i że z bronią w ręku pilnowano 50 osób, opłaconych, by udawały publiczność. Gdzie wtedy była Wolność Słowa? Nikt jakoś nie zająknął się o Kalinganagarze. Nikt nie napisał, że odmówiono wydania wiz i deportowano z lotniska dziennikarzy, naukowców i producentów filmowych zajmujących się tematami niewygodnymi dla indyjskiego rządu – jak choćby potajemną rolą, jaką odegrał w ludobójstwie Tamilów w czasie wojny na Sri Lance czy nieoznakowanymi grobami, jakie niedawno odnaleziono w Kaszmirze.

Lecz kto z nas jest bez winy i pierwszy rzuci kamieniem? Ja nie, bo żyję z tantiem wypłacanych mi przez wielkie domy wydawnicze. Wszyscy oglądamy telewizję Tata Sky, korzystamy z internetu dzięki Tata Photon, jeździmy taksówkami Tata, zatrzymujemy się w hotelach Tata, pijemy herbatę Tata z porcelany Tata i mieszamy ją łyżeczkami wyprodukowanymi przez Tata Steel. Kupujemy książki Tata w księgarniach Tata. Hum Tata ka namak khate hain4. Zostaliśmy otoczeni.

Jeżeli tylko ludzie o nieskazitelnej moralności mogą rzucać kamieniami, to kwalifikowaliby się jedynie ci, których i tak już uciszono. Ci, którzy żyją poza systemem. Banici ukrywający się w lesie czy uczestnicy protestów, o których nigdy nie piszą media, spolegliwi wysiedleni, którzy chodzą od sądu do sądu, składają zeznania, dając świadectwo.

Dzięki Litfestowi doznaliśmy też chwilowego olśnienia. Przyjechała Oprah. Powiedziała, że zakochała się Indiach i że na pewno tu jeszcze wróci. Jacy byliśmy wtedy dumni.

To tylko wodewilowy koniec Wyrafinowanej Sztuki.

Firma Tata już od ponad stu lat zajmuje się filantropią korporacyjną, rozdaje stypendia, wspiera najlepsze instytucje naukowe i medyczne, jednak dopiero niedawno indyjskie korporacje zostały zaproszone do Gwiaździstej Izby, Camera stellata, do błyszczącego świata korporacyjnych władz, zabójczych dla swoich przeciwników, a zarazem tak sprawnych, że można zupełnie nie zauważyć ich działań.

To, co zaraz przeczytacie, niektórym może wydać się trochę za bardzo krytyczne. Jednak zgodnie z tradycją szanowania swoich adwersarzy można interpretować te słowa również jako uznanie dla rozmachu, elastyczności, wyrafinowania oraz nieugiętej woli tych, którzy postanowili poświęcić swoje życie, by kapitalizm był bezpieczny.

Ta pasjonująca historia, dziś już zapomniana, zaczyna się w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku, kiedy to filantropia korporacyjna, przybierając formę sponsorowanych fundacji, zaczęła zastępować misjonarzy w roli wysłanników kapitalizmu (i imperializmu) wytyczających dla niego nowe szlaki i konserwujących system. Jednymi z pierwszych fundacji założonych w USA były Korporacja Carnegie, którą w 1911 roku swoimi dochodami wsparł koncern Carnegie Steel, i Fundacja Rockefellera, którą wsparł finansowo J.D. Rockefeller, założyciel koncernu Standard Oil. To byli Tata i Ambani tamtych czasów.

Do grona instytucji finansowanych, wspieranych czy założonych dzięki dotacjom Fundacji Rockefellera, należą ONZ, CIA, Rada Stosunków Międzynarodowych (CFR), wspaniałe nowojorskie Muzeum Sztuki Nowoczesnej (MoMA) i oczywiście Centrum Rockefellera w Nowym Jorku (gdzie mural Diego Rivery trzeba było usunąć ze ściany, bo bezczelnie przedstawiał zatwardziałych kapitalistów i odważnego Lenina; tego dnia Wolność Słowa akurat miała wolne).

J.D. Rockefeller był pierwszym amerykańskim miliarderem i najzamożniejszym człowiekiem na świecie. Był abolicjonistą, zwolennikiem Abrahama Lincolna i abstynentem. Wierzył, że swoją fortunę otrzymał w darze od Boga, co musiało być całkiem przyjemne.

Oto fragment jednego z wczesnych wierszy Pabla Nerudy, zatytułowanego Standard Oil Company:

Jej tłuści imperatorzy

żyją w Nowym Jorku

i uśmiechnięci mordercy;

kupują jedwab, nylony, cygara,

tyrańczyki, dyktatorzy

Kupują kraje, ludy, morza,

policje i parlamenty

odległe krainy, gdzie biedni

strzegą pól kukurydzianych,

jak skąpiec złota pilnuje

Standard Oil ich budzi w nocy,

stroi w mundury, wskazuje,

który brat stał się wrogiem.

I Paragwajczyk wojuje

a Boliwijczyk marnieje

ze swymi maszynkami w lesie5.

Gdy fundacje wpierane przez koncerny po raz pierwszy pojawiły się w Stanach Zjednoczonych, wywołały gorące debaty nad ich proweniencją, statusem prawnym czy brakiem wiarygodności. Sugerowano, że skoro korporacje mają tyle niepotrzebnych pieniędzy, to powinny po prostu więcej płacić swoim pracownikom. (W tamtych czasach ludzie zdolni byli do stawiania tak bezczelnych postulatów, i to w Ameryce). Fundacje, dziś już wszechobecne, były realizacją biznesowych marzeń. Zwolnione z podatku podmioty prawne z potężnymi zasobami, z zupełnie nieograniczonymi celami – nieodpowiadające przed nikim, całkowicie nieprzejrzyste. Jak lepiej pomnażać majątek, niż przekuwając go na kapitał polityczny, społeczny i artystyczny i tym samym zamieniając pieniądze na władzę? Czy lichwiarze mogliby sobie wymarzyć lepszą sytuację, niż ta, w której wykorzystują mikroskopijną część swoich zysków, by rządzić światem? Inaczej jakim cudem Bill Gates, który faktycznie zna się nie najgorzej na komputerach, uczestniczyłyby w tworzeniu planów edukacyjnych, zdrowotnych czy rolniczych i to nie tylko dla amerykańskiego rządu, ale dla rządów na całym świecie?

Z biegiem lat ludzie przyzwyczaili się do korzystania z udogodnień, jakie dały im fundacje (przecież prowadzą biblioteki, pokonują groźne choroby), a bezpośredni związek łączący wielkie firmy i fundacje, które sponsorują, zaczął się zacierać. Aż w końcu zniknął zupełnie. Dziś nawet ci, którzy uważają się za lewicowców, nie mają oporów, by korzystać ze szczodrości fundacji.

W latach 20. amerykański kapitalizm zaczął już rozglądać się dookoła, szukając surowców i zamorskich rynków zbytu. Wtedy też fundacje stworzyły ideę światowego ładu korporacyjnego. W 1924 roku fundacje Rockefellera i Carnegie wspólnie stworzyły najbardziej dziś wpływową na świecie grupę nacisku – Radę Stosunków Międzynarodowych (CFR). Nieco później zaczęła ją również wspierać fundacja Forda. W 1947 roku powołane właśnie do życia CIA otrzymywało wsparcie od CFR i prowadziło z nią ścisłą współpracę. Na przestrzeni lat do CFR należało 22 sekretarzy stanu USA. Pięciu członków CFR zasiadało w komitecie wykonawczym, który w 1943 roku planował powstanie ONZ, i to grant o wartości 8,5 miliona dolarów od Rockefellera pozwolił na zakup terenu, na którym stoi dziś główna siedziba ONZ w Nowym Jorku.

Każdy z jedenastu prezesów Banku Światowego od 1946 roku należał do CFR, choć woleli nazywać się apostołami najbiedniejszych. (Wyjątkiem był George Woods, członek zarządu Fundacji Rockefeller i wiceprezes Chase-Manhattan Bank.).

W Bretton Woods Bank Światowy i MFW zdecydowały, że rezerwy walutowe będą gromadzone w dolarach amerykańskich oraz że konieczne jest ujednolicenie i standaryzacja praktyk biznesowych na wolnym rynku, aby wzmocnić penetrację światowego kapitału. Dopiero pod koniec szczytu przeznaczono pokaźne sumy na promocję Dobrego Zarządzania (pod warunkiem, że to oni będą pociągać za sznurki), koncepcję Rządów Prawa (z zastrzeżeniem, że będą mieli wpływ na jego kształt) oraz setki programów antykorupcyjnych (żeby zwiększyć efektywność stworzonego przez siebie systemu).

Dwie najbardziej nieprzejrzyste i nieodpowiadające przed nikim organizacje na świecie nagle roszczą sobie prawo, by wymagać transparentności i odpowiedzialności od rządów biedniejszych krajów.

Biorąc pod uwagę, że to Bank Światowy w pewnym sensie kierował polityką gospodarczą Trzeciego Świata, łamiąc i otwierając jeden za drugim krajowe rynki dla światowego kapitału, należałby stwierdzić, że filantropia korporacyjna okazała się najbardziej wizjonerskim biznesem wszechczasów.

Fundacje finansowane przez koncerny wprowadzają, zamieniają i kanalizują swoje wpływy i umieszczają swoje pionki na szachownicy dzięki sieci elitarnych klubów i think tanków angażujących tych samych ludzi, którzy z łatwością pojawiają się i znikają w drzwiach obrotowych tych organizacji. Wbrew różnym teoriom spiskowym, szczególnie popularnym w lewicowych środowiskach, nie ma w tym mechanizmie nic tajnego, szatańskiego czy masońskiego. W analogiczny sposób korporacje używają firm fasadowych i zagranicznych kont do transferów i zarządzania swoimi pieniędzmi – tyle że w tym wypadku walutą jest władza.

Ponadnarodowym odpowiednikiem CFR jest Komisja Trójstronna, założona w 1973 roku przez Davida Rockefellera, byłego doradcę do spraw bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych Zbigniewa Brzezińskiego (fundatora afgańskich mudżahedinów, pierwowzoru talibów), Chase-Manhattan Bank i kilka innych prywatnych znakomitości. Celem było stworzenie podwalin trwałej przyjaźni i współpracy elit Ameryki Północnej, Europy i Japonii. Teraz stała się właściwie komisją pięciostronną, bo dopuszcza również członków z Chin i Indii (Tarun Das z CII; N.R. Narayanamurthy, były dyrektor generalny Infosys; Jamsheyd N. Godrej, prezes Godrej; Jamshed J. Irani, prezes Tata Sons; i Gautam Thapar, dyrektor generalny Avantha Group).

Aspen Institute to międzynarodowy klub zrzeszający lokalne elity, biznesmenów, biurokratów i polityków, który ma swoje filie w wielu krajach. Tarun Das jest prezesem Aspen Institute India. Gautam Thapar jest jego przewodniczącym. Wielu wysoko postawionych urzędników Globalnego Instytutu McKinsey (wnioskodawca utworzenia Przemysłowego Korytarza Delhi–Mumbai) to członkowie CFR, Komisji Trójstronnej i Aspen Institute.

W 1936 roku powstała Fundacja Forda (liberalne oblicze bardziej konserwatywnej Fundacji Rockefellera, mimo różnic i tak stale działają ręka w rękę). Choć jest to często pomijane, Fundacja Forda ma bardzo jasną i precyzyjnie określoną ideologię i działa w ścisłej współpracy z amerykańskim Departamentem Stanu. Jej projekt pogłębiania demokracji i „dobrych rządów” to w ogromniej mierze kontynuacja planu standaryzacji praktyk biznesowych i promowania wydajności na wolnym rynku, który powstał w Bretton Woods. Po drugiej wojnie światowej, gdy wrogiem numer jeden rządu USA po faszystach stali się komuniści, potrzebne były nowe instytucje do spraw zimnej wojny. Ford powołał do życia wojskowy think tank – Korporację na rzecz Badań i Rozwoju (Research and Development Corporation – RAND), która zajęła się analizą uzbrojenia amerykańskich służb. W 1952 roku powstał Fundusz na rzecz Republiki (Fund for the Republic), aby udaremnić „nieugięte komunistyczne próby penetracji i zniszczenia wolnych narodów”. Fundusz przekształcił się wkrótce w Centrum Studiów nad Instytucjami Demokratycznymi (Center for the Study of Democratic Institutions), jego celem było inteligentne prowadzenie zimnej wojny bez ekscesów ery McCarthy’ego. To przez ten pryzmat musimy przyjrzeć się działalności Fundacji Forda, milionom dolarów, które inwestuje w Indiach, sponsorując artystów, filmowców i aktywistów, wspierając kursy uniwersyteckie i fundując stypendia naukowe.

Opracowane przez Forda „cele dla przyszłości rodzaju ludzkiego” zakładają ingerowanie w oddolne polityczne ruchy zarówno na lokalnym, jak i międzynarodowym poziomie. W USA oznaczało to milionowe granty i pożyczki wspierające Ruch Spółdzielni Kredytowych (Credit Union Movement) założony przez właściciela sklepu Edwarda Filene’a w 1919 roku. Filene wierzył, że można stworzyć społeczeństwo konsumpcyjne, dając robotnikom łatwy dostęp do kredytów – co wtedy było jeszcze radykalnym pomysłem. Choć tylko częściowo radykalnym, bo Filene wierzył też w bardziej sprawiedliwy podział dochodu narodowego. Kapitaliści zatrzymali się na pierwszym z pomysłów Filene’a i udzielając klasie robotniczej „tanich” kredytów opiewających na dziesiątki milionów dolarów, zamienili ją w grupę ludzi permanentnie zadłużonych, spłacających bez końca koszty swojego stylu życia.

Wiele lat później te pomysły przesączyły się na zubożałą prowincję Bangladeszu, gdzie Mohammad Yunus i Grameen Bank dali głodującym wieśniakom dostęp do mikrokredytów. Konsekwencje były przerażające. Firmy udzielające mikrokredytów są odpowiedzialne za setki samobójstw – w 2010 roku w samym stanie Andhra Pradesh zabiło się 200 ludzi. Ogólnokrajowy dziennik opublikował ostatnio list pożegnalny 18-latki, która musiała oddać swoje ostatnie 150 rupii z czesnego zastraszającym ją pracownikom firmy mikropożyczkowej. List był krótki: „Pracuj ciężko i zarabiaj pieniądze. Nie bierz kredytów”.

Bieda może przynieść spore zyski i kilka Nagród Nobla.

W latach 50. fundacje Rockefellera i Forda, finansując wiele organizacji pozarządowych i międzynarodowych instytucji naukowych, przyjęły de facto rolę pełnomocników amerykańskiego rządu, który zajmował się wtedy obalaniem demokratycznie wybranych rządów w Ameryce Łacińskiej, Iranie i Indonezji. (Mniej więcej w tym samych czasie podobne organizacje pojawiły się w Indiach, wtedy niezrzeszonych, ale sympatyzujących ze Związkiem Radzieckim). Fundacja Forda stworzyła kursy ekonomiczne na amerykańską modłę na Uniwersytecie Indonezyjskim. Elitarni indonezyjscy studenci, szkoleni w metodach walki z partyzantką przez oficerów amerykańskiej armii, odegrali kluczową rolę we wspartym przez CIA zamachu stanu, który wyniósł do władzy generała Suharto. Ten zrewanżował się swoim mentorom, wyżynając w pień setki tysięcy komunistycznych buntowników.

Osiem lat później zabrano do USA grupę chilijskich studentów. Milton Friedman przeszkolił ich z neoliberalnych zasad ekonomii na Uniwersytecie w Chicago (wspieranym przez J.D. Rockefellera), dlatego nazywano ich później Chicago Boys. Wszystko po to, by przygotować znów wsparty przez CIA przewrót, w czasie którego zginął Salvador Allende i zastąpiono go generałem Pinochetem. Rządy szwadronów śmierci, terror i porwania trwały siedemnaście lat. (Grzechem Allende było to, że był demokratycznie wybranym socjalistą oraz fakt, że nacjonalizował kopalnie).

W 1957 roku Fundacja Rockefellera ustanowiła Nagrodę im. Ramona Magsaysaya dla lokalnych azjatyckich liderów. Nazwana została tak na cześć prezydenta Filipin, kluczowego sojusznika Stanów Zjednoczonych w czasie antykomunistycznej kampanii w Azji Środkowej. W roku 2000 Fundacja Forda stworzyła Nagrodę im. Ramona Magsaysaya dla Obiecujących Liderów. Ta pierwsza uchodzi za prestiżową wśród indyjskich artystów, aktywistów i społeczników. Jej laureatami są między innymi: M.S. Subbulakshmi, Satyajit Ray, Jayaprakash Narayan i jeden z najlepszych indyjskich dziennikarzy P. Sainath. Ale to oni dali więcej nagrodzie, niż ona im. Stała się probierzem tego, co jest „akceptowalnym” aktywizmem, a co już nie.

Co ciekawe, przywódcami indyjskiego ruchu antykorupcyjnego byli trzej laureaci Nagrody Magsaysaya – Anna Hazare, Arvind Kejriwal i Kiran Bedi. Jedna z wielu organizacji pozarządowych, które prowadzi Kejriwal, jest szczodrze wspierana właśnie przez Fundację Forda. Z kolei organizacje Bediego są finansowane przez Coca-Colę i Lehman Brothers.

Choć Anna Hazare nazywa siebie gandystą, prawo, którego był zwolennikiem – ustawa Jan Lokpal – była sprzeczna z duchem nauk Gandhiego, elitarystyczna i niebezpieczna. Media ochrzciły go „głosem ludu”. W przeciwieństwie do ruchu Occupy Wall Street, ruch Hazare’a nie zająknął się nawet o kwestiach prywatyzacji, władzy korporacyjnej czy „reformach” gospodarczych. Co więcej, jego medialni poplecznicy skutecznie odwrócili uwagę od olbrzymich skandali korupcyjnych w korporacjach (w które uwikłani byli również dziennikarze) i wykorzystali publiczne szarpaniny polityków, by nawoływać do dalszego ograniczenia samowoli rządu, dalszych reform, dalszej prywatyzacji. (W 2008 roku Anna Hazare otrzymał nagrodę Banku Światowego za służbę publiczną). Bank Światowy wydał z Waszyngtonu oświadczenie, że działania ruchu „zazębiają się” z jego polityką.

Jak wszyscy porządni Imperialiści, Filantropi postawili sobie za cel stworzenie i wyszkolenie międzynarodowej kadry, która będzie święcie przekonana, że Kapitalizm, a co za tym idzie i hegemonia Stanów Zjednoczonych, są w ich własnym dobrze pojętym interesie. Kadry, która będzie gotowa wspierać sprawowanie Globalnych Rządów Korporacyjnych dokładnie w taki sam sposób, w jaki miejscowe elity od zawsze służyły kolonializmowi. I tak fundacje ruszyły na podbój instytucji edukacyjnych i kulturalnych, które miały stać się ich trzecią strefą wpływów, po zagranicznej i krajowej polityce gospodarczej. Dlatego wysłały już (i nadal wysyłają) miliony dolarów ośrodkom akademickim i pedagogicznym.

Joan Roelofs w swojej wspaniałej książce Foundations and Public Policy: The Mask of Pluralism pokazuje, jak fundacje zmieniły sposób, w jaki prowadzi się zajęcia z nauk politycznych i ukształtowały dyscypliny studiów „międzynarodowych” i „regionalnych”. Tym sposobem dostarczyły amerykańskiemu wywiadowi i służbom specjalnym sztabu ludzi znających obce języki i kultury, z których potem można było rekrutować pracowników. CIA i amerykański Departament Stanu nadal współpracują z wieloma studentami i profesorami z amerykańskich uniwersytetów, co stwarza poważne wątpliwości dotyczące etyczności niektórych stypendiów.

Zbieranie informacji, by mieć kontrolę nad ludźmi, którymi się rządzi, to fundament każdej władzy. Gdy w całym kraju narasta opór przed wykupem ziemi i pojawiają się nowe pomysły gospodarcze, a w środkowych Indiach trwa otwarta wojna, nasz rząd, zgodnie z doktryną powstrzymywania, uruchamia olbrzymi program biometryczny, być może jeden z najbardziej ambitnych i najdroższych projektów zbierania informacji na świecie – Indywidualny Numer Identyfikacyjny (Unique Identification Number – UID). Ludzie nie mają dostępu do czystej wody pitnej, toalet, jedzenia czy pieniędzy, ale wszyscy będą mieć kartę elektroniczną i numery UID. Czy to zbieg okoliczności, że projekt UID będzie prowadził Nandan Nilekani, były prezes Infosys, który pod pretekstem „dostarczania usług najuboższym”, wpompuje olbrzymie sumy w przeżywający lekki kryzys przemysł IT? (Wedle ostrożnych szacunków budżet projektu UID przekroczy roczne wydatki indyjskiego rządu na edukację).

„Cyfryzacja” kraju o tak olbrzymiej liczbie wykluczonych obywateli: mieszkańców slumsów, obnośnych handlarzy i adiwasich bez aktów własności ziemi może tylko prowadzić do ich kryminalizacji, zmieniając wykluczonych w nielegalnych. Pomysł polega na stworzeniu elektronicznej wersji grodzeń i przekazaniu potężnych narzędzi władzy w ręce i tak już represyjnego państwa policyjnego. Nilekani wykazuje przejawy technokratycznej obsesji zbierania danych, która bardzo przypomina fiksację Billa Gatesa na elektronicznych bazach danych, „celach ilościowych”, „wykresach postępu”. Tak jakby to brak dostępu do informacji był główną przyczyną głodu na świecie, a nie kolonializm, zadłużenie i wypaczona, zorientowana na zysk polityka korporacji.

Fundacje finansowane przez koncerny są głównymi sponsorami nauk społecznych i sztuki, wspierają kursy i stypendia studenckie poświęcone „studiom nad rozwojem”, „studiom nad społecznościami”, „badaniom kulturowym”, „naukom behawioralnym” czy „prawom człowieka”. Gdy amerykańskie uniwersytety otwarły swoje podwoje przed zagranicą, zalały je setki tysięcy studentów, dzieci elit Trzeciego Świata. Ci, których nie stać było na czesne, mogli liczyć na stypendia. Dziś w krajach takich jak Indie czy Pakistan praktycznie w każdej rodzinie z wyższej klasy średniej znajdzie się absolwent amerykańskiej uczelni. To oni tworzą zastępy świetnych naukowców i badaczy, ale też to oni zostają premierami, ministrami ekonomii, prawnikami korporacji, finansistami i biurokratami, którzy wspierają otwarcie rodzimego rynku na wpływy globalnych korporacji.

Specjaliści, zajmujący się ekonomią i naukami politycznymi w wydaniu wygodnym dla fundacji, są nagradzani grantami i darowiznami, otrzymują fundusze na badania i posady, to ich przyjmuje się do stowarzyszeń. A naukowcy o poglądach niewygodnych dla fundacji zostają bez funduszy, są marginalizowani, odsuwani na dalszy plan, rezygnuje się z prowadzonych przez nich kursów. Stopniowo dzięki ochronie wszechobecnej i wyjątkowo niepluralistycznej ideologii ekonomicznej dyskurs został zdominowany przez jedną konkretną wizję, przez kruche i naskórkowe złudzenie tolerancji i wielokulturowości (które błyskawicznie może przerodzić się w rasizm, zacietrzewiony nacjonalizm, szowinizm etniczny czy podżegającą do wojny islamofobię). Wizja na tyle się przyjęła, że przestała być uważana za ideologię. Stała się oczywistą pozycją, naturalnym stanem rzeczy, zinfiltrowała normalność, skolonizowała zwyczajność. A kwestionowanie jej stało się równie abstrakcyjne czy ezoteryczne co kwestionowanie samej rzeczywistości. A stąd już tylko krok do stwierdzenia, że „nie ma alternatywy”.

Dopiero teraz, dzięki ruchowi Occupy, na amerykańskich kampusach i ulicach pojawił się nowy język. Dziś, biorąc pod uwagę okoliczności, studenci z hasłami „Wojna klas” czy „Nie przeszkadza nam, że jesteście bogaci, tylko że przekupujecie nasz rząd”, to już właściwie rewolucja.

Po stu latach swojej działalności filantropia korporacyjna stała się częścią życia w podobnym stopniu co Coca-Cola. Istnieją dziś miliony organizacji pożytku publicznego, wiele z nich połączonych bizantyjskimi labiryntami finansowymi z potężniejszymi fundacjami. Ten „niezależny” sektor dysponuje zasobami o wartości rzędu 450 miliardów dolarów. Największą z nich jest Fundacja Billa Gatesa (21 miliardów dolarów), zaraz za nią plasują się Lilly Endowment (16 miliardów dolarów) i Fundacja Forda (15 miliardów dolarów).

Gdy MFW wymusił restrukturyzację, a rządy postawione pod ścianą cięły publiczne wydatki na opiekę zdrowotną, edukację, opiekę nad dziećmi czy rozwój, do akcji wkroczyły NGO-sy. Prywatyzacja Wszystkiego oznaczała też zagospodarowanie wszystkiego przez organizacje pozarządowe. Gdy usuwano miejsca pracy i odbierano ludziom środki do życia, okazało się, że organizacje pozarządowe stały się ważnym źródłem zatrudnienia, nawet dla tych, którzy rozumieją ich metody działania. I z całą pewnością nie wszystkie są złe. Wśród miliona fundacji znajdzie się sporo takich, które wykonują wspaniałą i bardzo potrzebną pracę i bzdurą byłoby przekreślać je wszystkie. Jednak NGO-sy finansowane przez koncerny czy związane z nimi fundacje sprawiają, że globalny kapitał wkupuje się w łaski ruchów oporu na takiej samej zasadzie, jak udziałowcy kupują akcje firm, a później próbują nimi sterować od wewnątrz. Kontrolują węzły w tym centralnym układzie nerwowym, kanały, którymi płynie globalny kapitał. Są jak przekaźniki, absorbują i likwidują napięcia, wyczuleni na każdy impuls, działają ostrożnie, by nie drażnić rządów krajów, w których działają. (Fundacja Forda wymaga od organizacji, które wspiera, podpisania takiego zobowiązania).

Nieświadomie (a czasami intencjonalnie) służą za miejsca nasłuchowe, ich raporty, warsztaty i inne misyjne działania dostarczają danych coraz bardziej agresywnemu systemowi inwigilacji w coraz bardziej restrykcyjnych Stanach. Im bardziej niespokojny rejon, tym więcej działa tam organizacji pozarządowych.

Gdy rządy czy korporacje medialne chcą zdyskredytować autentyczny ruch oddolny, jak było w przypadku Narmada Bachao Andolan czy demonstracji przeciwko budowie reaktora atomowego Koodankulam, wtedy przewrotnie zarzucają działaczom, że są „na garnuszku obcych sił”. Choć doskonale zdają sobie sprawę, że większość NGO-sów, zwłaszcza tych dysponujących znacznymi funduszami, za cel stawia sobie wspieranie globalizacji korporacyjnej, a nie wchodzenie im w drogę. Uzbrojone w miliardy dolarów organizacje pozarządowe wywalczyły sobie miejsce, zamieniając przy okazji potencjalnych rewolucjonistów w opłacanych aktywistów, sponsorowanych filmowców, intelektualistów, artystów, subtelnie odciągając ich od radykalnych konfrontacji, prowadząc w stronę wielokulturowości, teorii gender, rozwoju społeczeństw – dyskursu wtłoczonego w język polityki tożsamościowej i praw człowieka.

Zastąpienie idei sprawiedliwości przemysłem praw człowieka to pojęciowy zamach stanu, w którym fundacje i organizacje pozarządowe odegrały kluczową rolę. Wąskie spojrzenie organizacji zajmujących się prawami człowieka sprawia, że z raportów opisujących miejsca zbrodni znika szerszy kontekst, a obie strony konfliktu – powiedzmy maoistów i rząd indyjski czy armię izraelską i Hamas – karci się za naruszanie prawa człowieka. Zagrabianie ziemi przez koncerny wydobywcze czy aneksja palestyńskich terenów przez państwo Izrael stają się nagle tylko przypisami, które nie mają większego wpływu na dyskurs. Nie twierdzę wcale, że prawa człowieka nie mają znaczenia. Mają, ale ich perspektywa nie wystarczy, by choć częściowo zrozumieć złożoność olbrzymich niesprawiedliwości dzisiejszego świata.

Inny pojęciowy przewrót związany jest z zaangażowaniem fundacji w ruch feministyczny. Dlaczego większość „oficjalnych” feministek i organizacji kobiecych nie angażuje się w takie ruchy, jak choćby licząca sobie 90 tysięcy członkiń Krantikari Adivasi Mahila Sangathan (Rewolucyjny Związek Kobiet Adiwasi), które walczą w patriarchatem w swoich społecznościach i z przesiedleniami na rzecz korporacji wydobywczych w lasach Dandakaranya? Czy wywłaszczenie milinów kobiet z uprawianych przez nie ziem naprawdę nie jest feministycznym problemem?

To nie knowania fundacji doprowadziły do odłączenia się liberalnych ruchów feministycznych od oddolnych działań antyimperialistycznych i antykapitalistycznych. Ten proces zaczął się, gdy dla błyskawicznie radykalizujących się kobiet w latach 60. i 70. zabrakło w tych ruchach miejsca. Fundacje wykazały się genialnym wyczuciem, gdy wkroczyły do akcji, wspierając kobiety, które miały dość przemocy i patriarchalizmu zarówno w tradycyjnych społecznościach, jak i wśród rzekomo postępowych lewicowych liderów. W kraju takim jak Indie to pęknięcie przebiegło równolegle do linii podziału na miasto i prowincję. Najbardziej radykalne antykapitalistyczne ruchy znalazły swoje miejsce w wioskach, gdzie w większości przypadków patriarchalizm dalej dyktował warunki życia kobiet. Miejskie aktywistki, które przyłączyły się do tych ruchów (np. do naksalitów) uczyniły to, inspirując się zachodnim ruchem feministycznym, a ich własne dążenia do niezależności często okazywały się sprzeczne z tym, czego oczekiwali od nich liderzy ruchu: czyli „dopasowania się do mas”. Wiele aktywistek nie miało zamiaru dłużej czekać na „rewolucję”, która położy kres codziennej dyskryminacji i prześladowaniom, również tym, których doświadczały ze strony liderów ruchu. Chciały, żeby równouprawnienie stało się palącą i niekwestionowaną częścią procesu rewolucyjnego i żeby przestało być traktowane jak porewolucyjna obietnica. Inteligentne, oburzone i pozbawione złudzeń kobiety zaczęły szukać innych źródeł utrzymania. Dlatego liberalne ruchy feministyczne zostały już całkowicie zagospodarowane przez organizacje pozarządowe, gdy indyjski rynek otwierał się na świat w latach 80. Wiele z tych organizacji wykonało fundamentalną pracę dotyczącą praw homoseksualistów, przemocy domowej, AIDS i praw pracowników seksualnych. Ale należy podkreślić, że ruch feministyczny nie zakwestionował nowej polityki ekonomicznej, choć to kobiety były jej największymi ofiarami. Poprzez manipulację przyznawanymi funduszami fundacjom udało się znacząco ograniczyć pole znaczeniowe „aktywności politycznej”. Dziś to wytyczne sponsorów fundacji pozarządowych określają, co jest zagadnieniem feministycznym, a co nie.

Zawłaszczenie ruchu feministycznego przez organizacje pozarządowe sprawiło również, że jego zachodnia wersja (to ona jest najhojniej finansowana) stała się wyznacznikiem tego, czym w ogóle jest feminizm. Te bitwy, jak zawsze, rozgrywają się w obrębie kobiecego ciała, z botoksem na jednym końcu i z burką na drugim. (Oczywiście niektóre kobiety cierpią podwójnie – i przez botoks, i przez burkę). I kiedy, jak to miało ostatnio miejsce we Francji, próbuje się kobiety zmusić do zdjęcia burki, to zamiast stworzyć sytuację, w której kobieta dokonuje wyboru zgodnie ze swoją wolą, mamy do czynienia nie z walką o jej wyzwolenie, ale o jej rozebranie, które staje się aktem poniżenia i kulturowego imperializmu. Już w ogóle nie chodzi o burkę, ale o przymus. Zmuszanie kobiety do zdjęcia burki jest równie złe, jak zmuszanie jej do tego, by ją założyła. Postrzeganie płci w taki sposób, pozbawienie jej kontekstu społecznego, politycznego i ekonomicznego, sprowadza ją do kwestii tożsamości, walki na kostiumy i rekwizyty. Właśnie to pozwoliło amerykańskiemu rządowi wykorzystać grupy feministyczne jako moralną przykrywkę w czasie inwazji na Afganistan w 2001 roku. Sytuacja afgańskich kobiet pod rządami talibów jest alarmująca. Ale zbombardowanie ich domów tak zwanymi kosiarkami stokrotek w żaden sposób nie rozwiązuje problemów tych kobiet.

W świecie organizacji pozarządowych, które stworzyły własny neutralizujący język, wszystko stało się „tematem” – oddzielnym, sprofesjonalizowanym, wymagającym specjalizacji zagadnieniem. Rozwój lokalnej społeczności, rozwój umiejętności przywódczych, prawa człowieka, opieka zdrowotna, edukacja, prawa reprodukcyjne, AIDS, sieroty z AIDS – zostały od siebie hermetycznie odseparowane, a każdy dostał swoją rozbudowaną, ale precyzyjną listę celów, które będą finansowane. Przyznawanie funduszy rozbiło solidarność tak skutecznie, że nigdy nie dałoby się osiągnąć tego represjami.

Bieda, podobnie jak feminizm, jest często określana mianem problemu tożsamościowego. Tak jakby biedy nie tworzyła niesprawiedliwość, tylko było to jakieś zagubione plemię, któremu można doraźnie pomóc dzięki systemowi rekompensowania szkód (na indywidualnych zasadach przyznawanych przez organizacje pozarządowe), a któremu trwałe zbawienie przyniosą dopiero Dobre Rządy. Oczywiście, pod panowaniem Globalnego Kapitalizmu Korporacyjnego.

Gdy Indie „błyszczały”, indyjska bieda zepchnięta została na margines, ale wróciła jako egzotyczny temat w sztuce; jej styl wyznaczały filmy takie jak Slumdog. Milioner z ulicy. W tych historiach o biedakach i ich niezwykłej sile charakteru brakuje czarnych charakterów – pomijając tych pomniejszych, ale ich wprowadza się jedynie dla zbudowania napięcia i zapewnienia lokalnego kolorytu. Autorzy tych dzieł to dzisiejszy odpowiednik antropologów oklaskiwanych i nagradzanych za swoją pracę „w terenie”, za odważne wyprawy w nieznane. Rzadko się zdarza, żeby ktoś tak badał i opisywał bogaczy.

Gdy neoliberalny establishment poradził już sobie z zarządzaniem władzami państwowymi, partiami politycznymi, wyborami, sądami, mediami i liberalną opinią publiczną, została jeszcze jedna kwestia do rozwiązania: co zrobić z narastającymi niepokojami, zagrożeniem „siłą ludu”. Jak ją okiełznać? Jak protestujących zamienić w potulne zwierzątka? Jak wyssać ludzką wściekłość i skierować ją na ślepe tory?

I w tej kwestii fundacje i zrzeszone z nimi organizacje mają bogatą i barwną historię. Wiele mówiącym przykładem jest rola, jaką odegrały w utemperowaniu i rozbrojeniu ruchu na rzecz równouprawnienia czarnych w latach 60. w USA oraz jak sprawnie udało się zamienić Czarną Siłę na Czarny Kapitalizm.

Fundacja Rockefellera, zgodnie z przekonaniami jej założyciela, współpracowała ściśle z Martinem Lutherem Kingiem seniorem (ojcem Martina Luthera Kinga jr). Ale jego wpływy zmalały, gdy pojawiły się bardziej wojownicze organizacje jak Pokojowy Komitet Koordynacyjny Studentów (Student Non-violent Coordinating Committee – SNCC) i Czarne Pantery. Do akcji wkroczyły Fundacje Rockefellera i Forda. W 1970 roku przeznaczyły 15 milionów dolarów dla „umiarkowanych” organizacji Afroamerykanów, zapraszając ich do stowarzyszeń, przyznając granty, stypendia naukowe i programy aktywizacji zawodowej tym, którym się nie udało i potrzebowali kapitału początkowego do zakładania własnych biznesów. Represja, wewnętrzna rywalizacja i słodki wabik w postaci wsparcia finansowego doprowadziły to stopniowego zaniku radykalnych organizacji Afroamerykanów.

Martin Luther King Jr zrozumiał powiązanie kapitalizmu, imperializmu, rasizmu i wojny w Wietnamie. Dlatego gdy zginął, jego pamięć stała się toksycznym zagrożeniem dla porządku publicznego. Fundacje i korporacje musiały się napracować, żeby przerobić jego spuściznę tak, by pasowała do formatu wspierającego wolny rynek.

Centrum Martina Luthera Kinga na rzecz pokojowych przemian społecznych dysponujące budżetem 2 milionów dolarów powstało między innymi dzięki firmom Ford Motor, General Motors, Mobil, Western Electric, Procter & Gamble, US Steel i Monsanto. Centrum prowadzi Bibliotekę Kinga i Archiwa Ruchu na rzecz Praw Obywatelskich. Wśród licznych projektów centrum jest wiele prowadzonych „wspólnie z Departamentem Obrony Stanów Zjednoczonych czy z Radą Kapelanów Wojskowych (Armed Forces Chaplains Board)”. Było też jednym ze sponsorów serii wykładów poświęconych Kingowi pod hasłem „System wolnych inicjatyw – niezbędny dla pokojowych zmian społecznych”. Amen.

Podobnie wyglądało to w RPA w czasie walki z apartheidem. W 1978 roku Fundacja Rockefellera powołała Komisję Badawczą ds. polityki USA wobec Republiki Południowej Afryki. Opracowany przez nią raport przestrzegał przed rosnącym wpływem Związku Radzieckiego i Afrykańskiego Kongresu Narodowego i stwierdzał, że współudział wszystkich ras w sprawowaniu władzy politycznej byłby sytuacją najkorzystniejszą z punktu widzenia strategicznych celów USA i interesu korporacji (tzn. dostępu do kopalin).

Fundacje zaczęły wspierać Kongres, a ten z kolei zajął się organizacjami takimi jak Ruch Czarnej Świadomości Steve’a Biko i wyeliminował ich wpływ. Gdy Nelson Mandela został pierwszym czarnym prezydentem RPA, okrzyknięto go żyjącym świętym nie tylko dlatego, że był wojownikiem o wolność, czy że spędził 27 lat w więzieniu, ale też dlatego, że w całości przyjął założenia Konsensusu Waszyngtońskiego. Socjalizm zniknął z programu Kongresu. Wspaniała „pokojowa transformacja” RPA, tak oklaskiwana i chwalona, nie przyniosła reform własności ziemskiej, nie żądała reparacji, nie zamierzała nacjonalizować kopalń. Ich miejsce zajęły prywatyzacja i restrukturyzacja. Mandela przyznał najwyższe cywilne odznaczenie RPA – Order Dobrej Nadziei – swojemu dawnemu zwolennikowi i przyjacielowi – generałowi Suharto, mordercy komunistów w Indonezji. Dziś RPA rządzi banda dawnych radykałów i przywódców związkowych, którzy przesiedli się do mercedesów. Ale to wystarczyło, by podtrzymać mit Czarnego Wyzwolenia.

Powstanie ideologii Black Power w USA było inspiracją dla utworzenia radykalnych i postępowych ruchów dalitów w Indiach. Organizacje takie jak Dalickie Pantery kopiowały wojownicze działania Czarnych Panter, ale w bardzo podobny sposób zostały rozbite i rozproszone – przy ogromnym wsparciu prawicowych organizacji hinduistycznych i Fundacji Forda – i są już na najlepszej drodze, by zamienić się w Dalicki Kapitalizm.

„Dalit Inc. udowodni, że biznes pokona podziały klasowe” – zapowiadał w 2011 roku „Indian Express”, cytując następnie mentora Dalickiej Indyjskiej Izby Handlowo-Gospodarczej. „Zaproszenie premiera na spotkanie z dalicką społecznością nie jest już wyzwaniem w naszym społeczeństwie. Za to zdjęcie z Tatą czy Godrejem w restauracji czy kawiarni to dopiero obiekt aspiracji, ale i dowód, że im się udało”. W dzisiejszych Indiach stwierdzenie, że przy głównym stole nie przewidziano miejsca dla dalickich przedsiębiorców byłoby uznane za przejaw uprzedzeń kastowych i reakcyjności. Ale byłoby bardzo niedobrze, gdyby ideologiczny trzon dalickiej polityki faktycznie sprowadzał się do takich aspiracji. Nie poprawią one w żaden sposób sytuacji milionów dalitów, którzy wciąż zarabiają na życie, nosząc na głowach kubły z ludzkimi odchodami.

Jak można krytykować młodego dalickiego naukowca za to, że przyjmuje grant od Fundacji Forda? Kto inny zaproponuje mu pomoc w wydostaniu się z tej kloaki indyjskiego systemu kastowego? Winić o taki stan rzeczy należy indyjskich komunistów, których przywódcy w większości pochodzą z kast wyższych. Przez lata próbowali wtłoczyć ideę kasty w marksistowską analizę klas. Ponieśli sromotną klęskę, zarówno w teorii, jak i w praktyce.

Pęknięcie między społecznościami dalickimi a lewicą zaczęło się od kłótni między dalickim przywódcą-wizjonerem dr Bhimrao Ambedkarem i S.A. Dange’em, związkowcem i członkiem-założycielem Komunistycznej Partii Indii. Wybuch strajku w zakładach tekstylnych w Mumbaju w 1928 roku spowodował, że Ambedkar stracił złudzenia co do Komunistycznej Partii. Wtedy zrozumiał, że mimo deklaracji o solidarności klasy robotniczej partii nie przeszkadzało, że „niedotykalni” nie mogli pracować w części tkackiej (a jedynie w gorzej płatnej części przędzalniczej), ponieważ elementem pracy w tkalniach było ślinienie nici i inne kasty uważały to za „skażenie”.

Ambedkar doszedł do wniosku, że w społeczeństwie, w którym święte pisma hinduistyczne instytucjonalizowały niedotykalność i nierówności, walka o równe prawa dla niedotykalnych była zbyt palącą potrzebą, by czekać, aż dokona się najpierw komunistyczna rewolucja. Obie strony wiele straciły na tym rozdźwięku. Oznaczał on, że większość dalitów, filaru indyjskiej klasy robotniczej, uwierzyła, że ich nadzieje na wybawienie i godność spełni konstytucjonalizm, kapitalizm i polityczne partie takie jak BSP, które prowadzą ważną, ale w dłuższej perspektywie bezwładną politykę tożsamościową.

W Stanach Zjednoczonych fundacje wspierane przez koncerny wytworzyły kulturę organizacji pozarządowych. W Indiach celowa filantropia korporacyjna zaczęła kiełkować w latach 90., w erze Nowej Polityki Gospodarczej. Zaproszenie do Gwiaździstej Izby nie jest bezinteresowne. Grupa Tata wsparła 50 milionami dolarów będącą w potrzebie Harvard Business School, a kolejnymi 50 milionami dolarów Cornell University. Nandan Nilekani z Infosys i jego żona Rohini sprezentowali 5 milionów dolarów na uruchomienie Indyjskiej Inicjatywy na Yale. Centrum Nauk Humanistycznych na Harvardzie zostało przechrzczone na Centrum Nauk Humanistycznych Mahindra, po tym jak otrzymało największe wsparcie w historii – 10 milionów dolarów od właściciela Grupy Mahindra.

W kraju Grupa Jindal, z udziałami w górnictwie, metalach i energetyce, prowadzi Szkołę Prawa Międzynarodowego Jindal i przymierza się do otwarcia Szkoły Zarządzania i Polityki Społecznej Jindal. (Fundacja Forda prowadzi szkołę prawniczą w Kongo). Fundacja Nowe Indie, sponsorowana przez Nandana Nilekaniego z przychodów Infosys, przyznaje nagrody i stypendia specjalistom od nauk społecznych. Fundacja Sitaram Jindal założona przez Jindal Aluminium ogłosiła, że będzie przyznawać 5 nagród, każda to 100 milionów rupii w gotówce, dla działających na rzecz rozwoju prowincji, walki z biedą, edukacji ekologicznej i rozwoju moralnego. Reliance Group’s Observer Research Foundation (ORF), niedawno wsparta przez Mukesha Ambaniego, została stworzona na wzór Fundacji Rockefellera. Jej doradcami i parterami badawczymi są dawni agenci wywiadu, analitycy strategii, politycy (którzy w parlamencie udają, że się zwalczają), dziennikarze i decydenci.

Cele ORF wydają się bardzo proste: „Wspierać konsensus korzystny dla reform ekonomicznych”. Do tego kształtować opinię publiczną, tworząc „wiarygodną politykę alternatywnych opinii w tak rozbieżnych kwestiach, jak pokolenie pracujące na zacofanych terenach i strategie walki z zagrożeniem nuklearnym, biologicznym i chemicznym”.

Początkowo nie mogłam zrozumieć zainteresowania ORF „wojną nuklearną, biologiczną i chemiczną”. Jednak przeglądając długą listę instytucjonalnych partnerów znalazłam nazwy Raytheon i Lockheed Martin, dwóch największych na świecie producentów broni. W 2007 roku Raytheon ogłosił, że zamierza zająć się indyjskim rynkiem. Czy to możliwe, że przynajmniej część 32 miliardów dolarów przeznaczonych w indyjskim budżecie na obronę, posłuży do zakupu broni, sterowanych rakiet, samolotów, okrętów wojennych i sprzętu inwigilacyjnego, które produkują Raytheon i Lockheed Martin?

Czy potrzebujemy broni, by prowadzić wojny? Czy może potrzebujemy wojen, by tworzyć rynek zbytu dla producentów broni? W końcu gospodarki Europy, USA i Izraela w ogromnym stopniu uzależnione są od ich przemysłów zbrojeniowych. To jedna z niewielu rzeczy, których nie przeniosły do Chin.

W nowej zimnej wojnie między USA i Chinami, Indie przygotowuje się do roli, jaką Pakistan, jako sojusznik USA, odegrał w czasie zimnej wojny Stanów z Rosją. (Sami wiecie, jak na tym wyszedł). Wielu z tych felietonistów i „ekspertów od strategii”, zajmujących się wrogością w stosunkach indyjsko-chińskich, jest powiązanych bezpośrednio albo pośrednio z indyjsko-amerykańskimi fundacjami i think tankami. Bycie „strategicznym partnerem” Stanów nie oznacza, że głowy państw dzwonią do siebie co jakiś czas na przyjacielską pogawędkę. Oznacza współpracę (i ingerencję) na wszystkich poziomach. Oznacza, że na indyjskiej ziemi gościmy amerykańskie jednostki specjalne (oficer z Pentagonu potwierdził to ostatnio w BBC). Oznacza współpracę wywiadów, zmianę polityki rolnej i energetycznej, otwarcie sektorów opieki medycznej i edukacji na międzynarodowe inwestycje. Oznacza otwarcie handlu detalicznego. To oznacza nierówny związek. I tak Indie zamknięte w żelaznym uścisku wirują po parkiecie prowadzone przez partnera, który porzuci je, gdy tylko odważą się odmówić kolejnego tańca.

Na liście partnerów instytucjonalnych ORF znajdziecie również Korporację RAND, Fundację Forda, Bank Światowy, Brookings Institution (której misją jest: „zapewnianie innowacyjnych i praktycznych rekomendacji służących trzem celom ogólnym: wzmocnieniu amerykańskiej demokracji; wsparciu dobrobytu społecznego i ekonomicznego, oraz bezpieczeństwa i szans wszystkich Amerykanów; zabezpieczeniu bardziej otwartego, bezpiecznego systemu międzynarodowej współpracy i rozwoju). Na tej liście znajdziecie też Fundację Róży Luksemburg (Biedna Róża, umarła za komunizm, a teraz jej nazwisko znalazło się na takiej liście).

Choć kapitalizm z założenia miał opierać się na konkurencji, ci na samym szczycie łańcucha pokarmowego udowodnili również, że stać ich na solidarność i otwartość. Najwięksi zachodni kapitaliści dobijali targów z faszystami, socjalistami, despotami i militarnym dyktatorami. Mają świetne zdolności adaptacyjne i ciągle się rozwijają. Potrafią błyskawicznie reagować i tworzyć przebiegłe taktyki działania.

Kapitalizm przeżywa kryzys, chociaż wyszedł obronną ręką z reform ekonomicznych oraz rozpętał wojny i doprowadził do okupacji krajów tylko po to, żeby zaprowadzić tam wolnorynkowe „demokracje”. Jednak skala tego kryzysu jeszcze się nie objawiła. Marks pisał, że burżuazja wytwarza „przede wszystkim swoich własnych grabarzy. Jej zagłada i zwycięstwo proletariatu są równie nieuniknione”6.

Proletariat, tak jak widział go Marks, był nieustanne atakowany. Zamykano fabryki, likwidowano miejsca pracy, rozwiązywano związki zawodowe. Przedstawicieli proletariatu podburzano przeciw sobie na wszelkie możliwe sposoby W Indiach podburzano hindusów przeciw muzułmanom, hindusów przeciw chrześcijanom, dalitów przeciw adiwasim, kastę przeciw kaście, region przeciw regionowi. A jednak na całym świecie proletariat walczy o swoje. W Chinach za pomocą niezliczonych strajków i powstań. W Indiach najbiedniejsi ludzie na świecie walczą, by powstrzymać działania najzamożniejszych korporacji.

Kapitalizm przeżywa kryzys. Skapywanie zawiodło. Wysysanie też nie działa najlepiej. Nadchodzi topnienie międzynarodowego kapitału. Indyjskie tempo rozwoju spadło do 6,9 procent. Wycofują się zagraniczni inwestorzy. Największe międzynarodowe korporacje siedzą na stertach pieniędzy i nie są pewne, gdzie je zainwestować, nie wiedzą, czym właściwie zakończy się kryzys finansowy. I to jest poważne pęknięcie w fundamencie tego molocha zwanego globalnym kapitalizmem.

Grabarzami mogą okazać się jego zaślepieni kardynałowie, którzy uwierzyli we własną ideologię. Mimo swoich strategicznych zdolności nie są w stanie pojąć prostego faktu: kapitalizm niszczy tę planetę. Stare sztuczki, które wyciągnęły go z wcześniejszych kryzysów – wojny i zakupy – tym razem się nie sprawdzą.

Długo stałam obok Antilli, przyglądając się zachodowi słońca. Wyobraziłam sobie, że ta wieża sięga tyle samo w głąb co wzwyż, że ma 27-piętrowy korzeń, łapczywie wysysający wszystko z ziemi i zamieniający wszystko w dym i złoto.

Dlaczego Ambani nazwał swój budynek Antilla? Przecież to nazwa mitycznych wysp z VIII-wiecznych iberyjskich legend. Gdy muzułmanie podbili Hiszpanię, sześciu chrześcijańskich wizygockich biskupów zabrało swoich poddanych na statki i uciekło. Po dniach czy tygodniach na morzu przybili do brzegów Antilli, gdzie postanowili osiąść i dać początek nowej cywilizacji. Spalili łodzie, żeby bezpowrotnie odciąć się od swojej ojczyzny, zajętej przez barbarzyńców.

Czy nazywając swoją wieżę Antilla, Ambani miał nadzieję odciąć się od biedy i nędzy swojej ojczyzny i stworzyć nową cywilizację? Czy to ostatni akt najskuteczniejszego ruchu secesyjnego w Indiach? Secesja klasy wyższej i średniej prosto w kosmos?

Gdy zmrok zapadł nad Mumbajem, przed onieśmielającymi bramami Antilli pojawili się strażnicy w wykrochmalonych koszulach, uzbrojeni w trzeszczące krótkofalówki. Włączono reflektory, pewnie po to, by wypłoszyć duchy. Okoliczni mieszkańcy skarżą się, że światła Antilli kradną im noc.

Może nadszedł już czas odzyskać tę noc.

1 Vaastu – (dosł. mieszkanie) wywodząca się z wiedzy wedyjskiej starożytna nauka o architekturze [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

2 Por. Karol Marks, Fryderyk Engels, Manifest Partii Komunistycznej, „Krytyka Polityczna” nr 20–21, s. 26. Marks i Engels piszą jednak, że to sprawka „współczesnego społeczeństwa burżuazyjnego”.

3 W Indiach to firmy zatrudniające do 10 osób. Ich pracownicy nie mogą na ogół liczyć na podstawowe świadczenia ani ochronę prawną.

4 Dosł. „wszyscy jemy sól Taty”, w przenośni – „Indie są na garnuszku koncernu Tata, więc powinny być wobec niego lojalne”.

5 Wiersz w przekładzie Jarosława Iwaszkiewicza, pochodzi ze zbioru: Pablo Neruda, Pieśń Powszechna, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1954, s. 31

6 Karol Marks i Fryderyk Engels, dz. cyt., s. 31.