Kronika czarownic. Pokolenia złych. Tom 2 - Andrzej F. Paczkowski - ebook

Kronika czarownic. Pokolenia złych. Tom 2 ebook

Andrzej F. Paczkowski

4,7

Opis

„Kronika czarownic. Pokolenia złych”  to kontynuacja powieści „Kronika czarownic. Pokolenia widzących”.  Magia istnieje, tylko nie wszyscy potrafimy ją dostrzec. 

 

Córka Loty rodzi się z nadnaturalnymi umiejętnościami. Niestety, jej bliscy nie radzą sobie z wyjątkowymi zdolnościami  dziewczynki, a ona z każdym dniem staje się coraz bardziej krnąbrna. Kiedy eksperymenty Izbygniewy zaczynają zagrażać otoczeniu, zdesperowani rodzice podejmują kontrowersyjną decyzję: oddają ją na nauki do czarownicy. 

 

To pierwszy krok na drodze do osiągnięcia doskonałości i do stworzenia miejsca do życia dla kolejnych pokoleń: Lodowej Doliny, o której śni od dzieciństwa.   

 

 

Magiczny świat wykreowany przez Andrzeja F.  Paczkowskiego to nie bajka.  Nie ma  tu dobrych wróżek i miłych  skrzydlatych eflów. Za to są czarownice i wiedźmy, kobiety obdarzone wielką mocą i silnym charakterem, które nie cofną  się przed niczym, byle tylko osiągnąć swój cel. Ojciec, mąż, dziecko? Usuną każdego, kto stanie im na drodze.

Polecam – Barbara Mikulska, autorka książek dla dzieci, młodzieży i dorosłych.

 

 

TEGO AUTORA W WYDAWNICTWIE WASPOS:

Spadek Barbary Tryźnianki

Zniszczone pianino

Jesienne liście (saga rodzinna)

Kronika czarownic. Pokolenia widzących. Tom 1

Dwór na wrzosowiskach (w przygotowaniu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 404

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (10 ocen)
7
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Urszula089

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja !!!
00
Arencl

Dobrze spędzony czas

Trochę zbyt krwawa jak dla mnie.
00
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

"A potem minęły lata i wydarzyło się wiele zła, które zasiało nowe zło. A nowe zło tylko czekało na swój moment..." Pokolenia złych jest drugim tomem cyklu Kronika Czarownic. Jest to ciąg dalszy historii kobiet ze szczególnego rodu, który potrafi znacznie więcej niż przeciętny człowiek. Wbrew pozorom akcja powieści nie rozgrywa się w czasach współczesnych. Skupia się ona na linii rodowej, która dotarła do Polski z Norwegii, gdzie trwały polowania na czarownice. Mamy rok 1599, gdy na świat przychodzi córka Loty i Pawła - Izbygniewa. Jeśli każde dziecko kojarzy wam się z pulchnym i słodkim niemowlakiem, to w tym wypadku bardzo się pomylicie. "Izbygniewa od urodzenia była złośliwym i krnąbrnym dzieckiem. Nie można jej było zostawić bez opieki, ponieważ od razu coś broiła lub znikała." Zarówno Izbygniewa, jak i kolejne kobiety z tego rodu, to silne postacie, które nie mają cieplejszych uczuć nawet wobec najbliższych. Pokłady magii determinują ich zachowanie i potrzebę pogonii za niebezp...
00

Popularność




Tego autora w Wydawnictwie WasPos

SAGA RODZINNA

Jesienne liście

CYKL KRONIKA CZAROWNIC

Kronika czarownic. Pokolenia widzących

Kronika czarownic. Pokolenia złych

W PRZYGOTOWANIU

Kronika czarownic. Pokolenia samotnych

POZOSTAŁE POZYCJE

Spadek Barbary Tryźnianki

Zniszczone pianino

Dwór na wrzosowiskach (wprzygotowaniu)

Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka

Copyright © by Andrzej F. Paczkowski, 2022Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Aneta Krajewska

Zdjęcie na okładce: © by Ironika/Shutterstock.com

Projekt okładki: Adam Buzek

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-365-2

Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Część 1

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Część 2

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Część 3

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Część 4

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Część 1

Złe oko

Prolog

Izbygniewa z rozłożonymi rękoma stała na jednej z wyższych gór. Zanim udało jej się tu wspiąć, porządnie się zmęczyła. Teraz wiatr wiał jej prosto w twarz, rozwiewając jasne, długie włosy. Uśmiechała się. Wiatr był jej sprzymierzeńcem od urodzenia. Chwile, kiedy przestawał dmuchać, napawały ją złością. Świat nie powinien być cichy i spokojny. Świat powinien się nieustannie kręcić i zmieniać. Życie, które istnieje wokół, powinno w jakiś sposób dawać o sobie znać, a siedzenie i spokojne czekanie, aż coś się wydarzy, nie leżało w jejnaturze.

Wiatr był jeszcze lodowaty, ponieważ wiosna dopiero miała nadejść. Śniegi i lód już ustępowały, jednakże tu lato docierało później. To dobrze. Izbygniewa najlepiej czuła się podczas zimy i mrozu. Nie było nic bardziej przyjemnego od śniegu i skutej mrozem ziemi.

Kobieta stała i patrzyła na otaczające ją góry i dolinę, która rozłożyła się dokładnie u jej stóp. Już kiedy po raz pierwszy zobaczyła tę okolicę, wiedziona instynktem, zrozumiała, że znalazła się we właściwym miejscu. To tutaj właśnie osiądzie i tu założy siedzibę godną jej i jej zdolności.

Wciągała do płuc powietrze. Choć po jej policzku z kłującego zimna mimo woli popłynęła gęsta łza, był to jedyny moment, kiedy można było zobaczyć to zjawisko. Dorosła Izbygniewa nigdy bowiem nie płakała i Bóg świadkiem, że nie wiedziała, co to płacz.

Teraz dopiero jest na właściwej drodze.

Teraz będzie mogła rozwijać swoje zdolności.

Śmiech kobiety poniósł się po całej dolinie…

Rozdział 1

Ukochane dziecko

Izbygniewa od urodzenia była złośliwym i krnąbrnym dzieckiem. Nie można jej było zostawić bez opieki, ponieważ od razu coś broiła lub znikała. Jeśli coś nie układało się po jej myśli, wyła, aczkolwiek łzy nigdy nie ciekły jej z oczu. Charlotta patrzyła na córkę i nie mogła zrozumieć, co się z nią dzieje. Ukochane dziecko, na które tak bardzo się cieszyła, z dnia na dzień stawało się coraz gorsze i nie pozwalające się okiełznać. Czasami nie wiedziała, jak sobie z małą poradzić i, choć Paweł ochrzcił małą imieniem Katarzyna, po paru miesiącach w napadzie szału, kiedy dziecko wrzeszczało wniebogłosy, zaczął ją nazywaćIzbygniewą.

– Co się dzieje z tym dzieckiem? – pytał w napadzie złości, waląc pięściami o stół. – Jakby czarci w niego wstąpiły!

Charlotta również nie miała pojęcia, co jest z małą, lecz starała się częściej przytulać ją do siebie i poświęcać więcej uwagi. Może córka po prostu potrzebowała więcej miłości niż inne dzieci? Przytulała więc ją do siebie mocno, ale jak tylko mała nabrała sił, okładała matkę malutkimi pięściami, ciągnęła za włosy, nieraz wyrywając całe pukle, a ostrymi paznokciami, kiedy Charlotta pozwoliła sobie nie chwilę nieuwagi, rozorywała jej twarz do krwi.

Często płakała z bezsilności, nie wiedząc, jak sobie poradzić. Paweł bardzo prędko, jak się okazało, stracił cierpliwość. Z początku jeszcze starał się przemawiać do małej ciepłym głosem, ale kiedy ta odpłacała mu tylko krzykami i biciem, odsunął ją od siebie.

– Powinniśmy zamówić kogoś do opieki. Mnie nie tylko że odeszła cierpliwość do tego stworzenia, to zupełnie mi obrzydła – powiedział.

– Przecież to twoje dziecko! Musimy jej jakoś pomóc. Ona nie wie, że robi źle.

Paweł wymierzył w nią palec wskazujący i powiedział ze złością:

– Ona doskonale zdaje sobie sprawę, co robi! Nie wiem, co się stało, ale to złe stworzenie. Złe do szpiku kości.

– Musimy być cierpliwi, wytrzymaj – prosiła.

Jednak mówiąc to, Lota doskonale zdawała sobie sprawę, że i ona traci nadzieję. Mała kosztowała ją tak wiele sił, że zasypiała, gdzie tylko na moment przysiadła, a kiedy patrzyła na jej twarz, załamywała ręce. Żaden sposób dotarcia do dziecka nigdy się nie powiódł. Mała za wszystko odpłacała złością.

Kiedy Izbygniewa podrosła i zaczęła chodzić, kopała i biła pięściami, jak tylko nadarzyła się okazja. Pluła, gdzie się dało, a jej okropne wrzaski mogłyby obudzić nawet umarłego. Małej nie dało się utrzymać w miejscu. Była dosłownie wszędzie i z nostalgią wspominali czas, kiedy jeszcze leżała w łóżeczku. Teraz biegała po domu jak szalona. Służba uciekała od niej ze strachem, dziewki służebne płakały za każdym razem, kiedy miały się nią zająć.

– Trzeba wezwać księdza – powiedział Paweł pewnego dnia. – Według mnie coś z nią jest nie tak. Tak się dzieci nie zachowują.

Izbygniewa zaś rozbijała, co się dało. Szarpała ubrania, obrusy ściągała ze stołów, rzucała, czym się dało, a najczęściej w dziewki służebne, które nieraz odnosiły obrażenia. Odchodziły jedna po drugiej i pewnego dnia pozostali w domu tylko kucharka z mężem, która jednak kategorycznie odmawiała zajmowania się dzieckiem i zamykała się w kuchni na klucz, by nie wpuścić do siebie tego diabła.

Pewnego dnia Izbygniewa rozrzuciła żarzące się węgielki wokół kominka i gdyby w porę nie zauważył tego Paweł, mogłoby się skończyć naprawdę źle.

Kiedy przyszedł ksiądz, odmówił nad dziewczynką modlitwy, pokropił wodą święconą, a kiedy chciał ją wziąć na ręce, ugryzła go do krwi i napluła w twarz, kopiąc jednocześnie nogami. Miała już trzy lata i potrafiła bardzo dobrze mówić.

– Puszczaj mnie, ty diable rogaty! – wrzeszczała.

Ksiądz pokręcił niepewnie głową.

Lota chciała mu opatrzyć rękę, ale on tylko odepchnął ją ipowiedział:

– Nic tu po mnie. Na małą nie działają takie kościelne sprawy. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego dziecka. ZBogiem.

Uchylił kapelusza i wziął nogi za pas, znikając za drzwiami, a kiedy Lota spojrzała w okno, zobaczyła go truchtającego, jakby go sam czart gonił.

Popatrzyli na siebie z mężem załamani, nie wiedząc, co właściwie robić.

– Jeżeli tak dalej pójdzie, mała nie tylko doprowadzi mnie do białej gorączki, ale też puści z dymem cały dom – powiedział.

– Musimy znaleźć jakiś sposób! Przecież to tylko dziecko.

Ale jak na razie nic im nie przychodziło do głowy.

Mijały miesiące, dziecko rosło jak na drożdżach i było coraz krnąbrniejsze. Mała szarpała na sobie ubrania, zabawki, które dostawała, natychmiast niszczyła. Lalkom wydłubywała oczy, urywała kończyny i głowy, a co się jej nie podobało, wrzucała do kominka, aby strawił to ogień. Kiedy pewnego dnia wrzuciła do ognia małą żywą kaczuszkę, którą przyniósł jej Paweł, aby się nią zaopiekowała, zrozumieli, że sytuacja jest krytyczna. Tłumaczyli jej, że takich rzeczy się po prostu nie robi, że zwierzęta cierpią i czują jak ona, że je to boli, lecz w małej nie wywoływało to żadnego odzewu. Jakby grochem rzucać o ścianę. Dziecko patrzyło tylko na nich z miną niewyrażającą żadnych uczuć.

– Wydaje się, jakby ją ktoś podmienił. Mało, że nie jest do nas podobna, to jeszcze taka w niej siedzi złość, jak w żadnym z nas. Jak myślisz, co się stało?

Paweł rozkładał ręce.

– Nie wiem. Ja już nic nie wiem.

Następnego dnia po incydencie z kaczką, Lota na chwilę spuściła małą z oka i dopiero piski dochodzące z pokoju zwróciły jej uwagę, że coś jest nie tak. Pobiegła szybko, porzucając pracę, do pokoju i stanęła jak wryta. Izbygniewa stała przed kominkiem i pogrzebaczem wciskała głębiej w ogień następną kaczkę.

Dopiero teraz Lota naprawdę się przestraszyła.

To dziecko nie tylko było złe, ono było również bardzo niebezpieczne. Jakby małej brakowało uczuć. Czy możliwe, że ludzie rodzą się bez instynktu mówiącego im, że nie można czynić zła drugiej żyjącej istocie?

– Boże przenajświętszy, dziecko, co ty wyprawiasz?

Lota podbiegła do córki i szarpnęła ją ogarnięta dziką złością. Pogrzebacz wypadł dziewczynce z rąk. Po pokoju niósł się swąd palonych piór i mięsa. Lota jakby oszalała, chwyciła dziecko i zaczęła okładać po tyłku. Mała wyrywała się i wrzeszczała co sił w płucach, jak zawsze, kiedy według niej działa jej się krzywda, ale matka jakby tego nie słyszała.

– Nie będziesz robiła takich rzeczy! Jesteś małym potworem! Już ja cię nauczę rozumu!

Biła ją tak, że gdyby nie wszedł Paweł, kto wie, jak by się to skończyło.

Dziecko opadło bez sił na podłogę, ale ona nie zamierzała jej podnosić.

– Co się stało? – zapytał.

Więc mu zrelacjonowała wydarzenia i dopiero kiedy wyrzuciła z siebie to wszystko, emocje z niej opadły i doszło do niej, co zrobiła.

– O Boże, przecież ja bym ją zabiła!

Wzięła dziecko na ręce i zaniosła zanoszące się od płaczu do łóżka.

– Co się dzieje w tym domu? – pytała, a łzy spływały jej zoczu.

Paweł usiadł obok i objął ją.

– Może to kara dla mnie za opuszczenie kościoła? Może dlatego urodziło nam się takie dziecko?

Pokręciła głową, pociągając nosem.

– Nie wierzę w nic takiego. Nie wierzę w żadne kary za grzechy. Pamiętaj, że sama kiedyś byłam w klasztorze i wiem, że na świecie dzieją się jeszcze gorsze rzeczy, niż te, które zrobiłeś. Bóg zaś nie ma czasu każdego z nas kontrolować i karać. Dzieci zawsze jakieś się rodzą, już to w nich jest. Tylko że w niej… w niej jest coś, czego nie rozumiem.

– Może spróbujemy posłać po kolejnego doktora, kiedy ksiądz nie pomógł?

Westchnęła. Powoli dochodziła do siebie.

– Spróbujemy. Ale ja już w nic nie wierzę.

Doktor przyszedł, a po nim paru następnych. Każdy dawał jakieś rady, nalewki, które miały małą uspokoić, ale nic nie skutkowało. Izbygniewa nadal rządziła całym domem. Raz dwa doszła do siebie po laniu, jakie sprawiła jej matka, ale jedynym dowodem, że o tym pamięta, było to, że po prostu się do niej nie odzywała.

Pewnej nocy przyszła burza. Potężne grzmoty sprawiały, że dom trząsł się w posadach, a straszliwe pioruny rozrywały niebo na strzępy.

W pewnym momencie usłyszeli coś dziwnego. Śmiech! Mała przecież nigdy się nie śmiała ateraz…

Natychmiast wyskoczyli z łóżka i pobiegli do izby córki z najgorszymi przeczuciami. Mała stała oparta o parapet okna i wpatrywała się w burzę. Za każdym razem, kiedy błyskawica przecięła niebo, śmiała się głośno.

– Co ona robi? – wyszeptała Lota.

– Śmieje się, po raz pierwszy wżyciu.

– Do piorunów?

– Jak widać…

Powoli zamknęli za sobą drzwi. Lota oparła się o ramię Pawła.

– Co z nią zrobimy?

– Nie wiem. Musimy wierzyć, że to minie.

– Nie jestem pewna.

– Trzeba wierzyć… – Lota westchnęła.

– Ty i ta twoja wiara…

Mała jednak się nie zmieniała, a psoty i złośliwości wyładowywała na rodzicach, kiedy tylko się dało. Ściągała obrusy ze stołów, kiedy stały na nich talerze czy filiżanki. Zrzucała suszące się pranie, wykorzystując długie patyki, gdy nie mogła ręką dosięgnąć. Budziła się po nocach i krzyczała tak przeraźliwie, że ciarki przechodziły człowieka. Wylewała picie na podłogę, jedzenie deptała nogami, a jeśli nie chcieli jej podać posiłku, waliła pięściami w stół tak długo, aż w końcu musieli jej ulec. Mała jakby nigdy się nie męczyła. Miała niesamowite pokłady energii.

Pewnego dnia kucharka odważyła się zabrać głos w sprawie Izbygniewy. Była to starsza kobieta o siwych włosach, lecz pełna jeszcze witalnych sił. Chodziła żwawym krokiem i w kuchni była niezastąpiona.

– Może mogłabym coś doradzić szanownej pani? – zapytała nieśmiało.

– W czym mogę pomóc? – Lota jak zwykle była miła.

Kobieta w nerwach gniotła ręce, aż kości strzelały wpalcach.

– Chodzi o małą. Otóż, wiem, że nie można sobie z nią poradzić i… Nie chcę, żeby to zabrzmiało nieprzyjemnie, ale… Może jest pewna osoba, która mogłaby tu zaradzić?

Lota od razu złapała ją za ręce. Jakakolwiek pomoc była mile widziana.

– Proszę powiedzieć!

– Może się to pani nie spodobać…

– Cokolwiek to będzie, musimy spróbować. Mówże więc, kto to jest?

Kobieta wzięła głęboki oddech.

– Spory kawałek drogi stąd mieszka kobieta. Zna się na pewnych sprawach… Trochę więcej niż ostatni lekarz, jeżeli wie pani, co mam na myśli.

– Czarownica? – zapytała od razu Lota, domyślając się, o co jej chodzi.

– Tak. – Stara skinęła głową. – Pomyślałam, że może by tak zabrać małą do niej i może ona by coś poradziła?

– Uważasz, że będzie wiedziała, co z nią jest?

– Jeśli nie ona, to już nikt, proszę pani.

Lota od razu podjęła decyzję.

– Jedziemy do niej natychmiast! Nie ma na co czekać!

Westchnęła i złożyła ręce jak do modlitwy. Proszę cię, Boże, żeby to była właściwa droga!

Rozdział 2

Czarownica

Lota opowiedziała o wszystkim Pawłowi. Mąż długo wzbraniał się przed podjęciem decyzji, lecz kiedy stanowczo stwierdziła, że cokolwiek on postanowi, ona i tak nie zmieni zdania, w końcuuległ.

Aczkolwiek mała wzbraniała się, na siłę ją ubrali, starając się uchylać przed rękami dziecka, które biło na oślep i drapało jak szalone. Wrzaski również nic nie pomogły. Lota wierzyła, że czarownica odmieni to dziecko.

– Krzyki na nic się zdadzą! – zawołała, kiedy Izbygniewa wrzeszczała przeraźliwie na całe gardło i tupała nogami.

Wsadzili dziewczynkę do przygotowanego powozu. Kucharka odmówiła siedzenia w środku z bestią, więc ulokowała się na koźle obok woźnicy. Ruszyli, jakby ich sam diabeł gonił.

Droga trwała długie minuty. Kiedy wjechali w las, trafili na grząską i wyboistą drogę. Powozem rzucało na wszystkie strony tak mocno, że w końcu woźnica zatrzymał pojazd.

– Szanowni państwo wybaczą, ale dalej nie pojedziemy. Droga jest zbyt grząska. Powóz nie przejedzie, koła się zapadają, a konie robią się nerwowe. Rżą jak oszalałe. Jakby się tu jakie zło skrywało.

Rzeczywiście, konie rzucały łbami i parskały, przebierając dziko nogami. Odmawiały posłuszeństwa.

Lota wysiadła zpowozu.

– Dobrze, dalej pójdziemy pieszo. Ty postaraj się uspokoić konie i wyprowadzić je na pewny grunt. Tam poczekajcie na nas.

Kiedy Paweł siłą wyciągnął z powozu zapierającą się rękami i nogami córkę, dziewczynka nagle ucichła. Rozejrzała się ciekawie. Zrozumieli, że nigdy w lesie nie była i stąd jej zaaferowanie. Jak tylko postawili ją na nogi, od razu zaczęła biegać jak szalona. Najbardziej zaciekawiły ją kałuże błota, do których wskakiwała, aż się brud rozpryskiwał na wszystkie strony.

– Co ona znowu robi? – Lota już nie miała sił.

– Idziemy! – Paweł bez sentymentu chwycił dziecko za rękę i ruszył za kucharką, która pewnie wybrała jedną ze ścieżek, odchodzących od głównego szlaku.

Izbygniewa próbowała kopać ojca i pluła na niego, kiedy tylko na nią spojrzał, ale nic jej to nie pomogło.

– Jesteś diabłem rogatym! – wołała do niego.

Szarpnął ją jeszcze mocniej.

– Możesz się wyrywać, ile chcesz i tak nic ci to nie pomoże!

– Puszczaj!

– Uspokój się!

Mała kopnęła go z całej siły i wrzasnęła z bezsilności. Wiedziała, że chwyt ojca jest zbyt silny i za żadną cenę się nie uwolni.

Parę minut później las pociemniał i marsz zrobił się uciążliwy. Ścieżka niemalże zniknęła, więc przedzierali się teraz przez krzewy, co chwilę zapadając się w grząskim podłożu.

– To tutaj – powiedziała nagle kucharka, zatrzymując się i rozglądając niepewnie wokół, jakby chciała się upewnić, że dobrze trafiła.

Z początku Lota nic nie zauważyła, ale kiedy przyjrzała się uważniej, dostrzegła w oddali ścianę dosyć wyraźnie obrośniętą mchem i wycięte w niej dwa małe okna i drzwi. Wewnątrz paliło się słabe światełko.

– Idziemy – powiedziała od razu, nie zastanawiając się dłużej.

– Jesteś pewna? – Paweł chwycił ją za ramię i spojrzał woczy.

– Jak tutaj nikt nam nie pomoże, to koniec – odpowiedziała i ruszyła przed siebie, ciągnąc opierającą się córkę za sobą.

– Ja tutaj poczekam! – zawołała kucharka, rozglądając się niepewnie.

Lota zapukała ostrożnie do drzwi, w których nagle coś zatrzeszczało i same się otworzyły. Niepewnie weszła do środka. Od razu wyczuła zapach palonych ziół i łojowych świec, smród cebuli i czosnku. Wewnątrz było całkiem ciemno. Jedynie w palenisku, nad którym gotowało się coś w kotle, oraz na stole migotały światła rzucające cienie na ściany.

Z początku Lota nikogo nie dojrzała w środku i pomyślała, że domek musi być opuszczony, lecz po chwili ozwał się chrapliwy, niski kobiecy głos.

– Czego tu chcecie?

Lota drgnęła. Co prawda ona też widywała dawniej upiory i jej matka należała do rodu czarownic, ale sama nie parała się magią i nie miała do tego specjalnych predyspozycji. Żyła z dala od spraw, których za bardzo nie rozumiała. Spotkanie z czarownicą nie należało do przyjemnych, tym bardziej że nie wiedziała, czego się po niej mogą spodziewać.

– Potrzebujemy waszej pomocy.

– Mała nieźle się wam daje we znaki, co? – Zaśmiała się kobieta, która już zwróciła uwagę na dziecko.

Dopiero kiedy coś się poruszyło w najdalszym ciemnym kącie, małżonkowie dojrzeli wyłaniającą się z mroku osobę. Musiała być wiekowa, bo choć powoli wstawała, to słychać było strzelanie stawów.

Czarny kot przebiegł przez izbę i zniknął gdzieś pod stosem ubrań walających się w drugim kącie.

Kobieta wreszcie powoli podeszła do nich. Lota drgnęła, a Paweł zrobił krok do tyłu. Tylko Izbygniewa patrzyła na czarownicę zafascynowana i bez strachu.

– Nie dajemy sobie z nią rady – powiedziała Lota. – Nie potrafimy nad nią zapanować. Od rana do nocy nieustannie musimy ją mieć na oku. Jest na wskroś zła. No i zaczynamy się jej zwyczajnie bać.

Izbygniewa popatrzyła na matkę gniewnie.

Doskonale rozumiała, o czym mówi i te słowa wzbudzały w niej jeszcze większą złość.

Stara zaczęła się śmiać. Miała długie siwe włosy, bardzo już zresztą przerzedzone, więc spokojnie można było dojrzeć łysą, pokrytą ciemnymi plamami czaszkę. Długi bulwiasty nos z brodawką na samym końcu, z której wyrastał siwy włos, nie dodawał jej urody. Brodawki zresztą miała rozsiane po całej twarzy, szpeciły ją dodatkowo, a zmarszczki żłobiły skórę, która przypominała starą podartą mapę. Czerwone załzawione oczy i okropne wory pod nimi wyglądały, jakby czarownica całą noc płakała, choć wiadome było, że to jej starcza przypadłość.

Kobieta podeszła bliżej, a choć mogłoby się zdawać, że jest wiekowa, przeczył temu zdecydowany krok i pewna postawa. Widać było, że drzemie w niej jeszcze wiele witalności isiły.

Schyliła się i spojrzała na dziecko. Izbygniewa patrzyła jej w oczy i nagle się uśmiechnęła! Pierwszy raz w życiu się uśmiechała i stała zafascynowana, jakby skamieniała!

Paweł i Lota nie dowierzali własnym oczom. W małej zaszła nagła przemiana. Izbygniewa bowiem jeszcze nigdy się tak nie zachowała.

– Co my tu mamy? – zapytała stara, zbliżając swoją szpetną twarz do buzi dziewczynki. Wpatrywała się w oczy Izbygniewy intensywnie, aż po chwili pojaśniała.

Lota spojrzała niepewnie na męża. Nie rozumiała, co to mogło oznaczać i dlaczego czarownica tak się uśmiecha. Dziwiła się też temu, że Izbygniewa stała spokojnie w miejscu, nie pluła i nie wrzeszczała. Jak zaczarowana, przemknęło jej przez głowę.

– Mamy tu niespotykane pokłady energii – odezwała się stara. – Czegoś takiego dawno nie widziałam. Nie dziwię się, że wam uprzykrza dni. Ona nie jest zrodzona do spokojnego życia. Z takim potencjałem ma przed sobą wielkie możliwości.

– Co to dla nas oznacza? – odważył się zapytać Paweł.

– Dla was nic oczywiście – fuknęła stara, machając w jego stronę kościstą ręką, jakby odganiała się od natrętnej muchy. – Dla niej jednak to coś zupełnie innego. Jest urodzona pod szczęśliwą gwiazdą. Co prawda ciemną, ale jednak szczęśliwą.

– Pomożecie nam? – zapytała Lota. – Nie wiemy, co się z nią dzieje, jak nad nią zapanować…

Kobieta popatrzyła Lotcie woczy.

– Ty doskonale powinnaś wiedzieć, co z nią jest, bo sama przekazałaś jej rodową krew. W waszych żyłach siedzi siła, dostrzegłam to już w momencie, kiedy weszliście do środka. Zresztą czekałam na was już od jakiegoś czasu.

– Wiedzieliście, że przyjdziemy? – Lota się zdziwiła, choć przecież wiedziała, że czarownica wie więcej niż zwykli ludzie.

– Czy wiedziałam?! – Stara zaśmiała się skrzekliwie, a potem zwróciła się do Loty zupełnie na poważnie: – Dlaczego marnujesz swoją siłę? Nie wykorzystujesz tego, co ci zostało dane. Nie mam dla ciebie dobrych wieści. To właśnie dlatego, że marnujesz swoje możliwości, mała oberwała wdwójnasób.

– Nie jestem czarownicą! – krzyknęła Lota.

– Ale jesteś widzącą, należysz do zupełnie innego pokolenia niż twoja córka. To nie ulega wątpliwości.

– Nie chcę zajmować się takimi sprawami! Już swoje przeżyłam.

– I to, niestety, jest twoim błędem, ponieważ mogłabyś widzieć o wiele więcej, niż ci się wydaje, i wielu sytuacjom, które zdarzą się w przyszłości, zwyczajnie zaradzić. Bez tego jesteś słaba i taka zostaniesz. Smutna historia twojego życia…

– Co mamy robić z małą? Poradzicie nam?

– Poradzę. Zostawcie mnie z dzieckiem na chwilę samą. Potem powiem, co będzie dalej.

Paweł spojrzał niepewnie na żonę. Ona jednak niemalże natychmiast podjęła decyzję. Jeżeli nie zgodzą się na prośbę starej, nie uzyskają spokoju. Już za daleko to wszystko zaszło.

– Dobrze.

Pociągnęła opierającego się męża za rękę i opuścili ponure pomieszczenie. Stanęli przed domkiem, nie wiedząc, co robić. Paweł starał się zajrzeć przez okno, ale okazało się, że nic przez nie nie widzi, jakby ktoś je zasłonił.

– Nie jestem pewien, czy robimy dobrze.

– A ja wiem, że nie ma innego wyjścia.

– Ale zostawiać małe dziecko ze starą wiedźmą to nie jest rozsądne rozwiązanie.

– Nie zrobi jej krzywdy.

– Skąd ta pewność?

– Po prostu to czuję. Są do siebie bardzo podobne. Z tym że lata świetności stara mu już dawno za sobą. Widzi w niej potencjał.

– Więc ma zamiar zrobić z niej kolejną wiedźmę? Tego chcesz?

– A jak zamierzasz inaczej sobie z nią poradzić? Nie daje nam spokoju, zabija zwierzęta, jakby nic dla niej nie znaczyły, buntuje się, kiedy jej czegoś zabraniamy i jest zdolna do zrobienia krzywdy każdemu, kto się jej postawi. Z dnia na dzień będzie robiła się coraz gorsza. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy: od początku nad nią nie panujemy, a ma dopiero trzy lata!

– Tylko że teraz może z nią być jeszcze gorzej.

– Nie widziałeś, jak Izbygniewa na nią patrzyła? Była nią zafascynowana. Jestem pewna, że ona nam pomoże.

– Bóg mi świadkiem, że się będziemy za to smażyć wpiekle.

– Co będzie po śmierci, to będzie. Nie teraz mi o tym myśleć.

Lota chciała jeszcze coś dodać, ale nagle drzwi chaty się otworzyły. Wyszła stara wraz z Izbygniewą. Od razu można było dostrzec gorejące innym światłem oczy małej.

– Porozmawiałyśmy sobie troszkę. Od teraz mała będzie grzeczna. Jest tylko jeden warunek.

– Jaki? – zapytali jednocześnie Lota zPawłem.

– Kiedy skończy dziesięć lat, będziecie ją posyłać do mnie na nauki. Zamieszka tu ze mną przez sześć dni, a na jeden dzień w tygodniu będzie wracała do was. Zanim to nastanie, będziemy spędzały wspólnie jeden dzień w tygodniu w moim domu. Taka jest cena za spokój.

Paweł pobladł, zacisnął usta i nic nie powiedział.

– A co, jeśli mała nie będzie chciała? – zapytał.

– Będzie chciała – odpowiedziała stara z krzywym uśmiechem na twarzy. – Uzgodniłyśmy to.

Dziewczynka wydawała się spokojna, ale jej oczy mówiły jasno, że doskonale wie, co się dzieje. Nastała w niej nieoczekiwana zmiana.

– Chcesz tu przychodzić? – zadał pytanie ojciec.

– Tak – padła natychmiastowa odpowiedź.

– Podoba ci się tutaj?

– Podoba!

Lota odetchnęła. Widok dziecka reagującego na pytania napawał ją radością. Niech się dzieje więc, co chce, byleby już się wreszcie skończyła ta szaleńcza złość.

Jeżeli ceną ma być przyprowadzanie dziecka do wiedźmy, niech się tak stanie. Zbyt wiele zła wydarzyło się z powodu małej. Może na nowo uda im się zatrudnić kogoś do pomocy, kto nie ucieknie, jakby go sam diabeł gonił. Może w końcu będzie spokój, w który Lota już niemalże nie wierzyła.

Zapłacili starej, aczkolwiek ta wzbraniała się przed wzięciem pieniędzy, a potem poszli w stronę podenerwowanej kucharki, stojącej nadal w tym samym miejscu, jakby wrosła wziemię.

Cała czwórka wróciła do domu i od tego dnia nastał wymarzony spokój.

A w każdym razie tak myśleli…

Rozdział 3

Dorastanie

Izbygniewa rosła jak na drożdżach. Nareszcie zachowywała się normalnie, była miła i spokojna. Miewała oczywiście swoje ciężkie dni, jak każde dziecko, jednakże od momentu spotkania z czarownicą uspokoiła się na tyle, że można było nad nią zapanować a co sprawiło, że w Lotcie pojawiły się cieplejsze matczyneuczucia.

Mała zabawiała się sama, więc domownicy odetchnęli. Tydzień mijał szybko, a mała nie mogła się doczekać niedzieli, kiedy należało ją zawieźć do Zeldy.

Czarownica już na samym początku powiedziała jej jedną ważną rzecz, na którą miała zwracać uwagę:

– Jeśli chcesz eksperymentować z odbieraniem życia zwierzętom, jak to robiłaś już parę razy, musisz uważać, aby cię nikt nie widział. Możesz robić, na co ci przyjdzie ochota, ale nie na oczach ludzi. Oni nie zrozumieją twojej fascynacji takimi sprawami. Dlatego powinnaś się z tym ukrywać.

Mała skinęła głową.

Zeldę fascynowała nowa podopieczna. Choć miała ledwie parę lat, zachowywała się jakby była o wiele starsza. Doskonale wszystko rozumiała, a komunikacja z nią była łatwa i szybka. Okazało się, że są do siebie bardzo podobne.

Tamtego dnia, kiedy doszło do ich pierwszego spotkania, Zelda została z małą w swoim domku.

– Coś ci pokażę!

Podeszła z dziewczynką do paleniska, które nagle buchnęło wielkim płomieniem.

– Spójrz w ogień i zobacz swoją przyszłość.

Izbygniewa patrzyła, ale z początku nic nie widziała, jednak potem coś zaczęło się zmieniać. Płomienie zlały się w jedno. Czas jakby się zatrzymał.

Oczy dziecka ujrzały niewiastę, piękną i młodą, o białych jak śnieg włosach. Wokół niej pojawiały się twarze przystojnych mężczyzn. Dostrzegła też ostrze noża zabarwione szkarłatem i usłyszała perlisty dziewczęcy śmiech. A potem pojawiła się dolina pokryta śniegiem, zbroczona krwią, którą owa kobieta przelała.

Izbygniewa oderwała się od wizji widzianych w palenisku i spojrzała na starą.

– To byłam ja?

– Tak. Ale widziałaś tylko urywki swojego życia. Sprawię, że dzięki mnie staniesz się jedną z najsilniejszych czarownic na świecie. Nauczę cię rzeczy, o jakich nie masz pojęcia, a kiedy dorośniesz, będziesz gotowa na zrobienie wszystkiego, co ci się będzie podobało.

Oczy Izbygniewy rozszerzyły się ze zdziwienia izafascynowania.

– Będę mogła czarować? – spytało dziecko bardzo poważnie.

– Oczywiście. Masz dar, więc głupotą byłoby go nie wykorzystać. Obie smażyłybyśmy się w ogniu piekielnym, niszcząc coś tak wielkiego, co dane jest tylko wyjątkowym ludziom. A ty jesteś wyjątkowa.

Kiedy płomienie w palenisku opadły, w dziecku nastąpiła zmiana. Zgodziła się na wszystko, co jej nakazała Zelda. Nie było bowiem w życiu nic ważniejszego dla niej, niż chęć czarowania i poznania czegoś, co siedziało w niej ukryte i było tak silne, że nie mogła nad tym zapanować.

Zelda za każdym razem, kiedy się spotykały, przypominała dziewczynce, że jest wyjątkowa. Izbygniewie jednak nie musiała tego powtarzać, sama doskonale o tym wiedziała. Nie była jak zwykłe dzieci. Jej inteligencja nawet w tak młodym wieku dorównywała inteligencji dorosłego człowieka. Nie posiadała też dziecięcej delikatności oraz niepewności. Była inna.

Spędzała więc sześć dni w relatywnym spokoju, aczkolwiek zdarzało jej się robić pewne rzeczy w ukryciu. Najczęściej lubiła straszyć domowe zwierzęta i gonić ptaki, do których strzelała z procy znalezionej w sąsiednim dworze, gdzie się czasami zakradała.

– Jak to jest możliwe, że ona zawsze tak bardzo się cieszy na spotkanie z tą starą wiedźmą? – zastanawiał się Paweł. Zelda wywierała na nim nieprzyjemne wrażenie. Za każdym razem, kiedy ją widział, przechodziły go dreszcze.

– Dla mnie to nie jest aż takie dziwne – odpowiadała Lota z westchnieniem. – Są po prostu takie same. Swój ciągnie do swojego.

– Skąd w waszej rodzinie te zdolności?

– Nie wiem. Nie znam dokładnie norweskiej gałęzi rodziny. Aczkolwiek piszemy z Julianą listy, nie poruszamy w nich tego tematu.

Paweł kręcił głową. Rozumiał, że na świecie jest wiele różnego rodzaju ludzi i dziwactw. Sam na własne oczy widział demony i zmagał się z nimi. Jednakże nigdy nie pomyślałby, że takie małe dziecko jak Izbygniewa, może posiadać czarodziejską moc. Przekonał się o tym dopiero, gdy zobaczył to na własne oczy.

Pewnego dnia siedzieli przy posiłku w kuchni, kiedy córka zaczęła bawić się jedzeniem i co chwilę rzucała pod stół kawałki mięsa swojemu czarnemu kotu, którego dostała od Zeldy.

– Przestań go karmić! – Paweł nie znosił marnotrawienia jedzenia.

Kot był ulubionym zwierzakiem Izbygniewy, zresztą innych nie miała, więc od razu spojrzała na ojca złośliwie, a kiedy się odwrócił, talerz leciał już na podłogę. Rozbił się na wiele kawałków, robiąc przy tym sporo hałasu.

– Nie jestem głodna, ty stary ośle! – zawołała, zeskoczyła z krzesła i pobiegła do ogrodu.

– Widziałaś? – Paweł zbladł. – Zrzuciła talerz, a nawet go nie dotknęła!

– Nie powinieneś jej upominać, jeżeli nie robiła nic złego. Dobrze wiesz, że ona tego nie znosi.

– Jestem jej ojcem! Kto inny nauczy ją szacunku do jedzenia? – Paweł był wściekły.

– Kot też ma prawo jeść…

– To niech łapie myszy!

Czasami więc dochodziło do takich niepotrzebnych spięć między małżonkami. Izbygniewa nic sobie z tego nie robiła i miała wszystko w nosie. Wprawdzie starała się jakoś trzymać swoje odruchy na wodzy i było to rzeczywiście godne pochwały, jednakże i tak zawsze postawiła na swoim. To nie ulegało wątpliwości.

Wraz z mijającym czasem ich córka się zmieniała. Poważniała, doroślała i stawała się coraz piękniejsza. Paweł wpatrywał się w córkę i nie podobało mu się to, co widział: Izbygniewa stawała się coraz bardziej urodziwa, co nie wróżyło niczego dobrego.

Z czasem przestała być niegrzeczna i krnąbrna, więc wyglądało na to, że idzie ku dobremu.

– Może kiedy dorośnie, stanie się spokojniejsza? – Westchnęła Lota. – Już jakby przycichła i stała się bardziej… – Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów.

– Według mnie tylko dobrze się kontroluje. Od przebywania z czarownicą człowiek nie robi się spokojniejszy i lepszy. Wierz mi.

Musiała przyznać mu rację, ale dobre zachowanie Izbygniewy jakoś obojgu przynosiło ulgę i woleli się w to nie zagłębiać.

Raz w tygodniu Lota posyłała Zeldzie koszyk pełen jedzenia, co stanowiło swoistą opłatę za zajmowanie się córką, no i aby ją udobruchać, bo z takimi to nigdy nie wiadomo.

Tymczasem Izbygniewa często chodziła ze starą po lesie. Uczyła się zbierać wszelkiego rodzaju zioła, zaparzać z nich herbaty, robić lecznicze mieszanki, maści i oczywiście najważniejsze: poznawała magiczne formułki.

Kiedy Zelda zrozumiała, że ma przed sobą niezwykle pojętną uczennicę, która na dodatek magii ma w sobie aż w nadmiarze, niezmiernie się ucieszyła. Oto godna osoba, której może przekazać wszystkie swoje umiejętności. Najbardziej bowiem martwiła się, że wraz z jej śmiercią zniknie gromadzona od wielu pokoleń wiedza.

Kiedyś, lecz było to dawno temu, jedna taka pojawiła się u niej na nauki, lecz, niestety, magia okazała się dla niej za silna i zabiła ją. Zakopała ją wiele lat temu głęboko w lesie, więc teraz z jej ciała pewnie pozostały już tylko same kości.

Izbygniewa chłonęła informacje jak sucha ziemia deszcz. Potrafiła siłą woli przesuwać przedmioty, sprawiała, że w izbie materializowały się rzeczy, których wcześniej tu nie było lub zaginęły dawno temu. To, co Zelda jej przekazywała, padało na podatny grunt, ponieważ wszystkie magiczne formułki i sposoby leczenia, jak również odbierania życia, bo i tego ją uczyła, były pieczołowicie układane w pamięci i oczywiście sprawdzane w praktyce. W lesie żyło tyle zwierzyny, że doprawdy jedna sarna mniej czy więcej nikomu nie robiła różnicy.

Co innego we wsi, tam musiałyby się powstrzymywać, lecz tutaj miały pole do popisu. W wieku dziesięciu lat Izbygniewa potrafiła już rzeczy, których nigdy nie dałaby rady zrobić Zelda. Na przykład sprawiła, że dzik, który pojawił im się na drodze, nagle został bez ogona, dzięcioła pozbawiła dzioba i piór, lis zmienił kolor, a uszy zająca nagle wyrosły na głowie czarownicy. Dziewczynka bardzo się z tego śmiała, choć stara ją jeszcze długo potem strofowała, mimo że była dumna z jej umiejętności.

Zelda nigdy się na nią nie gniewała, a każdy psikus dostarczał jej masę radości. Im więcej pomysłów ulęgnie się w tej małej główce, tym lepiej. Ludzie nie powinni karać dzieci za ich żywiołowość i niekiedy nieprzemyślane wyskoki, bo przecież tak się uczą i mogą wiele zrozumieć dzięki swoim eksperymentom idoświadczeniom.

Czas spędzany razem z Izbygniewą okazał się owocny dla obu: Zelda nie czuła się samotna i wreszcie znalazła kogoś, komu mogła przekazać wiedzę tajemną, zaś dziewczyna mogła działać bez ograniczeń, wyładowując wszystkie kłębiące się w niej emocje w chacie bądź też w lesie. Dzięki temu udawało się jej zachować spokój w domu rodziców, co sprawiało, że zaczynali wierzyć, że jednak nauki u czarownicy wyjdą ich córce na dobre.

Zelda nie należała do złych kobiet, choć czasem jej praktyki kosztowały życie zwierząt. Uważała, że jeżeli ktoś posiadł wiedzę i ma odpowiednią siłę, musi to wykorzystywać. Dar powinien się rozwijać. A że przy próbach zaklęć dochodziło czasami do śmierci… No cóż, za wszystko trzeba płacić. Zresztą nie było innego sposobu, by inaczej przyuczyć Izbygniewę. Dziewczynka powinna praktycznie opanować tajniki wiedzy, które jej przekazywała.

Czarownica domyślała się, że ma przed sobą kogoś potężnego. Aczkolwiek Izbygniewa jeszcze nie wiedziała, jak ogromną posiadła moc, wkrótce miała to odkryć. Było pewne, że świat o niej prędzej czy później usłyszy. Ta siła była zbyt wielka, by udało się ją ukryć. Kobiety, które otrzymały tak nadzwyczajny prezent od losu, musiały być bardzo silne, aby udźwignąć brzemię mocy. Zelda była jednak pewna, że Izbygniewa sobie poradzi.

Zresztą czuła, że mała jest wyjątkowa i uczyni coś, co będzie miało znaczenie dla rodu czarownic. Wiedziała, że narodziła się do rzeczy wielkich.

A wielkich rzeczy nie dokonuje się, rozsiewając dobro wśród ludzi. Tak przynajmniej uważała stara czarownica. Wielkie rzeczy rodzą się wraz ze złem.

Rozdział 4

Czarci pomiot

Był rok 1609. Izbygniewa skończyła właśnie dziesięć lat. Mieszkali w małym dworze należącym do rodziny Pawła. Jego matka, która jako jedyna pozostała przy życiu, ciężko przeżyła to, że syn sprowadził do domu kobietę z Norwegii. Uważała to za szatański pomysł, a Lotę znienawidziła od samego początku, uważając, że jest odpowiedzialna za odejście syna od kościoła i sprowadzenie na złą drogę. Na nic się zdało jego zapewnianie, że to on sam podjął taką decyzję. Stara kobieta po prostu w to nie mogłauwierzyć.

Pierwsze tygodnie i miesiące były dla Loty prawdziwą katorgą. Nocami, gdy Paweł już zasnął, często długo płakała w poduszkę. Na szczęście teściowa wkrótce umarła.

Podwarszawski domek stał się ich gniazdkiem. Uprzątnęli wszystko i zagospodarowali po swojemu. Teraz nic nie przeszkadzało im w normalnym życiu.

Lota czasami wspominała złośliwe traktowanie przez świekrę, ale oddychała z ulgą, bo udało się jej przetrwać tę wrogość. Choć nigdy nie życzyła nikomu źle i z nią również zamierzała dobrze żyć, to jednak po jej śmierci w domu zagościł spokój.

Zdawałoby się, że wszystko im się ułożyło, lecz, niestety, nie była to prawda. Po pierwsze urodziła się Izbygniewa i cała idylla runęła w gruzy. Dziecko zmieniło ich życie, przynajmniej w początkowych latach, w piekło. Po drugie dręczyła ją niepewność, co słychać u Juliany, której nie widziała tak długo. Listy przychodziły co prawda dość regularnie, lecz dało się z nich wyczytać smutek i żal do życia, że odebrano jej możliwość posiadania dzieci. Co jak co, Juliana bardziej nadawałaby się na matkę niż ja, myślała Lota.

„Nie jestem pewna – pisała do niej – czy brak dzieci w domu to aż taka kara dla człowieka. Gdybyś urodziła takiego diabła, jakiego wydało moje łono, inaczej zapatrywałabyś się na wszystko. Czasami może lepiej być samemu, niż później stać się świadkiem czegoś złego, co się rozgrywa na Twoich oczach i nie jesteś w stanie nad tym zapanować. Myślałam, że uda mi się to dziecko jakimś sposobem do siebie przekonać, wychować na dobrego człowieka, jednakże rośnie z niej czarownica pierwszej kategorii. Jestem świadoma, że nikt z nas nad nią nigdy nie zapanuje. Nie znajduję też w niej żadnych dziecięcych uczuć czy odrobiny miłości, jakby była ich pozbawiona. Jest zbyt pewna siebie i dzika, nie wiem, skąd się w niej wzięła ta zepsuta krew, lecz to dziecko patrzy złym okiem, kiedy uważa, że niczego nie zauważam. Bardzo mnie to niepokoi. Nie mówię nic Pawłowi, aby nie siać niepotrzebnego zamętu, lecz każdego dnia drżę na samą myśl, co też z niej wyrośnie, ile przykrości ludziom sprawi i kim ona tak naprawdę jest. Już dawno przestałam wierzyć w cuda, jak wiesz, nawet klasztor nie pomógł mi w osiągnięciu duchowej doskonałości w rozumieniu siebie i świata, dlatego też dniami i nocami zawsze raczej oczekuję czegoś złego niż tego dobrego. Dziwna to sytuacja, bo kiedyś bardzo się bałam, lecz teraz mam wrażenie, jakbym stawała się widzem, spokojnym na dodatek, acz drżącym, ponieważ wiem, że nic przecież nie jestem w stanie zrobić. Zresztą już dziesięć lat nieustannie prześladują mnie słowa naszej matki. Pamiętasz, co mówiła? Jedna plonu nie wyda, druga złym plonem świat obdaruje. Doskonale to pamiętam i rozumiem, że jej słowa się wypełniają. Nasza matka widziała przyszłość i drżę na samą myśl o spełnieniu innych jej słów, których również nie potrafię wyrzucić z pamięci. Oby nie wszystkie się wypełniły…”

Pisały do siebie raz na dwa-trzy miesiące i były to dla Loty jedne z najważniejszych momentów. Z Anną i Janem się nie spotykali, ponieważ woleli się usunąć z jej życia. Jej siostra, Maria, znalazła dobrego męża i miała już piątkę dzieci, o czym Lota również dowiadywała się wyłącznie zlistów.

W wieku dziesięciu lat Izbygniewa sama chodziła już do Zeldy i nikt nie miał nic przeciwko temu. Wszyscy doskonale wiedzieli, że żadne niebezpieczeństwo nie może jej grozić, wręcz przeciwnie, to ona mogła stanowić zagrożenie.

Tamtego dnia, a było to pod koniec maja, Izbygniewa jak zwykle ruszyła do domku czarownicy.

W pewnym momencie zwróciła uwagę na orszak wolno podążający drogą w kierunku miasta. Powozy z herbami królów szwedzkich i Rzeczypospolitej, dziesiątki ludzi na koniach czy wozach, rycerze i kolejne powozy. Do Izbygniewy dotarło, że oto widzi przed sobą rodzinę panującą i cały wlekący się za nią dwór. Już od jakiegoś czasu krążyły plotki, że król zamierza osiąść na stałe w Warszawie, i jak widać, była to prawda.

Izbygniewa stała i przyglądała się zafascynowana. W pewnym momencie dojrzała przez okienko w powozie przypatrującą się jej kobietę. Dama o lekko wyłupiastych oczach obdarzyła ją dumnym spojrzeniem i wtedy dziewczynka wyczuła bijącą od niej siłę wiary. Białogłowa nie wyglądała też na specjalnie urodziwą, a wręcz przeciwnie, Izbygniewa zaliczyłaby ją do tych przeciętnych, wręcz niezbyt ładnych kobiet. Ich spojrzenia na jeden krótki moment się spotkały. Ustrojona w atłasy i drogie kamienie królowa otworzyła szerzej oczy, jakby przebudziła się z chwilowego uśpienia, a potem wszystko szybko minęło. Powóz wyminął dziewczynę i pojechał dalej.

Izbygniewa stała w miejscu jak wmurowana, a w jej żyłach się gotowało. Nagle poczuła się tak, jakby miała gorączkę. Zrozumiała bowiem, że kiedyś w przyszłości jej ród związany będzie z rodem królewskim. Ale jeszcze wiele czasu minie, zanim do tego dojdzie.

Pospiesznie odwróciła się na pięcie i pognała w kierunku lasu.

Czarownica już na nią czekała.

– Zeldo! – wykrzyknęła dziewczynka, z wypiekami na twarzy z wrażenia. – Właśnie przed chwilą przejeżdżał tędy królewski orszak. Wydaje mi się, że widziałam królową.

Kobieta machnęła ręką.

– Królowa! – wypowiedziała te słowa tak, jakby je wypluwała. – Co to za królowa?

– Wiesz coś o niej? – zapytała gorączkowo dziewczynka.

– Czy wiem? Nic nie wiem. Czemu bym i miała wiedzieć?

– Ponieważ mówisz o niej w taki sposób!

– Swojej chaty nie wymieniłabym na królewską komnatę za żadne skarby! Tutaj człowiek może mieć więcej spokoju iciszy.

– Królowa też, jeśli tego zapragnie!

– Nie wydaje mi się. Mieszkanie w złotej klatce może i na chwilę każdemu by się podobało, lecz szybko się sprzykrzy.

Izbygniewa usiadła przy stole i rozsądnie uznała, że lepiej nie mówić o swoim przeczuciu, że coś ją połączy z rodem królewskim. Wolała nie denerwować Zeldy.

– Pomimo wszystko, uważam, że życie w królewskiej rodzinie musi być cudowne. Całe to bogactwo i służba! Czy ty wiesz, ile za nimi jechało powozów? Dziesiątki, może nawet setki!

– Też mi coś! – fuknęła stara.

– Króla, niestety, nie dojrzałam, a szkoda. Jestem ciekawa, jak on wygląda.

– Lepiej zajmijmy się naszymi sprawami – powiedziała Zelda, która miała dosyć słuchania o królewskiej rodzinie. – Dziś nauczę cię jednej bardzo ciekawej sztuczki.

Oczy Izbygniewy zabłysły ciekawością. Jej chęć nauki rosła z dnia na dzień. Łaknęła wiedzy starej czarownicy, niczym niemowlę mleka matki.

– Co to będzie? Kiedy zaczynamy?

– Musimy pójść do wioski.

Dziewczynka skinęła głową. Zrobiłaby wszystko, co nakaże jej Zelda, bo nie było dla niej na świecie ważniejszej osoby niż czarownica. Matki nigdy nie darzyła takim szacunkiem jak starej.

Izbygniewa od paru lat wyczuwała, że jej matka również należy do niezwykłych kobiet. Była pewna, że i ona mogłaby sprawdzić się w posługiwaniu magią, ale z jakiegoś powodu tego nie robiła i to odpychało od niej córkę. Dary, które daje nam życie, powinny zostać przez nas wykorzystane, inaczej bowiem jest to niczym innym jak zwykłym marnotrawstwem. A to właśnie robiła Lota: marnowała swoje talenty!

Na szczęście ona, Izbygniewa, była ulepiona z zupełnie innej gliny.

Ona chciała wykorzystać umiejętności, które bardzo się rozwinęły w ciągu ostatnich lat.

Ważne było jedno: że nie była zwykłą dziewczynką i że potrafiła więcej. Izbygniewa czuła, że czeka ją piękne i ciekawe życie. Oraz bardzo ważne zadanie. Jeszcze nie rozumiała, o co chodziło, ale wiedziała, że urodziła się do wyższych celów. Dlatego właśnie wszystko, czego uczyła ją Zelda, padało na podatny grunt. Była pojętną uczennicą, jakiej świat jeszcze nie widział.

Często widywała w snach mglistą dolinę. Przyciągała ją, aczkolwiek nie czekało tam na nią nic dobrego.

Zebrały się wreszcie i poszły lasem do pobliskiej wsi. Tam w niewielkim oddaleniu od siebie stały małe skromne chatki. Zelda wskazała jedną z kobiet wychodzącą zdomu.

– Dzisiaj wypróbujemy zaklęcie sprowadzające nieszczęście.

Izbygniewa była gotowa.

– Aby czar zadziałał musisz użyć tego zaklęcia…

Czarownica wymówiła cicho formułkę, a dziewczynka pokiwała głową i wypowiedziała je również na głos, kierując je w stronę biorącej ze studni wodę niewiasty.

– Co teraz? – zapytała nauczycielki.

– Teraz musimy poczekać, aż czar dojrzeje. Wrócimy tu za tydzień i sprawdzimy, czy zadziałało.

– A czy nie ma jakiegoś czaru, który zadziałałby natychmiast?

– Jest oczywiście, ale nie ten. Ten się rzuca na osobę, a następnie rzeczy dzieją się same. W tym jest cała heca. Nikt nie wie, kto odpowiada za całe nieszczęście, jakie człowieka spotyka. Nikt cię nie zobaczy i nie skojarzy, że mogłabyś mieć z tym coś wspólnego. To bardzo bezpieczny sposób.

Izbygniewa chwilę pomyślała, a potem się uśmiechnęła.

– Podoba mi się, aczkolwiek wolę szybsze rozwiązanie, takie jak to – powiedziała coś szeptem, jej oczy zwęziły się i zmieniły nie do poznania. Gdyby ktoś się jej przyjrzał, przestraszyłby się mocno: czaiło się w nich zło. W tym samym czasie kobieta krzyknęła, sznur, którym ciągnęła wodę ze studni nagle się urwał i wiadro spadło.

Zelda zaśmiała się swoim niskim głosem.

– Masz talent, tego ci nie można odmówić. I jesteś pomysłowa, a to bardzo ważne w naszej profesji. Im bardziej wybujała fantazja, tym dla ciebie lepiej.

Wróciły do domu, gdzie zajęły się sporządzaniem mikstur, których nigdy nie było dosyć, ponieważ ludzie nieustannie pukali do drzwi Zeldy i prosili opomoc.

Kiedyś Izbygniewa zadała dziwne pytanie Zeldzie.

– Dlaczego im właściwie pomagamy? Czy nie lepiej by było, żeby umarli? Niepotrzebnie tylko powstrzymujemy coś, co jest nieuniknione.

Zelda przypatrzyła się dziesięcioletniej dziewczynie uważniej.

– Coś w życiu przecież robić trzeba. Pomagam im nie dlatego, że czuję się odpowiedzialna, ale dlatego, że robię to, co lubię i na czym się znam. Kiedy byłam trochę starsza od ciebie, żyłam inaczej, ale kiedy się wyszalałam, postanowiłam osiąść tu w lesie, z dala od ludzi. Miałam wszystkiego dosyć, a że zaczęli za mną chodzić, to im pomagałam. Mam z tego również jakiś tam zysk…

– Kiedy mnie nauczysz tych bardziej zakazanych sztuczek?

– Bardzo jesteś niecierpliwa, prawda?

– Tak.

– Musisz jeszcze poczekać. Wiem, że jesteś dorosła, aż za bardzo jak na swój wiek, jednakże sprawy życia i śmierci zostawiamy na sam koniec. Wszystkiego się dowiesz, kiedy przyjdzie twój czas.

Izbygniewa westchnęła.

– Oby to nastąpiło jak najszybciej!

Wracając po pięciu dniach do domu, Izbygniewa znowu przypomniała sobie królewski orszak. Nagle zamarzyła o zupełnie innym życiu. Chciała poczuć wiatr we włosach, być odpowiedzialną za swój los, stać się panią siebie samej. Lecz na razie była dzieckiem i nie mogła nic zrobić. Musiała poczekać, aż trochę podrośnie. Wtedy opuści dom. Zostawi wszystko i pójdzie przed siebie. I nikt jej nie zatrzyma. Bo świat będzie należał do niej.

Tego dnia zapoczątkował się rozłam ich rodziny. Kiedy Izbygniewa weszła nieoczekiwanie do domu, okazało się, że nikogo nie ma. Tak to przynajmniej wyglądało. Wróciła dziś o dzień wcześniej niż zazwyczaj, ponieważ Zelda wypatrzyła coś w ognisku. Nakazała dziewczynce natychmiast wracać do rodziców.

Izbygniewa zdjęła buty i wtedy wydało się jej, że coś słyszy. Jakieś odgłosy dochodziły z jednego z pokoi. Poszła tam od razu i weszła do środka. Ojciec leżał w łóżku z jakąś nieznaną jej kobietą. Izbygniewa z początku nie wiedziała, co się dzieje, ale kiedy zauważyła, że oboje są nadzy, zrozumiała.

W jednym momencie krew się w niej zagotowała. Uniosła ręce i zaczęła wypowiadać zaklęcie. Nakrycie na łóżku stanęło w ogniu. Kobieta zaczęła przeraźliwie krzyczeć, ponieważ zaczęły płonąć również jej włosy, a ojciec spadł z materaca, wrzeszcząc na nią, żeby przestała.

Izbygniewa jednak nie mogła się opanować. Już chciała rzucić kolejny czar, kiedy ktoś dotknął jej ramienia. Drgnęła i odwróciła się. Patrzyła na nią matka.

– Nie rób tego – powiedziała spokojnie.

Raz dwa złość minęła. Opuściła ręce, ogień, jak się pojawił, tak szybko zniknął i nie było po nim śladu. Dziewczyna odwróciła się na pięcie i uciekła do swojego pokoju.

Nie minęło wiele czasu, kiedy doszły ją krzyki rodziców.

– Nie będę mieszkał pod jednym dachem z czarownicą! Ona jest niebezpieczna! Doprowadzi nas wszystkich do zguby!

– To twoja córka!

– To potwór! Moja córka nigdy by czegoś takiego nie zrobiła! Doszło do tego, że boję się we własnym domu dziesięcioletniego dziecka!

– Ona jest jeszcze młoda… – starała się go przekonać Lota.

– To czarci pomiot i ty dobrze o tym wiesz! Jeszcze kiedyś przejrzysz na oczy! Ale wtedy będzie już za późno! Powinnaś się jej pozbyć jak najprędzej!

Izbygniewa usłyszała otwieranie drzwi i głośne trzaśnięcie. Pospiesznie doskoczyła do okna. Obudziła się w niej nienawiść, jakiej jeszcze nie czuła. Nie tylko z powodu tego, co zobaczyła w pokoju, ale bardziej dlatego, że uważał ją za diabelskie nasienie.

Paweł wyskoczył z domu, jakby go sam czart gonił.

Izbygniewa patrzyła na niego gniewnie, a jej oczy zmieniły kolor, zapłonęły wewnętrznym żarem. Mężczyzna nagle zatrzymał się, jakby jakaś niewidzialna siła złapała go i nie chciała puścić. Powoli odwrócił się i spojrzał w okno. Złe spojrzenie córki sparaliżowało go, a potem rzuciło na kolana. Poczuł, że zaczyna się dusić, ale nie mógł wykonać żadnego ruchu. Kiedy był niemal pewny, że wyzionie ducha, nagle wszystko ustało. Upadł na ziemię, spazmatycznie chwytając oddech.

W jego głowie odezwał się głos córki:

– Idź do lasu, weź ze sobą linę…

Wiedział, co ma robić. Poszedł więc na chwiejnych nogach, po drodze złapał leżący na ziemi powróz i zaczął uciekać.

Dwa dni później znaleziono go powieszonego na drzewie.

Rozdział 5

Celesta

Następnego dnia po incydencie w domu Izbygniewa udała się z powrotem doZeldy.

Opowiedziała jej, co zaszło.

Stara pokiwała głową.

– Dobrześ uczyniła. Męskie nasienie czasami nie zasługuje na nic innego.

Co dziwne, dziewczynie nie zrobiło żadnej różnicy to, że ojciec odszedł z tego świata. Został wymazany z jej myśli. Zniknął niczym ślad na piasku zatarty przez wiatr.

Uznały, że należy sprawdzić, jak zadziałał czar rzucony przez Izbygniewę. Już z daleka zobaczyły, że coś było nie tak. To znaczy wszystko wyglądało jak dawniej, z tym że teraz zamiast domu kobiety dostrzegły pogorzelisko.

Podeszły bliżej. Siedząca kobieta w łachmanach spojrzała na nie smutnym, zrezygnowanym wzrokiem.

– Co się wam stało? – zapytała Zelda, lecz w jej głosie słychać raczej było coś na miarę zadowolenia niż troski. Mówiąc to, spojrzała wymownie na swoją podopieczną.

– Nie wiem właściwie, co się stało. Węgle musiały wypaść z paleniska. Dom spłonął przez noc. Zostałam bez niczego.

– Może to wam chociaż trochę pomoże – powiedziała czarownica i wręczyła kobiecie sakiewkę zpieniędzmi.

– Dziękuję. Bóg wam zapłać, dobra kobieto – zawołała niewiasta, zalewając się łzami.

Zelda skinęła na Izbygniewę, dając jej do zrozumienia, że powinny odejść.

– Doskonale się spisałaś! – Uśmiechnęła się. – Jak widzisz, posiadasz już wielką moc. Nawet dorosła czarownica nie zawsze poradzi sobie z takim zadaniem.

– Przecież to nie było trudne – zdziwiła się dziewczynka.

– Dla ciebie nie. I to mi się w tobie podoba.

– Po co dawałaś jej pieniądze?

– Żeby mogła trochę pożyć. W końcu to my odebrałyśmy jej dom.

Izbygniewa spojrzała za siebie.

– I tak by przeżyła – powiedziała z pewnością wgłosie.

– Tak?

– Tak. Zaopiekuje się nią rodzina.

– A więc sprawa zamknięta.

Znowu wróciły do lasu. Izbygniewa nie wiedziała, jaki teraz Zelda wyznaczy jej cel i ciekawość wzięła górę.

– Dokąd właściwie idziemy?

– Pokażę ci jedno miejsce, a przy okazji odwiedzimy moją starą znajomą. Może i ona cię czegoś nauczy.

Izbygniewa nie zadawała więcej pytań. Wędrowały przez las trzy dni. W tym czasie zbierały różne zioła i używały magii, kiedy tylko im się zachciało. Izbygniewa była w swoim żywiole. Bardzo odpowiadało jej takie życie, bo w otoczeniu drzew i zwierząt czuła się lepiej niż między ludźmi.

Spały w prowizorycznych szałasach, które udało im się zrobić wieczorami. Żywiły się leśną zwierzyną, którą łatwo było im upolować za pomocą czarów.

Trzeciego dnia Zelda powiedziała:

– Zbliżamy się. Powinnam ci może powiedzieć, że Celesta nie jest zwykłą czarownicą jak ja. Mieszka tak głęboko w lesie, dlatego że nienawidzi ludzi. Choć jest nam przychylna, powinnaś na nią uważać. Nikt, kto się z nią spotka, nie wychodzi z tego żywy.

Izbygniewa nie zareagowała. Wiedziała, że z Zeldą nic się jej nie stanie. O swoje życie też się nie bała. Przeczuwała, że będzie długo chodziła po tym świecie.

Widziała bowiem coś, do czego została przeznaczona. Jeszcze długa droga przed nią, zanim zamknie oczy…

Tymczasem Lota stała nad grobem Pawła i patrzyła nienawistnym wzrokiem. Nigdy w życiu nie spodziewałaby się, że zrobi jej coś takiego. Ale czego mogła się po nim spodziewać? Przecież zdradził już kiedyś kościół, dlaczego więc nie mógł i jej? Zresztą, matka wiele lat temu przepowiedziała zdradę w jej rodzinie. Ale wtedy Lota nie wiedziała, że taka hańba stanie się jej udziałem.

W tym wypadku śmierć stała się dla niego wybawieniem. Ponieważ kiedy tak naprawdę dotarło do niej, co robił, zrozumiała, że błędem było powstrzymywanie Izbygniewy przed rzucaniem na niego zaklęciami. I gdyby nie odebrał sobie w ten haniebny sposób życia, sama by go zabiła. Zrodził się w niej bowiem taki gniew, że miała ochotę podpalić nawet własny dom. Byleby tylko dać upust emocjom.

Musiała jak najszybciej porozmawiać z córką. Niestety, Izbygniewa była z Zeldą, więc musiała poczekać.

Następnego dnia napisała więc list do Juliany, a potem zamknęła się w domu i nie wychodziła. Tam, na zewnątrz, i tak nie miała już czego szukać.

Tymczasem Izbygniewa patrzyła na staruchę tak okropną, jakiej nie widziała jeszcze nigdy na oczy. Co tam ona! Cały świat nie widział czegoś tak szkaradnego! Stara Celesta była pomarszczona i skurczona jak uwędzone nad ogniskiem jabłko, ale jej oczy, bardzo wyraźne i jasne, chytre i przebiegłe jak u lisa, pałały złem. Czarownica już dawno straciła zęby i jej policzki zapadły się znacznie, a usta wydłużyły się, bardziej przypominając dziób ptaka niż wargi człowieka. Palce miała tak powyginane, że na ich widok dziewczynie zrobiło się niedobrze. Była pewna, że ktoś je musiał kiedyś połamać i to nie jeden raz. Stara miała na sobie łachmany, spod których prześwitywało niekiedy zwiędłe ciało. Z daleka przypominała raczej dzikie zwierzę niż istotę ludzką. W suchej ręce trzymała, jak kostucha, kosę, tak to przynajmniej wyglądało, i z pewnością było doskonałym narzędziem zbrodni. Smród, jaki od niej buchnął, powalał człowieka na kolana. Siwe, sterczące na wszystkie strony i skołtunione włosy oblazły wszy i różnego rodzaju robactwo. Czarownica prezentowała się koszmarnie.

– Zelda! – odezwała się starucha grobowym niskim głosem. – Myślałam, że już cię dawno licho pochłonęło!

– Złego diabli nie biorą, jak sama po sobie możesz poznać – odpowiedziała druga wiedźma.

Wpatrywały się w siebie, jakby mierzyły swoje siły.

– Postarzałaś się! Wyglądasz jak stara wiedźma!

– Patrząc na ciebie pomyślałam, że widzę trupa. Okropne truchło się z ciebie zrobiło.

– A ciebie czarci tylko na tym świecie trzymają. Ile to już masz lat?

– Po stu przestałam liczyć…

– Zrobiłam to samo. Może i wyglądam staro, ale nadal czuję się młoda – zaskrzeczała Celesta.

– Nie przechwalałabym się za bardzo, będąc na twoim miejscu. – Zelda pokiwała głową. – Przecież gołym okiem widać, że ledwo na nogach się trzymasz.

– Co tym tam możesz widzieć, z bielmem przesłaniającym oczy i głupotą w głowie, której się nigdy nie pozbyłaś! – Stara splunęła wprost pod nogi Zeldy.

– Pluć to ty potrafisz – zauważyła. – Twój jedyny atut.

– Wigoru mi nie brak.

Nagle starucha spojrzała na Izbygniewę.

– Co to za gołąbeczkę przyprowadziłaś? Te lasy nie są odpowiednie dla takich jak ona.

– Jest jedną znas.

– To wiem, tyle jeszcze wyczuję. Jednak czarci latają po świecie i nigdy człowiek nie może być niczego pewien.

– Pomyślałam, że mogłabyś ją nauczyć tego iowego…

Stara zaczęła się śmiać.

– Nie takie zabawy mi w głowie! Zresztą mam już w domu jednego, który jest bardzo pojętnym uczniem. Dwoje to już za dużo.

– Zostaniemy nieopodal parę dni. Może chociaż tyle?

Celesta chwilę się zamyśliła.

– Niech będzie. Już i tak długo nie pożyję, więc może ze mnie jeszcze jakiś pożytek będzie.

– Zamierzasz umrzeć?

Skinęła głową.

– Mój czas się zbliża. Zmęczona już jestem. Czas się zbierać, stare kości w grobie złożyć.

– W takim razie postawimy szałas w pobliżu chaty. Jutro się spotkamy.

– Poczekajcie, aż zobaczycie mojego ucznia, to dopiero będzie heca.

Stara poczłapała z powrotem do domku, a Izbygniewa oddaliła się z Zeldą, by poszukać odpowiedniego miejsca na przygotowanie szałasu. Ta część lasu, którą zamieszkiwała Celesta, znalazła się w mateczniku. Każdego przypadkowego gościa odstraszała plątanina gęstych krzewów i drzew, bagniste podłoże oraz nieprzyjemny odór niewiadomego pochodzenia. Na dodatek siedlisko Celesty otaczały śmierdzące opary, jakby człowiek za życia wlazł na teren piekła.

– To wiedźma pierwszej kategorii – informowała tymczasem Zelda. – Jest niebezpieczna jak kosa, którą trzyma w ręku. Zabije, zanim się spostrzeżesz. Rzuca czary, jakby to było coś najzwyklejszego na świecie. Nic jej nie jest straszne i niczego się nie boi. Swego czasu, wiem na pewno, utrzymywała konszachty z samym diabłem. Najbardziej niebezpieczna jest, kiedy się uśmiecha. To wąż w ludzkim przebraniu. Zabiła tylu ludzi, że nie sposób policzyć. Cały teren wokół usiany jest trupami, skąd by tu inaczej tak gęsto i dobrze rosły te wszystkie rośliny? Podłoże jest dobrze nawożone.

– Czy nie lepiej by było zostać w domu? – zapytała spokojnie Izbygniewa, aczkolwiek cieszyła się już na jutrzejszy dzień, bowiem stara czarownica imponowała jej bardzo. Nigdy by tego nie przyznała przed Zeldą, ale nawet bardziej niż ona.

Oczywiście wzbudzała też w dziewczynie respekt, to nie ulegało wątpliwości, Izbygniewa miała przecież dopiero dziesięć lat.

– Jeżeli masz stać się lepsza niż ja, musisz poznać i inne sztuczki. Dobrze, że zdążyłyśmy przed jej śmiercią, ponieważ to byłaby niepowetowana dla nas strata. Tymczasem rozgościmy się tu, a rankiem zobaczymy, czego będzie jeszcze w stanie dokonać i co nam pokaże. Kiedyś słynęła ze swej urody i umiejętności. Raz nawet rywalizowałyśmy o jednego młokosa, na szczęście to ona go zdobyła, co ją potem drogo kosztowało. No cóż, bywało w życiu różnie…

Izbygniewa spojrzała na Zeldę i uśmiechnęła się do siebie.

Ona będzie jeszcze lepsza!

Była pewna i wiedziała, że dokona wielkich rzeczy!

Rozdział 6

Czarny karzeł

Było jeszcze ciemno, kiedy obudził ich skrzek Celesty, wzywającej dowstawania.

– Kompletnie zwariowała, starucha jedna – wysyczała Zelda, która nie należała ostatnimi czasy do rannych ptaszków i ciężko jej się wstawało. Tym bardziej że w worku, który targała na plecach, miała nalewkę, która sprowadziła na nią bardzo przyjemny sen. – Że też jej w tym wieku jeszcze nie pokręciło!

Izbygniewa co prawda uważała, że obie czarownice są jednakowo stare, ale przezornie wolała się nie odzywać.

Ubrały się i poszły w kierunku chaty.

Nagle coś przetoczyło się obok nich ze śmiechem. Izbygniewa drgnęła, a Zelda zaatakowała od razu, waląc w czarną kupę drągiem, na którym się wspierała i rzucając cicho zaklęcie.

Kula jęknęła i zatrzymała się gwałtownie. Nagle zmieniła się i wyszedł z niej… karzeł. Umorusany chłopak z dwoma rogami na głowie!

– Coś podobnego! – zawołała Zelda, wpatrując się w małego człowieczka. – Co to za dziwoląg? Wygląda jak diabeł.

Celesta zaśmiewała się w głos na cały las.

– To mój uczeń.

– Uciekł zpiekła?

– Niestety nie. Porzucili go w lesie dziesięć lat temu. Znalazłam go przypadkiem i wzięłam do siebie. Odmieniec.

– A te rogi? – Zelda szturchnęła drągiem głowę chłopaka.

– Sama mu wyczarowałam. Wygląda jak diabeł, którego zawsze chciałam spotkać, haha! – Śmiała się skrzekliwie.

Młody siedział i patrzył nieufnie na przybyłe. W jego oczach dało się dojrzeć odwagę i błysk wskazujący, że może być bardzo niebezpieczny, jeżeli zechce.

Powoli wstał, odtrącając drąg Zeldy gniewnym ruchem i ruszył w stronę Celesty. Jego czarna barania skóra, brudna i posklejana, wyglądała jakby na nim rosła.

– Odmieniec pokaże twojej gołąbeczce parę sztuczek.

Nagle Celesta zauważyła, że stopy stojących w miejscu gości zapadają się lekko wziemię.

– Lepiej zmieniajcie co chwilę miejsce, w którym stoicie. Podłoże jest tu nieco… grząskie.

Zelda popatrzyła wokół i zaklęła okropnie pod nosem. Wyciągnęła but z błota, aż mlasnęło i zrobiła parę kroków do tyłu. Izbygniewa uczyniła to samo.

– Co tu się stało? Nie pamiętam, żebym się kiedyś zapadała pod ziemię.

– Latami ją nawoziłam – odpowiedziała z dumą Celesta.

– Jest miękka przez nawóz? – Zeldzie coś nie grało. Zbyt dobrze znała starą. Wiedziała, że mówi o czymś zupełnie innym.

– Z trupów oczywiście, jakżeby inaczej. Miałam tu kiedyś niezłe cmentarzysko. Urządziłam sobie ogród. Ale las wziął wszystko we władanie i jak widzisz, nic już tu nie rośnie.

– Na trupach?

– Na trupach – pyszniła się Celesta – wyrastają najcudowniejsze kwiaty! Znalazłam wspaniały sposób na zagospodarowanie zwłok: każdego, kogo zabiłam, przed pogrzebaniem faszerowałam nasionami. Jakże cudnie wyglądała okolica! Było tu kolorowo i pachniało jak w prawdziwym ogrodzie. Niestety, te durne chwasty i drzewa zabierały zbyt wiele przestrzeni i wszystko przepadło. Pozostał grząski grunt pod nogami.

– Bardzo oryginalny sposób na ogród – mruknęła Zelda.

– Prawda? A teraz patrzcie.

Celesta uczyniła ruch ręką i z gąszczy wyskoczyła sarna, biegnąc jak szalona w ich stronę. Mały karzełek zawył i skoczył w jej kierunku. Błyskawicznie ścisnął zębami gardło zwierzęcia i zaczął wyrywać kawałki mięsa. Krew polała się strumieniem. Zwierzę nie zdążyło wydać jednego dźwięku, padło na ziemię, wstrząsane drgawkami, a oczy zasnuła mu mgła. Celesta się śmiała.

– Jest jak pies. Nic mu nie umknie – zawołała. – Mój malutki!

Słysząc jej słowa, karzeł podbiegł do niej i usiadł obok. Czarownica pogładziła go po czuprynie.

– To moja chluba. Wielu uczyłam, ale jedynie Odmieniec pojął wszystko, jak trzeba.

– Wolałabym tego nie uczyć dziewczyny – powiedziała Zelda. – Miałam na myśli trochę inne sprawy…

Zanim skończyła mówić, pociemniało tak, że stracili się wzajemnie z oczu. Zerwał się silny wiatr, a liście kołowały wokół nich jak szalone. Z daleka dobiegało dziwaczne warczenie. Zelda już miała zareagować, kiedy w ciemności pojawił się ogień. Ostrze kosy Celesty rozżarzyło się płomieniem.

W tym samym czasie zza drzew wyszły dwa wielkie wilki. Ich ślepia świeciły żółtym złowrogim blaskiem, toczyły pianę z pysków, szczerząc ogromne ostre kły. Izbygniewa po raz pierwszy w życiu widziała coś takiego i odruchowo zrobiła krok do tyłu. Wilki rzuciły się w jej stronę. Dziewczyna krzyknęła.

Nagle wszystko zniknęło, a Celesta zaczęła się śmiać.

– To tylko mamidło, nie masz się czego obawiać. Jeżeli chcesz być jedną z najlepszych, będziesz musiała nauczyć się posługiwać iluzją, jak swoim własnym tyłkiem w wygódce. Za pomocą czarów można uzyskać niemalże wszystko, ale to prawdziwa iluzja nieraz ratowała mi życie.

Izbygniewie płonęły oczy. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziała i teraz nagle zapragnęła nauczyć się tego za wszelką cenę. Zrobiłaby wszystko, byleby stać się jeszcze lepszą.

Spojrzała rozognionym wzrokiem na Zeldę, która skinęła głową, bo doskonale wiedziała, co teraz chodzi dziewczynce po głowie. Wyczuwała w niej palącą potrzebę poznania nowego.

Potem karzeł pokazał jej, jak znikać i