Krótka wycieczka na tamten świat - Juliusz Strachota - ebook + książka

Krótka wycieczka na tamten świat ebook

Juliusz Strachota

0,0
27,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa książka jednego z najciekawszych polskich pisarzy.

Kiedy w 1999 roku umiera dziadek Janek, okazuje się, że był również dziadkiem Iwanem i tak naprawdę miał trzy życia. Babcia Irenka była jego trzecią żoną, a Jan był bigamistą – pierwszą i drugą żonę miał jednocześnie. Trójkę dzieci zostawił w Związku Radzieckim. Miał także dzieci z drugiego małżeństwa w Warszawie, a z trzeciego – jednego syna, który jest ojcem Julka. To właśnie Julek postanawia odnaleźć potomków dziadka. Tak rozpoczyna się jego podróż po byłych republikach ZSRR: Białorusi, Północnej Osetii i Kazachstanie.

Krótka wycieczka na tamten świat” to powieść o poszukiwaniu i próbie uleczenia rodziny, w której wszyscy mężczyźni zawsze uciekali.

Dziennik podróży tropami dziadka bigamisty. Strachota znowu autoironiczny.
Zyta Rudzka

Ta książka ma w sobie bardzo porytych bohaterów i bardzo poryte sytuacje umieszczone w bardzo normalnych realiach, dlatego bardzo ją polecam.
Malcolm XD

Juliusz Strachota – jako prozaik debiutował na łamach „Czasu Kultury”. Swoje teksty publikował w czasopismach „Ha!art”, „Lampa”, „Polityka” czy „Gazeta Wyborcza”. W czerwcu 2014 roku na łamach „Dużego Formatu” przyznał się publicznie do uzależnienia od przeciwlękowego leku Xanax. Mechanizm uzależnienia jest głównym tematem powieści "Relaks amerykański", wydanej w 2015 roku. W 2019 jego powieść "Turysta polski" w ZSRR została nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” i Nagrody Literackiej Gdynia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 246

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Juliusz Strachota

KRÓTKA WYCIECZKA NA TAMTEN ŚWIAT

Copyright © by Juliusz Strachota

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Tacie

Podmiejska mowa dharmy

Zapisałem się na kurs, który ma potrwać całe moje życie. A ponieważ nie przykładam się do nauki, może to się jeszcze przeciągnąć.

Teraz dzwonię na początek i kłaniam się do ściany.

Oddycham.

Raz słyszy się wszystko, raz tylko myśli. Że lodówka. Że bzyczy. A potem kran. Woda. Cieknie. Chark. Łyk. Przestaje. Pies. Pies. Pies. Od okna chłód. Oddech po lewej. Wydech. A wdech? Wydech. Cień z lewej pochyla się, opada i nagle znów się prostuje. Ślina. Spływa. Zalega. Chark. Łyk. Pies. Senność. Jeden, dwa, trzy, myśl, jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, myśl, jeden, dwa, trzy, cztery, myśl. Spójrz w lewo, spójrz w prawo. Ale same gałki oczne, bez ruszania głową. Woda kapie. Kap, kap, kap. To nie kapanie. Kap, kap, kap. Woda nie kapie. Nie słychać tego kap. Nie ma tych trzech liter w wodzie, która kapie. I znów ściana. Pragnie się braku tej ściany. Pragnie się być gdzie indziej. W Odessie, bo tam słońce było w 2004, a na ścianie też jest. Wydech jako wypuszczanie pragnienia. Bo to tylko pragnienie. Pragnienie to nie ja. Lgnięcie do pragnienia to nie ja. Chwytanie pragnienia to nie ja. Puszczanie pragnienia to nie ja. Stop. Jeszcze raz. Jeden, dwa, dwa plus jeden i nagle myśl, że Kalkuta. Stop. Od zera. Kalkuta, Kalkuta, Kalkuta nocą. Stop. Jeszcze raz. Jeden, dwa, trzy, cztery, Borneo. North Borneo Railway. Co za nazwa wspaniała. Umysł skolonizowany przez nazwy, za którymi ciągnie się coś, co w rzeczywistości się nie ciągnie. Wróć. Odkurzacz. Dom obok. Odkurzacz. Odkurzacz ratuje. Odkurzacz to wiosna. Odkurzacz. Odkurzacz. Gaśnie. Rura uderza o podłogę. Wciąż gaśnie. Myśl, jakie dźwięki są przyjemne. Gasnący odkurzacz czuje się w całym ciele. Ramion rozluźnienie i błogość jakoś pod pachami i dalej do punktu hara. Nadal gaśnie. Wdech. Wydech. Nos. Usta. Wydech. Wdech. Nos. Usta. To samo. Wszystko jedno. Muzyka. Rozpędza się. Głośno. Ścisza się, ale już. Parska ktoś po lewej. Spoglądam. Ruch. Kiwam się na boki. Słyszę wstawanie i do okna. Nie zamykaj – głos słyszę swój, a myślę, że to tylko myśl. Okno zatrzaśnięte, ale słychać. O Jezu, refren. Śmiech.

– Nie przyszliśmy tu słuchać muzyki!

„Będę brał cię”. Liczenie. Liczenie. „W aucie”. Liczę na liczenie. „Mnie? Ehe”. Jeden, dwa, trzy, cztery, klamka, pięć, myśl, jeden, dwa, trzy, cztery, myśl, pięć, sześć, myśl, osiem, dziewięć, myśl, dzwonek, wreszcie. Niezliczone istoty ślubuję wyzwolić. „Skąd mam wranglery, heh, pyta się ona”. Nieskończone ślepe namiętności ślubuję wykorzenić. „Ja się uśmiecham i mówię Baltona”. Niezmierzone bramy dharmy ślubuję przeniknąć. „Weź daj mnie rękę, słodka jak z miodu”. Wielką drogę Buddy ślubuję osiągnąć. „Wezmę cię w aucie na sto różnych sposobów”.

Ukłon. Dzwonek. Kurwa, nie w tę stronę. Idę. Ulga w kolanach. Nagle ręka łapie mnie za brodę i unosi. Znów się garbiłem? Idziemy. Zaraz drzwi. Myśl, czy chce się siku. Myśl, czy chce się pić. Obracam się na wypastowanej podłodze, kłaniam się do sali i wybiegam. Zajęte. Do dzbanka z herbatą. Krakers. Piję, piję, chrupię, piję. Zakruszona broda. Wytrzepuję ją, żeby nie zobaczył. Kibel wolny. Sikam.

Dzwonek. Wstaję, ślizgam się do pokoju, jak w przedszkolu w wełnianych skarpetach. Drzwi uchylone lub niedomknięte. Wchodzę, zamykam za sobą, ukłon. Podchodzę do maty, schylam się, klękam, głowa do ziemi, ręce przy uszach, dłonie przekręcam i podnoszę nad uszy. Siadam.

– Co cię do mnie sprowadza?

Uśmiecham się.

– Oczy. Lekarz mówi, że mam jaskrę; nic mnie przez ostatnie lata nie przestraszyło bardziej. A już myślałem, że niczego się nie boję.

– Doskonale.

– Bez żartów. Stracić wzrok to chyba gorsze niż śmierć.

– Nie chcesz się bać?

– Nie.

– To jak chcesz żyć?

– No, bez lęku. Chyba to po to buddyzm cały jest, nie?

– Ale przecież możesz stracić wzrok.

Jezu, zabiję go.

– Jeszcze nie wiem na pewno.

– Czytałem artykuł o dwóch braciach, co postanowili, zanim stracą wzrok, wyruszyć w podróż, żeby zobaczyć kanion Kolorado. Bo widzisz, Julku, życie jest po to, żeby wszystko po kolei tracić; pytanie, czy ty już umiesz.

Mój nauczyciel nie mówi, żeby nie bać się na zapas. Mój nauczyciel zen próbuje mnie w lęku utopić. No, ale ja mu mówię, że jaskra chyba nie oznacza jeszcze ślepoty, poza tym nie wiem na stówę, czy to jaskra. Cisza. Patrzy i uśmiecha się. Dodaję, że spanikowałem tylko tak.

– Czytaj sutry, póki jeszcze możesz.

– Nie chcę gadać o oczach!

– Koan masz?

– Mu.

– A, zapomniałem. Czym jest Mu, kiedy jedziesz samochodem?

– Nie mam prawa jazdy.

– Nie, Julku, źle.

– Tego się bałem.

– Coś jeszcze?

Mówię, że nie, a on podnosi dzwonek i dzwoni. Jestem ostatni. Kłaniam się, wstaję.

– Pomóc ci?

– Tak, Julku.

Rozsupłuję mu nogi z półlotosu, podciągam go tak, żeby wstał. Opiera się o mnie. Nogą podsuwam fotel, żeby się przytrzymał.

– Wyprowadzić cię?

– Nie, idź już.

– Na pewno?

– Nie!

Co za uparty bałwan. Bardzo bliska mi postawa.

– Dobra.

– Idź, dzwoń, cztery ślubowania.

– Były.

– Co było?

– Ślubowania.

– Jeszcze raz!

Ślubowania. Pokłony. Dziękuję.

Trudno tak non stop nie oceniać świata, ale miewa się momenty. O taką pustkę piękną cztery dni się szarpałem. Tylko że jutro już nie będzie po niej śladu. Sprzątamy i idziemy w upał Pruszkowa. Część przyjechała samochodami z Gorzowa, Krakowa, a z Warszawy to w zasadzie ja i mistrz zen. Sensei jedzie do lekarza w centrum. Łysy, sześćdziesięcioletni facet w czarnej kiecce i new balance’ach. Kiedyś nosił najki. Kręcimy się koło dworca. Pustka we łbie rozlewa się na to całe moje „ja”, na ten upał, stukot towarowego, wróble przy śmietniku, Ukrainki jakieś i chłód kawiarni, do której wchodzimy z nadzieją, ale ciastek nie ma.

– Cukru byś zjadł?

– Mhm… Gdzie jedziesz teraz?

Wzruszam ramionami, bo nigdzie nie jadę, ale mówię co innego:

– Na Śląsk. Szukać złotego pociągu.

– Bardzo dobrze.

– Żartuję.

– Doskonale.

Przebić się przez język zen jest dość ciężko. Trudno nim mówić, trudno pisać. Inaczej układa te same wyrazy, korzysta z jeszcze innych, nałożonych na siebie języków i z pojęć, których definicje są tylko w języku intuicji, więc czasem można przez niego dostać kurwicy. Robię to od lat, ale nie umiem.

– A jak było w Pakistanie?

– Tadżykistanie. Skończyłem jazdę przez ten cały ZSRR i już teraz koniec.

– Z czym koniec?

– No, nie tykam turystyki ani czasu przeszłego.

– Przecież codziennie zajmujesz się przeszłością?

– No tak, ale się nią nie zaciągam. Najlepiej czuję się w moim mieście i bezpiecznie przeniosłem tu swoje obsesje. Mam podróż, przeszłość, pieniądze i nikt mi nie powie, że jestem turystą.

Sensei zastyga jak ten sierpniowy upał. Ale w głowie u niego toczy się walka z bezruchem. Albo to tylko u mnie w głowie toczy się spektakl o jego głowie, ale to niczego nie zmienia. Noga drga, drga, drga i krok. Ten krok widać na jego zaciśniętych ustach. Stoimy i czekamy. Wydaje się, że tej ciszy nic nie przetnie, ale zaraz słychać gwizd. Hamuje. Zanim się zatrzyma, my w rozruchu, idzie gładko. Wsiadamy.

– Kasujesz? – pytam.

– Nie, zaraz Warszawa, miesięczny mam.

Jedziemy chwilę w milczeniu i wyglądamy; przed nami poważne zadanie: przejść na początek składu – będzie bliżej wyjścia na Śródmieściu.

– Idziemy?

Sensei zaciska usta. Rozluźnia. Przygląda się nodze, która się nie rusza.

– Dobrze ci idzie.

– Cicho bądź!

Czuję ten wysiłek. To ten sam, kiedy jestem pasażerem samochodu wjeżdżającego pod górę. Całą mocą mu pomagam.

Podnosi się. Idziemy. Łapię go za ręce, ale je wyrywa. Zabujało pociągiem. Idziemy. Kiedy mijamy Piastów, rozglądam się jak zawsze, czy stoi wszystko, co na pewno stoi. Hala dworca i kiosk przy niej.

– Moi dziadkowie tu mieszkali.

– Wiem.

– Skąd?

– Mówiłeś. Idziemy dalej, Julku.

Biorę jego rękę i tym razem nie daję sobie wyrwać. Między Piastowem a Ursusem pokonujemy kawał drogi.

– Zjadłbym coś.

– Ciastko?

– Kanapkę z szynką.

– Przecież ty nie jesz mięsa.

– Ale bym zjadł.

Miejsce się zwolniło, więc łapię go mocniej i ciągnę za sobą, choć on nie rusza nogami i krzyczy, żebym przestał. Trzech typów ma na nas zagapienie. Zastygli w tej chwili przed wymianą znaczących spojrzeń. Jeden nie ma zębów. Jacyś tacy muszkieterowie z Żyrardowa. Młodzież koło trzydziestki. Piwa niekraftowe i krótkie spodenki.

– Pan siada – mówi ten bez zębów.

Sadzam.

– Odpocznij.

– Dobrze.

Chwila milczenia.

– Słuchaj, sensei, a Dalajlama to nie je mięsa przypadkiem?

– Przy mnie nie jadł.

Często nagabuję go o takie niby-buddyjskie sprawy, które napoczynam najpierw w internecie. Niech mistrz powie, czy Dalajlama brał pieniądze od tych, co rozpylali sarin w tokijskim metrze. Czy Roshi Maezumi rzeczywiście tyle pił? Czy nauczyciel Leonarda Cohena molestował uczennice? Ale najbardziej interesuje mnie ten człowiek w drodze. Gdzie on się gubił, skręcał, zawracał i odnajdował. Jeśli się odnajdował.

– W całym tym buddyzmie najbardziej lubię opowieści o twoich przygodach.

Kiwa głową i nic nie mówi. Potem kiwa na znak, że idziemy. Łapię go za ręce i podnoszę. Bezzębny chyba jest szefem, bo mówi tylko on. Pyta, czy pomóc. Sensei mówi, żeby zajął się swoimi sprawami.

I wtedy pojawia się konduktor.

– Panowie, bilety poproszę.

Bezzębny i koledzy mówią, że już mieli sprawdzane.

Z senseiem podajemy miesięczne.

– A panowie gdzie dosiadali?

– Ursus – mówi sensei, kiedy ja mówię, że Włochy.

– Włochy dopiero przed nami.

– Niesamowite, że tyle świata objechałeś, żeby wylądować w Tworkach – mówię, kiedy teatr westchnięć konduktora niknie w stukocie.

– Trochę objechałem. A teraz ledwo idę.

Zaczynają się schody. Te nowe składy nie są na jednym poziomie.

– Idziemy czy zostajemy?

Sensei patrzy na te trzy schodki, mierzy się z nimi i w końcu mówi, że idziemy. Pomagam mu wstawiać nogi; jakaś dziewczyna wstaje i łapie go za ręce.

– Pan nie powinien chodzić o kulach? – pyta.

– A pani?

Dziewczyna nadal pomaga, ale już się nie wtrąca. Jesteśmy na wyższym poziomie. Włochy.

– W Australii byłeś wcześniej czy później? – Pcham go i ciągnę za język.

– Jak wyjechałem z Dharamsali, to parę lat spędziłem w klasztorze Haein sa w Korei.

Nigdy na takie pytania nie odpowiada całym akapitem, rzuca tylko urywek.

– Byłem w tym klasztorze z żoną. Bardzo ładnie.

– Bardzo, tylko że w praktyce zen nie chodzi o to, żeby było ładnie.

– A potem gdzie byłeś?

– Dalej.

– Gdzie dalej?

– Idźmy dalej.

Ludzie w pociągu kibicują naszej wyprawie. Konduktor przyszedł jeszcze raz, pyta, czy nam nie pomóc, ale sensei mówi, żeby lepiej sobie pomógł. Schodzimy. To znaczy ja przodem, on trzyma się oparcia fotela, i nagle fajt! na parę takich grubszawych.

– Nic się nie stało! – krzyczą oboje. Wstają i pomagają sprowadzać.

Sensei dziękuje, ja ich przepraszam, potem na odwrót i idziemy dalej.

– I gdzie dalej z Haein sa?

– Poczekaj.

Zatrzymuję się.

– Z gadaniem poczekaj. Po co ci to wszystko?

Mówię, że mnie to ciekawi, ekscytuje i próbuję zrozumieć.

– Na Sri Lankę – mówi, ale nie brzmi, jakbym go przekonał.

– Byłem.

– I co tam znalazłeś, Julku?

– Pola herbaciane.

– Doskonale. A ja znalazłem skorumpowanych mnichów.

– Jak u nas?

– A nawet jeśli nie skorumpowanych, to tak niezadowolonych z życia, że uciekłem. Rok mi tam wystarczył, żebym uznał tę religię za taką jak każda inna.

Facet wstaje bez słowa i sensei przysiada na zwolnionym fotelu.

– Nie masz już siły?

– Mam i nie mam. Trudno powiedzieć.

– A w Australii czego nie odnalazłeś?

– Wszystko odnalazłem – rzuca i milknie.

– Nie chcesz o tym gadać?

– Chcę, ale chciałbym, żebyś zajął się praktyką zen.

– A czym ja się zajmuję?

– Nie mam pojęcia.

Nie wiem, czy jest wściekły, czy przeciąga rolę surowego mistrza. Odwraca się w stronę współpasażerek, babci z wnuczką, które trochę, nie bardzo, ale jednak, chichoczą.

– Panowie – starsza pani nie wytrzymuje – wnuczka ma pytanie do was.

– Słucham. – Sensei zwraca się do dziecka, które natychmiast chowa dłonie między nogi i opuszcza głowę.

– No, zapytaj panów.

– Nie mam pytania, babcia, nie mam pytania.

– Nie bój się, pytaj – dołączam do tej przemocy.

– Czemu pan ma taką czarną sukienkę?

– Dobre pytanie. – Sensei daje jej pierwszą lekcję.

– Pan jest moim nauczycielem buddyzmu – mam przymus konwencjonalnego ratowania sytuacji – i się nie przebrał, bo ma problem z nogami.

– Zapytaj panów, co to jest buddyzm.

Ale mała nie pyta, a my nie naciskamy.

– Jeszcze ma czas, żeby się wycierpieć, zanim usłyszy dzwonek. – Sensei mówi do mnie, choć babcia oczywiście to słyszy i średnio jest zachwycona. – No dobrze, o czym rozmawialiśmy?

– O Australii.

– Tak?

– No tak…

– No dobrze. W Australii odnalazłem miłość i pognałem za nią do Nowego Jorku.

Jest! Udało się zajść bardzo daleko.

– No to teraz pytanie finalne.

– Strzelaj.

– Jakim cudem jesteś nauczycielem zen?

Uśmiecha się.

– Takim, że miłość się skończyła. A zanim wyjechałem do Indii, poznałem Roshiego Kapleau i spotkałem go znów w Stanach.

I cisza. Myśli, że powiedział już wszystko, co miał powiedzieć. No więc pytam go, co z tego, że Kapleau spotkał. Trzy razy go pytam, zanim łaskawie decyduje się odpowiedzieć, a sekundę później myślę, że może jemu mówić trudno.

– On dał mi przekaz dharmy. To znaczy nie spotkałem go, tylko odszukałem.

– A tu czemu wróciłeś?

– Bo mi Roshi, zanim umarł, kazał. Wcale nie chciałem, bo mieszkałem w Kalifornii.

– Ale przyjechałeś, żeby wyzwalać niezliczone cierpiące istoty.

– Czego oczywiście nie umiałem.

– No jak nie umiałeś?

– A co według ciebie umie początkujący nauczyciel zen?

Zagiął mnie.

– Roshi uczył mnie tego, że pierwszy krok do wyzwolenia jest, kiedy nie ma się już siły na walkę z cierpieniem. Więc Tworki wydały mi się idealnym miejscem. I dom nie był drogi.

– To dobrze, że szukałeś uczniów też na Sobieskiego.

– Alkoholicy są bardzo wytrwałymi praktykami zen, Julku. Na początku, bo po roku uznają, że są uzdrowieni.

– Ja tak nie myślę.

– Nie wiem, co ty myślisz, ale nie ma na co czekać. Jest tylko trochę czasu.

– Był taki okres, że czułem się dzięki zen naprawdę dobrze. To znaczy spokojnie całkowicie, ale teraz czuję, że ten czas mija.

– I wciąż uważasz, że któryś z tych czasów jest lepszy?

– Nie mam nic przeciwko przemijaniu, ale chciałbym ten spokój zachować.

Wzdycha i teraz wyraźnie gra rozczarowaniem. Rozgląda się, jakby chciał wstać, ale rezygnuje.

– Ile jeszcze mamy?

– Ze dwa, nie, poczekaj… – Wychylam się nad ludźmi. – Wagon.

– Do Śródmieścia.

– Jedna stacja.

– To idźmy do wyjścia.

– Dobrze – mówię, łapiąc go znów za ręce.

– W zen nie chodzi, Julku, o to, żebyś czuł się dobrze. Nie chodzi o to, żebyś nie czuł lęku.

– Nie do końca mi się to podoba.

– Trudno. Było iść na kurs uważności. Na religię dla korporacji, gdzie w umyśle masz rozkładać równomiernie to wszystko, co niewygodne. Zauważać wszystko, niczego nie oceniać. Pamiętaj, że to nie jest nauka Buddy. Teraz wszyscy myślą, że teraźniejszość, jakaś mityczna chwila ratuje przed życiem w tych czasach.

– A co ratuje?

Rozkłada ręce.

– No co? No dokończ, weź.

– Może inne czasy?

– Przeszłe czy przyszłe?

– Może te, kiedy cię po prostu nie ma?

– Po śmierci?

Wzrusza ramionami.

– O Jezu, a tobie ten buddyzm na coś pomógł?

Syczy coś i jakby do siebie gada:

– Może wyciągniesz z tego jakąś naukę dla siebie, ale chyba nieprędko. Może w jakichś innych czasach weźmiesz odpowiedzialność za swoje życie.

Pokazuję mu język. Drzwi się otwierają, jesteśmy na to przygotowani już od Ochoty, ale sensei ma ten swój bezruch w najbardziej emocjonującym momencie, czyli jeszcze w pociągu przed krokiem na peron.

– Wyjdę i cię złapię.

– Nie, poczekaj, Julku.

Jedziemy na Powiśle.

– Przepraszam, Julku.

Wzruszam ramionami.

– Przepraszam, że byłem niemiły.

Wysiadamy na Powiślu i zaraz wracamy pociągiem na Śródmieście, żeby już za dużo nie chodzić, kiedy się stoi co krok.

– Dasz już radę?

– Dam, Julku. Dziękuję ci.

Już na Patelni odwracam się, a on stoi tam, gdzie go zostawiłem. Chcę wrócić, ale bitwę dwóch myśli wygrywa ta o powrocie do domu. W stanie po odosobnieniu widzę bardzo dobrze, że zupełnie nie wiadomo, czemu to jedna z nich jest zwycięska. Że to nie ja wybrałem. Że walka toczy się sama i samo coś wygrywa, a potem to ja jestem przegrany albo wy.

*

W metrze Instagram. Cztery dni nie byłem, to mogę sobie pozwolić. Jakiś typ zabrał tęczowe najki na tęczowe góry w Peru. Wstawił je w kadr tak, że pasują do tych gór. Oznaczył sklep z najkami i napisał, że wygląd gór to wynik zmian klimatu, spowodowanych emisją CO². Contentowy kolonizator. Na Wikipedii to powinno być. Kolonializm contentowy – przekonanie, że ziemia jest źródłem pozyskiwania treści na Instagram.

Przełączam się na menedżera reklam Facebooka i odpalam promocję sklepu.

Czuję wzrok siedzącego obok mnie typa. Albo gapi się na ekran, albo, co bardziej prawdopodobne, patrzy mi na ręce. I teraz do wyboru są tatuaże albo blizny po tym, jak podcinałem sobie żyły. Przez trzy lata po wyjściu z odwyku nosiłem długi rękaw. Nie chwytałem wysoko poręczy, żeby mi te ślady nie wystawały. Część tatuaży trudniej było ukryć, bo dwa mam na wierzchach dłoni. Lewy jest w porządku, bo to Tintin, gorzej z prawym. Próbowałem usuwać go laserem. Dłoń tylko puchła, ale nie znikał. Na bliźnie na prawym nadgarstku jamnik Pepe. Okala całą rękę. Dzieci bardzo lubią ten tatuaż. Później niedokończony Philip Marlowe przy oknie. To też pamiątka naćpania. UFO. Wyżej Tytus de Zoo. Zupełnie trzeźwa sprawa. Jeszcze na szyi malunek z Brunona Schulza. Podniosły, nieudany, naćpany. Znaczek z płyty Leonarda Cohena. Zrobiony tak, że ludzie myślą, że to skaryfikacja. Pingwin. Konkretnie pingwin z Herzoga. Lonely deranged penguin. No i jeszcze najnowszy Kwapiszon. Bardzo ładna postać Bohdana Butenki.

Plac Wilsona. Wysiadam.

Dom pusty. Na spacer poszli. Biorę się do zmywania. W głowie też pusto jeszcze, ale kiełkuje niepokój. Po zmywaniu siadam do komputera i chcę poszukać jakiegoś miejsca na wycieczkę rodzinną. Patrzę na Dharamsalę, gdzie siedzi Dalajlama. Zaglądam w zdjęcia na Google Maps.

Wyjmuję zupę z lodówki, podgrzewam trochę i zabieram się do jedzenia. Dobra. Za oknem słyszę wołanie: – Pepe, wracaj tu! – Dolewam sobie więcej, żeby żona przyłapała mnie jeszcze na jedzeniu. Jamnik wciska się przez szparę w drzwiach i od razu do mnie. Cieszy się jak dziki. Nie było mnie cztery dni. Za nim Kasia.

– Pyszna zupa! – krzyczę na przywitanie.

– Tak?

– Naprawdę.

Mówi, że jest głodna, a ja, że jeszcze zostało. Staje nad kuchnią i się zawiesza. Coś będzie zaraz z tego chwilowego milczenia.

– Podgrzałeś to?

– No tak.

– To chłodnik.

Próbuje jednak, krzywi się, bierze gar i pędzi z nim do sedesu. Krzyczę, że tylko trochę podgrzałem, trzy minuty, ale ona odkrzykuje, że się ścięło, i jest bliska płaczu.

– Zupa to zupa – rzucam, niestety.

– Chłodnik. Pisałam ci, żebyś nie podgrzewał.

– Oj, weź, była pyszna, a ty wylałaś do kibla. No weź.

– Ścięło się!

Mówię jej, żeby oddychała lepiej, ale ona, że się przejdzie. Ja zostaję. Oddycham, wiadomo, ale w głowie słyszę głównie, że będę brał cię w aucie. Nie mogę tego wyłączyć, więc odpalam na cały regulator hymn Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich i za jakiś czas przychodzi ukojenie.

Lato w mieście

Oddycham. Kurwica rozlewa się po ciele. Piszę typowi, czy nie może wziąć tych pieprzonych kartek i zabrać ze sobą na miasto, a on, że tylko odbiór osobisty, bo już nie raz ktoś go wystawił. Wielka trauma, myślę sobie, więc proszę, żeby dał numer konta, to przeleję, a poza tym takie pocztówki są lekkie, nic mu się nie stanie, jeśli i ja go wystawię. Ale przecież nie wystawię, bo chcę mu właśnie przelać pieniądze. To on mnie może wystawić. On, że po co ta ironia. Jaka ironia, pytam. Że pocztówki są lekkie? No przecież pocztówki naprawdę są lekkie. A on, że zamiast wykazywać się biegłością w języku polskim, mógłbym wykazać się biegłością w ogóle i przyjechać po nie na Służewiec. Teraz już nie wiem, czy on rozumie, co pisze. Z początku wydawało mi się, że jak na Ukraińca to naprawdę dobrze klepie po polsku, ale teraz nie jestem pewien, czy nie korzysta z translatora. Za godzinę na Świętokrzyskiej. Już się bałem, że się obrazi. A ma naprawdę fajny komplet z Doniecka. Za dziesięć złotych.

Siedzę jeszcze chwilę i montuję komplet pocztówek z Krymu w ramie drewnianej z Ikei. Dzięki temu dwanaście małych pornostalgicznych obrazków ma teraz wymiar dizajnu na targi rzeczy ładnych. Za dwieście czterdzieści złotych.

Dwadzieścia minut przed spotkaniem idę na stację Plac Wilsona. Jamnik myśli, że z nim, i zaczyna mnie obskakiwać, ale mówię, że zostaje w domu. Spuszcza uszy i wraca do łóżka. Co wy wszyscy tacy obrażalscy? Jadę. Wysiadam. Muszę rozmienić, bo Timur nie będzie miał wydać. Wchodzę do kiosku w typie wielobranżowych no logo. Gazety, słodycze, pieczywo, chemia, usługi, nadęta baba. Proszę o małą muszyniankę i daję dwadzieścia. Ona mi jakieś monety i podartą dychę. Brakuje kawałka. Mówię, że tej nie chcę, bo zaraz będę płacił za zakupy i nie wepchnę takiej podartej. A ona, że nie ma innej. No to piątkami. A ona, że nie ma. I wyciąga moje dwadzieścia, rzuca i wyrywa mi wodę. Jebana. Idę do Ruchu, Relaya czy 1 Minute – inna rozmowa.

– Dzień dobry – mówię do Timura, który ma ze dwadzieścia lat i na oko jest studentem.

– Dzień dobry – mówi prawie bez akcentu.

Daję mu banknot, a on mi zestaw podłużnych pocztówek.

– Będzie pan miał tego więcej?

– Jak pojadę do domu, to mogę mieć.

– Najchętniej komplety. Nie interesuje mnie Moskwa, Leningrad i Kijów. Najlepiej wybrzeże Morza Czarnego. Odessa. Sewastopol. Jałta. Noworosyjsk. Soczi. Gagra. Picunda. Suchumi. Batumi. Kaukaz cały. Gruzja przede wszystkim. Tbilisi. Erywań. Ze stanów to Uzbekistan. Samarkanda, Buchara, Taszkent.

Kiwa głową, że kapuje.

– Proszę pisać do mnie na Facebooku. Może pan fotki podesłać, to od razu powiem.

Żegnamy się bez żadnej urazy. Zapytałbym go zwyczajowo, jak kierowcę ubera pytam, skąd jest, kiedy przyjechał, kogo zostawił, ale się spieszę, bo Wadim czeka na Marszałkowskiej. Wadim najpierw był z OLX, a teraz jest stałym dostawcą. Przywozi mi rzeczy hurtem. Zwykle zdekompletowane, ale później ja dobieram i układam w interior design. Moja marka opiera się też na tym, że pocztówki pochodzą z moich słynnych wypraw do byłego ZSRR i do każdej ramki dopisuję krótką historyjkę. Niektóre faktycznie kupiłem na bazarach w Tbilisi, Duszanbe, Grodnie czy Baku, ale większość w Warszawie. Staję pod lecznicą Izis, zmęczyłem się, nogi bolą mnie jak po treningu. Opieram się tyłkiem o ścianę i czekam. Przypominają mi się lata, kiedy przybiegałem tu po recepty na xanax. Nigdy tyle nie biegałem po Warszawie. Rozglądam się, a od placu Konstytucji idzie ten stary chuj, który mi wypisywał tylko po jednym opakowaniu. Tyle lat już, a nagle serce bije mocniej. Chyba skretyniałem, żeby się w takich miejscach umawiać. Jakbym znów przychodził do ulubionego baru. Opuszczam wzrok, zawijam łukiem i skręcam w Wilczą. Przeczekuję. Widzę przez witrynę, że wlazł. Wracam na miejsce. Czekam. Gdzie ten Wadim. Spóźnia się już siedem minut. Podjechał. Łysy, pięćdziesiąt lat, wskakuję na przód toyoty.

– Nowy samochód?

– Nu, nowy.

– Co masz?

Pokazuje na tył, a tam pudełko z pocztówkami. Ale nie jakoś dużo. Pod pudełkiem kilka albumów. Biorę to wszystko i przeglądam. W pocztówkach lipa. Zbiory Galerii Tretiakowskiej.

– Komu ja to sprzedam?

Wzrusza ramionami.

– To obrazy znanych są…

– Malarzy. Ale to mają być budynki w słońcu sierpniowym albo neony nocą po deszczu.

– Tam masz.

Zaglądam na spód, a tam Duszanbe, nawet fajne, ale to lata pięćdziesiąte. Nie wiadomo, czy to kolorowe, czy monidła jakieś.

– Nostalgia nie sięga tak daleko.

– Albumy zobacz.

Taszkent. W porządku. Lata siedemdziesiąte. Sporo nowych inwestycji, zakłady pracy. Trudno się takie rzeczy przerabia na dizajn. Jeszcze duży album o Odessie. Jestem zawiedziony i taką też robię minę.

– Kiszyniów – właśnie sobie przypomniałem – Kiszyniów gdybyś miał, to biorę cokolwiek. Bardzo mało jest Kiszyniowa, a to, to wiesz, nic z tym nie zrobię.

– Aaa, a ta… a Bułgaria?

– Złote Piaski?

– No, Mamaja też.

– To akurat Rumunia. Ale jak są zdjęcia domów wczasowych, to tak. Bo to modernizm w słońcu plus Orient. Południe znaczy, ale no chuj, Orient. Palmy, morze, modern i brut architektura sanatoriów. O sanatoriach to nawet album bym wziął.

– Artek?

– A masz?

– Nu, kolega ma, przywiezie.

– Artek zawsze. Zawsze niech będzie słońce.

– No to za to pięćdziesiąt.

– Ale ja tego nie chcę.

– Nu, a mnie na co? To dobre otkrytki…

– Pocztówki.

– Dobre pocztówki i albumy.

Jest mi go żal. Zawsze mi ich żal. Jego żona i dzieci zostały na wschodzie Ukrainy, a on musi codziennie użerać się z takimi jak ja.

– Znaczy wiesz, ja ci dam te pięćdziesiąt, ale nic z tym nie zrobię.

– Zrobisz, nie zrobisz, twoja sprawa.

– No właśnie mówię.

– Słuchaj, bo mnie zamawiają.

– Co ty taki dzisiaj?

– Chcesz uberem pojeździć?

Daję mu pięćdziesiąt złotych, biorę tę makulaturę i idę. Ledwo idę. Mogłem z nim pojechać. Jest wśród tych pocztówek komplet Aszchabadu. Czarno-biały, ale to nic. Naprawdę mocna rzecz. W metrze patrzę na ten Donieck. Kurwa. Pocztówki są z 2007 roku.

Zwykłe zen niedzielne

Domek w Tworkach przywalony śniegiem. Oddycham, żeby nie marznąć. Po kilku chwilach receptory na skórze już tak nie reagują na zimno. Po tysiącu godzin treningu buddyjskiego ma się taki przełącznik. Dzwonię. Cisza. Osiągnąłem, kurwa, przełącznik. Po sześciu latach. Idzie Rafał z papierosem. Duży chłop. Z mojej branży – alkoholik i narkoman. Do tego okazjonalny przestępca, teraz w zawieszeniu. Ciągle mnie poucza, więc w głowie widuję go za kratami.

– Sensei jest? – pyta.

– A gdzie niby ma być?

– To czemu nie dzwonisz?

Mówię, że dzwonię od paru minut, a on podchodzi i przytrzymuje dzwonek dłużej, aż chcę go złapać za rękę.

– Idzie on, kurwa, czy nie idzie, ja pierdolę.

Patrzę na wiewiórkę. Rafał dmucha na mnie dymem, więc przesuwam się kilka schodków niżej, żeby wdychać tylko smog. Kichnięcie.

– O, idzie – syczy i głośniej: – Sensei, idziesz czy nie?

Uchyla drzwi. W szparze widzę, jak stoi podparty balkonikiem i się cieszy. Witamy się czule, ale przelotnie, takie półobjęcie, żeby się nie wywalił, mijam go i idę ułożyć poduszki, ustawić dla niego fotel.

– Sensei, chodź, bo zimno idzie – popędza go Rafał, zdejmując buty.

– Nie krzycz na niego – mówię bez przekonania.

Wracam. Staję między nimi w małej sieni, zarzucam sobie ręce senseia na ramiona, przesuwam go trochę, potem nogą balkonik, przekładam ręce na rączkę z powrotem i domykam drzwi. Rafał kuca, a ja mało się o niego nie wywalam.

– Idź, przejdź, to wejdziemy – mówię.

– Zaraz, buty, żeby nie nanieść.

No to marsz. Marszyk.

– Puszczaj, dawaj ręce.

Sensei podaje mi dłonie.

– Herbaty?! – krzyczy Rafał z kuchni. – Kurwa, w wodę wlazłem.

– Chcesz, sensei? – pytam.

– Ja pierdolę, skarpety mokre, co ty tu rozlałeś, sensei?

– Jaką chcesz? – pytam jeszcze raz.

– Jakąś dobrą.

– Zielona i rumianek!

Coś szepcze, ale nie słyszę, bo Rafał wrzeszczy i myśl ucieka, ale przychodzi inna. Przez nos. Szambo. Pójdę sprawdzić zaraz, może cała piwnica zatopiona. A może to nie szambo, tylko woda zalała i wszystko gnije.

– Co mówisz?

– Doskonale.

– Coraz ciszej mówisz. Idziemy?

– Tak.

– No to krok.

Odsuwam się, żeby zrobić mu przestrzeń, ale krok nie następuje. Nawet na twarzy nie widać tego kroku niedoszłego.

Minuta.

A może jeszcze nie. Trzeba liczyć oddechy. Poczekalnie jako obszary i czasy, w których się jeszcze nie żyje: czekasz na sygnał od potencjalnego pracodawcy. Ma być dziś, więc jeszcze przed dziewiątą sto razy sprawdzasz pocztę. Niczym nie jesteś w stanie się zająć, bo czekasz aktywnie. Przywołujesz maila. Całą mocą, której nie masz. Albo stoisz na peronie i wyglądasz, czy ten dźwięk, co myślisz, że to gwizd twojego pociągu, na bank jest na właściwym torze. Czy dźwięk pokrywa się z kierunkiem i światłem w tunelu. Wychylasz się, wyglądasz, wypatrujesz i nie wiesz nic. Albo gdy czekasz na ruch mistrza zen. Opowiadasz sobie w głowie historie o pracy i pociągach, zamiast być świadkiem tego, co się dzieje. Czekanie to choroba, która ma wiele niezauważalnych objawów.

I nagle jest. Noga drży.

– No pięknie – mówię, ale noga nagle nieruchomieje, na twarzy pojawiają się łzy, a z ust wydobywa się jęk, którego nie powinien wydawać ktoś, kto tylko szepcze.

– Boli cię?

Jęk.

– Ale to z bólu płaczesz?

Jęk.

– Czy z bezradności?

Jęk.

– Czego on płacze? – Rafał pojawia się za mną. – Herbata jest.

– Chodź, herbaty się napijemy.

Jęk urywa się nagle, twarz zastyga, tylko jeszcze te łzy.

Krok.

Drugi.

Tup-tup, jak małe dziecko.

Jesteśmy w przedpokoju i jak w przedszkolu.

– W kuchni usiądziesz?

– Tak, Julku.

Idziemy, jest już pęd, idziemy.

Krok. Krok. Krok. Nie, no szambo, ale ani słowa. Krok. Krok. Krok. Nie wypowiem tego, bo będę musiał zejść i sprawdzić. Krok. Krok. Krok.

– A byłeś u tego człowieka z Izraela, co mówiłeś?

– Tak. Córka mnie zabrała. Ona mieszka teraz w Tel Awiwie. To znaczy zięć mnie zabrał, bo córka ze mną nie rozmawia.

– Czyli ty jesteś żydowskim mistrzem zen?

– Nie, jej mąż jest Żydem. Przeprowadzili się tam z Nowego Jorku. On pracował na Wall Street.

– No ale coś pomogło?

– Albo na Broadwayu. Pomogło.

– To znaczy?

– Pomogło. Wyślę ci taką instrukcję.

– A co to za terapia? – Jestem natrętny, bo chcę, żeby poczuł się lepiej, żebym ja poczuł się lepiej i mógł spokojnie czynić dobro.

– Metodą psychotroniczną.

– To jakieś jaja.

– Wyślę ci.

– A po co mi?

– Dla taty twojego.

– O Jezu, a co mu dolega?

– Mówiłeś, że z nogą coś.

– Jemu to spisek światowy dolega. Obce mocarstwa byłych żon.

– Moje byłe żony też są nieznośne.