Kroniki rodów Sigur i Popielitów - Bartłomiej Grabowski - ebook

Kroniki rodów Sigur i Popielitów ebook

Bartłomiej Grabowski

0,0

Opis

Kroniki rodów Sigur i Popielitów opowiadają o pełnym uroku świecie, krainie w której nie brakuje niezwykłych stworzeń, bohaterów i magicznych przedmiotów. Ród Sigurów to długa linia czarodziejów, władających magią żywiołów. Popielici pochodzą ze starożytnego ludu, który niegdyś potrafił przybierać postać zwierząt. Wkrótce zmierzyć się im przyjdzie z nowym, okrutnym wrogiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 142

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bartłomiej Piotr Grabowski

Kroniki rodów Sigur i Popielitów

Wyprawa królewny Zofii po skarb potworów

© Bartłomiej Piotr Grabowski, 2023

Kroniki rodów Sigur i Popielitów opowiadają o pełnym uroku świecie, krainie w której nie brakuje niezwykłych stworzeń, bohaterów i magicznych przedmiotów. Ród Sigurów to długa linia czarodziejów, władających magią żywiołów. Popielici pochodzą ze starożytnego ludu, który niegdyś potrafił przybierać postać zwierząt. Wkrótce zmierzyć się im przyjdzie z nowym, okrutnym wrogiem.

ISBN 978-83-8273-108-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Mapa

Dziewięciu Królestw

Kiedy śmieje się dziecko,

śmieje się cały świat.

Kiedy zaczyna czytać,

przestaje być tylko dzieckiem,

staje się walecznym rycerzem,

czarodziejem, królewną,

kim tylko zapragnie.

Moim dzieciaczkom:

piratowi Franciszkowi i królewnie Zofii

Wojna z piratami

Cześć, nazywam się Zosia i jestem królewną Dziewięciu Królestw. Powinnam raczej zacząć od „dawno, dawno temu…” ale brzmi jakoś znajomo. Jakby żywcem wyjęte z książki, z której wyczarował mnie tata. On ciągle powtarza, że tradycja jest bardzo ważna, no to może faktycznie zacznę od słów, które zna każdy miłośnik opowieści przygodowych. Zatem jeszcze raz, od początku…

Dawno, dawno temu, żyła sobie niezwykle piękna i niesamowicie mądra królewna o imieniu Zofia. Teraz lepiej. Opowiem o jej podróży, podczas której miała odnaleźć najcenniejszy skarb na całym świecie, a znalazła coś innego, o wiele cenniejszego.

Wszystko zaczęło się w Atramentowej Tarczy. Port położony był na wschodnim krańcu królestwa Popielitów. Dziewczynka siedziała w porcie popijając swoją ulubiona herbatę z miodem. Czekała na przyjaciółkę, która miała pomóc jej zwerbować marynarzy na okręty. Część załogi przydzieliła królowa, także dwa statki były już obsadzone najlepszymi ludźmi w królestwie. Ostatni, trzeci statek: „Płomień Telusa”, jak go nazwała Zosia po słynnym przodku czarodzieju z Awalii, na własne życzenie chciała sama obsadzić. Zwerbowała już kilku przyjaciół. Miała popłynąć Martyna, której właśnie oczekiwała, a która się już spóźniała. Córka Bełta, rzadko przychodziła na czas, królewna zdążyła się już przyzwyczaić. W plemieniu niedźwiedzi nikt nigdy się nie spieszył. W podróży miał również wziąść udział lord Troy wraz z małżonką, ale zmienili zdanie w ostatniej chwili. Oczekiwali dziecka. Małe Troyontko miało przyjść na świat już niedługo i nie mogli wziąść udziału w przygodzie. Zosia doskonale rozumiała przyjaciół i w liście pięknie im podziękowała za nadesłane prezenty. Szczególnie za harpuny, które przydadzą się jeśli zaatakują piraci albo jakiś potwór morski. Nie zabrakło Sławomiry, kuzynki Zosi, rycerza, której powierzyła misję znalezienia kapitana Płomienia Telusa. Również Michalina, siostra Zofii odmówiła. Rodzice szykowali ją do ważnej roli, miała zostać następczynią tronu, gdyż matka — Justyna Popielit, szykowała się na emeryturę.

Przynajmniej dwójka moich przyjaciółek weźmie udział w tej przygodzie — myślała królewna kończąc napój, gdy za tawerną pojawiła się szczupła, rozczochrana sylwetka kapłanki.

— No jesteś wreszcie Martyna, już myślałam, że korzenie tu zapuszczę — powiedziała królewna z uśmiechem na twarzy. Strasznie nie lubiła czekać, należała do tych mało cierpliwych i marudzących dam dworu.

— Przepraszam, ale zatrzymałam się u kartografa — odpowiedziała córka Bełta, sięgając do torby i pokazując kilka map oraz kompas. — Pomyślałam, że warto się zaopatrzyć w podobne rzeczy. Nigdy nie byłyśmy na morzu, a głupio było by się zgubić.

— Głuptasie, przecież kapitanowie „Światła” i „Zguby Piratów”, nie pozwolą na to — mówiła Zosia wpatrzona na okręty, które przydzieliła im królowa do ochrony.

— Tak, ale kapitanami są chłopcy z Estrii — kontynuowała swój wywód Martyna — a wiesz jak to z tymi Estriończykami?

— Sama pochodzę z Estii, hmm… no prawie, opowieść z której mnie przywołał tata została stworzona właśnie w tym królestwie — mówiła Zosia zdziwiona.

— Co ty mówisz, tyle w tobie Estriończyka, co we mnie olbrzyma — zaśmiała się młoda władczyni niedźwiedziego plemienia. — O patrz idzie Sławka, zdaje się, że znalazła kapitana — przerwała dziewczynka, widząc, że królewnie nie spodobał się żart.

Sławomirę znała już od dawna. Poznały się, gdy wraz siostrą i rodzicami przyjechały do Tadeusza, kuzyna mamy, do Popielatego Pałacu. Minęło od tego czasu kilka wiosen, cała trójka mocno się zżyła i od tego czasu wpadała w różne tarapaty, z których wyciągał ich Wacław i Tadeusz. Dziewczynka o rudawych włosach niedawno została paladynem. Był to wielki zaszczyt dla kobiety, ponieważ do tej pory tylko jedna przystąpiła do zakonu rycerskiego, mowa o matce Zofii — Justynie Popielit, później Wielkiej Królowej Dziewięciu Królestw. Cała trójka darzyła się sympatią i lojalnością.

Kapitan, którego przyprowadziła Sławomira nie wyglądał kapitańsko. Znaczy nie tak sobie wyobrażały kapitana statku. Kapitanowie Estrii nosili schludne mundury i kapelusze z piórem. Dzierżyli piękne rapiery zakończone smoczą kością. Cóż ten obdartus z brudnym licem i śmierdzącą od piwa brodą nadawał się raczej do zmywania kajut na pirackiej łajbie.

— Coś ty tu sprowadziła? — Zapytała królewna oglądając ledwie trzymającego się na nogach marynarza.

— To słynny kapitan Kornel von Labi, zwany Biczem Morskich Wiatrów. — Oświadczyła kuzynka przedstawiając byłego oficera marynarki królewskiej. — Zdziwiona, że o nim nie słyszały kontynuowała — w czasie wojny króla Konrada z Waletami, jego armada rozgromiła trzykrotnie liczebniejszą armadę piracką. To legenda, uczyłam się o nim w szkolę i tata o nim opowiadał.

— Ta legenda cuchnie — oznajmiła Martyna przypatrując się mężczyźnie z opaską na lewym oku.

— Chyba powinien się nazywać Bicz Wiatrów, bo puszcza takie bączki, że ledwie możemy tu stać — przyłączyła się do drwin królewna.

Marynarz wyciągnął rapier, który upadł nieszczęśliwie na ziemię. Próbując go podnieść niechcący kopnął go i stracił w wodzie. Zosia widząc całą tą zabawną sytuację dała mu swoją broń i poprosiła Martynę aby się z nim zmierzyła. Martyna od dawna nie brała udziału w bójce, aż ją ręka świerzbiła żeby komuś przyłożyć. Wyciągnęła miecz i stanęła naprzeciw owianego legendami marynarza.

— Pokaż kapitanie Kornelu von Śmierdzielu co potrafisz — namawiała marynarza do walki — wyciągasz broń na szlachcianki, to jej użyj.

— Zedne, z wys slacianki — wymamrotał kapitan.

— Co on mówi Sławomiro? — Spytała Martyna.

— Chyba powiedział, że żadne z was szlachcianki — przetłumaczyła pijacki bełkot Sławomira. — Pokaż im kapitanie co potrafisz.

Von Labi zamachnął się i uderzył pierwszy. Jego broń skrzyżowała się z mieczem kapłanki. Ta z dziką furią ruszyła na marynarza. Uderzała raz po raz, jak siekierką w czasie rąbania drewna ale ciosy nie trafiały przeciwnika. Nietrzeźwy Kornel parował każde uderzenie, a po chwili sam przeszedł do ataku. Wystarczyło kilka ruchów i wytrącił miecz Martyny przykładając rapier do szyjki.

— Ha, i tak ciebie pono kaptan smirdziel — powiedział po czym padł na ziemię jak kłoda.

W ten sposób Kornel wywalczył sobie miejsce na statku. Zosia mianowała go bosmanem, a kapitana i pierwszego oficera ściągnęła z Estrii.

Na wezwanie przybyli królewscy bracia, których Martyna i Zofia poznały na jednym z balów zorganizowanych przez królową Justynę. Martynie nie podobało się, że przyjadą bo jeden z chłopców czuł do niej mięte. Mówiła o nim dzikus z Estrii, niewychowany gburowaty dzieciak. Zosia wiedziała, że i Martynie spodobał się rycerz z Estrii, zresztą i ona czekała na swojego chłopca. Brat Franciszka, Edward był mistrzem miecza z Estrii, zaimponował królewnie Zofii, kunsztem walki ale także tym w jaki sposób się wysławiał. W przeciwieństwie do brata bliźniaka dużo czytał, chętnie się uczył. Miał całą mapę gwiazd w głowie. Opowiadał o niej królewnie z wielką pasją, często wierszem. Przy każdym spotkaniu obdarowywał Zofię białą różą. Wiedział, że róża jest częścią herbu rodu Sigur, jest też ulubionym kwiatem kobiet z rodu Popielitów, także Zofii.

Gdy chłopcy przybyli do Atramentowej Tarczy królewna i Martyna wyszły im na spotkanie. Królewicz Edward musnął rączkę Zofii i ukłonił się nisko, a królewicz Franek po ukłonie rzucił zimne „cześć Martynka” i skierował się w stronę statku.

— Jak to tylko cześć — rzekła niezadowolona z oschłego powitania Martyna.

— No tylko cześć, przecież mówiłaś ostatnio, że nie mam za tobą latać bo Cię tylko denerwuje — odrzekł Franciszek nieco zdziwiony całą sytuacją.

— Jak ty nic nie wiesz o kobietach — powiedziała Martyna, po czym odwróciła się i udała się szybkim krokiem w stronę Płomienia Telusa. Franek podążał tuż za nią, wtedy dziewczyna przyspieszyła. Królewicz też przyspieszył i po chwili biegli oboje jedno za drugim.

Zofia i Edward podążali z wolna za nimi, rozbawieni całą sytuacją.

— Cieszę się, że przyjechałeś, miałeś ciężką podróż? — zapytała Zosieńka, kręcąc palcem lok, jak to miała w zwyczaju kiedy się czuła nieco z krępowana przy swoim chłopcu.

— Ciężką nie, raczej przyjemną moja pani, bowiem wiedziałem, że na jej końcu zobaczę swoją piękną królewnę — odpowiedział Edward wpatrując się swojej wybrance prosto w oczy. — Tylko co my z nimi zrobimy wasza wysokość? — Dodał patrząc jak Martyna i Franek przepychają się na kładce do Płomienia Telusa.

— Przynajmniej rejs nie będzie nudny, na pewno będzie wesoło z tą parą świrniętych gołąbków — zaśmiała się królewna — oto twój okręt kapitanie — dodała, pokazując młodzieńcowi Płomień Telusa, dumę armady Królestwa Popielitów.

Okręt zrobił wielkie wrażenie na młodym marynarzu. Przede wszystkim był ogromny, i przepięknie wykończony. Drewno zdobione było złotymi symbolami, a każde działo miało kształt zwierzęcia: lwa, niedźwiedzia, tygrysa lub smoka. Z przodu równie pięknie wykończony taran, nieco porysowany ale okręt miał już chrzest bojowy. Zatopił nie jeden okręt piracki. Posiadał swoją historię. Był okrętem liniowym w czasie wojny króla Henryka, dziadka Zofii, którą prowadził z daleką północą.

— Cudowny okręt — rzekł kapitan Edward z wielkim zachwytem.

— To prawda — odpowiedziała Zofia, a że chciała zaimponować nowemu kapitanowi Płomienia dodała — wiesz, mój dziadek pływał na nim w czasie wojny północnej. To właśnie na Płomieniu Telusa mój tata — Wacław Sigur roztrzaskał armadę piracką rzucając zaklęcia na morzu.

— Sława rodu Sigur dotarła i do Królestwa Estii — mówił Edward z podziwem — wychowałem się na tej i podobnych historiach. Zgłębiłem także dzieje bitwy, w której padł pan ciemności — Drako. Wówczas pokonały go dwie królewny, jedna była wojowniczką, a druga władała magią. Słyszałaś pani tą opowieść?

— Coś obiło mi się o uszy — uśmiechnęła się królewna Zofia, ale nie miała ochoty opowiadać o ostatniej wojnie, zwłaszcza, że wówczas poległo wielu jej bliskich. Młodzieniec zorientował się, że nie jest to odpowiedni temat do rozmowy z Panią Wiatru i szybko skierował rozmowę na cel podróży.

Zofia wprowadziła kapitana Edwarda na okręt, gdzie stała już na baczność cała załoga. Przedstawiła nowego dowódcę po czym opowiedziała o celach podróży. Było ich kilka. Najważniejsze to naniesienie nowo odkrytych obszarów na mapy, część map spaliło się w czasie ostatniej wojny wraz z biblioteką. Bardzo ważna była również misja dyplomatyczna, z którą Popielici płynęli do Królestwa Potworów i Piratów na wyspach północnych. Mieli sprawdzić jak liczebne są armię byłych wrogów i czy rodakom nie grozi atak ze strony piratów, którzy w ostatnim czasie śmiało sobie poczynają na wodach sojuszu. Królewna miała też prywatną misję. polegała ona na odnalezieniu skarbu, do którego posiadała mapę i klejnot, który wskazywał im drogę. Skarb ukryty był na Wyspie Potworów, położonej na zachód od kontynentu. W tym właśnie miejscu zniknął dawno temu brat jej ojca. Wiktor Sigur otrzymał misję, w której miał rozpoznać dziwne źródło magii na zachodniej wyspie. Niestety ślad po nim zaginął. Ojciec Baltazar i brat Wacław stracili nadzieje, że żyje, kiedy zgasła wieczna świeca w Awalii. Taką świecę posiadał każdy czarodziej po ukończeniu szkoły żywiołów w Awalii. Płomień świecy gasł w momencie, gdy jej właściciel umierał. Ojciec i brat przebywali wówczas w Kal Ahar stolicy Awalii, świece rodziny Sigur umieszczono w specjalnej komnacie w Ahna Radel — w Wieży Magów. Widzieli jak gaśnie.

Światło i Zguba wypłynęły pierwsze, z nimi ruszył Płomień Telusa. Królewnę żegnały tłumy gapiów, przybyła także pożegnać się rodzina.

— Uważaj na siebie córeczko — mówił Wacław machając na pożegnanie. Króla, niegdyś czarodzieja dopadła w końcu starość. Nie poruszał się już tak żwawo jak niegdyś, czuł ból w stawach i bolał go kręgosłup. Mimo wszystko przybył do Atramentowej Tarczy aby ucałować swoją małą czarodziejkę przed jej podróżą.

Królowa matka wyglądała nadzwyczaj dobrze. Zapewne za sprawą druidzkich, długowiecznych genów. Srebrne włosy dodawały jej uroku. Stała wyprostowana i machała jak reszta mieszkańców żegnając swoją dziewczynkę. Przed wyjazdem podarowała jej naszyjnik. Nie był to jednak zwyczajny wisior. Była to drewniana kaczuszka z łazienki w dawnym domu bibliotekarza i królewny Popielitów. Ta sama, po którą sięgała jak była mała, gdy się pierwszy raz spotkali. Kaczuszka miała przynieść dziewczynce szczęście. Popłakała się kiedy ją dostała. Na co mama powiedziała: „Nie płacz, twoja przygoda dopiero się zaczyna. Pamiętaj, że kiedy będziesz mnie potrzebowała ja się zjawię”. Znała dobrze te słowa, towarzyszyły jej od dzieciństwa. Wyryte były na tarczy herbowej rodu Popielit. Herb przedstawiał rycerza pokonującego smoka, z mieczem i tarczą w dłoniach oraz różą w ustach. Przesłanie brzmiało „przyjacielu w boju nie jesteś sam, wołaj, w potrzebie ja się zjawie”.

Statki przecinały ostro falę oceanu. Wiatr dmuchał w białe żagle jakby chciał jeszcze raz przemówić do królewny Zofii. Ona od dawna nie słyszała jego pieśni. Czuła, że jest z nią ale nie tak jak kiedyś. Stała przy sterze i wpatrywała się w niebo, a wiatr muskał jej twarz pragnąc aby jeszcze raz usłyszała jego głos, chociaż jeden wers tego utworu. Chciał zapewnić, że o niej pamięta i tęskni.

Zbliżał się trzeci tydzień rejsu. Kapitan Edward pomaszerował w stronę bosmana aby sprawdzić inwentarz, w jakiej jest kondycji i aby zapytać, jak czuje się załoga.

Majtkowie byli w dobrej kondycji, morale było silne. Królowa obawiając się problemów na Płomieniu, na którym nie płynęli jak na dwóch pozostałych statkach jej ludzie, zwiększyła żołd marynarzom. Znała się na żołnierzach i wiedziała, że może w ten sposób zapewnić bezpieczeństwo córce. Nie oszczędzała na niczym. Zakupiła najlepszy rum, strawę i zapewniła najlepsze wyposażenie kajut. Na te trzy rzeczy żeglarze nie mogli narzekać. Doskwierała im trochę nuda. Kapitan słysząc to, wezwał większą część załogi i zaproponował turniej, na którym można było wygrać butelkę rumu, dzień odpoczynku od obowiązków żeglarskich, czy kilka monet. Ucieszyło to załogę i szybko znalazło się kilku śmiałków, którzy rozpoczęli pojedynek. W turnieju wzięli udział także Franek i bosman Kornel. Kapitan darował sobie, ze względu na nakład pracy. Ktoś musiał kierować statkiem, gdy większość się bawi. Dziewczyny również chciały wziąć udział ale Zofia musiała obserwować klejnot wskazujący drogę, a Martyna wolała pośmiać się z Franka, który słabo radził sobie podczas walki wręcz. W pojedynkach wzięła udział natomiast Sławomira. Świetnie sobie radziła, pokonała nawet kilku marynarzy aż do czasu, gdy wylosowała bosmana. Mimo wyszkolenia, które otrzymała od ojca, dowódcy paladynów, nie potrafiła pokonać w pojedynku, trzeźwego bosmana. Wytrącił jej miecz i przeszedł do finału, w którym spotkał się z jednym z oficerów ze Światła. Po krótkich zmaganiach pokonał i jego. Otrzymał w nagrodę sakiewkę złota, z uwagi na jego upodobania pozbawiono go rumu. Kapitan chciał mieć trzeźwą załogę. Bosmanowi zrobiło się nieco smutno ale dzień wolny od służby przywrócił mu dobry humor.

W ostatnim dniu podróży do Wyspy Potworów natrafili na węża morskiego. Olbrzymia bestia była tak pewna siebie, że podpłynęła do okrętu liniowego chcąc go zatopić. Widząc potwora Edward zawołał brata, a ten jak opętany wskoczył do działa z harpunami i ciskał nimi tak długa aż zranił potwora. Wąż zanurzył się, a po chwili uderzył grzbietem w statek pragnąc go przewrócić. Przeliczył się jednak z siłami i Franek widząc zakłopotanie morskiej bestii rzucił oszczep prosto w jego łeb, przebijając i raniąc go śmiertelnie. Otrzymał gratulację o załogi. Nawet Martyna, która również władała oszczepem była pod sporym wrażeniem dzikusa.

— No całkiem dobry rzut — powiedziała ale gdy zobaczyła, że znowu zaczyna się przymilać, dodała jeszcze — jak na takiego strasznego gamonia, ja bym celowała w serce.

— W moje serce już trafiłaś — powiedział Franek próbując naśladować romantycznego brata.

— Co ty za głupoty opowiadasz, jakbym ucelowała w twoje serce to byś był już dawno martwy — zgasiła zaloty młodzieńca Martyna, po czym znów się pokłócili i odeszli do swoich komnat bawiąc już nie tylko Zosię i Edwarda ale również całą przyglądającą się wydarzeniu załogę.

Ostatnie godziny rejsu upłynęły spokojnie. Wiatr dmuchał z całych sił w żagle i przywędrowali szybko do starego portu na Wyspie Potworów. Port zwany był przez miejscowych Wybrzeżem Przemytnika. Właśnie z tego miejsca wysyłane były towary do wszystkich Dziewięciu Królestw. Było to jedyne neutralne miasteczko, które nigdy nie brało udział w żadnych wojnach lordów i nawet piraci nie plądrowali Wybrzeża, gdyż czerpali z niego spore zyski.

Miasto nazwano Gnomia, od gnomów, które setki lat temu je zamieszkiwały. Dziś niewiele z nich pozostało w ojczyźnie. Nie brakowało natomiast w Gnomii piratów. Zamieszkiwały miasteczko portowe też inne stwory: półorki i olbrzymy. Na straganach prócz gnomów, swoje towary sprzedawały kudłatki. Jedyni uczciwi handlarze. Co prawda ceny miały wysokie, za to jakość zakupionych towarów była wysoka. Można było kupić nie tylko żywność, ale również mapy, broń i wiele cudownych mało spotykanych ziół. Popularnością wśród towarów kudłatkowych cieszyły się wywary i eliksiry leczące rany i dające siłę, czy dalekowzroczność. Rzadkością były eliksiry, które wskrzeszały wojownika na kilka godzin. Choć drogie z uwagi na skład, w którym znalazły się smocza krew i sierść czarnych ogrów, najagresywniejszych stworzeń żyjących w świecie, poszukiwane przez kupców i łowców. Smoków już się nie spotykało, dlatego za podobny eliksir trzeba było zapłacić sumę, za którą można by kupić niewielkie miasto.

Zosia przechadzając się po rynku Gnomii zaczepiła o jeden z kramów. Znała kudłatki i wiedziała jak z nimi się targować. Pocieszne stworki lubiły królewnę i za sam jej uśmiech potrafiły zejść z ceny. Dzięki negocjacjom dziewczyna kupiła eliksir leczniczy i wywar siły. Udało się jej także kupić za niewielką obniżką gnomie cukierki. Te ostatnie miały jedną wadę, nigdy nie wiadomo były jaką moc dadzą temu co je spożywa. Bywało, że wojownik chcący pokonać wroga na polu bitwy zjadł takie słodycze i zmienił się w mysz, ale i bywało, że wyrastały mu skrzydła albo zmieniał się na jakiś czas w potężnego stwora, co dawało mu przewagę nad wrogiem.

Martyna kupiła w prezencie Zosi gnomi aksamit. Był drogi ale jej głównym zadaniem było strzeżenie przyjaciółki i królewny, swojej pani. Aksamit był nieprzebijalny dla białej broni. Niestety starczyło go tylko na zakrycie kawałka ciała. Zosia poprosiła o uszycie napierśnika. Od tej pory nosiła go stale, nie był ciężki, a przy tym był też bardzo wygodny i przewiewny.

Do wyjazdu w głąb Wyspy Potworów Zofia pozostała w karczmie. Przygotowano konie i jedzenie na podróż. Ochronę zapewnić mieli półorkowie z Gnomii. Królewna nie mogła zabrać ze sobą więcej jak dziesięcioro ludzi ze swojej służby. Zabrała Sławomirę, Martynę i Franka, a także Kornela i sześciu paladynów. Postanowiła zostawić Edwarda, gdyż obawiała się, że gdyby wszyscy pojechali nie miałby ich kto ratować, a poza tym trzeba przypilnować okrętów do powrotu. Kapitan choć niechętnie, posłuchał rozkazu rozumiejąc, że to słuszne założenie.

Do stolicy Orczego Kła pozostały dwa dni jazdy.

Podróż do Orczego Kła

Jechali główną drogą skalistym wąwozem. Droga była bardzo ciężka ale za to nie musieli się obawiać napadu. W tych stronach nie zapuszczali się bandyci i piraci. W okolicy mieszkali tylko orkowie. Dawne plemiona pozbawione chęci do walki. Dziś ludy orków żyły z uprawy roli i hodowli zwierząt. Widok rosłego zielonego orka wydawał się dziwny dla Zofii i Martyny. Znały ten lud z opowieści i książek. W czasach Telusa, orkowie nosili zbroje wykute ze smoczych łusek, dosiadali przeróżne bestię i dzierżyli olbrzymie topory. Widok orka zrywającego jabłka ze swego sadu do wiklinowego koszyka rozczarował królewnę i kapłankę. Franek twierdził, że spotkał wojowników plemiennych, gdy miał pięć lat. Przybyli oni właśnie ze stolicy. Gwardia plemienna wodza Ragara Jednorękiego, władcy zamieszkującego Orczy Kieł kontynuowała tradycję wojenną orków. Niestety zabroniono im utrzymywać armię większą niż stu wojowników. Dlatego zobaczyć orkowego woja było niezwykłą rzadkością. Cała bowiem armia znajdowała się właśnie w stolicy i zajmowała się ochroną ostatniego miasta orków — Orczego Kła oraz okolicznych wsi, których również nie było już zbyt wiele.

Orkowie byli dumnym ludem, który nie bał się walki. Chęć zmierzenia się z coraz potężniejszym przeciwnikiem doprowadziła do ich zguby. Liczne niegdyś plemiona zostały zdziesiątkowane przez wrogów. Zamieszkiwali teraz nieduży obszar otoczony górami i wąwozami. Ragar był dobrym wodzem. Dbał o swój lud. Pilnował aby plemiona nie prowadziły sporów i wojen. Zbudował areny, na których wojownicy mogli się sprawdzać w walce. Budował również szkoły, w których półorkowie nauczali języków obcych, matematyki i rolnictwa. To nie był już ten sam lud, który opisywały stare kroniki. Panował tu pokój i choć większość plemion żyła ubogo, to widać było, że są szczęśliwi z dala od ludzi, olbrzymów, piratów i każdego z kim dawniej wojowali.

Pod mury stolicy dojechali rankiem. Przywdziali bogatsze szaty aby zrobić wrażenie na Ragarze. Powitała ich grupka strażników uzbrojonych w kusze i lekkie topory. Wiedzieli, o przyjeździe królewny z listu jej ojca Wacława. Po otwarciu bram okazało się, że widok przedzamcza jest znajomy. Drewniane chałupy, karczma, tartak, chaty rzemieślników, kowal i rynek na samym środku. Nie brakowało również małej świątyni i pałacu. Te dwie budowle były w połowie zbudowane z kamienia. Orkowie wyznawali wiarę w Groma, syna Diany władcę piorunów, a także starsze bóstwo Igara — ducha o trzech oczach, władającego dwoma niezniszczalnymi, dwuręcznymi toporami. Wiarę w Groma poznali walcząc w wojnie północnej u boku olbrzymów. Była dla nich jeszcze młoda i nie do końca zrozumiała. Igara wyznawali ich przodkowie, był potężnym wojownikiem, panem życia i śmierci. Nie znał litości dla wrogów, za to orków kochał ponad wszystko. W starych pismach szamani czytali, że jest zapisane, że to Igar stworzył orków, olbrzymów i gobliny. Niestety nie był dobrym panem i wkrótce wszystkie trzy ludy zaczęły ze sobą walczyć. Zszedł na ziemię aby ich pogodzić, nikt nie chciał go słuchać. Rozgniewany rzucił klątwę. Orkowie, olbrzymy i gobliny nie mogły przestać walczyć. Plemiona zżerała krwawa żądza niesienia śmierci, a dzieci umierały z głodu i od chorób. Dopiero, gdy zjawił się Grom, uprosił wraz z matką u Igara o zdjęcie kary. Igar oczarowany urodą Diany zniósł klątwę. Tak oto w panteonie bóstw znalazł sobie miejsce pan błyskawic.

Podróżnikom na powitanie wyszedł sam wódz ze swoją rodziną. Ustawieni byli w rzędzie, najpierw wódz i jego żona, a potem dzieci, Tagar i Jagna — syn i córka. Tagar był starszy, przypominał ojca, obaj byli potężnej budowy. Mieli takie same zielone oczy i długie białe kły. U szyj całej czwórce zwisały zwierzęce kości, były również ozdobą ubrania. Nie mieli ze sobą broni, atrybutem wodza był drewniany kostur, symbol władzy nad plemionami, a także dawnej magii, po której zostały już tylko wspomnienia.

Wódz ukłonił się przed królewną Zofią, był wasalem jej matki — Wielkiej Królowej Justyny. Znał się na prawie i etykiecie. Jak się później okazało znał bardzo dobrze królową i jej męża.

Kiedy zasiedli do posiłku w zamku, wódz opowiedział gościom historię znajomości z rodami Sigurów i Popielitów. Okazało się, że początkowo prowadzili ze sobą wojny, ale później orkowie przeszli na stronę Sigurów i walczyli z Zakonem Smoka. W nagrodę ojciec Ragara otrzymał zimie i dokument wiecznego sojuszu z Popielitami, a także obietnicę Sigurów, że w razie potrzeby służyć będą pomocą plemionom z Wyspy Potworów.

Nastał wieczór i wszyscy położyli się spać. Do komnaty Zosi, Sławomiry i Martyny zapukała córka wodza.

— Dzień dobry pani, czy możemy jeszcze chwilkę porozmawiać? — zapytała grzecznie Zosię, która stała za Sławomirą, a Martyna uchyliła w tym czasie mocniej drzwi komnaty pokazując, że to nic groźnego.

— Wejdź malutka, pięknie mówisz we wspólnym języku? — oświadczyła Zosia widząc piękną orkową dziewczynkę.

— Dziękuje pani, mama mnie nauczyła — pochwaliła się Jagna, po czym doskoczyła do królewny aby się jej lepiej przyjrzeć. Nie miała nigdy sposobności zobaczyć ludzkiej kobiety i to w dodatku z królewskiego rodu. Pomacała suknię i obejrzała buty, a później powąchała włosy. Najbardziej spodobał się jej naszyjnik z kaczuszką i pierścienie, które kiedyś służyły Zosi do obracania wrogów w pył, dzięki czarodziejskiej mocy, a teraz stały się tylko ozdobą jej dłoni.

— Podobają ci się te pierścienie? — Zapytała Jagnę, ale dziewczynka zajęła się nową ciekawostką. Podeszła do Sławomiry i zaczęła się przyglądać jej zbroi oraz mieczowi.

— Co ona się tak patrzy? — Zapytała nie co zmieszana wojowniczka.

— Nigdy nie widziała paladyna w zbroi. — odrzekła Zosia — pamiętasz, uczono nas, że to paladyni zmusili w czasie wojny północnej orków do posłuszeństwa. Pewnie uczą się też o tym w orkowych szkołach.

— Tak wasza wysokość, nigdy nie widziałam paladyna — oznajmiła Jagna, wąchając Sławomirę, co nie zbyt się podobało obwąchiwanej.

— Czy ona może przestać to robić? — zapytała Rycerka.

— Orkowie mają czułe nozdrza, w ten sposób poznają przyjaciół, to taki zwyczaj — mówiła królewna, która wiedzę czerpała z opowiadań ojca.

— Niech przestanie, to irytujące — rzekła Sławomira zasłaniając dłońmi pupę, gdy mała zaczęła obwąchiwać i to miejsce. Na te słowa weszła do komnaty matka Jagny.

— Kochanie prosiłam, żebyś nie męczyła gości, są zmęczeni po podróży — stwierdziła, łapiąc pociechę za rączkę, jednocześnie kłaniając się Zosi w geście przeprosin.

— Nic się nie stało, jest bardzo urocza — odrzekła Zosia darowując małej jeden ze swych pierścieni.

— Nie możemy tego przyjąć — powiedziała matka.

— Będę się czuła urażona jeśli córeczka nie przymnie pierścienia — stwierdziła Zosia, wiedząc, że orkowie są czuli na tym punkcie i tylko w ten sposób przyjmą prezent. Pierścień nie miał już mocy, jednak zrobiony był z cennych minerałów: złota i srebra, a wykończony był klejnotem. Taki prezent przyda się orkom, może zapewnić jej edukację i kto wie, może Jagna będzie kiedyś wodzem orków, mądrym i dobrym jak jej ojciec.

Rankiem dziewczyny zapukały do Franka. Królewicz dawno był na nogach, nie spędzał za dużo czasu w toalecie, bardziej dbał o broń niż o swój wizerunek. Cała czwórka udała się do jadalni, gdzie czekał już bosman Kornel wraz z strażnikami na odprawę.

Po krótkim zebraniu obstawa królewny wyszła i zostały tylko córki lordów. Wódz orków wszedł do jadalni jako pierwszy, za nim podążała żona i dzieci. Mala założyła pierścień ukradkiem pokazując go Zosi. Ragar zarządził przy posiłku aby omówić sprawę sojuszu. Po podpisaniu odpowiednich dokumentów, wódz orków poprosił o jeszcze jedną rzecz. W jaskini niedaleko miasta, czaiło się zło jak stwierdził. Dodał, że z żywymi jego horda wojowników poradzi sobie bez problemu, ale orkom nie wolno zakłócać spokoju. Znał opowieści o królewnie która w Awalii pokonała wraz z przyjaciółmi armię nieumarłych. Zaproponował aby zajęła się sprawą, w zamian on pomoże jej w poszukiwaniu miejsca gdzie został zakopany skarb. Królewna zgodziła się i czym prędzej wyruszyła wraz ze swą świtą w góry.

Okazało się, że jaskinia była położona zaledwie pół dnia drogi od stolicy. Grota oznaczona była runami. Zosia odczytała je i stwierdziła, że to grobowiec jakiegoś szamana orków. Został tu zamknięty i pochowany żywcem za zdradę hordy. Weszli do środka. Podążali przez nie długi czas krętym korytarzem prowadzącym w dół. Pochodnie rozświetlały im drogę. Po chwili zimny wiatr towarzyszący mrożącemu krew w żyłach jękowi zdmuchnął ogień. Paladyni użyli run światła i zrobiło się znów jasno. W końcu dotarli do ślepego zaułku. Martyna spostrzegła znaki i kolejne pismo runiczne na ścianie. Okazało się, że dotarli do mogiły szamana. Głaz zasłaniał wejście. Straż zorganizowała liny i siłą swoich ramion odciągnęła kamień odkrywając tym samym wejście do grobowca. Dookoła stały tablice z napisami ostrzegawczymi i klątwami rzuconymi na to miejsce. Paladyni użyli run aby zniszczyć strażników mogiły. Szkieletory pilnujące miejsca spoczynku zmieniły się w proch.

— Co teraz Zosiu? — Zapytała Martyna nie widząc w pobliżu ducha.

— Trzeba przywołać niespokojną zmorę — odpowiedziała uczona w tych sprawach była czarodziejka Zofia — gdzieś tu powinno być ukryte zaklęcie lub jakiś przycisk, albo wajcha przywołująca ducha szamana.

Wszyscy zaczęli rozglądać się po pomieszczeniu. Bosman znalazł coś co przypominało podobne urządzenie. Była to zagadka, polegająca na pociągnięciu odpowiedniego kijka zakończonego grzechotką. Takich kijków było dziesięć, należało odegrać melodię, która zapisana była na płycie mogiły. Dziesięć dźwięków w odpowiedniej kolejności.

Specjalistką w dziedzinie muzyki okazała się kapłanka Martyna. W dzieciństwie grała na kilku instrumentach, ojciec nalegał aby znała muzykę, chciał zapewnić jej miejsce na królewskim dworze obok królewny. Co zresztą się udało, jednak nie za sprawą znajomości muzyki, a ze względu na zasługi w boju rodziny. Lord Bełt Niedźwiedzi Pazur, ojciec Martyny nie jeden raz zasłużył się Sigurom i Popielitom. Podobnie zresztą sama Martyna. Kapłanka brała udział w wojnie, którą prowadziła Lodowa Pani, matka Zofii z Smoczym Zakonem i demonem zwanym Drako. Upłynęło parę lat, a głowa smoka zawisła na palu wbitym przez Szare Wilki, rycerzy Popielatego Pałacu. Wówczas okazało się kto jest wrogiem, a kto przyjacielem Popielitów. Leśne plemiona, z których wywodził się Bełt i Martyna wykazały się nie lada odwagą i poświęceniem.

Martyna