Kres - Mateusz P. Barczyk - ebook

Kres ebook

Mateusz P. Barczyk

0,0

Opis

Pod rozgwieżdżonym niebem Katowic dzieją się rzeczy niezwykłe. Wizjonerzy obdarzeni nadzwyczajnymi umiejętnościami marzą o tym, by dokonać wielkiego moralnego przeobrażenia współczesnego świata. Rozpoczynają batalię o dobro, możliwość realizacji marzeń, czystość uczuć i obronę własnego ja.

Kres” to historia magiczna. Manifestuje potęgę umysłu, a głównym jej celem jest przywrócenie wiary w człowieka. Opowiada o zmianie, o stawaniu się nowym człowiekiem i przejęciu kontroli nad własnym życiem. Jej główny bohater, tytułowy Kres, wraz z piątką przyjaciół o paranormalnych umiejętnościach poświęca się najcnotliwszemu z możliwych zadań: ratują ludzkie dusze. Odradzają w ludziach pasje, przywracają wiarę w marzenia i na nowo rozpalają zastałe serca. Pokazują, jak odnaleźć się w brutalnych realiach XXI wieku, pozostając dobrym człowiekiem.

Mateusz P. Barczyk – urodzony w 1996 roku w Katowicach. Obecnie mieszka w Warszawie. Opowiadania publikował na portalach takich jak NowaFantastyka.pl czy SpidersWeb.com. Swoje wiersze (i nie tylko) publikuje na autorskim blogu traktującym o twórczości wśród młodych ludzi: www.mlodyswiat.blogspot.com. Przyszłość wiąże z pisarstwem i aktorstwem. W swych dziełach najczęściej porusza zagadnienia takie jak samorealizacja, potęga umysłu i wpływ świata na osobowość jednostki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1.Kreowanie rzeczywistości

 

chciałem klucz francuski dostałem hulajnogę

chciałem się odepchnąć żeby zbliżyć do ciebie

 

myślałem wręcz o róży ale wylał strumień

zjechałem na dno zjarać wodorosty w lufce

 

byłem trubadurem w podmiejskiej dyskotece

byłem trubadurem wyplułem zapalniczkę

Kamil Brewiński, Alba

 

 

 

 

 

 

Zachowywała się jak kawałek mięsa, więc tak właśnie ją traktowałem. Przecież nie będę szanował kogoś, kto nie szanuje samego siebie. Nie zastanawiałem się nawet, ile dziewczyna ma lat. Na oko będzie gdzieś koło osiemnastki. Wplatałem dłoń w jej kasztanowe włosy i słuchałem przyśpieszonego oddechu, zalewając jej umysł ekstazą. Oczywiście rozgrzaliśmy się, jak trzeba, nie jestem aż tak złym człowiekiem. Chcę powiedzieć tylko, że nie szanowałem jej jako osoby. Jednak jej ciało… Nim zaopiekowałem się odpowiednio.

Poznałem ją na imprezie w klubie, mniejsza o nazwę. Był blisko dworca, tak tam trafiłem. Stanowił zresztą pierwsze miejsce, do którego skierowałem się, gdy pół godziny przed północą wysiadłem z pociągu w Katowicach. Z całym moim bagażem, który mieścił się w podróżnym plecaku, ubrany w luźną, czarną bluzkę, jeansy i trampki, udałem się w poszukiwaniu możliwości upojenia się. Nie mówię tu tylko o alkoholu. Chciałem upoić się muzyką, ludźmi, zmęczeniem, tańcem… Chciałem zachować się trochę nie po mojemu, żeby odzyskać trzeźwość myślenia.

Nie, to nie ma sensu. Chciałem… W sumie nawet nie wiem, czego chciałem. Tak czy inaczej, poszedłem na tę imprezę. Wejściówka kosztowała mnie piątaka. DJ mieszał utwory, barman alkohole, a klimat – umysły. Tam poznałem dziewczynę. Średniego wzrostu, ładna, kasztanowe loki opadały jej na ramiona. Ubrana była w czerwoną sukienkę i białe buty na obcasie. Nawet nie musiałem stawiać jej drinka.

Po kilku wymienionych zdaniach doszedłem do wniosku, że nie jest ona dobrą partnerką do rozmowy. Ale nie pragnąłem rozmawiać. Moja zezwierzęcona psychika potrzebowała teraz zupełnie czegoś innego, a do tego moja młoda, nowo poznana koleżanka nadawała się idealnie ze swoimi długimi, opalonymi nogami i głębokim dekoltem dającym wspaniały widok na kształtne piersi.

Historia wyglądała tradycyjnie, poszliśmy do jakiegoś hotelu. Dość prestiżowo, najwyższy budynek w okolicy. Nie był daleko. Trochę kręciło mi się w głowie, ale ile to ja mogłem wypić? Trzy, cztery piwa? Nie było mowy o niedawaniu sobie rady. Ona już była bardziej wstawiona.

Kilkanaście minut później, wodząc językiem po jej szyi, gdy jej pierś wpasowywała się idealnie w moją dłoń, zrozumiałem, że nie jest ona niczym więcej, jak symbolem gościnności Katowic. Wiedziałem, że nie przyjdzie mi nawet zapamiętać jej imienia.

Gwiazdy świeciły wysoko na niebie. Ich światło wpadało do naszego pokoju, który, spowity mrokiem, nasiąkał coraz bardziej wonią ekstazy. Krwistoczerwona narzuta na łóżko leżała sponiewierana, a zaraz obok niej – sukienka dziewczyny w tym samym kolorze. Majtki miała czarne. Całowałem jej łydkę, później wnętrze uda. Po chwili majtki dołączyły do leżącej na podłodze kolekcji, a ja zapewniłem dziewczynie kolejną atrakcję, upajając się jej jękami. Musiało być jej nieziemsko.

Nie jestem egoistą, nie o to chodzi. Znaczy, przepraszam, egoistą jestem, nie jestem narcyzem. Nie chciałem powiedzieć, że jestem dobry w łóżku i tyle. Chciałem powiedzieć, że mogę zapewnić dziewczynie rzeczy, jakich nie zapewni jej nikt inny.

Dotykałem ją powietrzem. Wprawiałem jego cząstki w drgania, naginając przestrzeń wedle swego widzimisię, by dogodzić dziewczynie. Wodziłem siłą woli po jej ciele, pieściłem każdy jego zakamarek. Patrzyła co chwila, zawieszona między niebiańską ekstazą a zdziwieniem. Ignorowałem spojrzenie jej pustych, zielonych oczu. Zbierałem zawieszoną w powietrzu energię i dogadzałem dziewczynie językiem w najczulszym jej miejscu, ale reszta ciała nie pozostawała mi obojętna. Dotykałem ją powietrzem.

Mój umysł ma wpływ na świat zewnętrzny. Nazywają to telekinezą. Mogę poruszać lekkimi obiektami siłą woli. Nie wiem, jak ani dlaczego, a już na pewno nie rozumiem, dlaczego ja dostałem taką umiejętność. Jednak fakt pozostaje faktem. Współodczuwam wszelkie bodźce ze światem wokół mnie. A teraz każę światu wokół mnie pieścić kasztanowowłosą, wijącą się w pościeli.

Telekinezę odkryłem, jeszcze będąc dzieckiem. To musi być cecha wrodzona. Nie umiem tego wyjaśnić. Google miało wiele sugestii, ale jakoś żadna nie wydaje mi się wiarygodna. Powiem szczerze, że w życiu nie zdarzyła mi się jeszcze sytuacja, w której MUSIAŁEM tego użyć. Za każdym razem było to wyłącznie ułatwienie, tak jak teraz. Dziewczyna jęczy z ekstazy, nie wie, co się dzieje, ale jest jej zbyt dobrze, by to przerywać. Szczególnie gdy całuję ją coraz wyżej, po seksownym brzuchu. Wodzę językiem w okolicach pępka i wciąż idę w górę, a gdy nasze spojrzenia spotykają się, wchodzę w nią. Jęczy.

Kiedy miałem jakieś dwanaście lat, używałem telekinezy w bójkach z kolegami. Nie zawsze wygrywałem, ale nieraz mi to pomagało. Nie jestem nawet na tyle silny, by przewrócić człowieka siłą woli, ale mogę go ogłupić ciosem tej właśnie siły, powietrza, Mocy, czy jakkolwiek można to nazwać. Nikt się tego nie spodziewa. Od zawsze lubiłem się bić, uzwierzęcać. Jednak szybko pojąłem, że ta cecha więcej daje, niż odbiera. Zacząłem bić się sam ze sobą, w duszy, a w końcu, gdy miałem jakieś szesnaście lat, w bójkach przestałem używać swej umiejętności, by udowodnić sobie, że tak samo wypadnę bez niej, że umiem bez niej przeżyć.

Najważniejszą rzeczą, jakiej nauczyło mnie życie, jest to, że supermoce nie czynią z ciebie superbohatera. Takich jak ja jest pewnie więcej, a nie sądzę, by wielu z nich, obdarzonych supermocami, zajmowało się pomaganiem ludziom. Ja sam się tym nie zajmuję. Jestem tylko nędznym człowiekiem, który umie poruszać przedmiotami siłą woli.

I zadowolić dziewczynę. Tym właśnie się zajmowałem. Całowałem jej obojczyki, rytmicznie ruszając biodrami. Powietrze było gorące od seksu. Nasiąkało jego wonią. Patrzyłem na dziewczynę bez tej dzikiej pasji, z jaką zwykłem patrzeć na Rikę… Patrzyłem na nią, jak na każdy inny współegzystujący ze mną przedmiot. Masterton napisał kiedyś, że wszystkie ludzkie relacje działają na zasadzie handlu wymiennego. Właśnie potwierdzałem jego teorię. W tej wymianie… mojej z tą dziewczyną, nie było nawet szacunku. Bo kto szuka szacunku w takiej sytuacji? Chciałem tylko spędzić tę noc ciekawie, przyjemnie. Nie żałując. Przyjechałem przecież tutaj, by skończyć z tym wszystkim, co zostawiłem w domu. Skończyłem z Riką, opuściłem rodzinny dom, straciłem pracę, straciłem w sumie wszystko.

Zobaczyłem to w jej oczach. Było blisko. Zacząłem wchodzić w nią jeszcze mocniej. Cząsteczki powietrza drgały ze zdwojoną mocą, całe jej ciało poddawałem nieustannej pieszczocie, a ona swoim jękiem pieściła mój umysł. I nagle poczułem to. Szczytowała. Ja też. Wydarłem się. Gwiazdy zaświeciły mocniej. Woń upojenia rozerwała powietrze. Magia, magia, magia! Orgazm wyłączył mój umysł, zakrył wszechświat, istniał sam, niezależnie od wszelakiej innej egzystencji. Dał chwilę, która wiele znaczyła.

Opadłem na gorącą i mokrą pościel obok niej, oddychając ciężko. Dziewczyna leżała, wpatrując się w sufit. Włosy miała mokre. Usta rozchylone.

– O, kurwa… – wyszeptała, mając na celu podsumowanie naszego stosunku albo całego świata. Jej pozbawiony nawet najmniejszego śladu umysłu głos wskazywał, że nawet nie muszę odpowiadać.

Leżała obok mnie naga i piękna. Mógłbym porównać jej piękność do tej nocy, ale nie, lepiej nie… Do nocy porównywałem zawsze Rikę. Rika była piękna i zgubna jak noc. Do tego Rikę mogłem kochać i nienawidzić, ale, co jak co, szanowałem ją. Ta dziewczyna tutaj nie pragnęła szacunku i nie miała go nawet do siebie.

Nawet nie próbowałem z nią szeptać, była zbyt wykończona. Obróciła się i przytuliła mnie. Objąłem ją, uspokajając oddech.

Zasnęła bardzo szybko. Nic dziwnego, już nigdy czegoś takiego nie powtórzy. To musi być wspaniałe, ale wykańcza. Zawsze tak w życiu jest. Coś kosztem czegoś.

Po cichu usiadłem na łóżku i spojrzałem na wiszący na ścianie zegar, jakby godzina miała jakiekolwiek znaczenie. Przetarłem oczy i sięgnąłem po okulary leżące na szafce. Założyłem je i spojrzałem raz jeszcze. Dochodziło wpół do czwartej rano. Otarłem pot z czoła i podszedłem do okna. Nie patrzyłem w dół, na miasto. Spojrzałem w gwiazdy. Jedyną rzecz, której ludzie nie mieli sposobności spieprzyć.

Ubrałem wytarte jeansy i czarną koszulkę. Podniosłem z kąta swój plecak, nałożyłem trampki i ruszyłem do drzwi. Nie obejrzałem się, wychodząc. Dziewczyna pewnie pośpi do późna, a rano wróci do dawnego życia, zastanawiając się tylko, czemu uciekłem. Wątpię, by przyszło jej poznać odpowiedź.

Korytarze były ciemne i puste. Ruszyłem w stronę windy. Kilka sekund później jechałem już na górę, a podróż ta wydawała mi się nieskończona. Przyglądałem się swojemu odbiciu w lustrze windy. Kilka ostatnich dni i nocy dało o sobie znać podkrążonymi oczami, błędnym spojrzeniem oczu i kilkudniowym zarostem. Ciemne, gęste włosy też nie prezentowały się najlepiej, podobnie zresztą jak ubranie. Tylko okulary, choć brudne, kontrastowały z tym wszystkim.

Winda wysadziła mnie na ostatnim piętrze. Tam odnalazłem przejście służbowe, na szczęście otwarte. Surowa klatka schodowa wiodła jeszcze jedno piętro w górę. Ruszyłem po schodach, by dotrzeć do drzwi prowadzących na dach. Były zamknięte. Zakląłem.

Odłożyłem plecak na podłogę i stanąłem przed drzwiami. Uniosłem dłoń na wysokość klamki i zamknąłem oczy. Poczułem, jak wewnątrz wygląda mechanizm. Naciśnięcie klamki od drugiej strony bez problemu jest w stanie otworzyć drzwi, choć z tej strony zamknięte są na klucz. Słyszałem, że robi się tak, żeby w razie czego nie zamknąć nikogo na dachu. Mniejsza.

Poczułem klamkę od drugiej strony. Była ciężka i metalowa. Zimniejsza od tej wewnątrz. Skupiłem się na niej, usiłując poruszyć nią w dół. Nie było to łatwe, stawiała silny opór. Mój umysł co chwila się z niej ześlizgiwał. Byłem wykończony. Upojony niewyspaniem, seksem, piwem i cierpieniem.

Drzwi ustąpiły. Popchnąłem je, a mój umysł zalała fala przyjemnego chłodu zmieszana z gwiazdami. Niebo wpadło mi do głowy, otoczyło moje ciało i w pewnym sensie stało się z nim jednością. Pieprzenie zmęczonego poety, wiem.

Dach był brudny. Stało na nim kilka anten i klimatyzatorów. Nic ciekawego. Jednak widok rozciągał się stąd przepiękny, niemal na całe centrum Katowic. Podszedłem do krawędzi budynku. Spojrzałem na słynną katowicką halę w kształcie spodka, zawdzięczającą mu zresztą nazwę. Dalej biegła autostrada. Gwiazdy świeciły na tyle mocno, że mógłbym powiedzieć, iż światła nieba zlewały się ze światłami na ziemi. W sumie lubiłem tak mówić. Przyrównywać niebo do ziemi. Ach, znów przynudzam, wybaczcie.

Wyjąłem z plecaka sfatygowaną paczkę czerwonych L&M-ów i zapaliłem jednego. Zbawienny dym wypełnił moje płuca. Odrobina śmiertelnej ekstazy wlała się w umysł i na jedną krótką chwilę było dobrze. Wypuściłem obłok dymu na chłodne powietrze i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak szybko bije moje serce. Jak do krwiobiegu dostają się teraz pewnie końskie dawki adrenaliny. To przecież ten moment. Spojrzałem na swoją dłoń. Trzęsła się.

Paliłem papierosa, usiłując nie myśleć o Rice. Dziewczynie, przez którą moje życie nie potoczyło się tak, jak powinno. Patrząc z perspektywy czasu, trudno mi teraz powiedzieć, dlaczego kochałem ją tak bardzo. Bo była szalona, a szaleństwo pociąga? Ale czy to teraz ważne?

Podszedłem do krawędzi budynku i spojrzałem w dół. Przeszły mnie ciarki. Niewielki parking przy hotelu zdawał się być kilometry stąd. Pociągnąłem ostatniego macha i rzuciłem peta w dół. Powoli ściągnąłem plecak i położyłem go obok, po czym stanąłem na samej krawędzi budynku, starając się nie myśleć o niczym. Zamknąłem oczy.

– Piękna noc, prawda? – usłyszałem zza pleców dźwięczny, męski głos. Odwróciłem się wystraszony. Stojący przy jednym z klimatyzatorów człowiek nie mógł być wiele starszy ode mnie. Jednak tak jak ja pasowałem do tego brudnego dachu, tak jego lakierki, szary płaszcz i bijący energią uśmiech nie przystawały do tego miejsca. Czułem wstrząsające moim ciałem uderzenia serca na wysokości gardła. Nie myślałem. Nie wiedziałem, co myśleć.

– Pewnie nie spodziewałeś się, że mnie tu zastaniesz, prawda? – powiedział mężczyzna odkrywczo. – Za to widzisz, Kres, ja czekam tu na ciebie już od godziny. Zdążyłem pooglądać sobie folder z obrazami. Słyszałem, że jesteś artystą. Co prawda poetą, ale artysta artystę zrozumie. Nie sądzisz, drogi przyjacielu, że panorama Katowic przypomina niektóre obrazy Beksińskiego? Czy mówię tak wyłącznie dlatego, że za dobrze znam to miasto?

– Co… co się dzieje? – wydusiłem z siebie. To była najbardziej irytująca i najstraszniejsza chwila mojego dotychczasowego życia. Nie mogłem nawet się zabić, bo jakiś facet postanowił pogadać sobie z kimś o sztuce.

– Kim jesteś?

– Ach, gdzie moje maniery! – powiedział tamten, przepraszając gestem. – Wybacz, że nie podejdę do ciebie i nie uścisnę dłoni, ale kilka sekund temu planowałeś się zabić i pewnie zabroniłbyś mi się zbliżać, bo dalej się zastanawiasz, czy tego nie zrobić. Pragnę uniknąć tak niezręcznej sytuacji. Pozwolę sobie przedstawić się stąd. – Ukłonił się teatralnie. – Mówią mi Marzyciel, miło cię poznać, Kres.

Spojrzałem na niego bez zrozumienia.

– Mylisz mnie z kimś – powiedziałem. – Nie nazywam się Kres.

– Wybacz mi, proszę, ale tak właśnie się nazywasz. A przynajmniej będziesz się tak nazywał, gdy zejdziesz z tego budynku. Widzisz, Kres, przeznaczenie nie istnieje. Są jednak rzeczy, które bardzo chcą się wydarzyć. Jedną z nich było to, byś się tu znalazł. Ta sama osoba, która przewidziała twoją próbę samobójczą, przewidziała dla ciebie to właśnie imię. Mam nadzieję, że nie masz więc nic przeciwko, bym cię tak nazywał? – Facet pokazał swoje idealnie białe zęby w marketingowym wręcz uśmiechu.

– Dlaczego…? – spytałem łamiącym się głosem. Dalej stałem nad przepaścią, nie wiedząc, co robić.

– Słuchaj – zaczął Marzyciel – wiem, że to dla ciebie trudna chwila. Jednak bardzo bym nie chciał, byś przypadkiem spadł z tego budynku. Byłbym zatem bardzo wdzięczny, gdybyś zrobił krok w moją stronę, bym bez większych obaw mógł przeprowadzić z tobą resztę rozmowy.

Spojrzałem w dół, na samochody ustawione pod hotelem. Były z tej odległości takie malutkie. Wstrzymałem oddech.

Zrobiłem krok w stronę rozmówcy i nagle opadłem z sił. Ledwie utrzymałem się na nogach. Miałem ochotę się rozpłakać. Jednak resztki dumy i ciekawość pozwoliły mi zachować honor.

– Czego… – zacząłem jękliwie. Odchrząknąłem. – Czego chcesz? – spytałem twardo.

– Cóż, widzisz, nie jest to łatwe. Przede wszystkim chciałem ocalić ci życie.

Nie wiem czemu, ale słowo „dziękuję” wydało mi się zbyt komiczne w tej sytuacji.

– Skoro już zrezygnowałeś z odebrania sobie życia, byłoby mi miło oficjalnie cię poznać. – Wyciągnął rękę. Uścisnąłem ją mocno. – Marzyciel – powiedział jeszcze raz. Nie odpowiedziałem.

Przytrzymał uścisk i spojrzał mi w oczy. Patrzył głęboko, bez fałszywej pewności.

– Jesteś telekinetykiem, prawda? – spytał.

Sytuacja z każdą chwilą robiła się dziwniejsza. Nie dość, że właśnie jakiś elegancik powstrzymał mnie przed skoczeniem z brudnego dachu jednego z katowickich hoteli, to jeszcze nazywał mnie jakimś dziwnym pseudonimem i wiedział o mnie coś, czego nie mógł o mnie wiedzieć. O telekinezie wiedziała tylko Rika.

– Tak – odpowiedziałem.

– Wobec tego – Marzyciel potarł dłonie – winien jestem zaprosić cię na niezbyt wysublimowany, ale jakże cieszący trunek alkoholowy, zwany potocznie piwem. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś poświęcił mi trochę czasu. Jestem przekonany, że możemy sobie pomóc. Spokojnie. – Uniósł ręce, widząc moja minę. – Odpowiem na wszystkie twoje pytania. Jednak, pomimo klimatu, ten dach nie nadaje się na tę rozmowę. Są bowiem rozmowy, które należy przeprowadzać przy piwie. Czy wobec tego zechciałbyś pójść ze mną na piwo? Oczywiście ja stawiam.

Spojrzałem na Marzyciela wymownie i westchnąłem głęboko. Odwróciłem się i ruszyłem w stronę krawędzi budynku. Podniosłem plecak i zarzuciłem go sobie na ramię. Z powrotem obróciłem się do elegancika. Niema zgoda stanowiła najhojniejszy gest, na jaki byłem w stanie się zdobyć.

– Chodźmy – zarządził. Ruszyłem za nim, odwróciwszy się jeszcze tylko raz, by w duchu pożegnać się z jakże naiwnym marzeniem o śmierci.

Ocean sięga po sam horyzont. Niebo jest czyste i piękne, czasem wręcz umyka mi linia widnokręgu. Błękit nade mną, błękit pode mną… Taki właśnie widok towarzyszy mi od niemal tygodnia. Czuję się przy tym trochę, jakbym był sam na świecie, a nawet jakby świat w ogóle nie istniał.

Maszt mojej łodzi wznosi się dumnie, lecz nie powiewa na nim żadna flaga. Zresztą to mała łódź, mogę tylko siedzieć, pisać, czytać, jeść albo spać. Zwłaszcza że jestem tu skazany na towarzystwo samego siebie.

Siadam na pokładzie boso, w szortach i rozpiętej koszuli. Przywykłem już do uczucia mówiącego mi, że całe moje ciało pokryte jest solą. Tak to jest na oceanie. Zapowiada się, że moja podróż potrwa jeszcze trochę i uda mi się uporządkować sobie w głowie to wszystko.

Łykam czystej wody z zapasów. Niedługo zostanie mi tylko filtrowana, ale filtr działa i nie będzie z tym problemu. Tak sobie teraz myślę, że moja podróż jest już sukcesem samym w sobie. Bo… co tu dużo mówić, wytrzymałem sam ze sobą przez niespełna tydzień. I przyjdzie mi jeszcze sporo wytrzymać.

Powietrze było gęste od papierosowego dymu. Właził wszędzie. Przesiąkały nim włosy i ubrania, kłuł w oczy i lepił się do warg. Jednak, mimo spartańskich warunków, pub miał klimat. Całkowity brak okien, skąpe światło żarówek i ściany ozdobione poezją ulicy to tylko kilka głównych cech charakterystycznych „Relaksu”, do którego zabrał mnie Marzyciel. Nie posądzałbym go o coś takiego. Nie pasował do tego miejsca.

Przy barze zamówił dwa lane piwa, witając się przy okazji z jakimś niezbyt czystym facetem po czterdziestce. Wymienili grzeczności, podczas czego stara, uśmiechnięta barmanka napełniła i podała kufle. Marzyciel wytwornym gestem zaprosił mnie do stolika. Usiedliśmy. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem go. Odmówił, dziękując skinieniem. Wzruszyłem ramionami i sam zapaliłem.

– Ciekawe miejsce – powiedziałem.

– W rzeczy samej, mój drogi. Ma naprawdę niepowtarzalny klimat. Piwo samo w sobie smakuje tutaj jakoś lepiej. Ale przejdźmy może do rzeczy. Pewnie zastanawia cię, kim w ogóle jestem – stwierdził Marzyciel. Widząc, że nie zaprzeczam, mówił dalej. – Cóż, moje imię już poznałeś. Teraz jednak pora, bym opowiedział ci o świecie coś, czego prawdopodobnie nie wiesz. Jednak nie miej mnie za speca w tej kwestii, sam wiem mało… Na ziemi rodzą się wciąż ludzie z cechami, których nie sposób wyjaśnić. Jedni są telekinetykami, inni czytają w myślach, jeszcze inni widzą prawdopodobną przyszłość… Tacy jak ja nie mają jednoznacznej nazwy. Jednak – położył otwartą dłoń na stole, wnętrzem do góry – najbardziej podoba mi się nazwa „duchy ognia”.

Wtedy jego dłoń zapłonęła. Pojawił się na niej najprawdziwszy, piękny płomień. Aż zbliżyłem do niego rękę. Biło ciepłem.

Otworzyłem usta, nie wiedząc, co powiedzieć. Dotychczas gdzieś wewnątrz mnie tliło się pytanie: „Czy jestem jedyny?”. Telekineza była chyba jedyną wyróżniającą mnie cechą, supermocą. Nie dość, że okazało się, iż jestem jednym z wielu, to właśnie piłem piwo z kimś, kto zdawał się być w pełni świadom swojej nadprzyrodzonej umiejętności. Zdawał się znać jej przeznaczenie. Wyglądało, jakby wiedział, czemu ją ma, i wie, jak ją wykorzystać.

Wyglądało na to, że on wpasowuje się właśnie w definicję superbohatera.

– J… jak? – wyszeptałem. – Jak to robisz…?

– Dokładnie tak, jak ty poruszasz przedmiotami siłą woli, Kres. – Zaśmiał się, gasząc płomień. – Każdy ma inną interpretację tego, kim jesteśmy. To znaczy my, ludzie o zdolnościach paranormalnych. Dla niektórych możemy być obdarowani przez Boga, dla innych jesteśmy aniołami, a według jeszcze innych – superbohaterami. W każdej z odpowiedzi jest cząstka prawdy. O tym przyjdzie nam jeszcze pogadać. Teraz jednak ważniejszą kwestią jest to, że powstała pewna drużyna… Widzisz, odbywa się wiele spotkań ludzi takich jak my. Na jednym z nich poznałem kilka ciekawych osób i razem doszliśmy do wniosku, że łącząc nasze umiejętności, jesteśmy w stanie pomagać ludziom.

– W jaki sposób telekineza i ogień mogą pomagać ludziom? – spytałem, wypuszczając dym.

– W tym rzecz, mój drogi. Same w sobie nic nie dadzą. Dlatego się zjednoczyliśmy. Jest jedna dziewczyna, nazywa się Faith… Ona widzi przyszłość. Oczywiście tylko najbardziej prawdopodobną jej wersję. Mówiłem już, nie ma przeznaczenia, są tylko rzeczy, które bardzo chcą się wydarzyć. I ona przewiduje zdarzenia, mające nieraz straszne konsekwencje. My zaś możemy wpłynąć na te zdarzenia i do owych konsekwencji nie dopuścić.

Spojrzałem na swego eleganckiego towarzysza rozmowy i zawahałem się. Dlaczego musiał przyjść i odwrócić mój świat do góry nogami, zamiast zwyczajnie pozwolić mi z tym wszystkim skończyć?

Wahałem się. Marzyciel wyglądał na fanatyka. Gdyby nie ten jego ogień, prawdopodobnie bym nie uwierzył. Te wszystkie nazwy… Marzyciel, Kres, Faith, duch ognia…

– Brzmi to bardzo ciekawie. Rozumiem, że jestem jednym z ludzi, którym pomogliście? – spytałem.

– I tak, i nie – odparł, pociągnąwszy z kufla. – Widzisz, Kres, pomogłem już wielu ludziom, ale jeszcze nie zdarzył mi się przypadek taki jak twój. Faith opowiedziała mi kilka najważniejszych rzeczy o tobie… „Smutny poeta, telekinetyk, będzie chciał rzucić się z dachu”. Jesteś poetą?

– Samozwańczym – stwierdziłem z fałszywą skromnością. – Coś tam piszę.

– Cóż, artysta artystę zrozumie – uśmiechnął się. – Ja z kolei maluję, stąd porównanie do Beksińskiego. Uwielbiam jego twórczość. Muszę powiedzieć, że z polskich twórców to właśnie jego cenię najbardziej.

Rozejrzałem się. Do baru weszło kilku chłopaków w wieku około szesnastu lat. Zamówili piwo, śmiejąc się głośno, po czym usiedli przy stoliku obok. Brak okien sprawił, że zapomniałem, że tam na zewnątrz w ogóle istnieje jakiś świat i że będzie trzeba kiedyś do niego wrócić.

– Kres? – zwrócił się do mnie.

– Hm? – odpowiedziałem, mimo że to nie było moje imię.

– A ty jakiego polskiego poetę lubisz najbardziej?

– Herberta – odparłem.

– Za co?

– Za chamską prawdę – przyznałem sam przed sobą, biorąc łyk piwa. – „Zbadano słońce, księżyc, gwiazdy; zgubiono mnie”[1] – zacytowałem z pamięci. – Dość o tym. Dlaczego mnie tu zaprosiłeś? Nie wierzę, że uratowanie mnie przed samobójstwem było jedynym celem.

Marzyciel spojrzał na mnie i uśmiechnął się po showmanśku.

– Jeszcze się nie domyśliłeś? – spytał.

Domyśliłem się.

– Nie – powiedziałem.

Elegant skończył piwo i odstawił kufel na stół.

– Słuchaj – powiedział w końcu – proponuję ci, byś do nas dołączył. A przynajmniej spróbował. Faith zasugerowała to sama od siebie, mimo że nigdy cię nie poznała. A nie jesteśmy drużyną tylko ze względu na nasze nadprzyrodzone umiejętności, ale też ze względu na to, jacy jesteśmy. Na pewno jesteś dobrym człowiekiem, mylę się?

– Tak – powiedziałem bez zastanowienia.

– Czyli nigdy nie pomogłeś komuś bezinteresownie? – spytał, przewiercając mnie spojrzeniem.

Wtedy, po raz pierwszy od momentu, w którym zszedłem z tego dachu, uderzyły mnie wspomnienia. Tak, pomogłem komuś bezinteresownie. Tym kimś była właśnie Rika. Cała moja relacja z nią opierała się na bezinteresownej, bezsensownej pomocy. A co najgorsze, w końcu jej nie uszczęśliwiłem.

Rika miała problem ze sobą. Ja miałem problem z nią. Jednak, o dziwo, to w końcu ja znalazłem się na dachu wieżowca, paląc ostatniego papierosa i z utęsknieniem patrząc w kierunku piekła.

– Pomogłem – odpowiedziałem Marzycielowi po dłuższej chwili – ale to naprawdę nic nie zmienia.

Siedzący przy stoliku obok młodzi chłopcy zapalili papierosy, jeszcze bardziej wzbogacając w dym panujący tu klimat. Naprzeciwko mnie siedział elegancki Marzyciel, wpatrując się we mnie, jakby przewidział każdą z moich reakcji.

– Chcesz mi zatem powiedzieć – odezwał się w końcu, dopiwszy piwo – że bezwzględnie odrzucasz moją propozycję? Że nie chcesz nawet spróbować wykorzystać swoich umiejętności, by pomóc innym? Naprawdę, los daje ci okazję, jak w tych wszystkich historiach o wielkich bohaterach. Właśnie mędrzec przyszedł do kogoś prostego, kto od zawsze miał się za szarego człowieczka, i uświadomił mu, że wcale nie musi być tym szarym człowieczkiem. Właśnie Gandalf przyszedł do Bilba, Hagrid odwiedził Pottera. W tej historii jestem Morfeuszem, a ty jesteś Neo. Nie, nie mówię ci, że jesteś wybrańcem, ale możesz nim być. Możesz być wyjątkowy z wyboru. Czy naprawdę twoja dusza artysty nie chce sprawdzić, jak wygląda druga warstwa świata, ta, o której nigdy nie słyszałeś? Nie chcesz zobaczyć, jak łatwo jest pomagać innym? Co teraz poczniesz? Właśnie przyszedłem i złożyłem ci najlepszą propozycję, jaką kiedykolwiek otrzymasz. Nie obawiaj się, to jest jednak życie, tu nie ma ciemnej strony mocy. Nie przyjdzie do ciebie żaden Sauron, Voldemort ani agent Smith, by przeciągnąć cię na drugą stronę, jednoznacznie złą. Jesteś teraz człowiekiem, częścią społeczeństwa. I wiesz co? – Położył dłonie na stole i nachylił się. – Ty już teraz jesteś po drugiej stronie. Możesz wyjść z tego baru i rzucić się z budynku, zostać żulem ulicznym, a może nawet znaleźć jakąś pracę. Jednak do końca życia będziesz żałował, że ze mną nie poszedłeś. To oczywiście nie jest groźba. Nie jesteś mi nic winien. Czas dokonać wyboru. Co zrobisz, Kresie?

Jego słowa wywarły na mnie niemałe wrażenie. Wydawało mi się, że wszystko dookoła ucichło. Wiedziałem już, co zrobię. Wiedziałem to bardzo dobrze.

Rozejrzałem się. Barmanka wycierała kufel, chłopcy delektowali się piwem przy stoliku obok, panowie po czterdziestce siedzieli przy barze i rozmawiali o pieniądzach, co dało się wyczytać z ich oczu, a ja wciąż siedziałem naprzeciw Marzyciela, który postanowił odmienić moje życie.

– Chodźmy – powiedziałem, wstając. – Mam wrażenie, że tego nie pożałuję.

– Nie pożałujesz. – Marzyciel uśmiechnął się, ruszając w moje ślady.

Wyszliśmy z baru. Wrażenie było dziwne, ten brak dymu, to niebo nad głową… Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jak bardzo „Relaks” odgrodzony jest od świata. Prawda była też taka, że wyszedłem z niego odmieniony, ale skąd mogłem o tym wiedzieć?

Przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Słońce zaczynało powoli budzić się do życia. Nie miałem pojęcia, która jest godzina i zupełnie mnie to nie obchodziło.

Zatrzymałem się przy samochodzie zaparkowanym po drugiej stronie ulicy. Od zawsze lubiłem audi, a zaparkowana tutaj, matowo czarna A ósemka była tak piękna, że aż musiałem się zatrzymać. Przyciemniane szyby sprawiły, że nie mogłem zajrzeć do środka. Jednak po liniach od razu rozpoznałem najnowszy model. Jego grill był tak majestatyczny…

Na szybę spadła kropla. Potem kolejna. Spojrzałem w niebo. Deszcz nadszedł w najodpowiedniejszym chyba momencie.

Wtedy światła audi błysnęły, a jego zamek cyknął. Odskoczyłem, by jego właściciel nie pomyślał, że planuję je ukraść. Rozejrzałem się, by dołączyć do Marzyciela, który jeszcze przed sekundą szedł obok mnie.

– Wsiadaj – powiedział Marzyciel, trzymając w dłoni kluczyki. – Zaczyna padać.

Spojrzałem na niego, a potem na samochód. Potem znowu na niego. Cóż, to nowe życie zaczynało mi się właśnie podobać.

[1] Z. Herbert, ,,Pan Cogito szuka rady”. Pan Cogito, Warszawa 1974.

2.Ludzka transcendencja

If you gave me now a piece of paper and some color pencils, and tell me to draw happiness, I would probably draw a line, with every single color you gave me. Why? Look. When on a paper we draw a black dot, we just see that black dot, not the whole white, free space around it. See? I don’t want this paper to be a paper anymore, I want it to be colors. I want to change nothing into something. And this is what I find happiness. When you don’t have anything, but you change it to become everything for you[1].

Karol Ulman, Felix

 

 

 

 

 

 

Mówi się, że jesteśmy jednym z dowodów na działanie karmy. Każdy z nas ma jakąś słabostkę, która jest dokładną odwrotnością tego, jak działa nasza moc. Ja jestem telekinetykiem, więc można powiedzieć, że czuję obiekty na odległość. Jednak wzrok mam tak zepsuty, że zwykle ludzie, założywszy moje okulary, mówią: „ale faza”. Widzę gorzej niż przecięty człowiek pod wodą. Jednak mogę iść bez okularów w miarę bezpiecznie. Nie rozpoznam może znajomego z odległości stu metrów, ale wyczuję stopień, schodek i tego typu rzeczy.

Marzyciel. Duch ognia, ognik, demon, albo po prostu człowiek, który umie wzniecić ogień siłą woli. Skarży się jednak, że zawsze mu zimno. Łatwo się przeziębia, a na słońcu nie jest w stanie się opalić. Cóż, niektórzy ponoszą większe koszty, a inni mniejsze.

O tym właśnie mówiliśmy w po drodze. Marzyciel dumnie prowadził auto przez autostradę, a krople deszczu rozbijały się o szybę. Jechaliśmy naprawdę krótko. A już myślałem, że zdążę się przespać.

Naszym miejscem docelowym okazał się wolno stojący domek w pobliżu Trzech Stawów, jak powiedział Marzyciel. Nie znam Katowic za dobrze. Tak czy inaczej, domek niczym się nie wyróżniał i wyglądał tak, jak cała reszta. Miał podjazd, na którym stał srebrny mercedes vito. Do tego dochodził niewielki ogródek z jedną choinką.

Zaparkowaliśmy za mercedesem. Marzyciel zgasił silnik, po czym wyszedł z auta, rozkładając parasol. Wysiadłem i szybko podbiegłem do niego. Podeszliśmy do drzwi. Te jednak otworzyły się, zanim w ogóle zdążyliśmy zadzwonić. Ukazał się w nich łysy, młody facet w czarnym T-shircie i dżinsach.

– Wejdźcie – powiedział sucho głębokim basem.

Weszliśmy. Od razu uderzył mnie dziwny zapach, jakby ogniska. Byliśmy w niewielkim przedpokoju. Tam mężczyźni przywitali się. Dopiero wtedy łysy podał mi rękę.

– Witaj, Kres – powiedział na wszelki wypadek, gdyby przypadkiem przyszło mi do głowy przedstawić się inaczej. – Nazywam się Sin.

– Miło cię poznać – odparłem. Był trochę wyższy ode mnie, ale gdy nasze spojrzenia się spotkały, różnica okazała się być znacząca. To przez te jego zimne oczy i adekwatny do nich mocny uścisk dłoni.

– Chodźmy dalej – zasugerował. – Poznasz resztę.

Zaprowadził mnie do pokaźnego salonu. Bordowa kanapa i fotele ustawione były naprzeciw pięćdziesięciocalowej plazmy. Drewniane wykończenia i wszechobecne świeczki nadawały miejscu klimat. Jednak siedzący w nim ludzie wyglądali bardziej jak członkowie wieczorku poetyckiego niż jak superbohaterowie.

Na kanapie siedział mężczyzna po pięćdziesiątce z siwymi włosami do ramion, bródką i wąsem. Obok niego była szczupła dziewczyna o długich, rudych, prostych włosach. Wyglądała bardzo młodo i nieco przesadzała z makijażem, co jednak nie ujmowało jej urody.

Dalej na podłodze siedziała krótkowłosa dziewczyna w domowym ubraniu. Na mój widok wszyscy się podnieśli.

– Faith – powiedziała krótkowłosa, uśmiechając się. Była bardzo niska, ale jej uśmiech ociekał sympatią.

– Kres – przedstawiłem się bez zastanowienia, starając się o uśmiech. – Zresztą, sama nadałaś mi to imię.

– Prawda – uśmiechnęła się.

Kolejny był staruszek. W sumie nie był taki stary, nie wyglądał na więcej niż pięć dych, ale miał jakąś taką staruszkowatą postawę.

– Abraham – powiedział, a w uścisku jego dłoni jawiło się nieskończone dobro. – Bardzo miło cię poznać.

Wtedy podeszła do mnie rudowłosa. Była bardzo piękna. Podała mi rękę i uśmiechnęła się.

– Luna jest niema – powiedział Abraham.

– Ale nie powinno nam to przeszkadzać – usłyszałem w myślach, a ona uśmiechnęła się błękitem oczu. – Jestem telepatką. Luna, bardzo mi miło.

– Cała przyjemność po mojej stronie. – Starałem się zamaskować zdziwienie.

– Proszę, usiądź – przekazała mi, wskazując kanapę. – Chcesz może coś do picia? Nie spałeś całą noc, co powiesz na herbatę? Potem dostaniesz własny pokój i będziesz mógł wyspać się do woli.

– Bardzo chętnie, dziękuję – powiedziałem, siadając. Czułem, jak dziwnie to brzmi, gdy odpowiadam na pytania, które nie zostały zadane na głos.

– Ja też poproszę – dodał Abraham, a ja nie wiedziałem, czy przewidział jej pytanie, czy też słyszał te myśli.

Usiedliśmy, a Luna ruszyła w stronę kuchni. Sin siedział majestatycznie i dopiero wtedy dostrzegłem jego pokaźną muskulaturę. Zaraz obok niego usiadł po cichu Abraham, a przy nim na podłodze siadła Faith. Marzyciel, ze swym nieznikającym marketingowym uśmiechem, przysiadł się do mnie, na kanapę.

– Jesteśmy bardzo różni, ale przyświeca nam wspólny cel – zaczął Sin. – Choć gdyby patrzeć kategoriami, jakimi zwykli oceniać się normalni ludzie, jesteśmy grupką przypadkowych obywateli. Ja jestem matematykiem, Abraham skończył filozofię i teologię, a nawet przyjął pierwsze święcenia kapłańskie. Marzyciel jest po prawie. Faith i Luna nie mają żadnych studiów. Nikt z nas nie założył rodziny. W tym świecie nic byśmy nie znaczyli. Na szczęście wyzbyliśmy się dawnych imion i osobowości.

– Nazwaliśmy się Towarzystwem Sacrum – podjął Abraham. – Łączy nas chęć niesienia pomocy człowiekowi.

– Dokładny przykład dostaniesz jutro – kontynuowała Faith – kiedy to poprosimy cię, byś pomógł nam w jednym z zadań. Jeśli się zgodzisz, zobaczysz, czym się zajmujemy. Zobaczysz też, że to ma sens.

Wtedy do pokoju weszła Luna. Postawiła przede mną filiżankę i uśmiechnęła się.

– Czarna, z syropem klonowym. Na pewno ci zasmakuje – przekazała mi.

– Dziękuję – powiedziałem.

Siedzieliśmy chwilę, wsłuchując się w krople deszczu uderzające o dach.

– Widzę, że macie taras – spojrzałem w stronę drzwi po przeciwnej stronie domu. – Czy mógłbym wyjść zapalić?

– Nie ma problemu – powiedziała Faith.

– Pozwolę sobie potowarzyszyć – powiedział Abraham.

Skinąłem do zebranych, po czym ruszyłem w stronę tarasu. Wyszliśmy. Tam spojrzałem w niebo. Gęste chmury przysłaniały gwiazdy, jednak ogród z tej strony był większy niż się spodziewałem. Wyjąłem papierosa z paczki i zapaliłem ze smakiem.

– Mogę cię o coś spytać, Kres? – zagadnął Abraham, popijając herbatę.

– Proszę – powiedziałem.

– Wierzysz w Boga?

Ja nie mogę. Z czym do ludzi?

– Nie – odpowiedziałem. – Wybacz, ale nie.

– Szanuję to. – Pokiwał głową ze zrozumieniem.

– Mogę teraz dla odmiany ja o coś spytać?

– Oczywiście.

– Widzisz, Abraham… Macie piękny dom, dobre samochody… A zajmujecie się wyłącznie pomaganiem ludziom, prawda?

– Tak.

– Skąd bierzecie pieniądze? – spytałem bez ogródek.

– Faith. Giełda – powiedział słowa klucze, a ja przypomniałem sobie słowa Marzyciela.

„Nie ma przeznaczenia. Są tylko rzeczy, które bardzo chcą się wydarzyć”. A więc w ten sposób oszukują system.

Dopaliwszy, pozwoliłem sobie poprosić ich, by zaprowadzili mnie do pokoju. Nie spałem od zbyt dawna i gotów byłem zasnąć na stojąco. Luna zaprowadziła mnie schodami do góry i pokazała mi prosty pokój. Było tam biurko, szafa i łóżko. Podziękowałem i pożegnałem się z nią, po czym rzuciłem plecak w kąt i padłem na pościel. Zasnąłem i spałem spokojnie, bez snów.

Dobrze, że nie zabiłem się tego dnia.

Leżę na kołyszącej się łodzi, próbując zasnąć. Jednak tej nocy gwiazdy świecą wyjątkowo jasno, podobnie zresztą jak księżyc. Są trochę jak oczy Luny, której myśli wciąż ociekają mi po umyśle.

Noc z kolei, noc sama w sobie, jest jak Rika. Ciemna i nieodgadnięta. Nie wiem, czy dotrwam do końca podróży. Zresztą nie wiem nawet, czy moja podróż ma jakiś koniec. Najbardziej boję się pustki. Tego, że będę dryfować bez końca, aż skończą mi się zapasy żywności i umrę. O ile, oczywiście, sam wcześniej ze sobą nie skończę.

Teraz jednak leżę na pokładzie i wsłuchuję się w szum fal. Jest już trochę chłodno. Mam wrażenie, że odczuwam zimno patrzących na mnie gwiazd.

Nie mogę tak myśleć. Dotrwam do końca podróży. Na pewno.

Nagle chłód staje się bardziej dotkliwy. Czuję, jak opada na mnie ze zdwojoną mocą. Na ciało i umysł. W oddali, na wodzie, widzę kształt. Jakby człowiek w czarnym stroju. Zbliża się do mnie, powoli unosząc się nad wodą. Zwijam się i zamykam oczy.

Czekam bez oddechu przez kilka dobrych uderzeń serca. Jednak moje przeżycie nie jest już takie pewne.

Otwieram powoli oczy. Po latającej, mrocznej postaci ani śladu. Ufff, mam nadzieję, że tylko mi się przewidziało.

Obudziło mnie rześkie światło poranka. Rzeczywistość zalała mój umysł falą chłodu. Podniosłem się i spojrzałem na zegarek. Było wpół do dziewiątej rano. Usiadłem na łóżku i przeciągnąłem się. Kości chrupnęły. Odsłoniłem żaluzje, wpuszczając światło do pokoju. Był naprawdę piękny dzień.

Zszedłem ze schodów i ruszyłem na dół, słysząc dobiegające stamtąd rozmowy.

– O, Kres, dzień dobry – powiedział Marzyciel, stając przy schodach w stroju sportowym. Miał ręcznik narzucony na szyję. – Chcesz może jajecznicy z bekonem?

– Cześć wszystkim – powiedziałem zachrypniętym głosem. – Chętnie, poproszę. – Odchrząknąłem. – Dawno nic nie jadłem.

– Spoko. Dostaniesz, co trzeba, a po śniadaniu dam ci ręcznik i będziesz mógł się umyć – powiedział przechodzący Sin, klepiąc mnie w plecy. Jego łysina lśniła w porannym słońcu, które wpadało do domu. Niewykluczone, że sugerował, iż nie kąpałem się nawet dłużej, niż nie jadłem, co zresztą było prawdą.

Kuchnia była otwarta na cały salon. Faith, ubrana w podobnie domowy strój jak poprzednio, niepomalowana, siedziała na kanapie pogrążona w lekturze jakiejś starej książki. Zdawała się być nią zupełnie pochłonięta. Patrzyła w tekst oczami, jakimi znani mi dotychczas ludzie zwykli patrzeć na pieniądze.

W kuchni z kolei stała piękna, rudowłosa Luna, odgrzewając dla mnie jajecznicę. Podszedłem do stołu i usiadłem.

– Witaj, Kres. – Jej przekaz zabłysł bielą w moim zwyrodniałym umyśle. – Jak ci się spało?

Spojrzałem na nią i uśmiechnąłem się ciepło, a przynajmniej najlepszym uśmiechem, na jaki może zdobyć się ktoś, kto jeszcze wczoraj marzył o spadaniu z najwyższego hotelu w Katowicach, gdy z każdym mijanym piętrem życie staje się łatwiejsze.

Nie wiedziałem, czy powinienem odpowiadać jej słowami, czy może umie czytać w myślach. Lepiej, żeby nie umiała. Jest zbyt piękna, bym nie wyobrażał jej sobie nago.

– Dawno nie spało mi się tak dobrze, dziękuję – odparłem, odbierając talerz z parującą jajecznicą i dwiema grubymi kromkami jasnego chleba. Ten zapach uświadomił mi, że naprawdę dawno nie jadłem nic porządnego.

Zacząłem delektować się posiłkiem. Luna podniosła na mnie swoje błękitne oczy. Dziś nie była tak mocno pomalowana, co podkreślało naturalność jej urody. Usiadła po przeciwnej stronie stołu nad kartą papieru. Chwyciła za ołówek i zaczęła coś kreślić. Nie widziałem wcześniej jej rysunku.

Nagle Faith oderwała się od książki, co przyszło jej z dziwną łatwością. Natychmiast włączyła się do realnego świata. Odłożyła tom i podeszła do stołu. Usiadła naprzeciw mnie, spoglądając rozentuzjazmowanym spojrzeniem.

– Dziś po raz pierwszy będziesz brał udział w naszej akcji. Chcesz wiedzieć więcej? – spytała lekko skrzekliwym, ale na swój sposób seksownym głosem.

Wybaczcie te opisy, nie bierzcie mnie za seksoholika. Znaczy, jestem po prostu mężczyzną, ale to swoją drogą. W każdym razie lubię doceniać w ludziach to, co piękne. Dla wytłumaczenia mogę powiedzieć, że Faith sama w sobie nie była ani trochę seksowna ani nawet ładna. Mniejsza o to.

– Chętnie – odpowiedziałem.

– Kilka minut po dwunastej przy pierwszej bramie na ulicy Stawowej będzie mijać się dwoje ludzi. Trzydziestodwuletni ubezpieczeniowiec i trzydziestoletnia sekretarka. Szaraczki.

– Tak mówimy o ludziach wiodących normalne życie – pośpieszył z wyjaśnieniem Abraham, wychodząc z tarasu z kubkiem kawy w dłoni. – Ot, wrodzony egoizm.

– Ich życia nie powinny się skrzyżować – mówiła dalej Faith z pasją. – Nie zapowiada się, by spotkali się kiedykolwiek później. Na Stawowej też nie powinni się spotkać, ale ty możesz to zmienić. Wszystko wygląda na to, że jeśli nawiążą ze sobą jakikolwiek kontakt, spędzą razem resztę życia. Bo są dla siebie idealni.

– Jak mam to zrobić? – spojrzałem na nią zdziwiony, przegryzając chleb.

– Przyjdzie czas rozwiązać ten problem – odparła krótkowłosa.

– Chcesz szklankę wody, Kres? – spytała Luna, podnosząc wzrok znad rysunku.

– Czyżbyś umiała czytać w myślach? – Uśmiechnąłem się. Luna odwzajemniła uśmiech i wstała, ruszając w stronę lady. – Ale serio pytam, umiesz? – dodałem.

Luna nalała mi wodę i postawiła przede mną szklankę, po czym usiadła z powrotem na miejscu i przetarła swój rysunek.

– Trochę – przekazała mi, pokazując rysunek. Spojrzałem na niego i zamurowało mnie.

Przedstawiał on lecącą pośród gwiazd dziewczynę ubraną w długą suknię. Jej loki opadały na ramiona, a z oczu świecił smutek. Gwiazdy zdawały się od niej odsuwać.

To była Rika.

Zakrztusiłem się. Kaszlnąłem kilka razy i wstałem, a wszyscy obecni w pomieszczeniu spojrzeli na mnie zdziwieni.

– Co to ma być, do cholery!? – wrzasnąłem, wskazując na rysunek z odrazą. – Wypierdalaj z mojej głowy! – Zrobiłem kilka kroków w stronę drzwi.

– Kres, spokojnie – powiedział Abraham, podnosząc ręce w uspokajającym geście.

– Nie, nie będę spokojny! – warknąłem. – A ty – wskazałem na Lunę – nie waż się więcej tego robić! Nie zamierzam współpracować z ludźmi, którzy grzebią mi w myślach! – powiedziałem, po czym dobiegłem do drzwi, otworzyłem je i wyszedłem.

Ruszyłem przed siebie, wzdłuż rzędu domów szeregowych. Nie obejrzałem się za siebie ani razu. Wspomnienia wciąż wlewały się do mojej głowy. Czy to wszystko będzie za mną chodzić do końca życia? Zapaliłem papierosa.

– Kres, czekaj! – usłyszałem za sobą głos Marzyciela. Odwróciłem się. Jego twarz showmana w połączeniu ze sportowym strojem sprawiała, że wyglądał jak zawodowy piłkarz. – Czekaj!

Zatrzymałem się, ale nic nie powiedziałem.

– Kres, słuchaj… – Marzyciel zatrzymał się obok mnie. – Widzisz… dar Luny jest jednocześnie jej przekleństwem. Ona czyta w myślach, choćby nie chciała. Widzi nieraz jednak tylko pojedyncze obrazy, których nie rozumie. Rysuje je niemal nieświadomie. Nie gniewaj się na nią, proszę…

Zaciągnąłem się i uświadomiłem sobie, że zostawiłem w tym ich domu plecak. I że w sumie nie mam dokąd pójść.

– Przepraszam – powiedziałem zdawkowo. – Tam… W mojej głowie znajduje się wiele gówna i nie chciałbym, by wychodziło ono na wierzch. Mam nadzieję, że ktoś z was przed dwunastą zawiezie mnie na Stawową, gdziekolwiek to jest, i wytłumaczy, co mam dokładnie zrobić. Należy się wam to. Chociażby jako zapłata za nocleg i śniadanie.

– Nie traktuj tego tak. Zobaczysz, że to naprawdę działa. Chodźmy do domu. – Położył mi dłoń na ramieniu.

– OK – odparłem.

Gdy weszliśmy do środka wszyscy odwrócili się w naszą stronę. Czułem się głupio. Po raz pierwszy od dawna poczułem ten dziecięcy typ wstydu. Mam nadzieję, że postąpiłem dobrze, podchodząc do Luny, szepcząc „przepraszam” i przytulając ją.

– To ja przepraszam, Kres – odezwała się w mojej głowie. – Nikt nie lubi, jak zagląda się mu w myśli. Ale ja je po prostu… słyszę. Przepraszam.

– Nie ma za co, naprawdę. – Przytulałem ją. Biła od niej dobra energia. Pachniała wanilią.

Kątem oka dostrzegłem uśmiech Marzyciela.

– Cieszy mnie bardzo twoja wyrozumiałość, Kres – powiedział Abraham.

– Przywykniesz, że ludzie w twoim otoczeniu są inni, niż się wydają. Zresztą, zawsze tak jest – powiedział Sin, wręczając mi ręcznik. Chyba naprawdę był jakoś wyczulony na zapachy. A może serio powinienem się wykąpać?

Woda była ciepła i przyjemna. Czułem się trochę jak człowiek, który wrócił dopiero z pustynnej tułaczki. Zło, wzbogacone o wspomnienia o Rice, jakie we mnie zostały, spływało ze mnie wraz z wodą. Naprawdę nie powinienem teraz o tym myśleć.

Zastanowiło mnie, jakie nadprzyrodzone umiejętności posiadają Abraham i Sin, bo chyba matematyka i głęboka wiara nie są zbyt paranormalne. W dzisiejszych czasach mogą dziwić, ale zdecydowanie nie o to chodzi. Cóż, na pewno przyjdzie mi się jeszcze przekonać.

Gdy wyszedłem z kabiny, na stoliku czekały na mnie świeże ciuchy. Tak więc dwie minuty później schodziłem ponownie na dół ubrany w niebieską koszulkę z długim rękawem i czarne dżinsy.