Kosmiczny wyścig. Zdumiewająca historia pierwszego człowieka, który opuścił Ziemię - Stephen Walker - ebook + audiobook

Kosmiczny wyścig. Zdumiewająca historia pierwszego człowieka, który opuścił Ziemię audiobook

Walker Stephen

4,6

Opis

Opowieść o najpiękniejszej przygodzie ludzkości.
Jest rok 1961. Szczytowy okres zimnej wojny. 12 kwietnia o godzinie 09:07 młody Rosjanin siedzi w maleńkiej kapsule na szczycie najpotężniejszego międzykontynentalnego pocisku balistycznego Związku Radzieckiego i wystrzeliwuje w przestworza. Nazywa się Jurij Gagarin i zamierza na trwale zapisać się w historii. Podróżując z prędkością prawie dziesięć razy większą niż pocisk z karabinu, okrąża kulę ziemską w zaledwie 106 minut. Ze swoich okien widzi Ziemię jak nikt inny – przemierza zachód i wschód słońca, oceany i kontynenty, doświadcza jej piękna i kruchości. Mimo że jego start był utajniony, w ciągu kilku godzin od wylądowania stał się światową gwiazdą – pierwszym człowiekiem, który opuścił naszą planetę.
„Kosmiczny wyścig” opowiada ekscytującą historię tego niesamowitego lotu. Obydwa supermocarstwa podjęły ogromne ryzyko, aby jako pierwsze wysłać człowieka w kosmos. Amerykanie w pełnym blasku mediów, Sowieci w zupełnej tajemnicy. Opierając się na szeroko zakrojonych oryginalnych badaniach i żywych zeznaniach naocznych świadków, z których wielu nigdy wcześniej o tym nie rozmawiało, Stephen Walker ujawnia skrywane przez dziesięciolecia tajniki i zabiera czytelnika w jedną z największych przygód ludzkości.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 22 min

Rok wydania: 2023

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,6 (18 ocen)
11
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Gustavoo

Dobrze spędzony czas

Czuć, że w autorze tkwi reżyser - akcja książki naprawdę była prowadzona jak w filmie. Na wielki plus żywe opisy i umiejętność budowania ekscytacji czytelnika.
00
fryzuryn

Nie oderwiesz się od lektury

mega!
00
TBekierek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana (i przetłumaczona) historia zza kulis kosmicznego wyścigu ktory człowiek będzie pierwszy w kosmosie. Pasjonująca lektura.
00
juliacisek

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały reportaż!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Bey­ond: The Asto­ni­shing Story of the First Hu­man to Le­ave Our Pla­net and Jo­ur­ney into Space
Co­py­ri­ght © Ste­phen Wal­ker 2021 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Bo­gu­mił Twar­dow­ski
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Wi­told Ko­wal­czyk
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­ryczna: Fa­bian Tryl
Ko­rekta: Mi­ro­sław Rusz­kie­wicz, Mi­ro­sław Krzysz­kow­ski
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: ME­LES-DE­SIGN
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ka­ta­rzyna Ko­nior | blu­emango.pl
Ilu­stra­cja na okładce: al­lek­s19760526 / Shut­ter­stock
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67815-41-3
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Córce Kitty, ra­do­ści i świa­tłu mo­jego ży­cia

OD AU­TORA

Wy­ścig su­per­mo­carstw o pierw­szeń­stwo w wy­sła­niu czło­wieka w ko­smos był pe­łen dra­ma­ty­zmu i eks­cy­tu­ją­cych zwro­tów ak­cji, a po obu stro­nach że­la­znej kur­tyny wzięły w nim udział praw­dzi­wie nie­tu­zin­kowe po­staci; dla­tego przed­sta­wiona tu opo­wieść może się wy­dać fik­cyjna. Nie zo­stała jed­nak wy­my­ślona. To dzieło hi­sto­rii. Pi­sząc ni­niej­szą książkę, pró­bo­wa­łem, na ile to tylko moż­liwe, od­siać prze­kła­ma­nia, jak się od­siewa plewy, i we­ry­fi­ko­wać fakty na pod­sta­wie cy­to­wa­nych w przy­pi­sach źró­deł pi­sa­nych, wi­zu­al­nych i mó­wio­nych, tak aby prze­kaz był moż­li­wie naj­wier­niej­szy. Na­wet po­szcze­gólne li­nijki dia­lo­gów mają opar­cie w źró­dłach. Z pew­no­ścią nie udało mi się unik­nąć błę­dów, za które biorę całą od­po­wie­dzial­ność. Mam jed­nak na­dzieję, że czy­tel­nicy, któ­rzy zde­cy­dują się po­dą­żyć tą samą ścieżką co ja, prze­ko­nają się, co zresztą czę­sto się zda­rza, iż rze­czy­wi­stość bywa cza­sem bar­dziej nie­zwy­kła niż fik­cja – a z pew­no­ścią tak wła­śnie jest w wy­padku pierw­szej wy­prawy czło­wieka poza gra­nice na­szego świata.

Od czasu do czasu uży­wam też okre­śle­nia „ro­syj­ski” jako sy­no­nimu „ra­dziecki”, co daw­niej na Za­cho­dzie było prak­tyką na­gminną. Uzna­łem, że nie­kiedy naj­le­piej od­daje to na­strój opi­sy­wa­nej chwili. Ogól­nie rzecz bio­rąc, uni­ka­łem też po­da­wa­nia ro­syj­skich imion odoj­cow­skich, poza nie­licz­nymi wy­pad­kami, gdy po­ma­gało mi to wzmoc­nić do­bit­ność wy­po­wie­dzi lub opisu (przy­kła­dowo, Ju­rij Alek­sie­je­wicz Ga­ga­rin). Bio­rąc pod uwagę, że zna­cząca część tej hi­sto­rii roz­grywa się w Ro­sji, stwier­dzi­łem, że oszczędne cy­to­wa­nie imion odoj­cow­skich uła­twi lek­turę czy­tel­ni­kom an­glo­ję­zycz­nym.

PRO­LOG

PIĘT­NA­ŚCIE MI­NUT DO STARTU

GO­DZINA 8.52, 12 KWIET­NIA 1961 ROKU

Ludz­kość nie zo­sta­nie na Ziemi na wieki, w po­szu­ki­wa­niu świa­tła i miej­sca do ży­cia naj­pierw nie­śmiało prze­kro­czy gra­nice at­mos­fery, a po­tem pod­bije cały Układ Sło­neczny[1].

Kon­stan­tin Cioł­kow­ski,ro­syj­ski na­uko­wiec i wi­zjo­ner, 1911 rok

Kto kon­tro­luje prze­strzeń ko­smiczną, kon­tro­luje cały świat[2].

se­na­tor (póź­niej­szy pre­zy­dent USA)Lyn­don B. John­son, 1958 rok

.

12 kwiet­nia 1961 roku

Po­li­gon na­ukowo-ba­daw­czy nu­mer 5 (NIIP-5)

Ko­smo­drom Tiu­ra­tam, Ka­zach­ska Au­to­no­miczna So­cja­li­styczna Re­pu­blika Ra­dziecka

Świt nad ka­zach­skim ste­pem wstaje szybko, ale aż do gra­nic wid­no­kręgu nie ma nie­mal ni­kogo, kto mógłby go po­dzi­wiać. Po­łą­cze­nie go­rą­cych lat i mroź­nych zim spra­wiło, że są to jedne z naj­mniej za­lud­nio­nych te­re­nów na na­szej pla­ne­cie. Kra­ina pustki i ci­szy, na­le­żąca wy­łącz­nie do dzi­kich koni, wiel­błą­dów, ja­do­wi­tych pa­ją­ków i skor­pio­nów.

Lub może nie­mal wy­łącz­nie do nich.

Ten pół­pu­stynny ob­szar po­ro­śnięty by­li­cami i bie­ga­czami prze­cina bo­wiem li­nia o dłu­go­ści nie­mal trzech ty­sięcy ki­lo­me­trów, łą­cząca Tasz­kent i Mo­skwę. Dwa dni od wy­ru­sze­nia z ra­dziec­kiej sto­licy po­ciąg za­trzy­muje się na krótko w miej­sco­wo­ści Tiu­ra­tam. We­dług le­gendy w tym miej­scu w XVII stu­le­ciu na­tra­fiono na ciało po­le­głego w bi­twie jed­nego z po­tom­ków Czyn­gis-chana, uno­szące się na po­wierzchni błot­ni­stej Syr-da­rii. Przed 1955 ro­kiem je­dy­nymi miesz­kań­cami byli tu na­czel­nik sta­cji wraz z ro­dziną oraz grupa ka­zach­skich no­ma­dów, prze­mie­rza­ją­cych step w ryt­mie upły­wa­ją­cych pór roku, dla któ­rych było to święte miej­sce. Ale już sześć lat póź­niej, w 1961 roku, wszystko się zmie­niło. Ob­szar o po­wierzchni mniej wię­cej czte­rech wiel­ko­ści Lon­dynu wraz z przy­le­gło­ściami prze­szedł pod kon­trolę ra­dziec­kiego Mi­ni­ster­stwa Obrony w ra­mach re­ali­za­cji naj­śmiel­szego, naj­droż­szego i naj­bar­dziej taj­nego pro­jektu ZSRR. W szcze­rym polu wy­ro­sła nowa osada, Le­nińsk, w któ­rej wraz z ro­dzi­nami za­miesz­kali in­ży­nie­ro­wie, żoł­nie­rze, a także ro­bot­nicy bu­dow­lani. Przy uli­cach zbu­do­wano nowe bloki miesz­kalne, biura, szkoły i ko­szary. Trzy­dzie­ści ki­lo­me­trów na pół­noc ulo­ko­wano sku­pi­ska mon­ta­żowni i bu­dyn­ków do prze­pro­wa­dza­nia te­stów, czemu to­wa­rzy­szyła szybko roz­ra­sta­jąca się siatka no­wych dróg i to­rów ko­le­jo­wych, po­ja­wiły się też wiel­kie słupy ener­ge­tyczne, sta­cje śle­dze­nia, bun­kry kon­troli i cztery ol­brzy­mie wy­rzut­nie ra­kie­towe. No­ma­dów dawno już wy­sie­dlono. To tu­taj, po­środku ni­czego i moż­li­wie da­leko od oczu szpie­gów, Ro­sja­nie wy­strze­li­wują swoje ra­kiety.

Jedna z nich wła­śnie znaj­duje się w wy­rzutni, ci­cho sy­cząc i błysz­cząc w pro­mie­niach wscho­dzą­cego słońca. R-7 to naj­więk­sza ra­kieta na świe­cie i jedna z naj­taj­niej­szych broni ZSRR. W maju ubie­głego roku ze­strze­lono szpie­gow­ski sa­mo­lot CIA pró­bu­jący wy­ko­nać zdję­cia wy­rzutni, z któ­rej jest od­pa­lana; jego pi­lota, Fran­cisa Gary’ego Po­wersa, poj­mano i ska­zano za szpie­go­stwo na dzie­sięć lat wię­zie­nia. Wzno­sząca się na po­nad trzy­dzie­ści osiem me­trów[3] nad ste­pem R-7 jest nie­mal trzy razy po­tęż­niej­sza niż naj­więk­szy z ame­ry­kań­skich po­ci­sków ba­li­stycz­nych i może prze­no­sić gło­wicę ter­mo­nu­kle­arną o sile dwu­stu bomb zrzu­co­nych na Hi­ro­szimę[4]. Może prze­mie­rzyć jedną czwartą ob­wodu globu – z tego miej­sca mo­głaby do­trzeć do No­wego Jorku.

Jed­nak ta aku­rat ra­kieta nie jest wy­ce­lo­wana w Nowy Jork. Nie prze­nosi też ła­dunku nu­kle­ar­nego. Przy­sto­so­wano ją do re­ali­za­cji zu­peł­nie in­nego celu. O 9.07 czasu mo­skiew­skiego włą­czony zo­sta­nie za­płon pię­ciu po­tęż­nych sil­ni­ków pierw­szego stop­nia i je­śli wszystko prze­bie­gnie po­myśl­nie, ra­kieta po­leci w ko­smos. Za­miast gło­wicy nu­kle­ar­nej wy­nie­sie zaś w prze­strzeń ko­smiczną okrą­głą kap­sułę z sie­dzą­cym w niej – czy ra­czej le­żą­cym – czło­wie­kiem. Dość nie­wy­so­kim, mie­rzą­cym sto pięć­dzie­siąt sie­dem cen­ty­me­trów, a przy tym dość lek­kim, kap­suła ma bo­wiem masę od­po­wia­da­jącą mniej wię­cej gło­wicy ter­mo­ją­dro­wej o mocy pię­ciu me­ga­ton, którą za­stą­piła. Do tej mi­sji przy­go­to­wy­wał się od roku. Musi być od­ważny. Ża­den czło­wiek nie był jesz­cze w ko­smo­sie. Nikt nie wie do końca, co się sta­nie, gdy się tam znaj­dzie – je­śli się tam znaj­dzie. Czy eks­plo­dują mu gałki oczne? Czy w jego or­ga­ni­zmie krew nie prze­sta­nie krą­żyć? Czy prze­żyje ol­brzy­mie prze­cią­że­nie pod­czas startu – które wy­star­czy, by cała krew od­pły­nęła z jego głowy? Czy osłona ter­miczna wy­trzyma tem­pe­ra­turę rzędu ty­siąca pię­ciu­set stopni Cel­sju­sza w cza­sie po­wrotu do at­mos­fery? A je­śli ra­kieta eks­plo­duje przy star­cie, jak zda­rzało się wcze­śniej w trak­cie te­stów? Za­kła­da­jąc zaś, że wszystko pój­dzie jak na­leży, czy prze­by­wa­jąc w śro­do­wi­sku tak róż­nym od tego, które znają lu­dzie, nie po­strada zmy­słów?

Kiedy Ju­rij Alek­sie­je­wicz Ga­ga­rin – od nie­dawna dwu­dzie­sto­sied­mio­letni, żo­naty, oj­ciec córki w wieku dwóch lat i nie­mal jed­nego mie­siąca, były stu­dent od­lew­nic­twa, były pi­lot my­śliw­ców, lo­jalny ko­mu­ni­sta – wy­cho­dzi na ostre słońce w swoim po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie, a na­stęp­nie kie­ruje się w stronę windy, która wy­nie­sie go na sam szczyt ra­kiety, pra­wie nikt poza wą­skim krę­giem wta­jem­ni­czo­nych nie wie, czego nie­długo ma do­ko­nać. Na­wet żona w jego pod­mo­skiew­skim domu nie ma po­ję­cia, że wy­brano go wła­śnie do tego za­da­nia i że to dziś jest ten dzień.

Reszta świata też ni­czego się nie spo­dziewa.

Mimo róż­nych prze­bą­ki­wań w ra­dziec­kich środ­kach prze­kazu ofi­cjalne ist­nie­nie pro­gramu ko­smicz­nego po­zo­staje ta­jem­nicą pań­stwową. Po­dob­nie jak szko­le­nie Ga­ga­rina i po­zo­sta­łych dzie­więt­na­stu ko­smo­nau­tów. Na­zwi­sko czło­wieka, który kie­ruje pro­jek­tem, także jest ta­jem­nicą, a we wszyst­kich po­dró­żach na te­re­nie ZSRR to­wa­rzy­szy mu ochro­niarz z KGB, na wy­pa­dek gdyby CIA pod­jęła próbę jego po­rwa­nia lub za­bój­stwa; ame­ry­kań­ska agen­cja od lat bez­sku­tecz­nie pró­buje po­znać jego na­zwi­sko. Kilka ekip fil­mo­wych do­ku­men­tuje przy­go­to­wa­nia do startu, ich człon­ko­wie mu­szą do­cho­wać se­kretu: je­śli kto­kol­wiek pu­ści parę z ust, w tym po­li­cyj­nym kraju cze­kają go po­ważne kon­se­kwen­cje. W zim­nej woj­nie dla ZSRR stawka jest zbyt wy­soka, by po­ka­zy­wać swoje atuty. Od dwóch lat Ame­ry­ka­nie otwar­cie przy­go­to­wują się do wy­strze­le­nia w ko­smos czło­wieka. Ostat­nie do­nie­sie­nia mó­wią, że spró­bują tego za trzy ty­go­dnie. So­wieci po ci­chu po­sta­na­wiają wy­ko­rzy­stać ten czas.

W tym mo­men­cie w Ame­ryce wciąż jesz­cze jest wie­czór, 11 kwiet­nia. Mi­liony te­le­wi­dzów będą oglą­dać, jak ich nowy, młody pre­zy­dent John F. Ken­nedy i jego cza­ru­jąca żona Jac­kie opo­wie­dzą w te­le­wi­zji o wy­zwa­niach zwią­za­nych z wy­cho­wa­niem w Bia­łym Domu ich ma­łych dzieci, Ca­ro­line i Johna. W no­wo­jor­skim West Vil­lage nie­znany ni­komu Bob Dy­lan ma wła­śnie za­de­biu­to­wać w Gerde’s Folk City Club, wy­stę­pu­jąc przed Joh­nem Lee Ho­oke­rem. Naj­waż­niej­szą in­for­ma­cją wie­czor­nego wy­da­nia wia­do­mo­ści jest na­to­miast od­by­wa­jący się w Je­ro­zo­li­mie pro­ces Adolfa Eich­manna, by­łego ofi­cera SS oskar­żo­nego o zbrod­nie prze­ciwko ludz­ko­ści i spraw­czą rolę w wy­mor­do­wa­niu sze­ściu mi­lio­nów Ży­dów.

Tym­cza­sem ty­siące ki­lo­me­trów na wschód Ga­ga­rina za­pięto w pasy, przy­krę­cono ostat­nią śrubę, a w końcu za­mknięto właz. Czeka te­raz na start, po­gwiz­du­jąc mi­ło­sną pio­senkę. Wraz z nim cze­kają kon­tro­le­rzy lotu i in­ży­nie­ro­wie, sły­szący go w słu­chaw­kach i prze­by­wa­jący w bun­krze nie­całe sto me­trów od jego ra­kiety. Za klika mi­nut albo zo­sta­nie pierw­szym czło­wie­kiem w hi­sto­rii, który opu­ścił Zie­mię, zy­sku­jąc moż­li­wość przyj­rze­nia się jej z prze­strzeni ko­smicz­nej, albo też zgi­nie w je­den z wielu moż­li­wych ma­ka­brycz­nych spo­so­bów. Je­śli mu się uda, za­nim na­dej­dzie świt, sta­nie się naj­słyn­niej­szym czło­wie­kiem na świe­cie, zwy­cięzcą nad Ame­ryką i jej so­jusz­ni­kami w gorz­kiej woj­nie ide­olo­gii. Je­śli mu się nie uda, nie­mal nikt się nie do­wie, że ktoś taki kie­dy­kol­wiek ist­niał.

AKT I

CZTERY MIE­SIĄCE WCZE­ŚNIEJ

GRU­DZIEŃ 1960 – STY­CZEŃ 1961 ROKU

Na­dej­dzie dzień, gdy wy­ru­szymy w po­dróż mię­dzy­gwiezdną

Kto może za­ka­zać nam o tym śnić

Kiedy to Le­nin pierw­szy na­uczył nas ma­rzyć?[1]

Ni­ko­łaj Kry­wan­czi­kow, ra­dziecki po­eta,wiersz opu­bli­ko­wany kil­ka­na­ście go­dzinpo wy­strze­le­niu Sput­nika,pierw­szego sztucz­nego sa­te­lity Ziemi,paź­dzier­nik 1957 roku

Niech mnie szlag, je­śli za­snę przy świe­tle Czer­wo­nego Księ­życa [...] Nie­długo będą nam zrzu­cać na głowę bomby z ko­smosu, tak jak dzieci zrzu­cają ka­myki na sa­mo­chody prze­jeż­dża­jące pod kład­kami na au­to­stra­dzie[2].

se­na­tor Lyn­don B. John­sonwkrótce po wy­strze­le­niu Sput­nika

JE­DEN

PSY PALLO

24 grud­nia 1960 roku

60 ki­lo­me­trów na za­chód od Tury

Sy­be­ria, ZSRR

Gdzie­kol­wiek spoj­rzeć, ota­czała ich tajga, gę­sty, ciemny sy­be­ryj­ski las skła­da­jący się ze świer­ków, brzóz i jo­deł, cią­gnący się aż po ho­ry­zont i hen, jesz­cze da­lej. He­li­kop­ter le­ciał ni­sko, a głu­chy ło­skot ob­ra­ca­ją­cych się ło­pat jego wir­nika był je­dy­nym dźwię­kiem roz­brzmie­wa­ją­cym w ci­szy pier­wot­nego, dzie­wi­czego i bez­lud­nego kra­jo­brazu po­kry­tego grubą war­stwą śniegu. Śnieg był wszę­dzie. Ośle­piał i otu­lał drzewa, utrud­nia­jąc, je­śli w ogóle mo­gło być jesz­cze trud­niej, do­strze­że­nie Ar­wi­dowi Wła­di­mi­ro­wi­czowi Pallo[1] tego, czego szu­kał. Na do­miar złego po­woli się ściem­niało. W tym okre­sie roku w owym re­gio­nie Sy­be­rii dzień trwa za­le­d­wie około czte­rech go­dzin. Lot trwał już nie­mal pół go­dziny i w ciągu ko­lej­nych dwóch go­dzin las pod nimi miała spo­wić ko­lejna długa sub­ark­tyczna noc. Jed­nak do tego czasu dla Pallo i jego grupy i tak mo­głoby już być za późno.

Gdzieś tam, spo­czy­wa­jąc w śniegu w tym jed­nym z naj­bar­dziej od­lud­nych miejsc na na­szej pla­ne­cie, znaj­do­wała się pu­sta alu­mi­niowa kula o ma­sie dwóch i pół tony i śred­nicy nieco prze­kra­cza­ją­cej dwa me­try. A gdzieś obok niej, na co li­czył Pallo, le­żała za­mknięta me­ta­lowa skrzynka z dwoma psami. Miał na­dzieję, że psy wciąż były żywe, mimo iż przez dwa dni mu­sia­łyby prze­trwać skraj­nie ni­skie, wy­no­szące na­wet po­ni­żej mi­nus czter­dzie­stu stopni Cel­sju­sza, tem­pe­ra­tury sy­be­ryj­skiej zimy, nie wspo­mi­na­jąc już o trau­ma­tycz­nych przej­ściach, wsku­tek któ­rych w ogóle zna­la­zły się w tym od­lud­nym za­kątku świata.

Przy­gody Pallo roz­po­częły się dwa dni wcze­śniej, 22 grud­nia, kiedy ra­kieta R-7 wy­nio­sła w ko­smos wspo­mnianą kulę z taj­nego miej­sca gdzieś w ra­dziec­kiej re­pu­blice Ka­zach­stanu. We­wnątrz kuli umiesz­czono me­ta­lowe pu­dło z dwoma psami. Mi­sja była tak tajna, że na­wet dziś nie mo­żemy być pewni, jak się na­zy­wały. W za­leż­no­ści od cy­to­wa­nego źró­dła mo­gły to być Szutka i Ko­meta, Oszustka i Pe­rełka albo też, je­śli się kie­ro­wać za­pi­skami Pallo, Oszustka i Alfa. Po­nie­waż śle­dzimy tu­taj po­czy­na­nia Pallo, przyj­mijmy jego wer­sję. Obie suczki były bez­pań­skimi kun­del­kami po­chwy­co­nymi na uli­cach Mo­skwy. Ce­lem mi­sji było wy­sła­nie ich na or­bitę, a na­stęp­nie bez­pieczne spro­wa­dze­nie z po­wro­tem na zie­mię. Kula otrzy­mała swoją na­zwę: ko­rabl-sput­nik (sta­tek-sput­nik), choć pro­jek­tanci okre­ślili ją wcze­śniej jako Wo­stok 1, co ozna­cza „Wschód” i którą to na­zwę utaj­niono. Wo­stok 1 był pro­to­ty­pem, pierw­szym stat­kiem ko­smicz­nym, który pew­nego dnia w bli­skiej przy­szło­ści, jak wie­rzono, wy­nie­sie w ko­smos ra­dziec­kiego to­wa­rzy­sza, i to za­nim wy­ślą tam czło­wieka Ame­ry­ka­nie. Oszustka i Alfa miały prze­trzeć szlak.

Pierw­sze próby jed­nak nie na­pa­wały opty­mi­zmem. Za­nim Pallo 24 grud­nia wsiadł do he­li­kop­tera, uda­jąc się na po­szu­ki­wa­nia dwóch psów w mroź­nej sy­be­ryj­skiej głu­szy, wy­strze­lono już pięć Wo­sto­ków. Wszyst­kie próby poza jedną oka­zały się nie­udane. Dwa psy zgi­nęły pod­czas dru­giego startu Wo­stoka, kiedy uno­sząca je ra­kieta eks­plo­do­wała dwa­dzie­ścia osiem i pół se­kundy po star­cie. Ko­lejną parę czwo­ro­no­gów stra­cono w cza­sie czwar­tej mi­sji, kiedy kap­suła spło­nęła w at­mos­fe­rze. Je­dyną udaną próbę prze­pro­wa­dzono w sierp­niu, gdy jesz­cze jedna para psów, Biełka i Striełka, a także czter­dzie­ści my­szy, dwa szczury, muszki owo­cówki i kró­lik okrą­żyły Zie­mię osza­ła­mia­jące osiem­na­ście razy, po czym po­wró­ciły żywe. Tam­ten lot, trzeci w ko­lej­no­ści wy­strze­lo­nych Wo­sto­ków, był sen­sa­cyj­nym osią­gnię­ciem, po raz pierw­szy bo­wiem żywe or­ga­ni­zmy tra­fiły na or­bitę Ziemi, a po­tem bez­piecz­nie wró­ciły na Zie­mię. Ame­ry­ka­nom nie udało się osią­gnąć nic choćby po­rów­ny­wal­nego i oczy­wi­ście ra­dziec­kie me­dia w pełni to wy­ko­rzy­stały. Nie zwa­ża­jąc jed­nak na trium­falny ton prasy, warto za­uwa­żyć, że prawda była nieco inna – zwie­rzęta miały dużo szczę­ścia, że prze­żyły. W trak­cie czwar­tego okrą­że­nia Ziemi ka­mera po­ka­zała, że Biełka wy­mio­tuje i szar­pie się kon­wul­syj­nie w swo­ich pa­sach, ewi­dent­nie cier­piąc. Przed po­now­nym wej­ściem w at­mos­ferę na­wa­lił zaś główny sys­tem orien­ta­cji prze­strzen­nej i ko­nieczne było uży­cie awa­ryj­nego. Gdyby nie on, Biełka i Striełka, uwię­zione w prze­strzeni ko­smicz­nej, zo­sta­łyby ska­zane na po­wolne ko­na­nie.

No a te­raz, gdy część świata wła­śnie za­czy­nała świę­to­wać pierw­szą Gwiazdkę no­wego dzie­się­cio­le­cia, piąta mi­sja Wo­stok z Oszustką i Alfą znów nie po­szła tak jak na­leży.

Do­kład­nie czte­ry­sta dwa­dzie­ścia pięć se­kund po star­cie – zbyt wcze­śnie – wy­łą­czył się sil­nik trze­ciego stop­nia ra­kiety R-7 wy­no­szą­cej Wo­stoka. W efek­cie sta­tek nie wszedł na za­mie­rzoną or­bitę, lecz au­to­ma­tycz­nie odłą­czył się od ra­kiety, a póź­niej po łu­ko­wa­tej tra­jek­to­rii prze­mie­ścił się przez kilka stref cza­so­wych ZSRR. Kiedy zaś w końcu kap­suła wraz z za­mknię­tymi w niej dwoma psami, pę­dząca z pręd­ko­ścią kilku ty­sięcy ki­lo­me­trów na go­dzinę, po­now­nie we­szła w at­mos­ferę, sprawy jesz­cze się po­gor­szyły. Za­cznijmy od tego, że umiesz­czona w niej bomba nie od­pa­liła.

Bombę tego ro­dzaju in­sta­lo­wano w kap­sule pod­czas każ­dego lotu z psami, co wy­ni­kało z pa­ra­no­icz­nych obaw re­żimu, który nie chciał ry­zy­ko­wać ujaw­nie­nia swo­ich tech­nicz­nych se­kre­tów wro­gom, szcze­gól­nie Ame­ry­ka­nom. Sys­tem APO – аварийное подрыва объекта (awa­ryjne wy­sa­dze­nie obiektu) – zgod­nie z na­zwą prze­zna­czony był do znisz­cze­nia „obiektu” w ra­zie zej­ścia statku z kursu i ko­niecz­no­ści lą­do­wa­nia w ob­cym, być może ka­pi­ta­li­stycz­nym kraju. Taka sy­tu­acja by­łaby uznana przez ra­dziec­kie kie­row­nic­two za awa­ryjną – na­wet gdyby psy miały na ten te­mat zu­peł­nie inną opi­nię. Wła­śnie taki sce­na­riusz zre­ali­zo­wał się w cza­sie czwar­tej mi­sji Wo­stoka, kiedy to kło­pot z sil­ni­kiem ha­mu­ją­cym spra­wił, że kap­suła wy­lą­do­wa­łaby poza gra­ni­cami ZSRR. Czuj­nik to wy­krył, a prze­by­wa­jące w niej psy, Pchełka i Muszka, zo­stały ro­ze­rwane na strzępy wraz z resztą statku. Ofi­cjalna agen­cja pra­sowa ZSRR, TASS, prze­ka­zała krót­kie oświad­cze­nie, we­dług któ­rego sta­tek spło­nął wsku­tek wej­ścia w at­mos­ferę po „nie­kon­tro­lo­wa­nej tra­jek­to­rii”[2]. Nikt nic nie wspo­mniał o żad­nej bom­bie.

Te­raz zaś, choć po awa­rii trze­ciego stop­nia ra­kiety Oszustka i Alfa zmie­rzały przez pe­wien czas nie wia­domo do­kąd, sys­tem APO się nie włą­czył, a przy­czyny tego stanu rze­czy nie zo­stały usta­lone do dziś. Rzecz w tym, że bomba miała jesz­cze je­den awa­ryjny za­pal­nik, ak­ty­wu­jący się po upły­wie sześć­dzie­się­ciu go­dzin[3], choć i w tym wy­padku nic wię­cej na jego te­mat nie wia­domo. Wy­daje się jed­nak praw­do­po­dobne, że od­li­cza­nie za­czy­nało się od chwili wy­lą­do­wa­nia kap­suły w jed­nym ka­wałku – je­śli oczy­wi­ście udało jej się wy­lą­do­wać w jed­nym ka­wałku.

Kiedy ostat­nia część łuku, po któ­rym prze­miesz­czała się kap­suła, za­częła na­chy­lać się co­raz bar­dziej w kie­runku ziemi, stało się ja­sne, że Wo­stok zmie­rza w oko­lice rzeki Pod­ka­mienna Tun­guzka, czyli w jedno z naj­dzik­szych miejsc na Sy­be­rii. O iro­nio, w roku 1908 też coś tu nad­le­ciało z ko­smosu. Wtedy był to me­te­oryt, który spo­wo­do­wał wy­buch o sile bomby ją­dro­wej i po­ło­żył po­ko­tem osiem­dzie­siąt mi­lio­nów drzew. Wróćmy jed­nak do psów za­mknię­tych w ich po­jem­niku. Mu­siały być prze­ra­żone, gdy nie­wielka kula, w któ­rej po­dró­żo­wały, trzę­sąc się wście­kle i drżąc, nur­ko­wała na oślep w co­raz gęst­szą at­mos­ferę. Ale ich kosz­mar miał się do­piero za­cząć.

Na wy­so­ko­ści sied­miu ki­lo­me­trów właz Wo­stoka miał się od­dzie­lić od kap­suły, a na­stęp­nie, po dwóch ko­lej­nych se­kun­dach, to samo miało się stać z po­jem­ni­kiem dla psów wy­po­sa­żo­nym w osobny spa­do­chron. Był to sys­tem, dzięki któ­remu w przy­szło­ści na Zie­mię po­wró­cić miał ko­smo­nauta; tyle tylko, że tym ra­zem sys­tem ów za­wiódł. Właz i po­jem­nik z psami spró­bo­wały odłą­czyć się od kap­suły w tym sa­mym mo­men­cie, co spra­wiło, że po­jem­nik ude­rzył we właz, uszka­dza­jąc go i unie­moż­li­wia­jąc roz­dzie­le­nie. Psy zo­stały więc uwię­zione w kap­sule. Choć ta ostat­nia także miała spa­do­chrony ha­mu­jące, nie były one za­pro­jek­to­wane z my­ślą o tym, że w kap­sule w mo­men­cie ze­tknię­cia z zie­mią wciąż będą prze­by­wały żywe stwo­rze­nia. W naj­lep­szym wy­padku Oszustkę i Alfę cze­kało bar­dzo twarde lą­do­wa­nie, gdzieś na Sy­be­rii, w środku zimy. No i z ty­ka­jącą bombą na po­kła­dzie.

W miej­scu startu ma­szyny w Ka­zach­sta­nie oraz w taj­nym cen­trum ob­li­cze­nio­wym nie­opo­dal Mo­skwy nikt po­cząt­kowo nie po­tra­fił usta­lić, co się wy­da­rzyło. Na kilka go­dzin sy­gnały wy­sy­łane przez Wo­stoka ustały. Dane ra­diowe po­zy­skane z trze­ciego stop­nia ra­kiety wska­zy­wały na awa­rię sil­nika, ale nic nie było wia­domo o kap­sule i jej pa­sa­żer­kach. W końcu, jesz­cze tego sa­mego wie­czoru, ra­da­rowe sta­cje da­le­kiego za­sięgu w Mo­skwie, Kra­sno­da­rze i Tasz­ken­cie za­częły wy­ła­py­wać słabe sy­gnały ra­diowe do­cie­ra­jące z naj­dzik­szego re­gionu Sy­be­rii, co wska­zy­wało na to, że kap­suła praw­do­po­dob­nie ja­koś wy­lą­do­wała, choć nie było pewne, w ja­kim sta­nie. Nie dało się też okre­ślić pre­cy­zyj­nie miej­sca, w któ­rym się znaj­do­wała. Na­tych­miast po­de­rwano sześć sa­mo­lo­tów, które miały ją zna­leźć i ura­to­wać psy – co za­po­wia­dało się na pie­kiel­nie trudną ope­ra­cję, bio­rąc pod uwagę nie­do­stęp­ność te­renu i cięż­kie wa­runki po­go­dowe. Ale nie cho­dziło wcale o li­tość nad psami. Naj­waż­niej­sze było zro­zu­mie­nie, co po­szło nie tak, za­nim w ko­smos po­leci czło­wiek. To zaś ozna­czało, że trzeba od­na­leźć Wo­stoka, nim wy­leci w po­wie­trze.

Ar­wid Pallo i jego ekipa ra­tun­kowa cze­kali w ba­zie lot­ni­czej w Tu­rze, miej­scu od­da­lo­nym od cy­wi­li­za­cji, znaj­du­ją­cym się mniej wię­cej sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na wschód od do­mnie­ma­nego punktu lą­do­wa­nia kap­suły, kiedy za­łoga jed­nego z sa­mo­lo­tów po­szu­ki­waw­czych zgło­siła jej od­na­le­zie­nie. Pallo za­rzą­dził wy­lot śmi­głowca. To­wa­rzy­szyli mu ofi­cer KGB oraz Ana­to­lij Ko­ma­row, do­świad­czony in­ży­nier z le­nin­gradz­kiego in­sty­tutu, kon­struk­tor bomby po­kła­do­wej. Obec­ność ofi­cera KGB nie po­winna dzi­wić. W końcu cho­dziło o se­krety – do­ty­czące nie tylko bomby, lecz także ca­łej mi­sji – które mu­siały być chro­nione.

Pallo był wła­ści­wym czło­wie­kiem do tej ro­boty. Wy­soki, szczu­pły, czter­dzie­sto­ośmio­letni, in­ży­nie­rem zo­stał jesz­cze przed wojną, pra­cu­jąc w fa­bryce wy­twa­rza­ją­cej ma­te­riały wy­bu­chowe – zdo­byte tam do­świad­cze­nie mo­gło mu się wła­śnie bar­dzo przy­dać – a po­tem zaj­mo­wał się pro­jek­tem pierw­szego w ZSRR sa­mo­lotu na­pę­dza­nego sil­ni­kiem ra­kie­to­wym. Była to kon­struk­cja bar­dzo za­awan­so­wana tech­nicz­nie, wy­ko­rzy­stu­jąca sil­nik ty­leż no­wa­tor­ski, co nie­prze­wi­dy­walny. O tym, jak bar­dzo nie­prze­wi­dy­walny, świad­czyła fi­zjo­no­mia Pallo, który w 1942 roku był świad­kiem eks­plo­zji sil­nika, za­nim sa­mo­lot wzbił się w po­wie­trze. Ba­dacz rzu­cił się, by wy­do­być uwię­zio­nego w ma­szy­nie pi­lota, wsku­tek czego jego twarz zo­stała po­pa­rzona kwa­sem azo­to­wym, jed­nym ze skład­ni­ków pa­liwa ra­kie­to­wego, po­zo­sta­wia­jąc mu bli­zny na resztę ży­cia. Ale pi­lot ma­szyny prze­żył.

Kiedy śmi­gło­wiec Pallo za­czął się zbli­żać do miej­sca, w któ­rym znaj­do­wała się kap­suła, stało się ja­sne, że ni­g­dzie w jej po­bliżu nie da się wy­lą­do­wać. Las był zbyt gę­sty. Nad nimi i nad kap­sułą wciąż krą­żył sa­mo­lot po­szu­ki­waw­czy, który ją od­na­lazł, a te­raz wska­zy­wał jej lo­ka­li­za­cję. Pallo na­ka­zał pi­lo­towi śmi­głowca wy­lą­do­wać około ośmiu­set me­trów da­lej, gdzie w końcu uka­zała się po­lana. Wy­sko­czyli na nią ra­zem z Ko­ma­ro­wem, po pas za­pa­da­jąc się w śniegu. Nie wia­domo, czy do­łą­czył do nich ofi­cer KGB. Dwaj, a może wszy­scy trzej ru­szyli w las, nio­sąc ze sobą na­rzę­dzia i ra­dio. Po przej­ściu mniej wię­cej sześć­dzie­się­ciu me­trów stra­cili orien­ta­cję. Śnieg unie­moż­li­wiał do­strze­że­nie ja­kich­kol­wiek cha­rak­te­ry­stycz­nych zna­ków. Pi­lot krą­żą­cego sa­mo­lotu po­in­for­mo­wał przez ra­dio, że robi się ciemno i musi wra­cać do bazy. Pallo mu prze­rwał i na­ka­zał, by sa­mo­lot po­ka­zał im drogę, le­cąc po pro­stej w kie­runku Wo­stoka.

Brnąc w śniegu, w końcu uj­rzeli obiekt. Mocno sfa­ty­go­wana kula spo­czy­wała na nie­wiel­kim skrawku wol­nej prze­strzeni. Na po­bli­skich drze­wach bez­wład­nie zwi­sały dwa spa­do­chrony. Gruby pęk osma­lo­nych ka­bli ster­czał z otwar­tego włazu. Ze­wnętrzna część kap­suły no­siła ślady in­ten­syw­nego od­dzia­ły­wa­nia wy­so­kiej tem­pe­ra­tury po­wsta­ją­cej pod­czas prze­dzie­ra­nia się Wo­stoka przez at­mos­ferę. Pallo spo­dzie­wał się, że gdzieś w po­bliżu znaj­dzie po­jem­nik z psami i osob­nym spa­do­chro­nem. Jed­nak ni­g­dzie nie mógł do­strzec choćby jego śladu. W końcu zaj­rzał przez otwarty właz Wo­stoka i zo­rien­to­wał się, że po­jem­nik z psami wciąż znaj­duje się w kap­sule. W tym cza­sie upły­nęło już do­brze po­nad pięć­dzie­siąt go­dzin z sześć­dzie­się­ciu, po któ­rych uak­tyw­nić się miał za­pal­nik bomby. Je­śli nie uda­łoby im się jej roz­broić, za­nim za­pad­nie noc, Oszustka i Alfa zginą w eks­plo­zji. Za­kła­da­jąc oczy­wi­ście, że wciąż były żywe.

Wów­czas, we­dług wspo­mnień Pallo, zro­biło się na­prawdę sur­re­ali­stycz­nie, je­śli przy­po­mnimy so­bie jego wcze­śniej­sze do­świad­cze­nia zwią­zane z wy­bu­chami, in­ży­nier zde­cy­do­wał się bo­wiem oso­bi­ście roz­broić bombę. Na­ka­zał Ko­ma­ro­wowi scho­wać się za drze­wem. Ko­ma­row jed­nak od­mó­wił, pod­kre­śla­jąc, że to on skon­stru­ował ła­du­nek. I tak od słowa do słowa w środku sy­be­ryj­skiej głu­szy, obok osma­lo­nej kap­suły, pa­no­wie za­częli się kłó­cić. W końcu zgo­dzili się cią­gnąć za­pałki. Wy­grał Ko­ma­row, a Pallo mu­siał się ukryć za drze­wem. Przy­pusz­czal­nie do­łą­czył do niego ofi­cer KGB – je­śli był ra­zem z nimi.

Ko­ma­row zbli­żył się do kap­suły i za­czął maj­stro­wać przy róż­nych ka­blach, pod­czas gdy Pallo ob­ser­wo­wał go zza drzewa. Kiedy Ko­ma­row skoń­czył ro­botę, za­pa­no­wały nie­mal zu­pełne ciem­no­ści. Te­raz, gdy nie było już za­gro­że­nia wy­bu­chem, Pallo po­chy­lił się i czę­ściowo za­głę­bił we wnę­trzu kap­suły. Pró­bo­wał do­strzec psy przez bu­laje po­jem­nika, ale szkło było kom­plet­nie oszro­nione. Kilka razy ude­rzył w jego ściany, lecz z wnę­trza nie wy­do­był się ża­den od­głos. Wów­czas przez ra­dio ode­zwał się pi­lot śmi­głowca – trzeba było od­la­ty­wać, za­nim zrobi się zbyt ciemno. Nie było wyj­ścia, na­le­żało po­rzu­cić kap­sułę i wró­cić rano. Ozna­czało to, że Oszustka i Alfa mu­siały prze­żyć ko­lejną mroźną sy­be­ryj­ską noc – trze­cią z rzędu. Wszystko wska­zy­wało na to, że zwie­rzęta już nie żyją.

Ran­kiem na­stęp­nego dnia Pallo z po­wro­tem przy­le­ciał na miej­sce. Do składu kil­ku­oso­bo­wego ze­społu ra­tow­ni­czego do­łą­czył we­te­ry­narz Ar­men Giur­dżian. Śmi­gło­wiec wy­lą­do­wał w tym sa­mym miej­scu co po­przed­nio, a ra­tow­nicy mu­sieli się prze­drzeć przez śnieg aż do kap­suły. Kiedy do niej do­tarli, Pallo się­gnął do jej wnę­trza. Tym ra­zem udało mu się wy­do­być po­jem­nik. Gdy go pod­niósł, ze środka do­bie­gło go słabe szczek­nię­cie. Męż­czyźni czym prę­dzej od­krę­cili śruby i pod­nie­śli po­krywę. W po­jem­niku, wciąż przy­pięte pa­sami do swo­ich koj­ców, spo­czy­wały oby­dwie suczki, prze­ra­żone i prze­mar­z­nięte po trzech dniach mę­czarni, ale, co nie­wia­ry­godne, na­dal żywe.

Giur­dżian ostroż­nie owi­nął je w grubą owczą skórę i za­niósł do cze­ka­ją­cego na nich śmi­głowca. Pół go­dziny póź­niej wy­lą­do­wali na lot­ni­sku w Tu­rze, a na­stęp­nego dnia suczki były już w Mo­skwie, gdzie wró­ciły do swo­ich bud w In­sty­tu­cie Me­dy­cyny Ko­smicz­nej i Lot­ni­czej, w któ­rym je wy­szko­lono. W końcu były bez­pieczne – choć in­for­ma­cja o tym, przez co prze­szły, czy choćby wzmianka o mi­sji, w któ­rej uczest­ni­czyły, nie tra­fiła do prasy i po­zo­sta­wała ta­jem­nicą jesz­cze przez wiele de­kad. Dla Pallo był to jed­nak do­piero pół­me­tek ro­boty. W kon­tek­ście wy­ścigu o to, by pierw­szym czło­wie­kiem w ko­smo­sie był oby­wa­tel ZSRR, a nie Ame­ry­ka­nin, samo od­sta­wie­nie psów do Mo­skwy nie koń­czyło sprawy. Ko­nieczne było od­zy­ska­nie kap­suły.

*

Pallo po­trze­bo­wał nie­mal trzech ty­go­dni, by bo­ha­ter­sko prze­mie­rzyć trzy ty­siące ki­lo­me­trów w naj­ostrzej­szej z ro­syj­skich zim. Ale 11 stycz­nia, dwa­dzie­ścia dni po lo­cie przez pół ZSRR, Wo­stok z po­wro­tem zna­lazł się w za­mknię­tym ośrodku nie­opo­dal Mo­skwy, okre­śla­nym skró­tow­cem OKB-1, tam gdzie pro­jek­to­wano ra­dziec­kie po­ci­ski ra­kie­towe i bu­do­wano Wo­stoki.

I w samą porę. Za­le­d­wie sześć dni wcze­śniej, 5 stycz­nia, Kon­stan­tin Bu­szu­jew, kie­row­nik OKB-1, przed­sta­wił plan dzia­łań ma­ją­cych do­pro­wa­dzić do pierw­szego ra­dziec­kiego lotu czło­wieka w ko­smos i wy­zna­czył nie­prze­kra­czalny ter­min jego re­ali­za­cji.

Jak do­tąd zbyt wiele prób Wo­stoka z psami na po­kła­dzie za­koń­czyło się nie­po­wo­dze­niem. Ale nie tylko to się nie ukła­dało. Nie­całe trzy mie­siące wcze­śniej, 24 paź­dzier­nika, na po­li­go­nie ra­kie­to­wym w Ka­zach­sta­nie do­szło do ka­ta­strofy – eks­plo­zji na sta­no­wi­sku star­to­wym w pełni za­tan­ko­wa­nej ra­kiety R-16 przy­go­to­wy­wa­nej do lotu te­sto­wego. Wy­buch na­stą­pił w nocy, a w jego wy­niku zgi­nęły co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt cztery osoby[4]; nie­które ska­cząc z pło­ną­cych wspor­ni­ków ra­kiety, nie­które wsku­tek po­żaru, nie­które udu­szone przez kłęby gę­stego, tok­sycz­nego dymu. Wśród ofiar zna­la­zły się wy­soko po­sta­wione oso­bi­sto­ści, w tym szef wojsk ra­kie­to­wych prze­zna­cze­nia stra­te­gicz­nego ZSRR, mar­sza­łek Mi­tro­fan Nie­die­lin, oso­bi­ście po­pę­dza­jący w nocy ze swo­jego po­lo­wego le­żaka tech­ni­ków sta­ra­ją­cych się do­trzy­mać na­pię­tego har­mo­no­gramu star­tów. Jego ciało zi­den­ty­fi­ko­wano tylko dzięki Zło­tej Gwieź­dzie Bo­ha­tera Związku Ra­dziec­kiego oraz nad­to­pio­nym klu­czom do sejfu w jego biu­rze.

Był to jak do­tąd naj­tra­gicz­niej­szy wy­pa­dek w hi­sto­rii tech­niki ra­kie­to­wej. Ra­dziec­kie me­dia po­dały, że mar­sza­łek zgi­nął w ka­ta­stro­fie lot­ni­czej. Mimo że ra­kieta, która wów­czas wy­bu­chła, róż­niła się od ra­kiety R-7 uży­wa­nej do wy­strze­li­wa­nia Wo­sto­ków, ka­ta­strofa wpły­nęła na roz­wój ra­dziec­kiego za­ło­go­wego pro­gramu lo­tów ko­smicz­nych. Kilka głów­nych biur pro­jek­to­wych wno­siło swój wkład do obu pro­gra­mów. Nie­die­lin prze­wo­dził wielu klu­czo­wym dla roz­woju Wo­sto­ków na­ra­dom. Jego śmierć spo­wo­do­wała ko­lejne opóź­nie­nia, które mu­siały zo­stać uwzględ­nione w no­wym pla­nie opra­co­wa­nym przez Bu­szu­jewa.

Na­stępne w ko­lejce, za­pla­no­wane na luty, były te­raz dwa próbne starty z udzia­łem po­je­dyn­czych psów. Po raz pierw­szy za­mie­rzano prze­te­sto­wać ulep­szoną wer­sję po­jazdu ko­smicz­nego – Wo­stok 3 – w któ­rej w ko­smos pew­nego dnia po­le­cieć miał czło­wiek. W ra­mach te­stów czwo­ro­no­gowi miał to­wa­rzy­szyć w kap­sule ubrany w ko­smiczny ska­fan­der ma­ne­kin uda­jący ko­smo­nautę. W obu pró­bach przy­jęto do­kład­nie te same za­ło­że­nia, które od­no­siły się do klu­czo­wego lotu z ko­smo­nautą na po­kła­dzie: kap­suła miała okrą­żyć Zie­mię i wy­lą­do­wać na te­re­nie ZSRR. Bio­rąc pod uwagę całą se­rię wcze­śniej­szych awa­rii Wo­sto­ków, uznano, że wię­cej niż jedno okrą­że­nie Ziemi by­łoby zbyt ry­zy­kowne. Gdyby jed­nak oba loty te­stowe za­koń­czyły się suk­ce­sem, mi­sja z udzia­łem czło­wieka miała być na­stępna. Przy­bli­żoną datę wy­zna­czono na ma­rzec i utrzy­my­wano w ta­jem­nicy.

W tym cza­sie, na dru­gim końcu świata, w USA, pro­wa­dzony przez NASA pro­gram wy­sła­nia w ko­smos czło­wieka także na­bie­rał ru­mień­ców. Utwo­rzono go pod ko­niec 1958 roku i na­zwano Pro­gra­mem Mer­cury, na cześć rzym­skiego boga i po­słańca, któ­rego atry­bu­tami były uskrzy­dlone san­dały i hełm, co wy­daje się na­wią­za­niem cał­kiem traf­nym, choć pewne wąt­pli­wo­ści może bu­dzić fakt, że jed­nym z obo­wiąz­ków Mer­ku­rego było pro­wa­dze­nie zmar­łych do świata pod­ziem­nego. Ame­ry­ka­nie rów­nież mieli swoją hi­sto­rię wy­pad­ków, wy­bu­chów i opóź­nień, choć w prze­ci­wień­stwie do So­wie­tów ich nie utaj­niali. NASA też pla­no­wała wy­strze­lić w ko­smos zwie­rzę, tyle że nie psa, lecz szym­pansa. Wstępną datę wy­zna­czono na ko­niec stycz­nia.

Już w no­wym roku prze­trans­por­to­wano sześć wy­szko­lo­nych szym­pan­sów z No­wego Mek­syku na przy­lą­dek Ca­na­ve­ral, miej­sce star­tów ra­kiet na Flo­ry­dzie. Jedna z małp miała po­le­cieć w ko­smos. Gdyby jej lot oka­zał się udany, ist­niało spore praw­do­po­do­bień­stwo, że nie­długo po­tem w ko­smos zo­stałby wy­słany czło­wiek. W ogła­sza­nych pu­blicz­nie pla­nach NASA uni­kała jed­nak jak ognia po­da­wa­nia kon­kret­nych dat ze względu na to, że zbyt czę­sto nie uda­wało się ich do­trzy­mać. Ale w ame­ry­kań­skiej pra­sie, którą prze­czy­tać mógł każdy agent KGB lub ra­dziecki in­ży­nier ra­kie­towy, krą­żyły po­gło­ski, że pierw­szy ame­ry­kań­ski astro­nauta może się zna­leźć w ko­smo­sie na­wet już w marcu[5].

W tym naj­waż­niej­szym te­raz wy­ścigu stawka była ol­brzy­mia. Nie mi­nęło jesz­cze sześć­dzie­siąt lat, od­kąd w po­wie­trze, na wy­so­kość kilku stóp, wzbił się drew­niany, ob­cią­gnięty płót­nem dwu­pła­to­wiec braci Wri­ght. Te­raz zaś czło­wiek miał wy­ko­nać pierw­szy krok ku gwiaz­dom. Udać się poza pla­netę, na któ­rej ży­cie się na­ro­dziło i któ­rej do­tąd bli­sko się trzy­mało. Tra­fić do naj­groź­niej­szego, naj­mniej przy­ja­znego śro­do­wi­ska ze wszyst­kich, z ja­kimi się do­tych­czas ze­tknął. Ry­zyko było ol­brzy­mie. Cze­kał go skok w nie­znane, w któ­rym cza­iła się cała długa li­sta nie­bez­pie­czeństw. Su­per­mo­car­stwo, które pierw­sze do­ko­na­łoby tego wy­czynu w tym naj­chłod­niej­szym okre­sie zim­nej wojny, od­nio­słoby ogromne, wie­lo­po­zio­mowe zwy­cię­stwo – na płasz­czyź­nie tech­nicz­nej, po­li­tycz­nej oraz ide­olo­gicz­nej.

W pierw­szym ty­go­dniu 1961 roku, kiedy do Bia­łego Domu wpro­wa­dzał się wła­śnie młody i pe­łen we­rwy pre­zy­dent, oba mo­car­stwa za­mie­rzały osią­gnąć opi­sany tu cel w tym sa­mym mie­siącu – marcu – i cał­kiem moż­liwe, że nie­mal w tym sa­mym mo­men­cie.

DWA

KTO TU WPU­ŚCIŁ TEGO RU­SKA?

19 stycz­nia 1961 roku

Wa­szyng­ton

Na dobę przed za­przy­się­że­niem Johna Fit­zge­ralda Ken­nedy’ego nad ame­ry­kań­ską sto­licą prze­szła ol­brzy­mia śnie­życa. W ciągu kilku go­dzin mia­sto zo­stało po­kryte dwu­dzie­sto­cen­ty­me­trową war­stwą śniegu, co wy­wo­łało chaos na dro­gach i korki nie­wi­dziane od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Ty­siące sa­mo­cho­dów tych, któ­rzy wy­brali się ży­czyć no­wemu pre­zy­den­towi wszyst­kiego naj­lep­szego, ugrzę­zły w śniegu lub w korku, ze­psuły się bądź też zo­stały po­rzu­cone przez kie­row­ców, któ­rzy mieli dość sie­dze­nia w ich wnę­trzu. Wcze­snym ran­kiem tylko na sa­mej Pen­n­sy­lva­nia Ave­nue, le­żą­cej na tra­sie za­pla­no­wa­nej dzień póź­niej pa­rady, na­li­czono ty­siąc czte­ry­sta blo­ku­ją­cych ją po­jaz­dów. Za­mknięto Wa­shing­ton Na­tio­nal Air­port, a za­rząd au­to­strad zwal­cza­jący skutki aury wy­pu­ścił na drogi dwie­ście płu­gów śnież­nych, wszyst­kie, któ­rymi dys­po­no­wał. To jed­nak oka­zało się nie­wy­star­cza­jące. W miarę spadku tem­pe­ra­tury we­zwano do po­mocy Kor­pus Wojsk In­ży­nie­ryj­nych oraz skau­tów, wszystko po to, by zdą­żyć się upo­rać z ba­ła­ga­nem przed za­pla­no­wa­nymi wy­da­rze­niami. Wszy­scy pra­co­wali jak w ukro­pie, a do to­pie­nia śniegu wy­ko­rzy­sty­wano na­wet mio­ta­cze ognia. Za wszelką cenę pró­bo­wano po­ra­dzić so­bie z „kosz­ma­rem”[1], jak to okre­śli no­wo­jor­ski „Da­ily News”. In­au­gu­ra­cję czter­dzie­sto­trzy­let­niego pre­zy­denta wy­zna­czono na po­łu­dnie na­stęp­nego dnia i nie było od tego od­wrotu.

Kiedy wło­da­rze mia­sta wal­czyli w nocy z nie­sprzy­ja­jącą po­godą, pre­zy­dent elekt oraz jego żona uczest­ni­czyli w nie­koń­czą­cej się se­rii wy­da­rzeń po­prze­dza­ją­cych wła­ściwą in­au­gu­ra­cję, se­rii, która wy­cień­czy­łaby chyba każ­dego, z czym pew­nie skwa­pli­wie zgo­dzi­łoby się wielu asy­sten­tów pre­zy­denc­kiej pary. Przy czym ta ostat­nia za­cho­wy­wała się tak, jakby do­brze się ba­wiła, a śnieg tylko do­star­czał im roz­rywki. Rano „Jack” Ken­nedy spo­tkał się z koń­czą­cym urzę­do­wa­nie pre­zy­den­tem Dwi­gh­tem D. Eisen­ho­we­rem, obaj pa­no­wie roz­ma­wiali pry­wat­nie przez go­dzinę, a po­tem Eisen­ho­wer po­ka­zał elek­towi, jak przy­wo­łać he­li­kop­ter, by ten wy­lą­do­wał na traw­niku. Trudno by­łoby chyba o więk­szy kon­trast mię­dzy oboma pre­zy­den­tami: z jed­nej strony ge­ne­rał i we­te­ran, uczest­nik lą­do­wa­nia w Nor­man­dii, uro­dzony w cza­sach wik­to­riań­skich, a z dru­giej przy­stojny, szczu­pły i ob­da­rzony słyn­nym uśmie­chem mło­dzie­niec; ob­raz zdro­wia i wi­goru znany wszyst­kim Ame­ry­ka­nom, choć skry­wa­jący hi­sto­rię cięż­kiej cho­roby, ope­ra­cji i kło­po­tów z krę­go­słu­pem.

W chwili gdy w po­wie­trzu po­ja­wiły się pierw­sze płatki śniegu, młoda para pre­zy­dencka opu­ściła swój dom w Geo­r­ge­town i roz­po­częła świę­to­wa­nie. Wy­jąt­kowo ele­gancki Jack w bia­łej muszce i ka­mi­zelce oraz olśnie­wa­jąca urodą Jac­kie w bia­łej je­dwab­nej sukni się­ga­ją­cej pod­łogi; ochro­niarz z Se­cret Se­rvice trzyma nad pierw­szą damą roz­pięty pa­ra­sol; te dwie po­staci, sto­jące w bły­sku se­tek fle­szy, stały się dla mi­lio­nów Ame­ry­ka­nów ożyw­czym i ener­ge­ty­zu­ją­cym sym­bo­lem no­wej de­kady i przy­szło­ści. Kiedy para do­tarła do Con­sti­tu­tion Hall, gdzie miał się od­być kon­cert przed­inau­gu­ra­cyjny, mniej wię­cej po­łowa składu Na­ro­do­wej Or­kie­stry Sym­fo­nicz­nej utknęła gdzieś w za­spach. Pre­zy­denc­kiej pa­rze zda­wało się to jed­nak nie prze­szka­dzać i do czasu przy­by­cia wszyst­kich mu­zy­ków swo­bod­nie kon­wer­so­wała z resztą za­pro­szo­nych go­ści. Po kon­cer­cie go­dzinę spóź­niona pre­zy­dencka para udała się na galę do Na­tio­nal Gu­ard Ar­mory, gdzie obok Franka Si­na­try wy­stą­pili Ella Fit­zge­rald, Nat King Cole, Gene Kelly i całe za­trzę­sie­nie in­nych gwiazd; prasa okre­śliła kon­cert mia­nem naj­bar­dziej efek­tow­nej gali in­au­gu­ra­cyj­nej w hi­sto­rii. Zor­ga­ni­zo­wano ją także po to, by nieco zmniej­szyć wy­no­szący trzy mi­liony do­la­rów de­fi­cyt kam­pa­nii pre­zy­denc­kiej or­ga­ni­zo­wa­nej przez de­mo­kra­tów. Wielu za­pro­szo­nych go­ści za­pła­ciło za bi­let dzie­sięć ty­sięcy do­la­rów, ale wa­runki po­go­dowe unie­moż­li­wiły im do­tar­cie na miej­sce. Ko­re­spon­dent „Time’a” przy Bia­łym Domu, Hugh Si­dey, opi­sał wy­stęp jako „nie­koń­czący się”, z czym pew­nie pry­wat­nie zgo­dzi­łaby się Jac­kie Ken­nedy, która wy­mknęła się na krótko do domu o 1.30 w nocy, by chwilę się zdrzem­nąć; ale jej mąż nie zszedł z po­ste­runku, wciąż pre­zen­tu­jąc in­nym go­ściom swój słynny, olśnie­wa­jący uśmiech, a po­tem za­nur­ko­wał pro­sto w jedną z naj­gor­szych śnie­życ w hi­sto­rii mia­sta, by udać się na ko­lejne przy­ję­cie, tym ra­zem wy­pra­wiane przez jego ojca, Jo­ego Ken­nedy’ego, w mod­nej no­wej re­stau­ra­cji w cen­trum. Do domu do­tarł o 3.30 nad ra­nem. Pół go­dziny póź­niej już spał, pod­czas gdy ekipy z mio­ta­czami ognia to­piły śnieg z drzew przy Pen­n­sy­lva­nia Ave­nue, a agenci spe­cjalni za­bez­pie­czali stu­dzienki ka­na­li­za­cyjne, które mo­gliby pró­bo­wać wy­ko­rzy­stać po­ten­cjalni za­ma­chowcy. Na­stęp­nego dnia na pre­zy­denta cze­kało zaś zło­że­nie przy­sięgi, pa­rada i pięć ko­lej­nych ba­lów in­au­gu­ra­cyj­nych.

*

Nie­całe dwie­ście mil na po­łu­dnie od sto­licy, tego sa­mego wie­czoru, gdy na Ken­nedy’ego spa­dały wła­śnie pierw­sze płatki śniegu, w cen­trum ba­daw­czym NASA w Lan­gley w Wir­gi­nii sied­miu męż­czyzn ze­brało się w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Cen­trum wcho­dziło w skład ośrodka ba­daw­czego lot­nic­twa i lo­tów ko­smicz­nych, roz­cią­ga­ją­cego się na kil­ku­set hek­ta­rach na po­łu­dniowo-wschod­nim wy­brzeżu pół­wy­spu Wir­gi­nia, nie­opo­dal New­port News. Od jego za­ło­że­nia w 1917 roku jako po­lo­wej sta­cji do­świad­czal­nej NACA – Na­tio­nal Ad­vi­sory Com­mit­tee for Ae­ro­nau­tics (Na­ro­dowy Ko­mi­tet Do­rad­czy do spraw Ae­ro­nau­tyki) – zdą­żyło się już roz­ro­snąć w praw­dziwy la­bi­rynt han­ga­rów, warsz­ta­tów, tu­neli ae­ro­dy­na­micz­nych, biur in­ży­nier­skich i la­bo­ra­to­riów, gdzie te­sto­wano jedne z naj­bar­dziej za­awan­so­wa­nych i wy­myśl­nych ma­szyn la­ta­ją­cych, na różne spo­soby i we wszel­kich moż­li­wych wa­run­kach, cza­sem aż do ich ce­lo­wego znisz­cze­nia. Lan­gley było po­li­go­nem do­świad­czal­nym lot­nic­twa. Roz­rzu­cone na spo­rym te­re­nie stało się ko­lebką ame­ry­kań­skich in­no­wa­cji ae­ro­nau­tycz­nych.

Zresztą nie tylko. Kiedy w 1958 roku NACA zo­stała za­stą­piona przez nowo utwo­rzoną NASA, ta ostat­nia prze­jęła wiele bu­dyn­ków na te­re­nie Lan­gley i to wła­śnie w jed­nym z nich – ozna­czo­nym nu­me­rem 60[2], ni­czym się nie­wy­róż­nia­ją­cym, dwu­kon­dy­gna­cyj­nym gma­chu z czer­wo­nej ce­gły, oto­czo­nym ład­nie przy­strzy­żo­nym traw­ni­kiem – w chwili gdy w Wa­szyng­to­nie za­czy­nały spa­dać pierw­sze płatki śniegu, cze­kało sied­miu wspo­mnia­nych męż­czyzn.

Sie­dzieli przy me­ta­lo­wych ław­kach ni­czym grupka ucznia­ków, choć wszy­scy byli po trzy­dzie­stce. Więk­szość miała na so­bie mar­kowe ko­szule i od­zna­czała się wy­jąt­kową spraw­no­ścią fi­zyczną. Ame­ry­kań­ska opi­nia pu­bliczna do­brze znała już ich twa­rze, po­nie­waż wi­ze­runki męż­czyzn re­gu­lar­nie pu­bli­ko­wano na okładce jed­nego z naj­po­czyt­niej­szych kra­jo­wych ty­go­dni­ków, ma­ga­zynu „Life”, z któ­rym pod­pi­sali na wy­łącz­ność lu­kra­tywny kon­trakt[3]. Czy­tel­nicy wie­dzieli na ich te­mat wszystko – a przy­naj­mniej tak im się zda­wało, bo wszel­kie skazy na wi­ze­runku bo­ha­te­rów wy­gła­dzano – znali więc ich hobby, ro­dziny, ży­ciowe hi­sto­rie, prze­bieg ka­riery woj­sko­wej w roli pi­lo­tów ob­la­ty­wa­czy, ich obawy i ma­rze­nia, sa­mo­chody, któ­rymi się po­ru­szali, oraz ulu­bione kre­acje ich dba­ją­cych o sie­bie żon. Od chwili kiedy po­ja­wili się na świa­to­wej sce­nie, czyli gdy po­ka­zali się na kon­fe­ren­cji pra­so­wej NASA w jej wa­szyng­toń­skiej sie­dzi­bie 9 kwiet­nia 1959 roku, stali się ce­le­bry­tami z jed­nego po­wodu: to wła­śnie oni mieli zo­stać pierw­szymi ame­ry­kań­skimi astro­nau­tami. Na­zy­wano ich „Sió­demką z Mer­cury’ego”, co na­wią­zy­wało do na­zwy sa­mego pro­gramu. Wszy­scy byli ochot­ni­kami wy­se­lek­cjo­no­wa­nymi na po­czątku 1959 roku, po przej­ściu ry­go­ry­stycz­nych i bez­li­to­snych te­stów me­dycz­nych i psy­cho­lo­gicz­nych, z grupy se­tek speł­nia­ją­cych pod­sta­wowe kry­te­ria woj­sko­wych pi­lo­tów te­sto­wych. W opi­nii prasy – ale może też w rze­czy­wi­sto­ści – było to sied­miu naj­dziel­niej­szych i naj­lep­szych pi­lo­tów w USA. Każdy z nich był go­towy nie tylko le­cieć w nie­zba­dane re­jony ko­smosu, lecz także w ra­zie ko­niecz­no­ści od­dać ży­cie za swój kraj. Byli ame­ry­kań­skimi gla­dia­to­rami wal­czą­cymi po stro­nie wol­nego świata. Trudno się za­tem dzi­wić, że nie­mal każdy Ame­ry­ka­nin pod­chwy­ty­wał tę nutę i jak urze­czony wzno­sił wzrok ku gwiaz­dom.

Ale tamta kon­fe­ren­cja pra­sowa od­była się już dwa­dzie­ścia je­den mie­sięcy temu, a mimo in­ten­syw­nych i wy­ma­ga­ją­cych szko­leń, które po niej na­stą­piły, ża­den z sió­demki nie zbli­żył się na­wet do gra­nicy tego, co po­wszech­nie na­zy­wamy ko­smo­sem. Wstęp­nie wy­zna­czone daty wciąż prze­kła­dano. Do­trzy­ma­nie ter­minu mar­co­wego za­le­żało od suk­cesu lotu te­sto­wego z udzia­łem szym­pansa, wy­zna­czo­nego na ko­niec stycz­nia, czyli za nie­całe dwa ty­go­dnie. Tylko gdyby ten test wy­padł po­myśl­nie, je­den z sied­miu męż­czyzn sie­dzą­cych w sali mógł mieć na­dzieję, że po­leci jako na­stępny.

Wszy­scy z nich świet­nie zda­wali so­bie sprawę, że So­wieci rów­nież przy­go­to­wują się do wy­sła­nia w ko­smos czło­wieka – i to nie­długo – choć nie ist­niało żadne ofi­cjalne oświad­cze­nie na ten te­mat, nic, co wspo­mi­na­łoby o ra­dziec­kich ko­smo­nau­tach, a na­wet luźno na­wią­zy­wało do ta­kich pla­nów. Każdy jed­nak wie­dział swoje. A gdyby ktoś przy­pad­kiem po­trze­bo­wał przy­po­mnie­nia, ra­dziecka prasa od czasu do czasu na­po­my­kała nie­zo­bo­wią­zu­jąco coś na ten te­mat, ale dość jed­no­znacz­nie, jak choćby po wiel­kim suk­ce­sie, ja­kim było wy­strze­le­nie w ko­smos Biełki i Striełki w sierp­niu ubie­głego roku. „Ko­smo­nauta szy­kuje się do po­dróży” – gło­sił je­den z ro­syj­skich na­głów­ków wkrótce po tam­tym wy­da­rze­niu, a po­pu­larny ty­go­dnik ilu­stro­wany „Ogo­niok”, ra­dziecki od­po­wied­nik „Life’a”, ki­piał en­tu­zja­zmem: „Ko­smo­sie, ocze­kuj wi­zyty ze strony Ra­dziec­kiego Oby­wa­tela”[4]. Ina­czej jed­nak niż dzien­ni­ka­rze „Life’a”, ra­dzieccy re­dak­to­rzy nie wspo­mi­nali, o któ­rego z oby­wa­teli może cho­dzić, ja­kim sa­mo­cho­dem jeź­dzi i czym się zaj­muje jego żona. Ani słowa na ten te­mat.

Mimo to było pewne, że ra­dziecka wi­zyta w ko­smo­sie ma wkrótce na­dejść. Od lotu Biełki i Striełki mi­nęło już pięć mie­sięcy, Ame­ry­ka­nie zaś do­piero szy­ko­wali do lotu szym­pansa. No i Biełka i Striełka okrą­żyły Zie­mię osiem­na­ście razy. Rów­nie pewne wy­da­wało się więc to, że ra­dziecki lot w ko­smos bę­dzie lo­tem or­bi­tal­nym; pod­czas gdy pla­no­wany lot ame­ry­kań­ski miał był krótki i sub­or­bi­talny. Wy­nie­sie­nie czło­wieka na or­bitę wy­ma­gało wiel­kich, po­tęż­nych ra­kiet, które So­wieci już mieli, a Ame­ry­ka­nie do­piero pro­jek­to­wali i kon­stru­owali. Dla­czego tak się stało, skąd wła­ści­wie wzięła się ta nie­po­ko­jąca nie­rów­no­waga – ten te­mat długo wał­ko­wano w ar­ty­ku­łach re­dak­cyj­nych ame­ry­kań­skich ga­zet i prze­słu­cha­niach przed Kon­gre­sem, w prak­tyce jed­nak ozna­czało to, że pierwsi ame­ry­kań­scy astro­nauci, tak jak pierw­szy ame­ry­kań­ski szym­pans, będą mo­gli od­być prost­szy lot, ba­li­styczny, wy­ska­ku­jąc na kilka mi­nut po­nad at­mos­ferę w prze­strzeń ko­smiczną, za­nim gra­wi­ta­cja ścią­gnie kap­sułę z po­wro­tem ku Ziemi. Tra­jek­to­ria, po któ­rej bę­dzie się po­ru­szała, przy­po­mi­nać bę­dzie ra­czej tor lotu po­ci­sku ar­ty­le­ryj­skiego, choć w tym wy­padku we wnę­trzu „po­ci­sku” za­sią­dzie szym­pans lub czło­wiek. Ale na­wet je­śli ten lot sub­or­bi­talny, góra–dół, był osią­gnię­ciem tech­nicz­nym mniej im­po­nu­ją­cym niż okrą­że­nie Ziemi z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu ty­sięcy ki­lo­me­trów na go­dzinę, to jak naj­bar­dziej był lo­tem w ko­smos. Ame­ry­kań­ska opi­nia pu­bliczna i me­dia przyj­mo­wały, że ko­smos to ko­smos i wszystko jedno, czy czło­wiek spę­dzi w nim kilka mi­nut, czy kilka go­dzin – li­czyło się je­dy­nie, kto do­trze tam pierw­szy, no i naj­le­piej prze­żyje po­wrót.

Sied­miu po­ten­cjal­nych ame­ry­kań­skich astro­nau­tów za­da­wało so­bie jed­nak do­dat­kowe i  może bar­dziej dla nich pa­lące py­ta­nie, a mia­no­wi­cie, który z nich zo­sta­nie tym pierw­szym? Tak jak zwy­kli oby­wa­tele czuli się sfru­stro­wani wszyst­kimi opóź­nie­niami i zmia­nami ter­mi­na­rza pro­gramu, choć oczy­wi­ście zda­wali so­bie sprawę, że nie po­wstał jesz­cze ża­den pod­ręcz­nik in­stru­ujący, jak zre­ali­zo­wać mi­sję tej skali i am­bi­cji; jego ustępy na bie­żąco pi­sano, re­da­go­wano i prze­pi­sy­wano od nowa. Jako pi­loci te­stowi mieli świa­do­mość, że wiele z tych opóź­nień było nie­zbęd­nych, także z tego istot­nego po­wodu, że to prze­cież ich ży­cie by­łoby za­gro­żone w pierw­szej ko­lej­no­ści, gdyby coś po­szło nie tak. Nikt z nich nie chciał umrzeć; jed­no­cze­śnie nie po­wstrzy­my­wało ich to przed ma­rze­niem, żeby to wła­śnie oni mo­gli na­ra­zić swoją skórę.

Do­tych­czas ża­den z nich nie wie­dział, komu przy­pad­nie ten ho­nor, ale zde­cy­do­wa­nym fa­wo­ry­tem prasy był John Glenn, były pi­lot ma­ri­nes, który od­był pięć­dzie­siąt dzie­więć mi­sji pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej, ze­strze­lił trzy ko­mu­ni­styczne sa­mo­loty w trak­cie wojny ko­re­ań­skiej, pię­cio­krot­nie od­zna­czono go Lot­ni­czym Krzy­żem Za­sługi za bo­ha­ter­stwo, w 1957 roku usta­no­wił re­kord świata szyb­ko­ści prze­lotu od­rzu­tow­cem nad kon­ty­nen­talną czę­ścią USA i kil­ku­krot­nie wy­stą­pił w wy­świe­tla­nym przez te­le­wi­zję CBS pro­gra­mie Jaka to me­lo­dia?, w mun­du­rze z me­da­lami i sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy. Lu­dziom też bar­dzo po­do­bał się przy­do­mek Glenna, „Old Ma­gnet Ass” (w wol­nym tłu­ma­cze­niu: Stara, Do­bra Ma­gne­tyczna Dupa) ze względu na to, że wie­lo­krot­nie jako pi­lot Glenn na wła­sne ży­cze­nie ścią­gał na sie­bie nie­przy­ja­ciel­ski ogień. Wszystko ra­zem skła­dało się na praw­dzi­wie nad­zwy­czajny ży­cio­rys; a jego pie­go­wata, za­wsze wy­szcze­rzona w uśmie­chu twarz, re­gu­larne wi­zyty w ko­ściele pre­zbi­te­riań­skim, na­ucza­nie w szkółce nie­dziel­nej i pod­kre­ślane przy­wią­za­nie do war­to­ści ro­dzin­nych spra­wiały, że pod każ­dym wzglę­dem Glenn wy­glą­dał i brzmiał nie tylko jak wzo­rowy ame­ry­kań­ski astro­nauta, ale wręcz jak wzo­rowy ame­ry­kań­ski pierw­szy astro­nauta. Z pew­no­ścią sam też tak są­dził. „Nie ma w na­szej gru­pie ni­kogo, kto nie chciałby zo­stać pierw­szym” – stwier­dził kie­dyś[5].

Wy­da­wało się, że na­tu­ralną kan­dy­da­turą na nu­mer dwa był Alan She­pard, trzy­dzie­sto­sied­mio­letni były pi­lot ob­la­ty­wacz ma­ry­narki, który choć ni­gdy nie brał udziału w wal­kach – co za­pewne było dla niego draż­li­wym te­ma­tem, gdy dys­ku­sja scho­dziła na wy­czyny Glenna – to jed­nak te­sto­wał jedne z naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­cych i trud­nych w pi­lo­tażu my­śliw­ców w szkole pi­lo­tów ma­ry­narki przy Pa­tu­xent Ri­ver w Ma­ry­lan­dzie, szyb­kie i mało przy­ja­zne dla pi­lo­tów sa­mo­loty o na­zwach ta­kich jak Ban­shee, De­mon lub Pan­ther, w któ­rych, jak głosi stare po­wie­dze­nie, pa­ni­kuje się do­piero wtedy, gdy ma się ku temu praw­dziwe po­wody. Jed­nym z wy­czy­nów She­parda było na przy­kład lą­do­wa­nie na lot­ni­skowcu w nocy przy sil­nym wie­trze, być może naj­nie­bez­piecz­niej­szy z ma­new­rów, ja­kie może prze­pro­wa­dzić pi­lot, a także zej­ście z wy­so­ko­ści dwu­na­stu ki­lo­me­trów i wy­lą­do­wa­nie od­rzu­tow­cem bez dzia­ła­ją­cych sil­ni­ków. Był świet­nym pi­lo­tem, który kie­dyś dla za­bawy zro­bił pę­tlę wo­kół przę­sła mo­stu nad za­toką Che­sa­pe­ake, przez co o mały włos nie po­że­gnał się z ka­rierą. Kiedy in­dziej wy­ko­ny­wał z dużą pręd­ko­ścią beczki jedną z tych nie­wdzięcz­nych ma­szyn typu Ban­shee, gdy na­gle ode­rwały się oba skrzy­dłowe zbior­niki z pa­li­wem; mimo to She­pard zdo­łał wró­cić bez­piecz­nie do Pa­tu­xent. Jego umie­jęt­no­ści pi­lo­tażu były le­gen­darne, po­dob­nie jak opa­no­wa­nie, kiedy coś złego nie­spo­dzie­wa­nie za­czy­nało się dziać z pi­lo­to­wa­nym przez niego sa­mo­lo­tem. „Mógłby po­le­cieć wszyst­kim” – tak jego zdol­no­ści okre­ślił je­den z ko­le­gów[6].

She­pard nie ukry­wał też, że ma­rzy, by zo­stać astro­nautą: „Chcę być pierw­szy, po­nie­waż chcę być pierw­szy”[7], jak po­wie­dział pew­nemu dzien­ni­ka­rzowi, i nie­wąt­pli­wie był rów­nież bar­dzo by­stry, może na­wet naj­by­strzej­szy z ca­łej sió­demki, dys­po­nu­jąc przy tym zdol­no­ściami przy­wód­czymi oraz ana­li­tycz­nymi i tech­nicz­nymi. Prócz pi­lo­to­wa­nia z prze­ra­ża­jącą pręd­ko­ścią, cza­sami do góry no­gami, naj­ostrzej­szych od­rzu­tow­ców, pa­sję She­parda sta­no­wiła jazda na nar­tach wod­nych, golf i bar­dzo szyb­kie sa­mo­chody; we­dług nie­któ­rych był także ko­bie­cia­rzem. Miał wy­ra­zi­ste nie­bie­skie oczy i nieco grzeszny uśmie­szek, któ­remu wiele ko­biet nie mo­gło się oprzeć; jego twarz, choć nie­zbyt przy­stojna, je­śli się kie­ro­wać opi­nią ma­ga­zynu „Life”, lecz chło­pięca (mimo lek­kich za­koli ), świad­czyła o nie­po­spo­li­tym cha­rak­te­rze. Jed­nak nie­któ­rzy nie czuli się w jego obec­no­ści swo­bod­nie. Po­tra­fił żar­to­wać, ale też na­gle spo­waż­nieć, prze­ista­cza­jąc się w zdy­stan­so­wa­nego „twar­dziela”[8], ucie­ka­jąc się znów do opisu z „Life’a”. Je­den z jego przy­dom­ków brzmiał „Lo­do­waty Ko­man­dor”[9]. „Ni­gdy nie lu­bi­łem o so­bie roz­ma­wiać” – stwier­dził w tym sa­mym ma­te­riale dla „Life’a”, uci­na­jąc dal­sze py­ta­nia do­ty­czące jego oso­bo­wo­ści. Tylko nie­liczni, jak póź­niej­szy astro­nauta pro­gramu Apollo Gene Cer­nan, po­tra­fili „prze­bić się przez ten mur” i „w pełni so­bie uświa­do­mić, jak nie­sa­mo­wi­tym był czło­wie­kiem”. Ale nie do­ty­czyło to Johna Glenna. Glenn i She­pard nie byli bli­skimi przy­ja­ciółmi.

Ci dwaj wy­su­nęli się na czoło wy­ścigu, nic jed­nak nie pod­po­wia­dało, który z nich – i czy w ogóle któ­ry­kol­wiek – po­leci pierw­szy. Tylko głu­piec od­rzu­ciłby po­zo­stałe kan­dy­da­tury. Był wśród nich bo­wiem Le­roy „Gordo” Co­oper, szczu­pły i przy­stojny przed­sta­wi­ciel rol­ni­czej czę­ści Sta­nów z Okla­homy, naj­młod­szy ze wszyst­kich, bo trzy­dzie­sto­dwu­letni. Ten wiel­bi­ciel Bucka Ro­gersa stwier­dził pew­nego razu, że jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych chciałby zo­stać astro­nautą, jest fa­scy­na­cja UFO. Był po­nadto Do­nald „Deke” Slay­ton z Wi­scon­sin, rów­nież syn far­me­rów, ma­ło­mówny i z ogo­rzałą twa­rzą, do­sko­nały pi­lot te­stowy i za­pa­lony my­śliwy; a także jego naj­lep­szy przy­ja­ciel i part­ner od po­lo­wań Vir­gil „Gus” Gris­som, naj­niż­szy z grupy, we­te­ran z setką mi­sji wo­jen­nych w Ko­rei, od­zna­czony Lot­ni­czym Krzy­żem Za­sługi i też sły­nący z ma­ło­mów­no­ści. Był Wal­ter „Wally” Schirra, naj­więk­szy dow­cip­niś w gru­pie, wprost uwiel­bia­jący pła­tać fi­gle, tak jak She­pard fa­na­tyk szyb­kich sa­mo­cho­dów i je­den z nie­licz­nych spo­śród sió­demki na­ło­go­wych pa­la­czy ty­to­niu. Był wresz­cie Mal­colm Scott Car­pen­ter, były pi­lot ma­ry­narki, któ­rego do­łą­cze­nie do eli­tar­nej grupy pi­lo­tów ob­la­ty­wa­czy sta­no­wiło dla ca­łej jej reszty za­gadkę, zwłasz­cza że Car­pen­ter przez całą ka­rierę pi­lo­to­wał po­wolne i nudne pa­tro­lowe sa­mo­loty śmi­głowe. Już to po­winno go dys­kwa­li­fi­ko­wać, a prze­cież jesz­cze gor­sze było hobby Car­pen­tera: gra na gi­ta­rze, pod­czas któ­rej sia­dał na po­dusz­kach w domu i kon­cer­to­wał swo­jej żo­nie Rene jak ja­kiś be­at­nik, a nie peł­no­krwi­sty, po­rządny pi­lot od­rzu­tow­ców.

Skłon­ność do ry­wa­li­za­cji mię­dzy tymi sied­mioma męż­czy­znami wi­dać było na każ­dym kroku. W końcu to ona za­pro­wa­dziła ich do tej sali; to ona przy­wio­dła ich do szkoły lot­ni­czej, ma­ry­narki, ma­ri­nes lub sił po­wietrz­nych; do pi­lo­to­wa­nia – z wy­łą­cze­niem Car­pen­tera – naj­szyb­szych od­rzu­tow­ców na świe­cie; do ry­zy­ko­wa­nia wła­snym ży­ciem pod­czas walki; to w końcu ona skło­niła ich dwa lata wcze­śniej, by sta­rać się o moż­li­wość spró­bo­wa­nia swych sił w no­wej, nie­zna­nej do­tych­czas roli astro­nau­tów – do­słow­nie gwiezd­nych po­dróż­ni­ków – ma­ją­cych le­cieć w dzi­wacz­nych, urze­ka­ją­cych ma­chi­nach w ni­czym nie­przy­po­mi­na­ją­cych sa­mo­lo­tów, ja­kie do tej pory pi­lo­to­wali, i ma­ją­cych do­trzeć w miej­sca, do któ­rych znane im ma­szyny do­le­cieć by nie mo­gły. I do­kład­nie z tych sa­mych po­wo­dów to ona spra­wiła, że każdy z nich bar­dziej niż cze­go­kol­wiek in­nego w ży­ciu pra­gnął zwy­cię­żyć nad Ro­sja­nami oraz prze­ści­gnąć ko­le­gów i  za­pi­sać się w  an­na­łach hi­sto­rii jako ten pierw­szy.

Przed Gwiazdką wszyst­kich astro­nau­tów po­pro­szono, by w taj­nym gło­so­wa­niu wy­brali jed­nego spo­śród sie­bie, ale wy­ni­ków gło­so­wa­nia nie ujaw­niono. Jed­nak od po­łowy stycz­nia, ze względu na zbli­ża­jący się ter­min lotu szym­pansa, wy­bór astro­nauty sta­wał się kwe­stią co­raz bar­dziej pa­lącą. W końcu, na dzień przed in­au­gu­ra­cją pre­zy­denta Ken­nedy’ego, astro­nau­tów po­pro­szono o od­wo­ła­nie in­nych spo­tkań i sta­wie­nie się o pią­tej po po­łu­dniu w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Chciał się z nimi wi­dzieć ich szef, Ro­bert Gil­ruth.

Od li­sto­pada 1958 roku Gil­ruth sze­fo­wał Space Task Group (Ko­smiczna Grupa Za­da­niowa) z sie­dzibą w Lan­gley, or­ga­ni­za­cji po­wo­ła­nej przez NASA do re­ali­za­cji Pro­gramu Mer­cury. Uczy­nie­nie go sze­fem było zna­ko­mi­tym po­su­nię­ciem: ten je­den z naj­bar­dziej wy­róż­nia­ją­cych się w kraju in­ży­nie­rów ae­ro­nau­tyki zaj­mo­wał się po dro­dze nie­mal wszyst­kim, od bry­tyj­skich spit­fire’ów w cza­sie wojny do za­awan­so­wa­nych, bez­za­ło­go­wych sa­mo­lo­tów ra­kie­to­wych w la­tach pięć­dzie­sią­tych. Był praw­dzi­wym in­no­wa­to­rem, wciąż sto­sun­kowo mło­dym, sporo przed pięć­dzie­siątką, uskrzy­dlo­nym przez nowe za­da­nie, któ­rym miał się te­raz za­jąć – czyli wy­sła­niem astro­nauty w prze­strzeń ko­smiczną; a za łu­dząco spo­koj­nym ob­li­czem skry­wała się osoba zde­cy­do­wana i twarda. Astro­nauci ze­brani w sali kon­fe­ren­cyj­nej cze­kali na niego przez kwa­drans, pod­czas gdy opady śniegu za oknem przy­bie­rały na sile. Nor­mal­nie prze­rzu­ca­liby się żar­tami lub zło­śli­wost­kami, ale te­raz z tru­dem przy­cho­dziło im wy­du­sić z sie­bie kilka słów. Na­pię­cie, jak wszy­scy póź­niej wspo­mi­nali, się­gało ze­nitu. „Mi­sio­waty” Gris­som[10] – jak to okre­ślił „Life” – który nie­mal ni­gdy nie od­zy­wał się nie­py­tany, te­raz po­sta­no­wił za­żar­to­wać: „Je­śli każą nam cze­kać dłu­żej – stwier­dził – chyba wy­gło­szę prze­mó­wie­nie”[11]. Za­nim jed­nak to zro­bił, do sali wkro­czył Gil­ruth.

Za­mknął za sobą drzwi i od razu prze­szedł do sedna. Oświad­czył astro­nau­tom, że „była to naj­trud­niej­sza de­cy­zja z tych, które do­tych­czas pod­jął”, a na­stęp­nie po­wie­dział, że jako pierw­szy po­leci Alan She­pard. Gus Gris­som bę­dzie drugi, a John Glenn trzeci. Glenn bę­dzie także re­zer­wo­wym za­równo dla She­parda, jak i Gris­soma. Po­zo­stała czwórka – Deke Slay­ton, Gor­don Co­oper, Scott Car­pen­ter, Wally Schirra – po­leci póź­niej. Gil­ruth nie uza­sad­niał swo­jego wy­boru ani wów­czas, ani po­tem, przy­naj­mniej nie sa­memu She­par­dowi; po ja­kimś cza­sie przy­znał je­dy­nie, że klu­czo­wym czyn­ni­kiem była wy­soka in­te­li­gen­cja tego ostat­niego. Gil­ruth, za­nim opu­ścił po­miesz­cze­nie, po­pro­sił jesz­cze, by nie upu­blicz­niać jego de­cy­zji, bo She­pard mógłby się zna­leźć pod zbyt silną pre­sją ze strony dzien­ni­ka­rzy. Na ra­zie więc astro­nauci mieli za­cho­wać nowo na­bytą wie­dzę dla sie­bie. Gil­ruth po­dzię­ko­wał wszyst­kim, ży­czył im szczę­ścia, a na­stęp­nie wy­szedł z sali.

Za­pa­dła ci­sza. She­pard wspo­mi­nał, że pod­czas wy­po­wie­dzi Gil­ru­tha ga­pił się w pod­łogę i sta­rał się ukryć ra­dość. Pod­niósł wzrok do­piero po wyj­ściu prze­ło­żo­nego. Pa­trzyło na niego sześć par oczu. Na­gle pod­szedł do niego Glenn i uści­skał mu rękę. Po­zo­stali, je­den po dru­gim, zro­bili to samo. Po chwili She­pard zo­stał sam w po­miesz­cze­niu.

Ale nie sie­dział w nim długo. Kiedy w pełni uświa­do­mił so­bie, co wła­śnie się wy­da­rzyło, uznał, że musi po­dzie­lić się tym z ro­dziną, bez względu na zda­nie Gil­ru­tha w tej kwe­stii. Wy­szedł w noc i śnie­życę, po czym po­je­chał do swo­jego domu w Vir­gi­nia Be­ach. Gdy otwo­rzył drzwi, jego żona Lo­uise rzu­ciła mu się na szyję. Wi­dząc uśmiech na jego twa­rzy, do­my­śliła się, o co cho­dzi. „Masz to!” – wy­krzyk­nęła[12]. Je­śli miała ja­kieś obawy, zo­sta­wiła je dla sie­bie. Zbyt długo była żoną pi­lota ob­la­ty­wa­cza, by obar­czać go jesz­cze wła­snymi lę­kami. „Nie może pani ni­komu o tym po­wie­dzieć – ode­zwał się She­pard – ale wła­śnie ob­jęła pani czło­wieka, który pierw­szy po­leci w ko­smos”. „Kto tu wpu­ścił tego Ru­ska?” – od­rze­kła. Rzecz ja­sna, żar­to­wała, ale żart ten był bliż­szy rze­czy­wi­sto­ści, niż im się wów­czas wy­da­wało.

TRZY

DOM W LE­SIE

18 stycz­nia 1961 roku

JW 26266, 41 ki­lo­me­trów na pół­nocny wschód od Mo­skwy

Głę­boko w brzo­zo­wym le­sie w re­jo­nie szczoł­kow­skim na pół­nocny wschód od Mo­skwy, da­leko od głów­nej drogi pro­wa­dzą­cej do mia­sta i po­dejrz­li­wych oczu, znaj­duje się nie­wielki, dwu­kon­dy­gna­cyjny bu­dy­nek w sta­rym stylu, do po­łowy za­grze­bany w śniegu. Tu­taj śnieg po­krywa wszystko jesz­cze grub­szą war­stwą niż osiem ty­sięcy ki­lo­me­trów da­lej, w Wa­szyng­to­nie. Pię­trzy się na po­chy­łym da­chu bu­dynku, na ganku przed drzwiami wej­ścio­wymi, na splą­ta­nych ga­łę­ziach po­bli­skich brzóz, pod­kre­śla­jąc tylko głu­chą ci­szę lasu.

Po­mi­ja­jąc samą nie­ty­pową lo­ka­li­za­cję, bu­dy­nek ni­czym się nie wy­róż­nia. Być może jego ano­ni­mo­wość po­mo­gła ukryć jego prze­zna­cze­nie. Al­bo­wiem ten nie­rzu­ca­jący się w oczy gmach skry­wał sie­dzibę jed­nej z naj­bar­dziej taj­nych ra­dziec­kich in­sty­tu­cji. Jed­nostka woj­skowa 26266, znana także jako CPK: Centr Pod­go­towki Ko­smo­naw­tow (Ośro­dek Wy­szko­le­nia Ko­smo­nau­tów). I wła­śnie tu w pewną szcze­gólną środę, na dwa dni przed in­au­gu­ra­cją pre­zy­denta Ken­nedy’ego w Wa­szyng­to­nie i na dzień przed wy­bo­rem Alana She­parda na pierw­szego astro­nautę, sze­ściu męż­czyzn kon­ku­ro­wało o to, kto zo­sta­nie pierw­szym ko­smo­nautą w ZSRR, a może i na świe­cie.

Jak Sió­demka z Mar­cury’ego w Lan­gley w Wir­gi­nii, tak i ta szóstka ze­brała się w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Ale na tym po­do­bień­stwa się koń­czyły. Wszy­scy byli młodsi niż Ame­ry­ka­nie, le­d­wie dwu­dzie­sto­kil­ku­letni. Każdy z nich miał też na so­bie woj­skowy mun­dur, a nie mar­kową ko­szulę. No i – po­mi­ja­jąc w tym po­rów­na­niu Gusa Gris­soma – wszy­scy byli niżsi, tak by zmie­ścić się w ku­li­stej kap­sule Wo­stoka, za­stę­pu­ją­cej ter­mo­nu­kle­arną gło­wicę na szczy­cie po­ci­sku R-7, który – jak mieli na­dzieję – nie­długo wy­nie­sie ich w prze­strzeń ko­smiczną.

Ina­czej jed­nak niż w przy­padku Sió­demki z Mer­cury’ego, tych sze­ściu męż­czyzn na ni­kogo nie cze­kało. Spo­tkali się tu, by wziąć udział w eg­za­mi­nie. Nieco póź­niej, po po­łu­dniu, każdy miał też od­być roz­mowę z ko­mi­sją od­po­wia­da­jącą za ich prze­szko­le­nie. Dzień wcze­śniej ta sama ko­mi­sja, ko­rzy­sta­jąc z dość pry­mi­tyw­nego sy­mu­la­tora Wo­stoka, oce­niła wy­niki kan­dy­da­tów. Sy­mu­la­tor, je­dyny taki w ca­łym ZSRR, nie znaj­do­wał się jed­nak w le­sie, lecz w In­sty­tu­cie Ba­dań Lot­ni­czych imie­nia Gro­mowa (zna­nym rów­nież jako LII), miesz­czą­cym się w przed­re­wo­lu­cyj­nym bu­dynku w mie­ście Żu­kow­skij, czter­dzie­ści pięć ki­lo­me­trów na po­łu­dniowy wschód od Mo­skwy. Przez ja­kieś pięć­dzie­siąt mi­nut każdy z sze­ściu eg­za­mi­no­wa­nych te­sto­wał różne pro­ce­dury w atra­pie kok­pitu Wo­stoka pod bacz­nym okiem eg­za­mi­nu­ją­cych. Ćwi­cze­nie od­by­wało się na dru­gim pię­trze daw­nego sa­na­to­rium gruź­li­czego le­żą­cego w ge­stii Lu­do­wego Ko­mi­sa­riatu Pracy.

Zlo­ka­li­zo­wany w brzo­zo­wym le­sie bu­dy­nek, w któ­rym męż­czyźni ocze­ki­wali na eg­za­min, był pierw­szą kon­struk­cją w ści­śle strze­żo­nym, za­mknię­tym dla świata ze­wnętrz­nego i ukie­run­ko­wa­nym wy­łącz­nie na szko­le­nie ko­smo­nau­tów ra­dziec­kich kom­plek­sie, który w miarę upływu czasu miał się znacz­nie roz­ro­snąć. W 1968 roku kom­pleks ten zmieni na­zwę na Zwiezd­nyj Go­ro­dok – Gwiezdne Mia­steczko. To jed­nak miało na­stą­pić do­piero w od­le­głej przy­szło­ści. Do tego czasu jego ob­szar na­zy­wano Zie­loną Wio­ską, co na­wią­zy­wało do ota­cza­ją­cej ten te­ren buj­nej ro­ślin­no­ści. Kiedy 11 stycz­nia 1960 roku na roz­kaz do­wódcy ra­dziec­kich sił lot­ni­czych, mar­szałka Kon­stan­tina Wier­szy­nina, zde­cy­do­wano o utwo­rze­niu Ośrodka Wy­szko­le­nia Ko­smo­nau­tów, Zie­loną Wio­skę uznano za naj­lep­sze miej­sce dla jego ulo­ko­wa­nia. Miało ono wiele za­let: po­ło­żone było w środku lasu, choć wciąż nie tak da­leko od Mo­skwy. Tylko kilka ki­lo­me­trów dzie­liło je od bazy lot­ni­czej Czka­łow­skoje, naj­więk­szej w ZSRR. No i było stam­tąd bli­sko do OKB-1, taj­nego ośrodka pro­jek­to­wa­nia i pro­duk­cji pod Mo­skwą, gdzie za­le­d­wie ty­dzień przed datą eg­za­minu do­tarł po cięż­kich przej­ściach Wo­stok Ar­wida Pallo i gdzie kon­stru­owano wła­śnie ko­lejne Wo­stoki, w wer­sjach przy­sto­so­wa­nych do prze­wo­że­nia lu­dzi.

Sze­ściu ko­smo­nau­tów szko­liło się od dzie­się­ciu mie­sięcy, od marca 1960 roku, choć aku­rat bu­dy­nek w sali, w któ­rej te­raz sie­dzieli, użyt­ko­wano do­piero od czerwca. Ko­rzy­stali też jed­nak z róż­nych taj­nych ośrod­ków w Mo­skwie. W ko­lej­nych la­tach wielu z nich miało się wpro­wa­dzić do spe­cjal­nie w tym celu zbu­do­wa­nych blo­ków w Gwiezd­nym Mia­steczku, ale w stycz­niu 1961 roku wszy­scy miesz­kali w po­bliżu bazy Czka­łow­skoje, w pro­stych dwu­po­ko­jo­wych miesz­ka­niach, o ile mieli żonę i dzieci, lub w jesz­cze prost­szej ka­wa­lerce, gdy byli ka­wa­le­rami. Stan­dard tych miesz­kań był bar­dzo od­le­gły od kom­for­to­wego domu Alana She­parda na zie­lo­nych przed­mie­ściach Vir­gi­nia Be­ach, czy w ogóle od ja­kich­kol­wiek in­nych wa­run­ków zno­śnych dla ame­ry­kań­skich astro­nau­tów i ich ro­dzin. Jed­nak jak na ra­dziec­kie re­alia ko­smo­nauci też byli uprzy­wi­le­jo­wani. Poza tym w ba­zie Czka­łow­skoje nikt poza bar­dzo wą­skim krę­giem osób nie wie­dział, czym się zaj­muje rze­czona szóstka męż­czyzn i do ja­kich za­dań się szkoli. Po­dob­nie jak nie wie­dzieli tego ich ro­dzice, przy­ja­ciele, byli ko­le­dzy z lot­nic­twa. Na­wet ich żo­nom su­ge­ro­wano, by nie za­da­wały zbyt wielu py­tań. Ina­czej niż to było z Sió­demką z Mer­cury’ego, słynną w ca­łej Ame­ryce, je­śli nie na świe­cie, o tej szó­stce nie wie­dział pra­wie nikt.

Ale była jesz­cze jedna klu­czowa róż­nica. Nie tylko tych sze­ściu ko­smo­nau­tów brało udział w szko­le­niu. Szko­lono także czter­na­stu in­nych. Pod­czas se­lek­cji od­by­wa­ją­cej się w znacz­nie su­row­szych wa­run­kach niż te, przez które prze­cho­dzili ame­ry­kań­scy astro­nauci, dwu­dzie­stu ko­smo­nau­tów wy­brano z po­cząt­ko­wej puli bli­sko trzech i pół ty­siąca pi­lo­tów woj­sko­wych. Ra­dziecki pro­gram ko­smiczny miał am­bi­cję pod­boju ko­smosu, a przy­naj­mniej jego czę­ści ota­cza­ją­cej Zie­mię, do tego zaś po­trze­bo­wano od­po­wied­nio licz­nych kadr. Dwu­dziestka roz­po­częła szko­le­nie wio­sną 1960 roku, za­le­d­wie dwa mie­siące po tym, jak ra­dziecki pre­mier Ni­kita Chrusz­czow na­ka­zał kie­row­ni­kom ba­dań ko­smicz­nych szybko „za­jąć się prze­strze­nią po­za­ziem­ską. W USA pra­cują nad tym pełną parą i mogą nas prze­ści­gnąć”[1]. Wów­czas Sió­demka z Mer­cury’ego szko­liła się już od roku. So­wieci mu­sieli to prędko nad­ro­bić i dwu­dzie­stu ko­smo­nau­tów miało w tym po­móc. Poza nie­zo­bo­wią­zu­ją­cymi na­po­mknię­ciami w ści­śle kon­tro­lo­wa­nej pra­sie od­no­szą­cymi się do „So­wiec­kiego Oby­wa­tela”, który wkrótce złoży wi­zytę w prze­strzeni ko­smicz­nej, wszyst­kie fakty skrzęt­nie ukry­wano lub ce­lowo przed­sta­wiono nie­praw­dzi­wie. Ra­kiety, kap­suły, pro­jek­tanci, in­ży­nie­ro­wie, miej­sca szko­leń i star­tów, no i oczy­wi­ście ko­smo­nauci – wszel­kie istotne dane na ich te­mat miały po­zo­stać za za­mknię­tymi drzwiami.

Je­sie­nią 1960 roku ra­dziecki pro­gram za­ło­go­wych lo­tów ko­smicz­nych stał się naj­wyż­szym pań­stwo­wym prio­ry­te­tem, czę­ściowo także dla­tego, że, jak się wy­da­wało, NASA mo­gła się szy­ko­wać do wy­sła­nia Ame­ry­ka­nina w ko­smos na­wet jesz­cze w grud­niu tego sa­mego roku. Aby wszystko przy­spie­szyć, a w pierw­szej ko­lej­no­ści prze­pro­wa­dzić szko­le­nie na je­dy­nym sy­mu­la­to­rze, z ory­gi­nal­nej dwu­dziestki wy­se­lek­cjo­no­wano sze­ściu li­de­rów, któ­rzy mieli po­le­cieć szyb­ciej niż reszta. Krótko mó­wiąc, miała to być pierw­szo­li­gowa dru­żyna szy­ko­wana na Sió­demkę z  Mer­cury’ego. Wta­jem­ni­czeni wie­dzieli, że gru­pie sze­ściu przy­szłych ko­smo­nau­tów nadano na­zwę. Być może ce­lowo na­wią­zu­jąc do Sió­demki z Mer­cury’ego, na­zwano ich Awan­gar­dową Szóstką.

Różne źró­dła po­dają różne kry­te­ria jej se­lek­cji. Dr Adi­lia Ko­tow­skaja, spe­cja­listka z za­kresu pa­to­fi­zjo­lo­gii nad­zo­ru­jąca tre­ning i te­sty ko­smo­nau­tów na wi­rów­kach, utrzy­my­wała[2], że męż­czyzn wy­brano po pro­stu ze względu na ich od­por­ność na znaczne prze­cią­że­nia, po­dobne do tych, ja­kie mu­sie­liby znieść pod­czas startu ra­kiety, nie tra­cąc przy tym przy­tom­no­ści. Z głów­nej szóstki naj­od­por­niej­szy oka­zał się An­dri­jan Ni­ko­ła­jew, ci­chy, przy­sa­dzi­sty, nieco po­nury ka­wa­ler, który prze­szedł przez miaż­dżące te­sty na wi­rówce wręcz śpie­wa­jąco. Je­śli jed­nak wie­rzyć ko­smo­nau­cie Alek­sie­jowi Le­ono­wowi[3], który cztery lata póź­niej od­był pierw­szy w świe­cie „spa­cer ko­smiczny”, se­lek­cja oparta była na in­nej za­sa­dzie: kie­ro­wano się wy­łącz­nie wzro­stem i wagą ciała. Po­nie­waż oba te pa­ra­me­try miały klu­czowe zna­cze­nie dla Wo­stoka, wy­bie­rano je­dy­nie naj­niż­szych i naj­lżej­szych. Le­onow był nieco za wy­soki, by wy­grać w tej kon­ku­ren­cji. Wszy­scy za­kwa­li­fi­ko­wani do pierw­szej grupy mu­sieli mieć po­ni­żej stu sie­dem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Naj­niż­szy miał sto sześć­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, dwa­dzie­ścia sześć lat, szczere spoj­rze­nie i urze­ka­jący uśmiech przy­wo­dzący na myśl Johna Glenna. Był też żo­naty, a w prze­szło­ści uczył się od­lew­nic­twa. Na­zy­wał się Ju­rij Ga­ga­rin. On także do­stał się do Awan­gar­do­wej Szóstki.

Trzeci był Gri­go­rij Nie­lu­bow. Ciem­no­włosy, przy­stojny pi­lot w tym sa­mym wieku co Ga­ga­rin na­le­żał do bar­dzo nie­licz­nej grupy we wstęp­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­nej dwu­dzie­stce ko­smo­nau­tów, któ­rzy pi­lo­to­wali już pierw­szy ra­dziecki my­śli­wiec nad­dźwię­kowy, MiG-19. Był nie­zwy­kle by­stry – być może naj­spraw­niej­szy in­te­lek­tu­al­nie w ca­łej gru­pie – i ce­cho­wał się bły­ska­wicz­nymi re­ak­cjami. Pod pew­nymi wzglę­dami przy­po­mi­nał Alana She­parda, także wy­ka­zu­jąc pe­wien rys aro­gan­cji oraz cier­piąc na brak sa­mo­kry­ty­cy­zmu, co czę­sto za­uwa­żali jego in­struk­to­rzy. Nie­któ­rzy uwa­żali go za nar­cy­stycz­nego. Wielu po pro­stu go nie lu­biło. Kilku było prze­ko­na­nych, że to on zo­sta­nie wy­brany, by le­cieć pierw­szy. Nie­lu­bow po­cząt­kowo nie zna­lazł się w Awan­gar­do­wej Szó­stce. Do­łą­czył póź­niej, za­stę­pu­jąc in­nego ko­smo­nautę, Ana­to­lija Kar­ta­szowa, ra­nio­nego po­waż­nie pod­czas te­stów na wi­rówce w lipcu 1960 roku. Z ni­gdy nie­wy­ja­śnio­nych po­wo­dów coś po­szło źle i Kar­ta­szow za­czął się krę­cić ze zbyt dużą pręd­ko­ścią, a na jego ciało za­częły od­dzia­ły­wać ol­brzy­mie siły. Inny ko­smo­nauta, Dmi­trij Za­ikin, do­brze za­pa­mię­tał, jaki był tego sku­tek. „Na­czy­nia krwio­no­śne na jego ple­cach po pro­stu eks­plo­do­wały”[4]. Kar­ta­szowa zwol­niono ze służby bez prawa po­wrotu i na jego miej­sce za­kwa­li­fi­ko­wano Nie­lu­bowa.

Tego ro­dzaju de­cy­zje by­wają bru­talne – i osta­teczne. W tym sa­mym mie­siącu, w któ­rym do­szło do wy­padku Kar­ta­szowa, inny czło­nek Awan­gar­do­wej Szóstki, Wa­len­tin War­ła­mow, w jed­nym z nie­licz­nych dni prze­rwy wy­brał się od­po­cząć nad płyt­kie Mie­dwieżje Oziera w po­bliżu cen­trum tre­nin­go­wego. To­wa­rzy­szył mu Wa­le­rij By­kow­ski, wiel­biący ry­wa­li­za­cję. War­ła­mow za­pro­po­no­wał By­kow­skiemu, by za­częli ska­kać na główkę do wody. By­kow­ski zgo­dził się od razu, ale po skoku za­szo­ro­wał głową o płyt­kie dno. Gdy się wy­nu­rzył, ostrzegł War­ła­mowa. Ten jed­nak sko­czył i mocno ude­rzył głową w dno. Za­wie­ziono go szybko do szpi­tala, gdzie stwier­dzono prze­su­nię­cie jed­nego z krę­gów szyj­nych. Umiesz­czono go na wy­ciągu – i wy­łą­czono z pro­gramu bez prawa od­wo­ła­nia. By­kow­ski za­jął jego miej­sce.

Dwóch męż­czyzn po­zo­stało w Awan­gar­do­wej Szó­stce od po­czątku do końca. Pierw­szym był Pawło Po­po­wicz, Ukra­iniec, były pi­lot my­śliw­ców i we­dług nie­mal wszyst­kich źró­deł je­den z naj­bar­dziej lu­bia­nych człon­ków kor­pusu ko­smo­nau­tów. Jego we­so­łość była za­raź­liwa, a po­czu­cie hu­moru nad­zwy­czajne. „Spra­wiał, że chciało się żyć” – jak ujęła to jego córka Na­ta­lia[5]. W chwili gdy Po­po­wicz przy­stę­po­wał do eg­za­mi­nów, miała cztery lata. Gdyby chcieć szu­kać jego od­po­wied­nika w Sió­demce z Mar­cury’ego, za­pewne na­le­ża­łoby wska­zać na Wal­tera Schirrę, tego od wy­głu­pów i ro­bie­nia in­nym głu­pich żar­tów. Po­po­wicz lu­bił też śpie­wać, głów­nie ukra­iń­skie pie­śni lu­dowe, i w każ­dej chwili mógł za­nu­cić swoim pięk­nym ba­ry­to­nem jedną z sen­ty­men­tal­nych pio­se­nek, któ­rych na­uczył się w dzie­ciń­stwie we wsi Uzyn nie­opo­dal Ki­jowa, w tym jego ulu­bioną Księ­ży­cową noc:

Noc jest taka księ­ży­cowa, taka gwiaź­dzi­sta, taka ja­sna

Jest tyle świa­tła, że można by zbie­rać igły so­snowe

Przyjdź, ko­chana, zmę­czona zno­jem

Choćby na mi­nutę do gaju...

Wiele lat póź­niej Po­po­wicz stwier­dzi[6]: „Wszy­scy chcie­li­śmy być pierwsi”, tak samo jak Alan She­pard i John Glenn. Żeby jed­nak zo­stać pierw­szym ko­smo­nautą, trzeba było cze­goś wię­cej niż umie­jęt­no­ści śpie­wa­nia pio­se­nek mi­ło­snych. Dwie rze­czy dzia­łały na jego nie­ko­rzyść. Za­cząć na­leży od tego, że był Ukra­iń­cem, a nie Ro­sja­ni­nem. I mimo że w ZSRR pro­pa­ganda gło­siła so­cja­li­styczne ide­ały rów­no­ści et­nicz­nej, jego po­cho­dze­nie go ob­cią­żało. Pierw­szy w ko­smo­sie mu­siał się zna­leźć Ro­sja­nin. Choć oczy­wi­ście nikt nie mó­wił tego gło­śno.

Drugi pro­blem wią­zał się z jego żoną. Ma­rina Po­po­wicz także była do­sko­nałą pi­lotką, która pró­bo­wała za­cią­gnąć się do ra­dziec­kich sił lot­ni­czych już w wieku szes­na­stu lat, za­mie­rza­jąc la­tać w jed­nym z trzech ist­nie­ją­cych wów­czas w ZSRR żeń­skich puł­ków lot­nic­twa; warto za­uwa­żyć, że w tym sa­mym cza­sie coś ta­kiego w USA by­łoby nie do po­my­śle­nia. W 1961 roku od trzech lat była już do­sko­na­łym pi­lo­tem in­struk­to­rem. Póź­niej zo­sta­nie zaś jed­nym z naj­lep­szych w ZSRR pi­lo­tów do­świad­czal­nych. Była cza­ru­jąca, piękna, mą­dra, uparta, cza­sem w go­rą­cej wo­dzie ką­pana, no i speł­niła się w roli matki. Wszystko ra­zem spra­wiało, że sta­no­wiła też pro­blem. Ge­ne­rał po­rucz­nik Ni­ko­łaj Ka­ma­nin, szef tre­ningu ko­smo­nau­tów, na­pi­sał, że Po­po­wicz „spra­wia wra­że­nie twar­dziela[7], ale jego sła­bym punk­tem jest żona. Kło­poty w domu mu prze­szka­dzają”. Po czym do­dał, co brzmi dość nie­po­ko­jąco: „Po­dej­miemy od­po­wied­nie dzia­ła­nia, by mu po­móc”.

Ostat­nim człon­kiem szóstki był Gier­man Ti­tow, od­zna­cza­jący się apa­ry­cją gwiaz­dora fil­mo­wego, atle­tyczny i wy­gim­na­sty­ko­wany oraz świetny w grach ze­spo­ło­wych, ama­tor­sko gra­jący na skrzyp­cach i bar­dzo za­an­ga­żo­wany pi­lot, który z naj­wyż­szymi oce­nami ukoń­czył aka­de­mię lot­ni­czą w 1957 roku, a na­stęp­nie pi­lo­to­wał my­śliwce od­rzu­towe w Le­nin­gra­dzie. Tam wła­śnie po­znał swoją przy­szłą żonę Ta­marę, kel­nerkę z ka­fe­te­rii w ba­zie. Po­brali się cztery mie­siące póź­niej. „Pi­lo­to­wał my­śliwce – stwier­dziła kie­dyś Ta­mara[8]. – We wszyst­kim był szybki”. Uro­dzony w cha­cie drwala na Sy­be­rii Ti­tow wy­cho­wy­wany był przez su­ro­wego, wy­ma­ga­ją­cego ojca, miej­sco­wego na­uczy­ciela. Po­noć oj­ciec nadał mu imię Gier­man na cześć głów­nego bo­ha­tera po­wie­ści Dama pi­kowa, a syn w pełni odzie­dzi­czył oj­cow­ską mi­łość do Pusz­kina. Ti­tow mógł z pa­mięci cy­to­wać całe ustępy z dzieł Pusz­kina z równą ła­two­ścią, jak Po­po­wicz ukra­iń­skie pie­śni mi­ło­sne. Ale jego zwy­czaj ro­bie­nia tego w sa­mym środku se­sji tre­nin­go­wych gwa­ran­to­wał roz­złosz­cze­nie na­wet rzadko ule­ga­ją­cych wzru­sze­niom pro­le­ta­riac­kich in­struk­to­rów. Jego eru­dy­cja była więc ty­leż godna po­dziwu, ileż sta­no­wiła ob­cią­że­nie. Był nie­mal zbyt do­brze wy­kształ­cony, zbyt bur­żu­azyjny, zbyt mą­dra­liń­ski i zbyt skłonny do pod­wa­ża­nia za­sad. Puł­kow­nik Jew­gie­nij Kar­pow, kie­ru­jący ośrod­kiem, czę­sto wście­kał się ze względu na ła­twość, z jaką Ti­tow igno­ro­wał roz­kazy, szcze­gól­nie wy­da­wane przez le­ka­rzy ta­kich jak sam Kar­pow. „Czę­sto słu­chał, co mają do po­wie­dze­nia, a po­tem i tak ro­bił po swo­jemu lub zu­peł­nie nie zwra­cał uwagi na za­le­ce­nia – wspo­mi­nał puł­kow­nik. – Kiedy na­le­gali, za­czy­nał się iry­to­wać”[9]. Kar­pow po­dzi­wiał jed­nak jed­no­cze­śnie bez­po­śred­niość Ti­towa[10] i brak skłon­no­ści do szu­ka­nia wy­mó­wek, gdy zro­bił coś wbrew za­sa­dom. Re­fren ten po­wta­rzał się w wielu roz­mo­wach: w go­rą­cej wo­dzie ką­pany, scep­tyczny, ła­miący za­sady, które uznał za nie­ży­ciowe lub głu­pie; jed­no­cze­śnie przy tym bły­sko­tliwy, pe­łen uroku... no i wy­jąt­kowo zdolny. Był ko­lej­nym bar­dzo praw­do­po­dob­nym kan­dy­da­tem do od­by­cia pierw­szego lotu w ko­smos.

Ti­to­wo­wie miesz­kali tuż obok Ju­rija i Wa­len­tyny Ga­ga­ri­nów, w tym sa­mym bloku w po­bliżu bazy Czka­łow­skoje. Obaj ko­smo­nauci spę­dzali ra­zem sporo czasu. Za naj­szyb­szą, choć z pew­no­ścią nie naj­bez­piecz­niej­szą drogę z miesz­ka­nia do miesz­ka­nia uzna­wali prze­ska­ki­wa­nie przez prze­pie­rze­nie dzie­lące wą­skie bal­kony ich miesz­kań na pią­tym pię­trze. Ich przy­jaźń na­brała mocy nieco póź­niej w okre­sie szko­le­nia, kiedy to je­sie­nią 1960 roku syn Ti­to­wów Igor zmarł w wieku sied­miu mie­sięcy wsku­tek pro­ble­mów z ser­cem. Ga­ga­rin i Wa­len­tyna, któ­rzy sami mieli roczną córkę, zro­bili co tylko mo­gli, by po­móc pa­rze są­sia­dów po­ra­dzić so­bie ja­koś ze stratą tak trau­ma­tyczną, że Ta­mara Ti­towa z trud­no­ścią była w sta­nie roz­ma­wiać na ten te­mat z au­to­rem tej książki nie­mal sześć­dzie­siąt lat po tam­tych wy­da­rze­niach. W wy­wia­dzie udzie­lo­nym w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych Ti­tow wspo­mi­nał wspar­cie i życz­li­wość ze strony Ga­ga­ri­nów, które wtedy otrzy­mali: „Nie był ckliwy ani sen­ty­men­talny, po pro­stu za­cho­wy­wał się jak praw­dziwy bli­ski przy­ja­ciel. By­łem mu bar­dzo wdzięczny, a choć wcze­śniej słabo go zna­łem, nie­zmier­nie go po­lu­bi­łem”[11]. Kiedy sie­dzieli obok sie­bie na eg­za­mi­nie w stycz­niu 1961 roku, łą­cząca ich więź była już bar­dzo silna, choć obaj kon­ku­ro­wali o tę samą główną na­grodę.

„Cała szóstka ko­smo­nau­tów to wspa­niałe chło­paki” – na­pi­sał[12] ge­ne­rał po­rucz­nik Ni­ko­łaj Ka­ma­nin, szef szko­le­nia, w dniu, w któ­rym Awan­gar­dowa Szóstka przy­stą­piła do eg­za­minu koń­co­wego. Nikt jed­nak nie prze­czy­tał wów­czas tych słów, po­dob­nie jak tych do­ty­czą­cych mał­żeń­skich kło­po­tów Po­po­wi­cza; nikt nie prze­czyta ich jesz­cze przez kilka dzie­się­cio­leci. Ka­ma­nin był le­gen­dar­nym lot­ni­kiem, od­zna­czo­nym ty­tu­łem Bo­ha­tera Związku Ra­dziec­kiego, krę­pym pięć­dzie­się­cio­jed­no­lat­kiem z prze­rze­dzo­nymi już wło­sami i prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem. Na zdję­ciach z tego okresu rzadko się uśmie­cha. Nie­któ­rzy z pod­wład­nych uzna­wali go za służ­bi­stę i sta­li­ni­stę ze sta­rej szkoły. Ale ten sta­li­ni­sta miał też swój se­kret[13]