Kryminał. Dr Orłowski prowadzi śledztwo - Zygmunt Zeydler-Zborowski - ebook

Kryminał. Dr Orłowski prowadzi śledztwo ebook

Zygmunt Zeydler-Zborowski

3,9

Opis

W kryminale Dr Orłowski prowadzi śledztwo do tytułowego Orłowskiego, lekarza psychiatry, zgłasza się zdenerwowana Hanka. Dziewczynie wydaje się, że jest śledzona. Otrzymuje też niepokojące anonimy, które znikają w niewyjaśnionych okolicznościach. Tymczasem na Międzynarodowy Zjazd Psychiatrów przybywa sława psychiatrii – doktor Weinbaum, ale już pierwszego dnia po przybyciu do kraju zostaje on zamordowany. Sprawę ma wyjaśnić śledczy Downar, a pomagać mu będzie właśnie doktor Orłowski. Kto zabił Weinbauma? Licząca na milionowy spadek córka, której nie widział od tak dawna? A może jeden z byłych asystentów lekarza, pragnący ukryć sprawy z przeszłości? Czy sprawa Hanki i kolejny anonimowy list może mieć jakiś związek z tym morderstwem? Sytuacja jest poważna i tak jak powiedziano w tytule: doktor Orłowski poprowadzi śledztwo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (29 ocen)
10
8
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Autentyxznie nie mogłem oderwać sie od słuchania
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

intrygująca fabuła....
00

Popularność




Zyg­munt Zey­dler-Zbo­row­ski

Dr Or­łow­ski pro­wa­dzi śledz­two

Pro­jekt okład­ki

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski

Kon­wer­sja do wer­sij elek­tro­nicz­nej

Mi­ko­łaj Ja­strzęb­ski (epub@mi­ko­laj.co)

Edy­cję opra­co­wa­no na pod­sta­wie wy­da­nia:

Wy­daw­nic­two WIEL­KI SEN, War­sza­wa 2011

© Co­py­ri­ght by Zo­fia Bi­ma­li Zbo­row­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two LTW

ISBN 978-83-7565-370-0

Wy­daw­nic­two LTW

ul. Sa­wic­kiej 9, Dzie­ka­nów Le­śny

05-092 Ło­mian­ki

tel./faks 22 751-25-18

www.ltw.com.pl

e-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ I

– Pro­szę, niech się pani ubie­rze.

Po­śpiesz­nie na­rzu­ci­ła su­kien­kę. Drżą­cy­mi ze zde­ner­wo­wa­nia pal­ca­mi za­pię­ła za­trza­ski. Nie­cier­pli­wym ru­chem od­gar­nę­ła spa­da­ją­ce jej na czo­ło gę­ste ciem­no­kasz­ta­no­we wło­sy.

– No i co, pa­nie dok­to­rze? Czy i pan uwa­ża mnie za wa­riat­kę?

Or­łow­ski uśmiech­nął się tym swo­im ła­god­nym, peł­nym spo­koj­ne­go opty­mi­zmu uśmie­chem, któ­ry tak ko­ją­co dzia­łał na pa­cjen­tów.

– Przede wszyst­kim niech się pani uspo­koi. Nie ma żad­nego po­wo­du do zde­ner­wo­wa­nia. Pro­szę usiąść tu­taj na tym fo­te­li­ku. Po­roz­ma­wia­my so­bie.

W ciem­nych oczach po­ja­wi­ły się gniew­ne bły­ski.

– Trak­tu­je mnie pan jak małe dziec­ko. To zna­czy, że…

Z twa­rzy Or­łow­skie­go nie zni­kał do­bro­tli­wy uśmiech.

Wy­cią­gnął rękę i pal­ca­mi do­tknął nie­spo­koj­nej dło­ni dziew­czy­ny.

– Ma pani ra­cję. Trak­tu­ję pa­nią jak dziec­ko, no bo prze­cież za­cho­wu­je się pani jak mała nie­mą­dra dziew­czyn­ka.

– No wie pan…?

– Chwi­lecz­kę. Może za­cznie­my od tego, że uwa­żam pa­nią za oso­bę naj­zu­peł­niej nor­mal­ną. Nie stwier­dzam u pa­ni żad­nych za­bu­rzeń psy­chicz­nych i na­wet ich nie po­dej­rze­wam. Oczy­wi­ście, że je­śli bę­dzie pani wma­wiać so­bie ja­kieś hi­sto­rie, no to w koń­cu może się pani do­pro­wa­dzić do po­waż­niej­sze­go roz­stro­ju ner­wo­we­go.

Po­ru­szy­ła się nie­cier­pli­wie.

– Ależ, pa­nie dok­to­rze, ja so­bie nic nie wma­wiam. Nie je­stem hi­ste­rycz­ką. Gdy­bym nie uwa­ża­ła tego za ko­niecz­ne, nie zwra­ca­ła­bym się o po­moc do psy­chia­try. To nic przy­jem­ne­go. Zresz­tą, dok­tor Ze­lman…

– Była pani u Ze­lma­na?

– Tak. On ma nie­co inny po­gląd na stan mego zdro­wia.

– Co po­wie­dział?

– Do­ra­dzał kli­nicz­ne le­cze­nie. Dał mi nie­dwu­znacz­nie do zro­zu­mie­nia, że oba­wia się u mnie po­waż­niej­szych za­bu­rzeń na­tu­ry psy­chicz­nej.

Or­łow­ski prze­stał się uśmie­chać. Wy­jął z kie­sze­ni wiecz­ne pió­ro i przez chwi­lę w za­my­śle­niu ob­ra­cał je w pal­cach.

– Hm… No cóż… Ja wi­dzę pa­nią po raz pierw­szy. Nie wiem w ja­kim sta­nie znaj­do­wa­ła się pani, kie­dy pa­nią ba­dał ko­le­ga Ze­lman. Zda­rza się, że za­cho­dzą u pa­cjen­tów dość gwał­tow­ne zmia­ny. Dok­tor Ze­lman jest do­brym spe­cja­li­stą. W tym wy­pad­ku jed­nak nie bar­dzo zgo­dził­bym się z jego dia­gno­zą. Moim zda­niem jest pani wy­czer­pa­na ner­wowo, prze­mę­czo­na pra­cą. Po­trzeb­ny był­by pani te­raz ja­kiś urlop. Tro­chę wzmac­nia­ją­cych za­strzy­ków, tro­chę wi­ta­min, dużo ru­chu na świe­żym po­wie­trzu, roz­ryw­ki, miłe to­wa­rzy­stwo. To wła­ści­wie by­ło­by wszyst­ko, co ja bym pani mógł w tej chwi­li za­le­cić. Po­byt w ja­kimś za­kła­dzie mógł­by na pa­nią wpły­nąć ra­czej de­pry­mu­ją­co. Te na­sze za­kła­dy nie sto­ją, nie­ste­ty, na zbyt wy­so­kim po­zio­mie. Mo­gła­by pani po­paść w de­pre­sję. Nie, nie, sta­now­czo nie do­ra­dzał­bym tego. Zresz­tą po­ro­zu­miem się jesz­cze z dok­to­rem Ze­lma­nem.

W oczach dziew­czy­ny za­bły­sły łzy.

– Co ja mam ro­bić, pa­nie dok­to­rze? Co ja mam ro­bić? Boję się, strasz­nie się boję, że zwa­riu­ję. Ta myśl nie daje mi spo­ko­ju. Nie sy­piam po no­cach. Nie mogę nor­mal­nie pra­co­wać. Z każ­dym mie­sią­cem jest ze mną wła­ści­wie co­raz go­rzej. Dok­tor Ze­lman mówi co in­ne­go, pan mówi co in­ne­go, każ­dy mówi co in­ne­go. Ja już sama nie wiem…

– Gdzie pani pra­cu­je? – spy­tał Or­łow­ski.

– W biu­rze pro­jek­tów. Skoń­czy­łam ar­chi­tek­tu­rę.

– Czy w pra­cy ma pani miłe sto­sun­ki?

– Bar­dzo miłe. Do­brał się wy­jąt­ko­wo zgra­ny ze­spół lu­dzi.

– A czy nie jest pani prze­cią­żo­na pra­cą?

– No… ro­bo­ty jest spo­ro, ale ja­koś so­bie ra­dzę. Cza­sem bio­rę pra­ce zle­co­ne, żeby do­ro­bić. Pan wie jak to jest? Jak się chce ku­pić coś z ubra­nia, to pen­sja nie bar­dzo wy­star­cza.

Or­łow­ski po­ki­wał gło­wą.

– Tak, tak. Wiem. A może za dużo pani pra­cu­je?

– Nie, no chy­ba nie. W każ­dym ra­zie to nie może być przy­czy­ną mo­ich za­bu­rzeń.

Or­łow­ski wy­jął z szu­fla­dy faj­kę i za­czął ją bar­dzo sta­ran­nie na­bi­jać ty­to­niem.

– Czy pani jest mę­żat­ką?

– Nie. To zna­czy… jesz­cze nie.

– Czy mam przez to ro­zu­mieć, że w naj­bliż­szej przy­szło­ści ma pani za­miar wyjść za mąż?

Uśmiech­nę­ła się nie­wy­raź­nie.

– Bo ja wiem. Wła­ści­wie jesz­cze nie je­stem zde­cy­do­wa­na.

– Ma pani na­rze­czo­ne­go?

– Tak jak­by. Cho­ciaż… Do­praw­dy sama nie wiem, czy coś z tego bę­dzie. Jed­ne­go dnia zda­je mi się, że chcę zo­stać jego żoną, a po­tem zno­wu na­cho­dzą mnie wąt­pli­wo­ści. Nie wiem.

Or­łow­ski za­pa­lił za­pał­kę, przy­tknął ją do sta­ran­nie ubi­te­go ty­to­niu i pyk­nął parę razy z faj­ki. Po po­ko­ju roz­szedł się moc­ny, aro­ma­tycz­ny za­pach.

– Chciał­bym pani za­dać tro­chę krę­pu­ją­ce pyta­nie. Czy pani żyje z tym chłop­cem?

Gwał­tow­nie po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Nie, nie, ab­so­lut­nie nie ma mię­dzy nami mowy o tych spra­wach.

Or­łow­ski spoj­rzał zdzi­wio­ny. Ta nie­spo­dzie­wa­na reak­cja za­sko­czy­ła go tro­chę.

– Są­dzi­łem, że dzi­siej­sza mło­dzież… À pro­pos. Ile pani ma lat?

– Dwa­dzie­ścia pięć.

– Hm. To już jest wiek… Więc pani nie współ­ży­je fi­zycz­nie z żad­nym męż­czy­zną?

Ner­wo­wym ru­chem od­gar­nę­ła wło­sy z czo­ła.

– Nie, nie żyję z żad­nym męż­czy­zną i na ra­zie nie mam za­mia­ru. Mam wra­że­nie, pa­nie dok­to­rze, że pan po­dej­rze­wa u mnie ist­nie­nie ja­kichś kom­ple­ków sek­su­al­nych.

– Czy może mi pani po­ka­zać któ­ryś z tych dziw­nych lis­tów?

– Nie­ste­ty, nie mogę, bo nie mam żad­ne­go.

– Nie ma pani przy so­bie? Zo­sta­wi­ła pani w domu…?

– Nie. W domu też nie mam.

– Jak to? Znisz­czy­ła pani wszyst­kie te ano­ni­my?

Za­prze­czy­ła gwał­tow­nym ru­chem obu rąk.

– Nie, nie, nie znisz­czy­łam – po­wie­dzia­ła bar­dzo gło­śno. – One zni­ka­ją – do­da­ła ci­szej. – Zni­ka­ją – po­wtó­rzy­ła je­szcze ci­szej i spu­ści­ła gło­wę.

Or­łow­ski przyj­rzał się jej bar­dzo uważ­nie. Stuk­nął faj­ką o brzeg po­piel­nicz­ki i wy­sy­pał reszt­ki sczer­nia­łe­go ty­to­niu. Na jego po­ora­nej głę­bo­ki­mi bruz­da­mi twa­rzy poja­wiło się za­tro­ska­nie.

– Czy po­ka­zy­wa­ła pani te ano­ni­my Ka­ro­lo­wi? – spy­tał po chwi­li.

– Chcia­łam mu je po­ka­zać, ale… ale ni­g­dy do tego nie do­szło, bo… bo nie mo­głam żad­ne­go zna­leźć. Sama nie wiem, pa­nie dok­to­rze, jak to się dzie­je. Na­praw­dę nie umiem so­bie tego wy­tłu­ma­czyć. Boję się, że ja w ogó­le nie otrzy­ma­łam żad­nych ano­ni­mów, że to są ja­kieś wi­zje, ja­kieś przy­wi­dze­nia. Pa­nie dok­to­rze… bła­gam… niech mnie pan ra­tu­je. Ja… ja nie chcę zwa­rio­wać. Bła­gam pana.

Or­łow­ski wstał, pod­szedł do oszklo­nej szaf­ki sto­ją­cej w rogu po­ko­ju i wy­jął z niej bu­tel­kę z kro­pla­mi. Do ma­łej szkla­necz­ki od­mie­rzył trzy­dzie­ści kro­pli bru­nat­ne­go pły­nu, na­stęp­nie do­lał tro­chę wody i po­dał Han­ce le­kar­stwo.

– Pro­szę, niech pani to wy­pi­je i niech się pani po­sta­ra uspo­ko­ić. Nie­zmier­nie waż­ną rze­czą dla pani jest pa­no­wa­nie nad ner­wa­mi. Nie moż­na się tak pod­da­wać. To pro­wa­dzi do ata­ku hi­ste­rii. Musi się pani wziąć w garść. To wszyst­ko, co pani mi mówi, co­raz bar­dziej utwier­dza mnie w prze­ko­na­niu, że nie wy­stę­pu­ją u pani, przy­naj­mniej na ra­zie, żad­ne za­bu­rze­nia na­tu­ry psy­chicz­nej. W tej chwi­li jest pani ra­czej kan­dy­dat­ką na pa­cjent­kę dla neu­ro­lo­ga, ani­że­li dla psy­chia­try. I pro­szę nie są­dzić, że usi­łu­ję pa­nią po­cie­szyć. Mó­wię po pro­stu to, co my­ślę. Je­stem głę­bo­ko prze­ko­na­ny o tym, że tak jest rze­czy­wi­ście.

Han­ka wy­pi­ła mik­stu­rę, ode­tchnę­ła głę­bo­ko i spo­koj­niej spoj­rza­ła na Or­łow­skie­go. Ta ła­god­na, peł­na wy­ro­zu­mia­łej cier­pli­wo­ści twarz wzbu­dza­ła w niej za­ufa­nie, doda­wała od­wa­gi.

– Pa­nie dok­to­rze… Czy pan na­praw­dę nie przy­pusz­cza, że ja zwa­rio­wa­łam?

Uśmiech­nął się.

– Na­praw­dę nie przy­pusz­czam. Gdy­bym miał co do te­go ja­kieś wąt­pli­wo­ści, to pierw­szy dał­bym pani skie­ro­wa­nie do za­kła­du na le­cze­nie. To prze­cież jest moim obo­wiąz­kiem. Je­śli pani chce, że­bym pani po­mógł, to przede wszyst­kim musi pani mieć do mnie cał­ko­wi­te za­ufa­nie. Ina­czej nic z tego wszyst­kie­go nie bę­dzie.

– Co mam ro­bić?

– Na ra­zie prze­pro­wa­dzi pani ku­ra­cję ogól­now­zmac­nia­ją­cą, któ­rą pani prze­pi­szę, a na­stęp­nie skon­cen­tru­je pani całą swo­ją siłę woli na tym, aby nie przej­mo­wać się żad­ny­mi ano­ni­ma­mi ani ludź­mi, któ­rzy pa­nią szpie­gu­ją. À pro­pos. Chciał­bym też pa­nią pro­sić, żeby pani w wy­pad­ku otrzy­ma­nia ano­nimu na­tych­miast go przy­nio­sła, ale tak od razu, bez stra­ty cza­su. Na wszel­ki wy­pa­dek dam pani te­le­fon do po­rad­ni. Jak tyl­ko pani otrzy­ma taki list, to pro­szę zła­pać tak­sów­kę i na­tych­miast do mnie z tym li­stem przy­je­chać. Zgo­da?

– Do­brze. Zro­bię tak.

– I jesz­cze chciał­bym pa­nią za­py­tać, gdzie pani spę­dzi­ła oku­pa­cję?

– W Kra­ko­wie. By­łam wte­dy ma­łym dziec­kiem. W trzy­dzie­stym dzie­wią­tym roku mia­łam dwa lata. Miesz­ka­łam z ma­mu­sią na Flo­riań­skiej. Pa­mię­tam ten dom. Taki sta­ry, odra­pa­ny, brud­ny, sza­ry. Nie lu­bi­łam go. I bar­dzo się ba­łam żoł­nie­rzy nie­miec­kich. Cho­wa­łam się do sza­fy, kie­dy ma­sze­ro­wa­li pod na­szy­mi okna­mi i tak gło­śno wa­li­li pod­ku­ty­mi bu­ta­mi o bruk.

– A co się sta­ło z pani oj­cem?

– Ta­tu­sia nie pa­mię­tam. Ma­mu­sia mó­wi­ła, że za­bi­li go Niem­cy.

– I przez całą oku­pa­cję miesz­ka­ła pani z mamą na Flo­riań­skiej?

– Nie. Chy­ba tyl­ko rok. Po­tem po­je­cha­ły­śmy do ja­kiejś ciot­ki do Ra­do­mia, po­tem do Czę­sto­cho­wy, a po­tem na wieś, tam gdzieś koło Bu­ska. Już do­brze nie pa­mię­tam. Przed sa­mym po­wsta­niem, nie wiem dla­cze­go, wy­je­cha­ły­śmy do War­sza­wy. Do tej pory nie mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go mama to zro­bi­ła.

– I po­wsta­nie pani prze­by­ła w War­sza­wie?

– Tak. Pod sam ko­niec po­wsta­nia mama zgi­nę­ła.

– Mia­ła pani wte­dy za­le­d­wie kil­ka lat.

– Sie­dem.

– I co się z pa­nią sta­ło po­tem?

– Wszy­scy wy­cho­dzi­li z War­sza­wy. Pań­stwo Cy­bul­scy za­bra­li mnie ze sobą.

– Kim byli pań­stwo Cy­bul­scy?

– To ja­cyś zna­jo­mi mamy. Za­zna­jo­mi­li się chy­ba do­pie­ro w cza­sie po­wsta­nia. Mama mia­ła tro­chę le­karstw, a pani Cy­bul­ska za­cho­ro­wa­ła na czer­won­kę. Za­bra­li mnie ze so­bą. By­li­śmy w obo­zie w Prusz­ko­wie, a po­tem ode­sła­li nas ra­zem na wieś pod Kra­ków. Pan Cy­bul­ski w dro­dze chciał ucie­kać, bo my­ślał, że nas wio­zą do ja­kie­goś obo­zu. Wy­sko­czył z wa­go­nu. Nie­miec­ki żoł­nierz strze­lił do nie­go i za­bił go. Pani Cy­bul­ska cięż­ko po­tem cho­ro­wa­ła. My­ślę, że chy­ba coś jej się w gło­wie po­mie­sza­ło.

– A na tej wsi, jak tam było?

– Nie­we­so­ło. Ka­za­li nam pra­co­wać, a je­dze­nia nie było wie­le. Pa­nią Cy­bul­ską od­wieź­li wresz­cie do szpi­ta­la do Mie­cho­wa. Zo­sta­łam sama.

Or­łow­ski w za­my­śle­niu po­ki­wał gło­wą.

– Tak. To nie­we­so­łe były cza­sy. I do koń­ca woj­ny sie­dzia­ła pani w tej wio­sce?

– Nie. Wąt­pię czy bym tam wy­ży­ła. Na szczę­ście za­brał mnie do sie­bie Gar­dzie­la.

– Kim był Gar­dzie­la?

– Le­śni­czym. Miesz­kał koło Za­gnań­ska. Przy­je­chał pod Mie­chów od­wie­dzić krew­nych. Zda­je się, że jego sio­strze­nica wy­cho­dzi­ła za mąż. Zo­ba­czył taką wy­nędz­nia­łą, wy­chu­dzo­ną dziew­czyn­kę, jaką ja wte­dy by­łam. Zli­to­wał się. Za­brał mnie do swe­go domu, do le­śni­czów­ki. To były mo­je pierw­sze ja­śniej­sze chwi­le od cza­su wy­bu­chu woj­ny. Pięk­ny las. Bia­ły, wid­ny dom, dużo je­dze­nia i do­brzy, życz­li­wi lu­dzie. Przy­ję­li mnie do swo­jej ro­dzi­ny jak wła­sną cór­kę. Wy­cho­wa­li mnie, po­mo­gli mi skoń­czyć Po­li­tech­ni­kę. Gar­dzie­la dał mi pie­nią­dze na miesz­ka­nie.

– Czy to bez­dziet­ni lu­dzie?

– Nie. Mają dwo­je dzie­ci, Mał­go­się i Wojt­ka. Te­raz są już do­ro­śli. Mał­go­sia wy­szła za mąż. Miesz­ka w Gdań­sku. Woj­tek po­ma­ga ojcu. Za­ło­żył ostat­nio ho­dow­lę srebr­nych li­sów.

– W dal­szym cią­gu miesz­ka­ją w le­śni­czów­ce?

– Tak. Sta­ry Gar­dzie­la po śmier­ci żony po­cząt­ko­wo chciał się prze­nieść do mia­sta, ale w koń­cu roz­my­ślił się. Żal mu się zro­bi­ło lasu. Przy­zwy­cza­ił się.

– Jeź­dzi pani tam do nich?

– Te­raz bar­dzo rzad­ko. Już prze­szło dwa lata nie by­łam.

– A może wy­bra­ła­by się pani do tej le­śni­czów­ki na kil­ka ty­go­dni? Taki po­byt na ło­nie na­tu­ry świet­nie pani zro­bi. Nic tak ko­ją­co nie wpły­wa na ner­wy, jak wła­śnie las.

Po­trzą­snę­ła gło­wą.

– Nie­ste­ty. Te­raz nie mogę. Mam bar­dzo dużo pra­cy. Nie da­dzą mi urlo­pu.

– Może moż­na by po­my­śleć o zwol­nie­niu le­kar­skim. Jest pani po­waż­nie wy­czer­pa­na.

– Nie, nie, to zu­peł­nie nie­moż­li­we. Mu­szę skoń­czyć tę ro­bo­tę, któ­rą za­czę­łam. Nie mogę za­wa­lić.

Or­łow­ski otwo­rzył pió­ro i za­brał się do wy­pi­sy­wa­nia re­cept.

– No cóż… trud­no. Jak nie moż­na, to nie moż­na. A szko­da. Kil­ka ty­go­dni od­po­czyn­ku na świe­żym po­wie­trzu zna­ko­mi­cie by pani zro­bi­ło. Na ra­zie za­pi­szę pani B-com­plex w za­strzy­kach, B6, tro­chę He­pa­for­tu i taką mik­stur­kę na ogól­ne uspo­ko­je­nie sys­te­mu ner­wo­we­go. Do­ra­dzam pani poza tym wcze­śnie kłaść się spać, rano gim­na­sty­ko­wać się, wie­czo­rem cho­dzić na spa­ce­ry, nie pić al­ko­ho­lu i, o ile moż­no­ści, ogra­ni­czyć pa­le­nie.

– Ja nie­du­żo palę, pa­nie dok­to­rze.

– To do­brze. Ni­ko­ty­na nie­ko­rzyst­nie wpły­wa na sys­tem ner­wo­wy. Jak pani sy­pia?

– Ostat­nio ra­czej źle.

– Niech więc pani za­ży­je przed snem jed­ną pa­styl­kę Bel­la­cor­nu. Chciał­bym też, żeby pani zro­bi­ła so­bie przy oka­zji ana­li­zy krwi, elek­tro­kar­dio­gram i ba­da­nie na pod­sta­wo­wą prze­mia­nę ma­te­rii. Z wy­ni­ka­mi pro­szę się do mnie zgło­sić.

Han­ka z za­kło­po­ta­niem za­czę­ła skro­bać pa­znok­ciem po po­li­tu­rze biur­ka.

– Wła­ści­wie… wła­ści­wie nie wiem… Bo… bo wi­dzi pan, dok­tor Ze­lman tak­że prze­pi­sał mi ku­ra­cję – się­gnę­ła do to­reb­ki i wy­ję­ła kart­kę pa­pie­ru zło­żo­ną we czwo­ro. – O, pro­szę.

Or­łow­ski prze­czy­tał bar­dzo uważ­nie opis ku­ra­cji zale­co­nej przez Ze­lma­na, a na­stęp­nie od­dał kart­kę Han­ce.

– No cóż… Przy­zna­ję, że znaj­du­ję się w nie­co kło­po­tli­wej sy­tu­acji. Nie chciał­bym pod­da­wać kry­ty­ce opi­nii mo­jego ko­le­gi, ale… Moim zda­niem ku­ra­cja, któ­rą pro­po­nu­je dok­tor Ze­lman, jest może nie­co zbyt ra­dy­kal­na. My­ślę, że bę­dzie naj­le­piej, je­śli pani weź­mie na ra­zie te za­strzy­ki, a póź­niej zo­ba­czy­my. Tak jak już po­wie­dzia­łem, po­ro­zu­miem się z Ze­lma­nem i od­bę­dę z nim na­ra­dę na pa­ni te­mat. Mam na­dzie­ję, że we dwóch doj­dzie­my do ja­kichś kon­struk­tyw­nych wnio­sków.

– Ser­decz­nie panu dzię­ku­ję – po­wie­dzia­ła Han­ka. – Na­praw­dę je­stem za­sko­czo­na i wzru­szo­na pań­ską do­bro­cią. Nie wiem, jak się panu od­wdzię­czę.

Or­łow­ski za­śmiał się we­so­ło. Jego sza­ro­sta­lo­we oczy znik­nę­ły nie­omal zu­peł­nie w fał­dach skó­ry.

– Nie mów­my o wdzięcz­no­ści, pan­no Han­ko. Dla leka­rza naj­cen­niej­szą na­gro­dą jest zdro­wy pa­cjent. Zresz­tą w tym wy­pad­ku na­wet nie może być mowy i o tej na­gro­dzie, po­nie­waż nie uwa­żam pani za oso­bę cho­rą. Przej­ścio­we wy­czer­pa­nie ner­wo­we, któ­re nie­ba­wem znik­nie bez śla­du. Chciał­bym pani za­dać jesz­cze jed­no py­ta­nie. Czy pani ma ja­kąś ro­dzi­nę?

– Nie. Nie mam ni­ko­go. W każ­dym ra­zie nie wiem nic o mo­jej ro­dzi­nie.

– Nie pró­bo­wa­ła pani szu­kać ko­goś ze swo­jej ro­dzi­ny, ze stro­ny ojca czy ze stro­ny mat­ki?

– Nie. Nie szu­ka­łam. Po co? Za swo­ją ro­dzi­nę uwa­żam Gar­dzie­lów i przy­znam się panu szcze­rze, że była­bym w po­waż­nym kło­po­cie, gdy­by się na­gle zna­lazł ja­kiś mój wu­jek, któ­ry był­by dla mnie zu­peł­nie ob­cym czło­wie­kiem.

Or­łow­ski ze zro­zu­mie­niem po­ki­wał gło­wą.

– Tak. My­ślę, że pani ma ra­cję. To są trud­ne i skom­pli­ko­wa­ne spra­wy. No więc co? Mam wra­że­nie, że­śmy so­bie mniej wię­cej wszyst­ko usta­li­li. Pro­szę być ze mną w ści­słym kon­tak­cie. Pro­szę się nie krę­po­wać i w ra­zie po­trze­by dać mi znać te­le­fo­nicz­nie jak się pani czu­je. I przy­po­mi­nam jesz­cze raz, gdy­by pani otrzy­ma­ła taki ano­nim, to pro­szę na­tych­miast przy­je­chać z nim do mnie. Nie tra­cąc ani chwi­li cza­su. Przy­rze­ka mi to pani?

– Przy­rze­kam.

– To bar­dzo się cie­szę. Pro­szę być do­brej my­śli. Zoba­czy pani, że w nie­dłu­gim cza­sie po­zbę­dzie się pani wszy­stkich nie­po­ko­jów. Jesz­cze tyl­ko chcia­łem pa­nią za­py­tać, kto pa­nią do mnie skie­ro­wał?

Uśmiech­nę­ła się. Był to pierw­szy jej uśmiech od po­cząt­ku ich roz­mo­wy.

– To tro­chę skom­pli­ko­wa­na spra­wa. Moja ko­le­żan­ka biu­ro­wa jest pa­cjent­ką pań­skiej sio­stry.

– Ach tak. Le­czy zęby u He­len­ki.

– Wła­śnie. I Iga na­słu­cha­ła się tylu hym­nów po­chwal­nych na pań­ską cześć, że nie­omal siłą za­cią­gnę­ła mnie tu­taj do pana.

– Ta Iga to pani przy­ja­ciół­ka?

– Tak, chy­ba tak. Mogę ją na­zwać przy­ja­ciół­ką. To bar­dzo po­rząd­na dziew­czy­na. No, nie będę już dłu­żej za­bie­ra­ła cza­su panu dok­to­ro­wi. Dzię­ku­ję bar­dzo za wszyst­ko i do wi­dze­nia.

Się­gnę­ła do to­reb­ki i wy­ję­ła dwie­ście zło­tych.

– Ile je­stem dłuż­na panu dok­to­ro­wi?

Or­łow­ski po­wstrzy­mał ją ru­chem ręki.

– Nie, nie. Pro­szę niech pani zo­sta­wi. Na to bę­dzie je­szcze czas.

– Ależ dla­cze­go…?

– Dla­te­go, że pani bę­dzie mia­ła róż­ne wy­dat­ki. Trze­ba ku­pić le­kar­stwa. Może trze­ba bę­dzie po­my­śleć o ja­kimś wy­jeź­dzie. Jak wszyst­ko pój­dzie do­brze, to za­pro­si mnie pani na dużą kawę z szar­lot­ką. Prze­pa­dam za szar­lot­ka­mi z kre­mem.

Scho­dząc ze scho­dów, Han­ka do­zna­wa­ła dziw­ne­go uczu­cia. Była naj­wy­raź­niej pod uro­kiem dok­to­ra Or­łow­skie­go. I nie tyl­ko jako le­karz zro­bił na niej wra­że­nie. Nig­dy jesz­cze do­tych­czas ża­den męż­czy­zna tak jej się nie po­do­bał.

Iga cze­ka­ła w „Nie­spo­dzian­ce”. Była drob­na i prze­raź­li­wie chu­da. Pa­li­ła pa­pie­ro­sy bez munsz­tu­ków, a głów­ne jej po­ży­wie­nie sta­no­wi­ła czar­na kawa i kost­ki cu­kru. Pa­sja­mi lu­bi­ła da­wać do­bre rady, or­ga­ni­zo­wać ży­cie swym bli­źnim. Koło swo­ich spraw na­to­miast zu­peł­nie nie umia­ła cho­dzić i co pe­wien czas po­pa­da­ła w ja­kieś strasz­li­we ta­ra­pa­ty, z któ­rych wy­cią­ga­li ją przy­ja­cie­le z nie­ma­łym na­kła­dem sił i pie­nię­dzy. Za każ­dym ra­zem Igu­sia so­len­nie obie­cy­wa­ła, że na przy­szłość bę­dzie ostroż­na i że się nie da na­brać, ale po pew­nym cza­sie zno­wu zwy­cię­żał nie­po­praw­ny jej opty­mizm i wia­ra w lu­dzi. Za­po­mi­na­ła o nie­daw­nej po­raż­ce ży­cio­wej i ru­sza­ła ku no­wym kło­po­tom. Na wi­dok Han­ki po­de­rwa­ła się ze swe­go miej­sca tak ener­gicz­nie, że wy­la­ła kawę i zrzu­ci­ła ze sto­li­ka ta­le­rzyk z cia­stkiem.

– Bój się Boga dziew­czy­no! Co się z tobą dzie­je? My­śla­łam już, że po­sta­no­wi­łaś za­no­co­wać u tego esku­la­pa.

– Może nie mia­ła­bym nic prze­ciw­ko temu – uśmiech­nę­ła się Han­ka. Iga była wy­raź­nie za­sko­czo­na. Po­wie­dzia­ła:

– No, no – i uważ­nie przyj­rza­ła się przy­ja­ciół­ce. – Taki in­te­re­su­ją­cy?

– Nie­zwy­kle. Wspa­nia­ły męż­czy­zna. Co za kul­tu­ra, co za wdzięk, jaka swo­bo­da w spo­so­bie by­cia. No, po­wia­dam ci, je­stem ocza­ro­wa­na.

– Ile wziął?

– Nie chciał wziąć ani gro­sza.

Iga gwizd­nę­ła ci­cho.

– No to ro­zu­miem dla­cze­go je­steś nim tak za­chwy­co­na.

– Nie wy­głu­piaj się. Ja mó­wię zu­peł­nie po­waż­nie. To uro­czy fa­cet.

– Co ci po­wie­dział?

– Po­ra­dził mi, że­bym wy­je­cha­ła na urlop.

– No wi­dzisz. Prze­cież to samo ja ci mó­wię. Je­steś prze­mę­czo­na. Po­trzeb­ny ci jest wy­po­czy­nek i to wszyst­ko. A ty so­bie wbi­jasz do gło­wy, że masz fio­ła. Bzdu­ry.

– A jed­nak Ze­lman…

– Idio­ta, ten cały Ze­lman. To na­uko­wiec. Tacy naj­gor­si. Wiecz­nie tyl­ko teo­re­ty­zu­ją. I żeby móc się po­pi­sać tymi swo­imi teo­re­tycz­ny­mi kon­cep­cja­mi, w naj­zdrow­szym czło­wie­ku do­pa­tru­ją się ja­kichś skom­pli­ko­wa­nych i nie­bez­piecz­nych cho­rób. Mó­wię ci, że nie­raz le­piej mieć do czy­nie­nia z do­świad­czo­nym fel­cze­rem ani­że­li z prze­mą­drza­łym pro­fe­so­rem, któ­ry chce na siłę uży­wać tych swo­ich mą­dro­ści, trze­ba czy nie trze­ba.

Han­ka do­tknę­ła ręki przy­ja­ciół­ki.

– Pro­szę cię, Igu­siu, nie mów­my o cho­ro­bach. Mam już do­syć tego te­ma­tu.

– Wie­rzę ci. Więc po­wia­dasz, że ten Or­łow­ski to taki faj­ny fa­cet.

– Fan­ta­stycz­ny.

– A mnie się zda­wa­ło, że to ja­kiś sta­ry dzia­dy­ga.

– No cóż… mło­dzie­niec to oczy­wi­ście nie jest. My­ślę, że bę­dzie miał pięć­dzie­siąt kil­ka lat, ale bar­dzo jesz­cze in­te­re­su­ją­cy. Ten jego spo­koj­ny i opa­no­wa­ny spo­sób by­cia. Ta ła­twość w pro­wa­dze­niu roz­mo­wy. Ten ja­kiś trud­ny do spre­cy­zo­wa­nia oso­bi­sty wdzięk. Poza tym jest wy­bit­nie in­te­li­gent­ny. Roz­mo­wa z nim to praw­dzi­wa przy­jem­ność.

– Wszyst­kie­go mo­gła­bym się spo­dzie­wać – uśmiech­nę­ła się Iga – tyl­ko nie tego, że cię le­karz ocza­ru­je. Tak go wy­chwa­lasz, że będę chy­ba mu­sia­ła wy­my­ślić so­bie ja­kie­goś nie­szko­dli­we­go szmer­gla i pójść do nie­go w cha­rak­te­rze pa­cjent­ki.

– Je­stem pew­na, że by ci się spodo­bał.

Iga spoj­rza­ła na ze­ga­rek.

– No… moja dro­ga, ja tak tu so­bie z tobą gadu, gadu, a tam To­mek na pew­no do­sta­je sza­łu. Mia­łam być u nie­go pół­to­rej go­dzi­ny temu. My­ślę, że już naj­wyż­szy czas, że­bym go po­cie­szy­ła, bo wresz­cie on go­tów się po­cie­szyć ja­kimś ko­cia­kiem.

– Przy­pusz­czasz, że To­mek cię zdra­dza?

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Bo ja wiem. Nie za­sta­na­wia­łam się nad tym. Nie lu­bię tra­cić cza­su na nie­pro­duk­tyw­ne roz­wa­ża­nia. Po­wiedz mi, co z two­im Ka­ro­lem.

– Bez zmian.

– Cią­gle jest w to­bie tak bez­na­dziej­nie za­ko­cha­ny?

– Przy­naj­mniej tak twier­dzi.

– Masz za­miar wyjść za nie­go?

– Nie wiem. Nic nie wiem.

– Mó­wi­łaś mi kie­dyś, że ci się po­do­ba.

– No tak… wła­ści­wie tak, ale… Bo ja wiem.

Iga za­pła­ci­ła za kawę i ener­gicz­nym ru­chem wcią­gnę­ła rę­ka­wicz­ki.

– Wy­da­je mi się, moja ko­cha­na, że sama nie wiesz cze­go chcesz. Masz ta­kie­go chło­pa­ka na me­dal i jesz­cze gry­ma­sisz. No co mu moż­na za­rzu­cić? Przy­stoj­ny, do­brze wy­cho­wa­ny, de­li­kat­ny, po­cho­dzi z do­brej ro­dzi­ny, a naj­waż­niej­sze, że dba o cie­bie, trosz­czy się. Dzi­siej­si męż­czyź­ni zu­peł­nie nie mają tych opie­kuń­czych in­stynk­tów, chcą, żeby się nimi zaj­mo­wać, dbać o ich zdro­wie i ich wy­go­dę. Mó­wię ci, że taki chło­pak jak Ka­rol to praw­dzi­wy skarb. Uwa­żaj, że­byś go do sie­bie nie zra­zi­ła. No, chodź­my, bo na­praw­dę To­mek mi się urwie.

Pa­dał deszcz. Mo­kry as­falt błysz­czał w świe­tle la­tar­ni.

– Je­dziesz do domu?

– Tak. Wsią­dę w pięć­dzie­siąt pięć.

– No to cześć. Ju­tro się zo­ba­czy­my.

Na przy­stan­ku tro­lej­bu­so­wym sta­ło dużo lu­dzi. Wszy­scy zmok­nię­ci, znie­cier­pli­wie­ni i zde­ner­wo­wa­ni. Nie­któ­rzy, mniej od­por­ni na nie­sprzy­ja­ją­ce wa­run­ki at­mos­fe­rycz­ne, schro­ni­li się w po­bli­skiej bra­mie.

Nad­szedł wresz­cie upra­gnio­ny tro­lej­bus, ale był tak prze­peł­nio­ny, że o do­sta­niu się do nie­go nie było mowy. Tyl­ko dwaj mło­dzień­cy z mał­pią zręcz­no­ścią ucze­pi­li się ja­dą­cych. Roz­le­gły się prze­kleń­stwa i zło­rze­cze­nia pod ad­re­sem miej­skiej ko­mu­ni­ka­cji.

Han­ka zre­zy­gno­wa­ła z dal­sze­go ocze­ki­wa­nia. Po­sta­no­wiła dojść do przy­stan­ku sto sie­dem­na­ście.

Nie­da­le­ko Kru­czej po­sły­sza­ła za sobą szyb­kie kro­ki. Obej­rza­ła się i w tej chwi­li po­czu­ła, jak krew go­rą­cą falą ude­rza jej do gło­wy. Po­zna­ła tego czło­wie­ka, któ­ry od ja­kie­goś cza­su ją śle­dził. Po­czę­ła biec. Za­dy­sza­na do­pa­dła do przy­stan­ku. Kie­dy zna­la­zła się w grup­ce lu­dzi ocze­ku­ją­cych na au­to­bus, po­czu­ła się bez­piecz­na. Ro­zej­rza­ła się do­ko­ła. Tym ra­zem jed­nak ni­g­dzie nie do­strze­gła ta­jem­ni­cze­go męż­czy­zny. Ode­tchnę­ła z ulgą. Ale za­raz po­ja­wi­ło się prze­ra­że­nie. A może w ogó­le go nie było? Może to jej się zda­wa­ło? Może zno­wu ja­kieś ha­lu­cy­na­cje?

Nad­je­chał au­to­bus. Wsia­dła we­pchnię­ta przez tłum lu­dzi. W gło­wie czu­ła nie­zno­śny ucisk, w uszach jej szu­mia­ło. Była na wpół przy­tom­na. „Jed­nak dok­tor Ze­lman ma ra­cję – my­śla­ła. – Je­stem wa­riat­ką. Mu­szę iść do szpi­ta­la dla umy­sło­wo cho­rych”.

Nie pa­mię­ta­ła kie­dy wy­sia­dła przy Alei Nie­pod­le­gło­ści. Jak pi­ja­na szła w kie­run­ku domu. W bra­mie po­sły­sza­ła swo­je imię.

– Han­ka.

Od­wró­ci­ła się gwał­tow­nie.

– Ka­rol, to ty? Prze­stra­szy­łeś mnie.

Za­śmiał się.

– A któż by tu mógł wy­cze­ki­wać na cie­bie? By­łem na gó­rze. My­śla­łem, że już wró­ci­łaś. Coś taka zde­ner­wo­wana?

– Nic, nic. Chodź.

Ru­chem peł­nym ser­decz­no­ści wziął ją pod rękę.

– Ha­necz­ko, co ci jest? Po­wiedz.

– Zno­wu go wi­dzia­łam.

– Kogo?

– No tego typa, któ­ry za mną łazi.

Przy­cią­gnął ją ku so­bie.

– Daj­że spo­kój. Po co ty so­bie ura­jasz ta­kie hi­sto­rie. Prze­cież to nie ma sen­su. Nikt za tobą nie łazi. A zresz­tą tylu lu­dzi zna się z wi­dze­nia, że cza­sem może się zda­rzyć, że zo­ba­czysz ja­kąś zna­jo­mą twarz, ale to wca­le nie dowo­dzi, że ktoś za tobą łazi.

– Wpad­niesz do mnie na chwi­lę? – spy­ta­ła, uwal­nia­jąc się z jego uści­sku.

– Je­śli mnie za­pro­sisz…

– No chodź, na­pi­jesz się her­ba­ty. Mam parę ja­jek. Usma­żę ja­jecz­ni­cę na bocz­ku.

Ka­wa­ler­ka była skrom­na, ale przy­jem­nie urzą­dzo­na. Wi­dać było, że miesz­ka­ją­ca tu oso­ba ma dużo do­bre­go sma­ku i że przy sto­sun­ko­wo nie­wiel­kim wkła­dzie pie­nię­dzy po­tra­fi stwo­rzyć przy­tul­ne, no­wo­cze­sne wnę­trze.

– Sia­daj i przej­rzyj ga­ze­tę – po­wie­dzia­ła Han­ka – za­raz przy­go­tu­ję ko­la­cję.

– Może ci coś po­móc?

– Nie, nie, dzię­ku­ję ci, nie trze­ba. Nic ta­kie­go zno­wu nie ma do ro­bo­ty.

Po chwi­li jaj­ka za­czę­ły skwier­czeć na pa­tel­ni i roz­szedł się miły za­pach przy­sma­ża­ne­go bocz­ku.

Je­dli z ape­ty­tem. Obo­je byli głod­ni.

Kie­dy Han­ka ze­bra­ła ta­le­rze ze sto­li­ka, Ka­rol spy­tał:

– By­łaś u tego ko­no­wa­ła?

– Oczy­wi­ście, że by­łam. To nie ża­den ko­no­wał, to do­bry dok­tor.

Wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Wszy­scy oni są do­brzy do bra­nia for­sy.

– Nie chciał wziąć ode mnie ani gro­sza.

– Dziw­ne. Wi­docz­nie chce so­bie od­bić na­stęp­nym ra­zem.

Spoj­rza­ła na nie­go z nie­chę­cią.

– Masz bar­dzo nie­mi­ły spo­sób oce­nia­nia ujem­nie lu­dzi, któ­rych na­wet nie znasz.

– Bar­dzo cię prze­pra­szam, ale to nie jest ści­słe. Je­stem nie­chęt­nie na­sta­wio­ny do le­ka­rzy. Po pro­stu mam bar­dzo nie­mi­łe do­świad­cze­nia, je­śli cho­dzi o kon­tak­ty z przed­sta­wi­cie­la­mi me­dy­cy­ny.

– Ale do dok­to­ra Ze­lma­na masz za­ufa­nie.

Skrzy­wił się.

– No tak… chy­ba tak. Przy­znać mu­szę bez­stron­nie, że to jest nie­głu­pi fa­cet. Zresz­tą wiesz, że to były mąż mo­jej ciot­ki, więc ro­dzin­ne wię­zy gra­ją tu pew­nie ja­kąś rolę. Ale mó­wiąc po­waż­nie, to wy­da­je mi się, że le­piej byś zro­bi­ła, że­byś się trzy­ma­ła Ze­lma­na i już nie cho­dzi­ła po in­nych le­ka­rzach, bo każ­dy ci po­wie co in­ne­go i w koń­cu zro­bi ci się kom­plet­ny mę­tlik w gło­wie. Z na­uka­mi ści­sły­mi to zu­peł­nie co in­ne­go, za­wsze jed­nak dwa razy dwa jest czte­ry. A je­śli cho­dzi o me­dy­cy­nę, to ilu le­ka­rzy, tyle teo­rii i bądź tu czło­wie­ku mą­dry.

Han­ka uważ­nie przy­glą­da­ła się Ka­ro­lo­wi. Wła­ści­wie do­pie­ro w tej chwi­li uprzy­tom­ni­ła so­bie, że to jest prze­cież bar­dzo przy­stoj­ny chło­pak. Wpraw­dzie nie­zbyt wy­so­ki, ale do­brze, pro­por­cjo­nal­nie zbu­do­wa­ny. Pięk­na, fa­lu­ją­ca czu­pry­na, ciem­ne ak­sa­mit­ne oczy, ład­ny pro­fil. Nie­jed­na dziew­czy­na by­ła­by za­chwy­co­na, żeby móc się po­chwa­lić ta­kim na­rze­czo­nym. Uro­ku do­da­wa­ło mu jesz­cze zie­miań­skie po­cho­dze­nie. Nie afi­szo­wał się tym, ale chęt­nie wspo­mi­nał dzie­ciń­stwo spę­dzo­ne w pięk­nym ma­jąt­ku na Lu­belsz­czyź­nie. Po­dob­no też był przez ro­dzi­nę mat­ki sko­li­ga­co­ny z Lu­bo­mir­ski­mi.

– Zła je­steś na mnie? – spy­tał.

– Nie, nie. Dla­cze­go?

– Zda­wa­ło mi się. Je­że­li chcesz, to zo­stań pa­cjent­ką Or­łow­skie­go, a nie Ze­lma­na. Mnie prze­cież na tym nie za­leży. Wy­bierz so­bie tego le­ka­rza, do któ­re­go masz więk­sze za­ufa­nie.

Uśmiech­nę­ła się.

– Wca­le nie my­śla­łam te­raz o le­ka­rzach. I w ogó­le prze­stań­my roz­ma­wiać na te­mat cho­rób, le­ka­rzy i me­dy­cy­ny.

– O czym chcesz mó­wić?

– Wszyst­ko jed­no o czym. Cho­ciaż­by o ja­kimś fil­mie.

Ka­rol spoj­rzał na bla­dą, zmę­czo­ną twarz Han­ki.

– Wiesz co? Ja mam lep­szy po­mysł. Pój­dę do domu, a ty się po­ło­żysz spać. Po­win­naś wy­po­cząć.

– Ty cza­sem mie­wasz ge­nial­ne po­my­sły – po­wie­dzia­ła Han­ka. – Rze­czy­wi­ście je­stem dzi­siaj sko­na­na. Masz pa­pie­ro­sy?

– Aku­rat skoń­czy­ły mi się. Ale, je­że­li chcesz, to sko­czę na dół i przy­nio­sę ci.

– Nie, nie. Pój­dę z tobą. Chęt­nie się jesz­cze tro­chę przej­dę.

Po­że­gna­li się przy kio­sku z pa­pie­ro­sa­mi.

– Do­bra­noc, Ha­necz­ko. Trzy­maj się. Zo­ba­czy­my się ju­tro.

Wra­ca­jąc zaj­rza­ła do skrzyn­ki. Nie­bie­ska ko­per­ta.

Drżą­cy­mi pal­ca­mi otwo­rzy­ła skrzyn­kę i wy­ję­ła list za­adre­so­wa­ny na ma­szy­nie. „Zno­wu to samo, zno­wu to samo” – my­śla­ła go­rącz­ko­wo. Ro­ze­rwa­ła ko­per­tę. Kwa­dra­to­wa kart­ka pa­pie­ru i tyl­ko parę zdań: „Nikt nie unik­nie swe­go prze­zna­cze­nia. Nie walcz z sza­leń­stwem, któ­re i tak tobą za­wład­nie. Z twe­go mó­zgu nie­to­pe­rze wy­ssa­ły roz­są­dek”.

Sta­ła bla­da, drżą­ca, wstrzą­śnię­ta do głę­bi. Wsu­nę­ła ano­nim do kie­sze­ni płasz­cza i wy­bie­gła na uli­cę. Dok­tor Or­łow­ski. Musi na­tych­miast do nie­go za­te­le­fo­no­wać. Prze­cież tak ka­zał.

Przed bud­ką te­le­fo­nicz­ną sta­ło parę osób. Mu­sia­ła za­cze­kać. Wresz­cie chwy­ci­ła słu­chaw­kę i na­krę­ci­ła nu­mer. Usły­sza­ła ni­ski, spo­koj­ny głos Or­łow­skie­go. Ka­zał jej na­tych­miast przy­je­chać. Na rogu Ma­da­liń­skie­go za­trzy­ma­ła tak­sów­kę. Wy­da­wa­ło jej się, że szo­fer je­dzie zbyt wol­no. Za­dy­sza­na wbie­gła na scho­dy. Za­dzwo­ni­ła. Drzwi otwo­rzył dok­tor Or­łow­ski. Uśmie­chał się. Za­czę­ła ner­wo­wo szu­kać li­stu. Wy­ję­ła wszyst­ko z kie­sze­ni płasz­cza, wy­rzu­ciła na sto­lik za­war­tość to­reb­ki. Na próż­no. Ano­nim znik­nął bez śla­du.

ROZDZIAŁ II

Przez na­stęp­nych kil­ka dni dok­tor Or­łow­ski był do­słow­nie za­wa­lo­ny ro­bo­tą. Oprócz nor­mal­nych za­jęć w In­sty­tu­cie i w kli­ni­ce, mu­siał wziąć czyn­ny udział w pra­cach ko­mi­te­tu or­ga­ni­za­cyj­ne­go, wy­ło­nio­ne­go przez PAN w związ­ku z ma­ją­cym się od­być Mię­dzy­na­ro­do­wym Zja­zdem Psy­chia­trów. Trze­ba było bie­gać po mi­ni­ster­stwach, po róż­nych urzę­dach, za­pew­nić uczest­ni­kom zjaz­du kwa­tery, wy­ży­wie­nie, środ­ki trans­por­tu itd. itd. Or­łow­ski miał opi­nię czło­wie­ka rzut­kie­go, ru­chli­we­go i za­pew­ne dla­te­go na­ło­żo­no na nie­go tyle naj­roz­ma­it­szych obo­wiąz­ków, że z tru­dem mógł im po­do­łać. Naj­wcze­śniej o dwu­na­stej cho­dził spać, a przed szó­stą był już na no­gach. Tak to za­zwy­czaj bywa, że jak tyl­ko ktoś zdra­dzi się ze zdol­no­ścia­mi or­ga­ni­za­cyj­ny­mi, to na­tych­miast jego śro­do­wi­sko obar­cza go nie­skoń­czo­ną ilo­ścią prze­róż­nych funk­cji, nie trosz­cząc się by­naj­mniej o to, czy ofia­ra wła­snej nie­dy­skre­cji jest w sta­nie spro­stać temu ogro­mo­wi pra­cy.

Pew­ne­go po­po­łu­dnia dok­tor Or­łow­ski wy­szedł z CAF-u, gdzie za­ła­twiał spra­wę wy­de­le­go­wa­nia na zjazd fo­to­re­por­te­rów. Był zmę­czo­ny i głod­ny. Po­sta­no­wił coś zjeść. Naj­bli­żej miał do „Ka­me­ral­nej”, ale per­spek­ty­wa sło­ne­go ra­chun­ku nie­zbyt go za­chwy­ca­ła. Po­szedł do SARP-u.

Scho­dząc w dół po scho­dach spo­tkał Szul­ca. Przy­jaź­ni­li się od lat. W szko­le sie­dzie­li w jed­nej ław­ce, a po­tem ra­zem koń­czy­li me­dy­cy­nę. Szulc po­szedł po li­nii na­uko­wej, do­cze­kał się do­cen­tu­ry, a obec­nie w naj­bliż­szym cza­sie miał do­stać no­mi­na­cję na pro­fe­so­ra. Był au­to­rem sze­re­gu in­te­re­su­ją­cych prac z dzie­dzi­ny psy­chia­trii. Książ­ki jego cie­szy­ły się du­żym po­wo­dze­niem za­rów­no w kra­ju, jak i za gra­ni­cą.

– Wy­cho­dzisz? – spy­tał Or­łow­ski.

– Tak. Je­stem już po obie­dzie, ale chęt­nie chwi­lę z to­bą po­ga­dam.

Usie­dli w ma­łej sal­ce i Or­łow­ski uśmiech­nął się do sym­pa­tycz­nej kel­ner­ki, któ­ra po­da­ła mu kar­tę.

– Po­le­cam panu wspa­nia­ły szasz­łyk – po­wie­dzia­ła uprzej­mie.

Ski­nął gło­wą na znak zgo­dy.

Kie­dy zo­sta­li sami, Or­łow­ski uważ­nie przyj­rzał się przy­ja­cie­lo­wi.

– Mi­zer­nie wy­glą­dasz, Ka­ziu. Co ci jest? Cho­ru­jesz?

Szulc uśmiech­nął się bla­do.

– Nie. Nic mi nie jest. Może je­stem tro­chę prze­mę­czo­ny. Sły­sza­łem, ze bie­rzesz udział w or­ga­ni­zo­wa­niu zjaz­du.

– No cóż… ro­bię co mogę.

Szulc umilkł i z me­lan­cho­lij­ną za­du­mą wpa­try­wał się w ta­lerz, któ­ry wła­śnie w tej chwi­li kel­ner­ka po­sta­wi­ła na sto­li­ku.

– Może byś so­bie za­mó­wił szasz­ły­czek? – za­pro­po­no­wał Or­łow­ski. – Jest na­praw­dę świet­ny.

– Nie. Dzię­ku­ję ci. Nie je­stem głod­ny.

Or­łow­ski jadł z ape­ty­tem. Kie­dy skoń­czył, wy­stru­gał z za­pał­ki wy­ka­łacz­kę i po­wie­dział:

– Dia­bel­nie je­steś prze­gra­ny. No ga­daj, co ci jest?