Kości proroka - Ałbena Grabowska - ebook

Kości proroka ebook

Ałbena Grabowska

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Fascynująca podróż tropem współczesnego morderstwa, zaginionej świętej księgi bogomiłów i kości Jana Chrzciciela.

W teatrze antycznym w Płowdiwie znaleziono zwłoki polskiego posła. Został ukrzyżowany, jego odciętą głowę postawiono na tacy, a na ciele wymalowano tajemnicze znaki. Policjant prowadzący śledztwo prosi o pomoc przyjaciółkę z dzieciństwa, Polkę o bułgarskich korzeniach.

Cesarstwo bizantyjskie. Dwunastu bogomiłów wędruje do Konstantynopola z największym skarbem – Świętą Księgą. Z obawy przed kradzieżą niosą też jej falsyfikaty i żaden z braci nie wie, która księga jest tą prawdziwą.

Pierwszy wiek. Charyzmatyczny nauczyciel prowadzi uczniów do Jerozolimy. Rybak Ariel zostaje ich kronikarzem i mimowolnie przyczynia się do zafałszowania Nowego Testamentu.

Trzy splatające się wątki i wiele tajemnic. Czyje kości odkryto na Wyspie Świętego Jana? Jaką rolę w tej niezwykłej historii odegrały kobiety? Co łączy niezwykłe znalezisko z zamordowaniem polskiego posła? I najważniejsze: kto ukradł Świętą Księgę bogomiłów i gdzie ona jest?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 638

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Polecamy

TEJ AUTORKI POLE­CAMY RÓW­NIEŻ:

Rzeki płyną, jak chcą

Naj­waż­niej­sze to prze­żyć

Odle­cieć jak naj­da­lej

Dedykacja

Mojej rodzi­nie

Motto

Natura ludzka jest zawsze i wszę­dzie mniej wię­cej jed­na­kowa.

Aga­tha Chri­stie

ZIEMIA ŚWIĘTA, I WIEK

Trze­ciego dnia po pierw­szym wio­sen­nym nowiu trzy­dzie­stego trze­ciego roku po uka­za­niu się na nie­bie gwiezd­nego dro­go­wskazu opu­ści­łem żonę i ruszy­łem za Nauczy­cie­lem. Uczy­nili tak inni moi bra­cia rybacy, a każdy z nas miał powód, aby ska­zać kobiety i dzieci na sie­rocy los. Nauczy­ciel, który nas powo­łał, twier­dził, że to szcze­gólne wezwa­nie pocho­dzi nie bez­po­śred­nio od niego, lecz od owego Wiel­kiego Pro­roka czy też Mesja­sza. Naucza on w naszych stro­nach i skła­nia nas – bied­nych, ucie­mię­żo­nych Żydów – do buntu. Przy­łą­czy­łem się zatem do jede­na­stu braci i już drugi mie­siąc wędruję za Nauczy­cie­lem, przy­mie­ra­jąc gło­dem. Cza­sem wąt­pię, że tego wła­śnie żąda ode mnie dobry Jahwe.

Kiedy cich­cem niczym zło­dziej opusz­cza­łem domo­stwo, prze­bu­dziła się moja żona Rebeka. Zamar­łem w ocze­ki­wa­niu na łzy i słuszne żale. Ona jed­nak prze­wró­ciła się tylko na drugi bok i ponow­nie zasnęła. Do świtu, czasu opo­rzą­dza­nia zwie­rząt, pozo­stały jesz­cze dwie godziny, nie miała zatem powodu, aby wstać. Póź­niej zasta­na­wia­łem się, czy Rebeka wie­działa, że zamie­rzam opu­ścić ją na zawsze. To prze­cież od niej pew­nego desz­czo­wego dnia dowie­dzia­łem się o Mistrzu czy­nią­cym cuda. Przy­ta­czała rela­cje innych osób, a jej oczy wyra­żały wielki podziw. Wyda­wało mi się, że bez­gra­nicz­nie wie­rzy w słowa zasły­szane nad rzeką od jed­nej z kobiet, która dowie­działa się od innej, a tej z kolei opowie­działa jesz­cze inna, będąca ponoć świad­kiem owych cudów.

– Mówią, że wypę­dza z ludzi cho­roby i Sza­tana… – wyszep­tała, aby jej słowa nie dotarły do naszej córki Miriam.

– Jest kapła­nem? – zain­te­re­so­wa­łem się. Wcze­śniej mówiono mi na nabrzeżu, że chromi od uro­dze­nia zaczy­nali fikać koziołki, kiedy tylko ów Mistrz poja­wiał się oto­czony swo­imi wyznaw­cami.

– Nie, nie jest kapła­nem, cho­ciaż jest uczony w Piśmie. To rybak jak ty, mój mężu.

– Rybak? – Nie kry­łem zdu­mie­nia. – Utrzy­muje rodzinę z łowie­nia ryb?

– Z tego, co mi wia­domo, on nie ma żony ani dzieci. – Rebeka lekko się zaru­mie­niła.

Zgro­mi­łem ją wzro­kiem, więc umil­kła i wró­ciła do swo­ich zajęć. Skoro ten pro­rok czy uczony rybak nie ma rodziny, to może sobie cho­dzić po Gali­lei i wygła­szać kaza­nia. Ja muszę co dzień wypły­wać w morze i modlić się o dobry połów. A nawet jeśli dopi­sze mi szczę­ście, za ryby dostaję tyle co nic, star­czy aku­rat, byśmy nie pomarli z głodu, kupili odzie­nie i cza­sem dali jał­mużnę żebra­kowi w świą­tyni. Byłem jed­nak głę­boko wdzięczny Jahwe za wszystko, co mi ofia­ro­wał.

Rebeka ni­gdy wię­cej nie wspo­mniała imie­nia Pro­roka, jakby wie­działa, że wła­śnie wydo­była nie­bez­pieczną broń, ostry miecz, który nie­chcący skie­ro­wała prze­ciwko sobie. Tego dnia bowiem coś zmie­niło się w moim sercu, obu­dziło się nasie­nie buntu. Musiało tkwić we mnie od dawna, ale pod wpły­wem jej słów zakieł­ko­wało i zaczęło wypusz­czać listki, na początku nie­śmiało, potem coraz odważ­niej, aż porzu­ci­łem dom.

Mój Nauczy­ciel uczył się od samego Mistrza. Nie zachę­cał nas do zada­wa­nia pytań, twier­dził wręcz, że nie zna odpo­wie­dzi na żadne z nich. A zatem docie­ka­niem, czemu porzu­ci­łem dom, zają­łem się sam. Czy byłem chory? Nie. Cie­szy­łem się dobrym zdro­wiem, podob­nie jak moja rodzina. Czy zbrzy­dła mi żona? Nie. Mia­łem piękną, bogo­bojną, pra­co­witą i posłuszną żonę. Czy doku­czało mi liczne potom­stwo? Nie. Docze­ka­li­śmy się ślicz­nej i zdro­wej córeczki. Ow­szem, cho­ciaż lata mijały, Rebeka nie dawała mi syna. Z jed­nej strony pra­gną­łem spad­ko­biercy, z dru­giej – wie­dzia­łem, że nie­wiele mu pozo­sta­wię: chatę rybacką, łódź jesz­cze po moim ojcu, sieci i przede wszyst­kim dobre rady, kiedy i dokąd pły­nąć, by cie­szyć się obfi­tym poło­wem.

Nauczy­ciel opo­wiada nam histo­rie prze­ka­zane mu przez Mistrza. Jedne wywo­łują mój podziw, inne – gniew. Choćby ta o rybach. Otóż pew­nego dnia ucznio­wie narze­kali na marny połów. Mistrz, usły­szaw­szy to, kazał im, by popły­nęli w inne miej­sce, znaj­du­jące się nie­mal tuż obok poprzed­niego. Posłu­chali go, acz nie­chęt­nie… Ponoć ryb było tam tyle, że pozry­wały sieci. Ta histo­ria roz­gnie­wała mnie z dwóch powo­dów. Po pierw­sze, mar­nych poło­wów mia­łem mnó­stwo i nikt ni­gdy nie wska­zał mi miej­sca, w któ­rym znaj­do­wała się ławica. Po dru­gie, po co ryba­kowi sieć wypeł­niona po brzegi i tym samym roze­rwany nie­wód? Po co ryba­kowi tyle ryb, że mogą zato­pić go wraz z łodzią? Nauczy­ciel nie wyja­śnił, czy ucznio­wie poczuli roz­cza­ro­wa­nie, że pozor­nie dobra rada Mistrza spo­wo­do­wała znisz­cze­nie ich narzę­dzia pracy. A ja nie odwa­ży­łem się o to zapy­tać.

* * *

Rebeka przy­szła do mnie we śnie jako ucie­le­śnie­nie wyrzu­tów sumie­nia.

– Cze­muś nas opu­ścił? – żaliła się.

– Czyż nie jest moją powin­no­ścią pój­ście za gło­sem Boga, a twoją powin­no­ścią bycie posłuszną jego woli?

Spoj­rzała z takim smut­kiem, że odwró­ci­łem głowę.

– Gdy­byś szedł za gło­sem Boga, pogo­dzi­ła­bym się z tym.

Obu­dzi­łem się tar­gany nie­pew­no­ścią. Zda­rzały się noce, kiedy Rebeka śniła mi się długo, oskar­żała mnie o okru­cień­stwo wobec niej i córki, o to, że ska­za­łem ją na samotne życie.

– Zwró­ci­łam się do star­szy­zny – powie­działa w jed­nym z maja­ków. – Samuel zde­cy­do­wał, że jeśli nie wró­cisz do let­niego prze­si­le­nia, zostaną mi przy­znane prawa wdowy. Wtedy wybiorę sobie męża zgod­nie ze swoją wolą. Może on spło­dzi ze mną syna?

– Wrócę i zosta­niesz uka­mie­no­wana jak pierw­sza lep­sza jaw­no­grzesz­nica. Wie­lo­żeń­stwo jest grze­chem cięż­kim i prze­stęp­stwem, kobieto – skar­ci­łem ją, zaci­ska­jąc dło­nie w pię­ści.

Zaśmiała mi się w twarz, a następ­nie bez sza­cunku zaczęła szar­pać mnie za ramię. Otwo­rzy­łem oczy i zoba­czy­łem, że szar­pie mnie nie Rebeka, lecz jeden z naszych, Ezdrasz, chło­pak z naszej wio­ski, który także posta­no­wił dołą­czyć do Nauczy­ciela i iść z nim w nie­znane.

– Bra­cie Arielu, ruszamy…

Musia­łem coś bre­dzić w nocy, ponie­waż uni­kał mojego wzroku. Chcia­łem to wyja­śnić.

– Bra­cie Ezdra­szu, patrzysz na mnie z obawą. Pew­nie mówi­łem coś przez sen. Czy nie wiesz, że kiedy czło­wiek śni, jest zdany na łaskę i nie­ła­skę tego, co sen zsyła?

– Sen dany nam jest od Boga albo Sza­tana. Twój pocho­dził od Sza­tana, bo mówi­łeś o jaw­no­grzesz­nicy.

Pokrę­ci­łem głową.

– Śnił mi się jeden z archa­nio­łów. Przy­niósł mi wie­ści z domu – skła­ma­łem. – Moja żona jest zdrowa, pogo­dzona z moim odej­ściem. Córeczka także. Skąd wzię­łaby się jaw­no­grzesz­nica? O grze­chu bez­boż­ni­ków, który chcia­łem zma­zać przez to, com uczy­nił…

Mil­czał, ale czu­łem, że mi nie uwie­rzył. Muszę na niego uwa­żać. Czemu w nie­licz­nej gro­ma­dzie podą­ża­ją­cych za Nauczy­cie­lem musiał tra­fić się aku­rat ktoś z mojej wio­ski? Kolejne pyta­nie, które zada­wa­łem samemu sobie.

– Czy ty wąt­pisz, bra­cie Arielu, w słusz­ność swo­jego wyboru? – zain­te­re­so­wał się nagle. – Sam Mistrz kazał, byśmy zosta­wili wszystko i podą­żyli za nim.

– Kimże bym był, gdy­bym nie posłu­chał jego głosu? A za kogo byś mnie uwa­żał, gdy­bym ci powie­dział, że nie poświę­cam ani jed­nej myśli żonie i córce, które porzu­ci­łem?

Ezdrasz schy­lił głowę, wkrótce wyprze­dził mnie i szedł dalej obok brata Samu­ela, mil­czą­cego, nie­wy­so­kiego męż­czy­zny o mocno umię­śnio­nym ciele. Ja zaś pogrą­ży­łem się we wła­snych myślach. Naj­waż­niej­sze doty­czyły Rebeki. Czy dochowa mi wier­no­ści?

PŁOWDIW, XXI WIEK

Upał i kurz. Kurz i upał. Prze­klęte mia­sto. Nie, nie prze­klęte. Prze­cież je kochasz, Mar­ga­rito. Nie­prawda. Kocha­łam je kie­dyś, zanim mnie wchło­nęło i wypluło. Nie­prawda, Mar­ga­rito. To Angeł naj­pierw cię wchło­nął, a potem wypluł. Mia­sto nie miało z tym nic wspól­nego. No dobrze, kocham je. Zado­wo­lona?

Zadzwo­nił tele­fon, pew­nie służ­bowy, bo buł­gar­ski numer, muszę ode­brać.

– Mar­ga­rita Nowak, słu­cham…

– Cześć, Gitka, jak spa­łaś?

Spa­łam mocno i śnił mi się Angeł, któ­rego niby wyrzu­ci­łam z pamięci przed ośmioma laty. Na szczę­ście nic nie mówił, sie­dział tylko i patrzył z uśmie­chem na twa­rzy pokry­tej mod­nym wtedy zaro­stem.

– Dzię­kuję, dobrze spa­łam. Kiedy mam przyjść?

W moim gło­sie zabrzmiała nie­chęć. Musiał ją wyczuć, bo się zawa­hał. Co myślał? Że tęsk­nię za sta­rymi przy­ja­ciółmi z podwórka albo daw­nymi kole­gami z wydziału arche­olo­gii? Że tęsk­nię za nim, zawsze roze­śmia­nym, a do tego naj­mil­szym i naj­bar­dziej kole­żeń­skim Buł­ga­rem, jakiego pozna­łam w tym cho­ler­nym mie­ście? Nie mylił się, tęsk­ni­łam za nim, ale nie widzia­łam go osiem lat. I mia­łam opory przed pierw­szym spo­tka­niem.

– Wiesz, Gitka… Chciał­bym, żebyś przy­szła zaraz. Prze­cież nie będziesz się akli­ma­ty­zo­wać ani robić innych takich głu­pot, co?

Tylko Dimi­tyr Pau­now, star­szy ofi­cer wydziału kry­mi­nal­nego w Płow­di­wie, mówi do mnie Gitka. Nie­na­wi­dzę swo­jego imie­nia. Mar­ga­rita… Matka musiała zwa­rio­wać, skoro wybrała wła­śnie to. Kiedy byłam mała, inne dzieci naśmie­wały się z niego. Czę­sto pod­czas zabawy w pia­skow­nicy odno­si­łam wra­że­nie, że mnie zatłuką łopat­kami. Pró­bo­wa­łam kła­mać, że mam na imię Mał­go­sia. Gdyby w papie­rach napi­sano „Mał­go­rzata Nowak”, mogła­bym być inną osobą. A na waka­cjach w Buł­ga­rii przed­sta­wia­ła­bym się jako Mar­ga­rita. Wszy­scy byliby zado­wo­leni.

– Gitka, usnę­łaś?

– Dobrze, Dimi­tyr, w porządku, zaraz będę. Mam przyjść na komendę?

– Za pół godziny cze­kam na cie­bie przed Dżu­mają. Pój­dziemy od razu na miej­sce, gdzie zna­leź­li­śmy ciało, dopiero potem na komendę.

Wyna­jęli mi kwa­terę w cen­trum Płow­diwu, przy ulicy Geo­r­giego Ben­kow­skiego. Sypial­nia, hol, kuchenka, łazienka z toa­letą, ale, co czę­ste w Buł­ga­rii, bez kabiny prysz­ni­co­wej – po pro­stu słu­chawka zwi­sa­jąca ze ściany. A jed­nak w ogóle mnie to nie zde­ner­wo­wało. Mogła­bym się wku­rzyć, gdyby zamiast sedesu była lami­no­wana dziura w pod­ło­dze. Tego w tym kraju nie­na­wi­dzę: zała­twia­nia się w kucki, jak w lesie. Brr.

Szybko wło­ży­łam cien­kie, luźne spodnie i białą bluzkę z krót­kimi ręka­wami. Już poprzed­niego dnia wybra­łam ten zestaw na pierw­sze spo­tka­nie. Chcia­łam zro­bić dobre wra­że­nie po latach, a jed­no­cze­śnie wyglą­dać tak, jak­bym się nie przej­mo­wała.

Dimi­tyr wcale nie stał przed mecze­tem, tylko sie­dział w kawiarni i pił kawę. No tak, mogłam się tego spo­dzie­wać. Pode­szłam, uśmiech­nę­łam się po daw­nemu, przyj­rza­łam mu się uważ­nie. Zerwał się z miej­sca. Tro­chę zmęż­niał, poza tym nic się nie zmie­nił. Wysoki, ciemny, przy­stojny. Ładne zęby i wesołe oczy. Musiał mieć wiele kobiet przez te lata.

– Gitka! – Zagwiz­dał z podzi­wem. – Piękna jesteś.

W tym kraju się gwiż­dże: to kom­ple­ment. I wie­dzia­łam, że szczery.

– Nic się nie zmie­ni­łeś. – Usa­do­wi­łam się na chy­bo­tli­wym sto­łeczku. – Może jesteś szer­szy w barach. Ale tylko tro­chę.

Pode­szła kel­nerka.

– Prze­dłu­żone espresso – zamó­wi­łam. – I szklankę wody z kranu.

Pokrę­ciła głową. Oni tak mają. Kiwa­nie głową ozna­cza „nie”, krę­ce­nie – „tak”. To pozo­sta­łość z cza­sów zaboru turec­kiego. Kiedy Turek przy­sta­wiał Buł­ga­rowi nóż do gar­dła i pytał, czy przyj­mie islam, „tak” ozna­czało życie, „nie” – śmierć. Dla­tego Buł­ga­rzy wymy­ślili odwrotny kod, aby i prze­żyć, i zacho­wać wiarę.

– Jadłaś coś? – zapy­tał z tro­ską Dimi­tyr, kiedy sączy­li­śmy kawę. – Prze­pra­szam, że cię poga­nia­łem, ale cisną nas ze śledz­twem. Na śnia­da­nie masz jed­nak czas. Mizerna jesteś. Dopil­nuję, żebyś jadła.

– Lepiej, żebym nie zaczęła jeść banic ani mili­nek – odpar­łam z prze­ką­sem. – Ciężko pra­co­wa­łam nad swoją figurą.

– Nie zaszko­dzą ci na figurę. – Uśmiech­nął się. – Pomo­żesz nam, więc szybko się uwi­niemy ze sprawą i nie­długo wró­cisz do sie­bie, do tej two­jej zim­nej Pol­ski, do któ­rej mnie ni­gdy nie zapro­si­łaś.

Zaśmia­łam się i szturch­nę­łam go łagod­nie. Zawsze go zapra­sza­łam do Pol­ski. Kiedy prze­rwa­łam stu­dia na arche­olo­gii i wró­ci­łam do kraju, on jeden wie­dział, dla­czego to zro­bi­łam. Na początku dzwo­ni­łam regu­lar­nie, mówi­łam, jak się urzą­dzi­łam, gdzie jestem, co robię, i za każ­dym razem pona­wia­łam zapro­sze­nie. Zawsze obie­cy­wał, że przy­je­dzie. Może latem, mówił, bo u was zimą prze­cież trzyma straszny mróz. Późną wio­sną stwier­dzał nato­miast, że latem też jest zimno, a on musi jechać nad morze. W pol­skim morzu nie popływa… I tak mijały lata. Powoli zacie­rało się wspo­mnie­nie naszego ostat­niego spo­tka­nia na lot­ni­sku. Zanim weszłam do samo­lotu, tłu­ma­czył mi, że nie powin­nam ucie­kać, że robię duży błąd i żebym się zasta­no­wiła przez waka­cje, odpo­częła, a potem wró­ciła. Do Buł­ga­rii, do Płow­diwu i do niego. To ostat­nie dodał z krzy­wym uśmie­chem, lekko zdła­wio­nym gło­sem. Nie wró­ci­łam. Prze­nio­słam papiery na psy­cho­lo­gię, skoń­czy­łam ją, pod­ję­łam pracę w szpi­talu na oddziale hema­to­lo­gii. Tam, oto­czona praw­dzi­wym nie­szczę­ściem, zapo­mi­na­łam o uro­jo­nym wła­snym. Dzwo­ni­łam rów­nież kilka razy do Kaliny, mojej byłej przy­ja­ciółki, ale do niej mniej chęt­nie, bo prze­cież to ona poznała mnie z Ange­łem, a on wybrał ją. Kalina zapro­siła mnie na swój ślub. Dowie­działam się, kto jest panem mło­dym, i rzecz jasna nie przy­je­cha­łam. Kalina się obra­ziła. Sko­rzy­sta­łam z pre­tek­stu i wię­cej się do niej nie ode­zwa­łam. Sły­sza­łam, że prze­nie­śli się do Sofii, że uro­dziła im się córeczka, ale nie zna­łam jej imie­nia.

Buł­gar­scy arche­olo­dzy cią­gle coś wyko­pują: trac­kie i rzym­skie ruiny, amfi­te­atry, ostat­nio nawet arenę wielką jak cała Sofia. Musie­liby zbu­rzyć Sofię, gdyby chcieli to wszystko wycią­gnąć na powierzch­nię. Kalina na pewno nie narzeka na brak pracy. Nie nale­żała do spe­cjal­nie zdol­nych stu­den­tek, ale była sza­le­nie ambitna, no i skoń­czyła stu­dia, w prze­ci­wień­stwie do mnie. W Sofii jest pod dostat­kiem barów, więc Angeł też ma na pewno dobrą pracę, świetne napiwki i kobiet na pęczki. Dimi­tyr nie stu­dio­wał z nami, od dziecka chciał być poli­cjan­tem. Świ­ro­wał na tym punk­cie, choć nikt nie trak­to­wał go poważ­nie. „Będę łapał prze­stęp­ców, mówił, więc uwa­żaj­cie”. Inte­re­so­wał się bro­nią, uczył walki wręcz. Namięt­nie oglą­dał seriale o detek­ty­wach, bar­dzo lubił pol­skie filmy, naj­bar­dziej Vabank.

Nasze bab­cie się przy­jaź­niły, my – siłą rze­czy – też. Dimi­tyr zapro­po­no­wał, że zabije Angeła za to, co mi zro­bił. Szkoda, że się nie zgo­dzi­łam. Może była­bym teraz mniej zbun­to­wana i nie­szczę­śliwa? Tyle że on nie zostałby poli­cjan­tem…

Nie mie­li­śmy ze sobą kon­taktu trzy lata. Nie­spo­dzie­wa­nie zadzwo­nił przed tygo­dniem i od razu prze­szedł do rze­czy, jak­by­śmy gadali wczo­raj, jakby wie­dział, że z mar­szu mogę się spa­ko­wać, wsiąść do samo­lotu i przy­le­cieć do Płow­diwu, bo wiodę życie nija­kie i bez celu.

– Hej, Gitka, ja w spra­wie tego mor­der­stwa, wiesz…

W teatrze antycz­nym w Płow­di­wie pew­nego czerw­co­wego poranka zna­le­ziono nagie zwłoki męż­czy­zny pokryte dziw­nymi sym­bo­lami. Przy zwło­kach nie było żad­nych doku­men­tów. Co cie­kawe, ciało roz­pięto na krzyżu wyko­na­nym z dużą pie­czo­ło­wi­to­ścią, a głowę odcięto i poło­żono na tacy umiesz­czo­nej obok krzyża. Sek­cja wyka­zała, że męż­czy­znę otruto. Buł­ga­ria, piąte koło u wozu Unii Euro­pej­skiej, nagle stała się tema­tem numer jeden we wszyst­kich tele­wi­zjach na świe­cie. Naj­pierw mor­der­stwo powią­zano z ter­ro­ry­stami ze względu na to, że ofie­rze odcięto głowę. Wia­domo, takie mamy czasy. Szybko jed­nak tę hipo­tezę porzu­cono. Ter­ro­ry­sta raczej wysa­dziłby się pod­czas jed­nego z let­nich przed­sta­wień ope­ro­wych, niż robił wido­wi­sko z ukrzy­żo­wa­niem. A kiedy ziden­ty­fi­ko­wano ofiarę, sprawa prze­stała być jedy­nie buł­gar­ska. Śle­dzi­łam donie­sie­nia pra­sowe i pro­gramy tele­wi­zyjne. Ofiarą oka­zał się Prze­my­sław Tar­kow­ski, biz­nes­men z War­szawy, eks­po­seł na sejm, dzia­łacz spo­łeczny, kawa­ler. Stąd tele­fon do mnie. Naj­pierw od Dimi­tyra, potem z buł­gar­skiej amba­sady w War­sza­wie, następ­nie z pol­skiej amba­sady w Sofii, wresz­cie z Mini­ster­stwa Spraw Zagra­nicz­nych i Komendy Głów­nej Poli­cji, z którą współ­pra­co­wa­łam kilka razy, kiedy moi nie­letni pacjenci naroz­ra­biali.

– Chcą zatrud­nić kogoś z Pol­ski, to jasne. Od razu pomy­śla­łem o tobie – stwier­dził z naci­skiem Dimi­tyr.

– Dla­czego o mnie?

Nie kry­łam zdzi­wie­nia. Nie widzie­li­śmy się od ośmiu lat, nie sły­sze­li­śmy od trzech i przy­się­gam, nie przy­szło mi do głowy, że wpad­nie na pomysł, abym to ja poma­gała im w śledz­twie. Zresztą nie wie­dzia­łam, że to on je pro­wa­dzi. W czym mia­ła­bym być przy­datna? Prze­cież porzu­ci­łam arche­olo­gię.

– Zasta­na­wia­łem się, czy nie zadzwo­nić do Dana Browna, tylko nie mia­łem jego numeru. No i podej­rze­wam, że on by mi nie pomógł tak jak ty. Stu­dio­wa­łaś arche­olo­gię, pasjo­nu­jesz się Rzy­mem i Tra­cją, skoń­czy­łaś psy­cho­lo­gię, mówisz po buł­gar­sku, a ofiara to Polak zna­le­ziony w buł­gar­skim teatrze antycz­nym…

– Rozu­miem – prze­rwa­łam mu. – Co niby mia­ła­bym robić? Nie macie u sie­bie spe­cja­li­stów od kul­tury rzym­skiej i trac­kiej? Prze­cież już nic nie pamię­tam ze stu­diów, potem zaj­mo­wa­łam się czymś innym.

– Przy­jedź i pomóż w prze­słu­cha­niach. Utknę­li­śmy w mar­twym punk­cie, nic do sie­bie nie pasuje. Kosz­marna sprawa. Z jed­nej strony nas naci­skają, z dru­giej jakby zapo­mi­nają o tym bie­daku. W Pol­sce nie miał rodziny, w Buł­ga­rii też nikogo. Z Pola­kami w ogóle nie możemy się doga­dać.

– Co mia­ła­bym u was robić? – Kon­se­kwent­nie doma­ga­łam się odpo­wie­dzi. Serce biło mi szybko, poczu­łam dawny lęk. Przy­jadę do Płow­diwu i co dalej? Chcę tam poje­chać czy nie chcę? I co powie na to moja matka?

„Pro­blem z tobą, Mar­ga­rito, polega na tym, że nie wiesz, czego chcesz, i na domiar złego nie masz poję­cia, czego nie chcesz. Uża­lasz się nad sobą nie­ustan­nie. Czego się boisz?”… Niczego się nie boję, ja tylko…

– Przy­bli­żyć nam Tra­cję, zna­leźć jakieś powią­za­nia mię­dzy tym Pola­kiem a teatrem antycz­nym. Nasza psy­cho­lożka jest bez­radna, cho­ciaż to mądra kobieta. Wiem, że tro­chę współ­pra­co­wa­łaś z poli­cją w Pol­sce. – Jego głos był mocny, odro­binę natar­czywy.

W końcu obie­ca­łam, że się zasta­no­wię. „Wła­ści­wie czemu nie”, pomy­śla­łam. Zasko­czyła mnie sta­now­czość tej myśli. Wró­cić do Płow­diwu, zoba­czyć ruiny, pić bozę, jeść banicę, cho­dzić do ogro­dów cara Syme­ona. Odciąć się od prze­szło­ści. Nie bać się, że spo­tkam Angeła. Prze­cież on jest w Sofii.

– Napra­wili śpie­wa­jące fon­tanny – kusił Dimi­tyr.

– Ty dra­niu! – Roze­śmia­łam się w słu­chawkę. – Masz mnie!

Uwiel­bia­li­śmy je jako dzieci. W ogro­dzie cara Syme­ona wie­czo­rem włą­czano fon­tanny, a my patrzy­li­śmy na nie z roz­dzia­wio­nymi buziami. Strugi wody strze­lały pod niebo przy akom­pa­nia­men­cie muzyki, mie­niąc się wszyst­kimi kolo­rami tęczy. Mogłam je oglą­dać codzien­nie. Póź­niej fon­tanny prze­stały śpie­wać i nisz­czały pełne śmieci. Uzna­łam je za sym­bol swo­jego życia i histo­rii z Ange­łem. Naprawdę je teraz napra­wili?

– Nie okła­mu­jesz mnie? – Chcia­łam się upew­nić.

– W spra­wie fon­tann ni­gdy bym cię nie okła­mał. Słowo pio­niera. To co? Mam uru­cha­miać pro­ce­dury?

Zaczę­łam się pako­wać i zała­twiać sprawy. Wzię­łam bez­płatny urlop w szpi­talu, co nie spo­tkało się z entu­zja­zmem, bo aku­rat druga psy­cho­lożka też była na urlo­pie. Nawet nie pomy­śla­łam o tym, że we wrze­śniu koń­czy mi się umowa, więc po powro­cie mogę nie mieć pracy. Prze­pro­wa­dzi­łam dra­ma­tyczną roz­mowę z ojcem i nieco mniej dra­ma­tyczną z matką. Spa­ko­wa­łam książki, które mogłyby mi się przy­dać, i parę płyt uko­cha­nego Cohena. Po kilku dniach wylą­do­wa­łam w Sofii, zła­pa­łam pociąg do Płow­diwu i oto jestem. Gotowa poma­gać w śledz­twie doty­czą­cym Polaka zamor­do­wa­nego w Buł­ga­rii i prze­ra­żona bli­sko­ścią mia­sta, które tak długo było moim domem, a potem wypluło mnie niczym wyżutą gumę.

Dimi­tyr zawo­łał kel­nerkę i zapła­cił za nas oboje. Nie zapro­te­sto­wa­łam. Kawa jest tu dobra i tania. Zresztą to on mnie zapro­sił.

– Witaj w Płow­di­wie. Nie masz poję­cia, jak się cie­szę, że znów tu jesteś.

Nie mogłam odpo­wie­dzieć, bo ści­skało mnie w gar­dle. Wspi­na­li­śmy się ulicą Saborną. Oglą­da­łam kolejne budynki. Jedne odre­stau­ro­wane i odma­lo­wane wyglą­dały pięk­nie. Inne były w ruinie: puste, z dziu­rami w ścia­nach, wybi­tymi szy­bami i blusz­czem pora­sta­ją­cym wnę­trza. Pew­nie sta­rzy ludzie, któ­rzy tu miesz­kali, umarli, a spad­ko­biercy nie zrze­kli się swo­ich praw, lecz nie stać ich na remont. Przy domu poety Lamar­tine’a skrę­ci­li­śmy. Amfi­te­atr był bli­sko. Serce mi waliło. Przy­bie­ga­łam tu, żeby spo­tkać się z Ange­łem. Jego rodzice miesz­kali nie­da­leko, na ulicy Pyl­din. Oni na pię­trze, bab­cia na par­te­rze. Tyle razy mija­łam dom Lamar­tine’a, zanim Angeł wresz­cie dostrzegł, że ist­nieję.

– Chyba już o nim nie myślisz? – zagad­nął Dimi­tyr. – Minęło tyle lat. Zresztą nie stało się nic naprawdę złego.

Zależy, jak się rozu­mie „coś naprawdę złego”. Rze­czy­wi­ście nie powin­nam myśleć o kimś, kto przed ośmioma laty znik­nął z mojego życia. No i gościł w nim nie­zwy­kle krótko. Naprawdę nie ma powodu, żebym…

– Pomy­śla­łam. Prze­cież on tu miesz­kał… – wymam­ro­ta­łam. – To chyba natu­ralne.

– Wiesz, dla­czego pytam. – Dimi­tyr potknął się na bruku.

– Uwa­żaj! – Zare­ago­wa­łam odru­chowo. – Te kamie­nie mają tysiące lat, nie zniszcz ich. Też zda­rza mi się cza­sem o nim myśleć w takim sen­sie, o jaki pytasz.

– Jakie tysiące? To poczciwe socja­li­styczne kamyczki… – zamru­czał pod nosem, ale prze­szli­śmy ze środka ulicy na chod­nik. Róż­nica była nie­wielka. Kamienne płyty leżały nie­równo i nale­żało patrzeć pod nogi, żeby o któ­rąś nie zawa­dzić. – Lepiej nie myśleć za dużo.

– I zobacz, jak skoń­czy­łeś – rzu­ci­łam zło­śli­wie. Minę­li­śmy sklep ze sta­rymi bla­sza­nymi tablicz­kami: „Ostroż­nie, prąd”, „Woda nie­zdatna do picia”, „Uwaga, zły pies”. – Jestem kobietą, więc cza­sem myślę wię­cej niż ty.

Wzru­szył ramio­nami. On pew­nych spraw nie zro­zu­mie. Ja też nie. Może gdy­bym nie rzu­ciła wszyst­kiego i nie wró­ciła do Pol­ski, moje życie poto­czy­łoby się ina­czej. Pozna­ła­bym kogoś, zało­żyła rodzinę, uro­dziła dzieci. Roz­pa­mię­ty­wa­nie prze­szło­ści to cecha arche­ologa.

– Wej­ście za opłatą. – Ładna dziew­czyna uśmiech­nęła się do nas.

Dimi­tyr poka­zał legi­ty­ma­cję poli­cyjną. Dziew­czyna spo­waż­niała, jakby nie mogła się uśmie­chać przy ofi­ce­rze. Otwo­rzyła barierkę i weszli­śmy do amfi­te­atru.

* * *

Kazał go wznieść około roku set­nego po Chry­stu­sie rzym­ski cesarz Tra­jan na połu­dnio­wym zbo­czu jed­nego ze wzgórz Płow­diwu. Samo mia­sto jest znacz­nie star­sze, zostało zało­żone przez Tra­ków. Filip Mace­doń­ski, ojciec Alek­san­dra, zbu­do­wał jego potęgę pra­wie dwa i pół tysiąca lat temu i nazwał je swoim imie­niem – Fili­po­po­lis.

Wodzi­łam wzro­kiem po trzech i pół tysiącu miejsc amfi­te­atru zwró­co­nych na połu­dnie ku sta­ro­żyt­nemu cen­trum mia­sta i Rodo­pom. To jeden z naj­le­piej zacho­wa­nych i – rzecz jasna – naj­star­szych teatrów rzym­skich na świe­cie. Przy­cho­dzi­łam tu mnó­stwo razy, zwy­kle z Dimi­ty­rem, bab­cią, z kole­żan­kami, ni­gdy z Ange­łem. Z Ange­łem wła­ści­wie ni­gdzie nie cho­dzi­łam. Był typo­wym buł­gar­skim chło­pa­kiem, bar­ma­nem w Tri­mon­cjum, tutej­szej kul­to­wej knaj­pie. Stu­dentka arche­olo­gii mu nie impo­no­wała. Cie­kawe, czy teraz mu impo­nuje żona pra­cu­jąca przy wyko­pa­li­skach. Może się roz­tyła po uro­dze­niu dziecka i on się jej wsty­dzi albo zdra­dza ją jak daw­niej… Prze­stań, Mar­ga­rito. Led­wie przy­je­cha­łaś, a już wydzi­wiasz.

– Gdzie go zna­le­ziono? – spy­ta­łam, żeby ode­gnać nie­po­trzebne myśli.

Dimi­tyr spoj­rzał iro­nicz­nie.

– Wiem, że na pro­sce­nium, ale chcę, żebyś dokład­nie mi poka­zał. Po to tu przy­szli­śmy, prawda? W prze­ciw­nym razie mogłam poprze­stać na oglą­da­niu zdjęć.

– Masz rację.

Zeszli­śmy stro­mymi kamien­nymi schod­kami. Scenę zbito z desek, mię­dzy kolum­nami prze­świ­ty­wało mia­sto tonące w słońcu.

– Tu. – Dimi­tyr wska­zał miej­sce. – Dokład­nie tu stał krzyż. Obok taca. Jak widzia­łaś na zdję­ciach, głowa była zwró­cona pro­sto na wej­ście.

– Przy­tar­gali go przy­tro­czo­nego do krzyża czy zała­twili to na miej­scu?

– I to jest naj­cie­kaw­sze. Ukrzy­żo­wano go wcze­śniej. Dokład­nie na podo­bień­stwo ukrzy­żo­wa­nia Chry­stusa. Żela­zne gwoź­dzie ważą po pół kilo­grama każdy. Wbito je mię­dzy ścię­gna, fachowo, a nie tak, jak się cza­sem przed­sta­wia na iko­nach, sym­bo­licz­nie w śro­dek dłoni. Stopy skrzy­żo­wano tak jak u Chry­stusa, prawą na lewej.

– Czyli naj­pierw gościa otruto, potem odcięto mu głowę, ukrzy­żo­wano go, przy­wie­ziono i posta­wiono na wspor­ni­kach dokład­nie na orche­strio­nie.

– Jesz­cze nama­lo­wali mu te złote obrazki, z powodu któ­rych tu jesteś.

– Jeśli o nie cho­dzi…

Kom­plet­nie nie wie­dzia­łam, co zna­czą, sta­no­wiły bowiem dzi­waczną mie­szankę gła­go­licy, cyry­licy oraz sym­boli egip­skich, trac­kich i grec­kich.

– Masz jakąś kon­cep­cję? Przy­naj­mniej wstępną?

Mia­łam wiele kon­cep­cji, nie­stety nada­wały się raczej do sce­na­riu­sza ame­ry­kań­skiego filmu klasy C niż do ujaw­nie­nia pod­czas kon­sul­ta­cji z ofi­ce­rami wydziału kry­mi­nal­nego.

– Jakieś tam mam – mruk­nę­łam wymi­ja­jąco.

– Świet­nie. – W jego gło­sie apro­bata łączyła się z iro­nią. Być może sta­rał się odgad­nąć, czy „wiem, ale nie chcę powie­dzieć”, czy raczej „wiem, że nic nie wiem”.

– Dimi­tyr, chyba się wam nie przy­dam. Prze­cież nie mam poję­cia…

Cóż za idio­tyczny pomysł z tym przy­jaz­dem! Jeśli już chcia­łam wró­cić, nie musia­łam zała­twiać sobie papie­rów z mini­ster­stwa.

– Zapo­mnia­łem, jaka jesteś. – Roze­śmiał się. – Zle­pek nie­pew­no­ści i wąt­pli­wo­ści. Moja Gitka… A ja, zamiast zapro­sić cię tutaj na rakiję i fon­tanny, fun­duję ci trupa bez głowy przy­bi­tego do krzyża.

Kątem oka zauwa­ży­łam dziew­czynę, która wpu­ściła nas do amfi­te­atru. Stała sztywno ze wzro­kiem zwró­co­nym w naszą stronę. A niech to, ale z nas kre­tyni. Prze­cież jeste­śmy w miej­scu zapro­jek­to­wa­nym tak, aby szept ze sceny był sły­szalny nawet w ostat­nim rzę­dzie widowni. Dimi­tyr rów­nież się zre­flek­to­wał.

– Poga­damy w kawiarni.

Wró­ci­li­śmy tą samą drogą, poże­gna­li­śmy uprzej­mie dziew­czynę i usie­dli­śmy przy sto­liku kawiarni sąsia­du­ją­cej z amfi­te­atrem. Przez kraty zer­ka­łam na miej­sce, w któ­rym przed chwilą sta­li­śmy, a które stało się sceną zbrodni. Wyglą­dało zupeł­nie nie­win­nie. Z pla­katu wyni­kało, że wie­czo­rem wysta­wiają tu Tra­viatę.

– Grają przed­sta­wie­nia? – zdzi­wi­łam się. – W miej­scu popeł­nie­nia prze­stęp­stwa?

Wzru­szył ramio­nami.

– A co mają zro­bić? Trupa zabra­li­śmy, życie toczy się dalej.

Show must go on.

– Nikt nie ocze­kuje od cie­bie, że roz­wią­żesz zagadkę. To nasze zada­nie – zaczął, kiedy kel­nerka przy­nio­sła dwie butelki schwep­psa. – Ty masz nam pomóc. Powin­ni­śmy sko­or­dy­no­wać dzia­ła­nia tutaj i w Pol­sce. Od tego głów­nie jesteś, bo znasz oba języki.

– Czyli jeśli nie zgadnę, co zna­czą malunki na ciele tego bie­daka i jak się wiążą ze sprawą, to nie będzie wstydu? – Tro­chę mi ulżyło.

– Naoglą­da­łaś się fil­mów, Gitka. Nie będzie. Gdy­byś jed­nak roz­szy­fro­wała te znaki, wszy­scy byli­by­śmy szczę­śliwi.

Tyle że czu­łam się tak, jak­bym oglą­dała film sen­sa­cyjny. Może to było prost­sze, niż się wyda­wało, a spo­sób uśmier­ce­nia i znaki nie miały zna­cze­nia? Ale komu by się chciało ukrzy­żo­wać czło­wieka, odci­nać mu głowę i wypi­sy­wać coś na ciele, gdyby nie grał w jakąś grę?

– Jak go ziden­ty­fi­ko­wa­li­ście?

– Hotel zgło­sił zagi­nię­cie gościa, my mie­li­śmy trupa bez doku­men­tów. Recep­cjo­nistka go ziden­ty­fi­ko­wała.

– Dobrze, że zdą­żył się zamel­do­wać. Zgi­nął zaraz po przy­jeź­dzie?

Dimi­tyr zaprze­czył ruchem głowy.

– Zro­bił online rezer­wa­cję w Grand Hotelu. Trzy dni przed śmier­cią przy­le­ciał samo­lo­tem do Sofii, na lot­ni­sku zamó­wił tak­sówkę i przy­je­chał do Płow­diwu. Zamel­do­wał się w hotelu, i tyle – wyre­cy­to­wał. Widać powta­rzał te infor­ma­cje po raz kolejny.

Prze­sia­dłam się, bo ośle­piało mnie słońce. Było strasz­nie gorąco. Może z powodu upału ten czło­wiek przy­je­chał tu tak­sówką?

– Prze­py­ta­li­ście kie­rowcę?

– Tak. Kurs kosz­to­wał dwie­ście lewów. Facet raczej nie oszczę­dzał. Tak­sów­karz niczego spe­cjal­nego nie potra­fił powie­dzieć. Nie roz­ma­wiali, bo po jakiemu niby.

Dwie­ście lewów, ponad sto euro. No, ale skoro stać go było na Grand Hotel, po co miałby się tłuc pocią­giem w tym upale.

– Przy­le­ciał klasą biz­nes? – spy­ta­łam, mimo że nie bar­dzo wie­dzia­łam, co mogła­bym zro­bić z tą infor­ma­cją.

– Tak. Pierw­szy wie­czór spę­dził w barze, gdzie popi­jał rakiję i uśmie­chał się do bar­manki. Mamy jej zezna­nia. Też nic spe­cjal­nego. Nie pró­bo­wał jej pod­ry­wać, nie roz­ma­wiał z nią z wia­do­mej przy­czyny.

– Rozu­miem, że pan eks­po­seł nie mówił w żad­nym języku oprócz pol­skiego?

– Mówił ponoć po rosyj­sku, ale nie­zbyt dobrze. – Dimi­tyr wychy­lił ostatni łyk napoju.

Wiele lat temu sprze­da­wano jesz­cze schwep­psy poma­rań­czowe i grejp­fru­towe. Bab­cia cza­sem dawała mi lewa, żebym sobie kupiła. Potem Buł­ga­ria stra­ciła licen­cję.

– Co robił dru­giego dnia? – drą­ży­łam dalej.

– Nie wiemy. Rano wyszedł z hotelu i tak­sówką poje­chał na ulicę Główną od strony Tri­mon­cjum. Wysiadł w pobliżu poczty. Tak­sów­karz nie wie, w którą stronę poszedł. Nie roz­ma­wiali, cho­ciaż kie­rowca pró­bo­wał…

Tri­mon­cjum, tam pra­co­wał Angeł. Prze­stań, Mar­ga­rito, kom­pro­mi­tu­jesz się.

– Tylko że tra­fił na ścianę – dopo­wie­dzia­łam.

– Wła­śnie… Pró­bo­wał pora­dzić sobie za pomocą decy­beli, ale w końcu odpu­ścił.

Śmieszne. Nie­któ­rzy uwa­żają, że wystar­czy mówić gło­śniej, by obco­kra­jo­wiec zro­zu­miał.

– Nasz eks­po­seł wró­cił do hotelu około sie­dem­na­stej i nie wycho­dził aż do dzie­więt­na­stej. Potem znów spę­dził wie­czór w hote­lo­wym barze. Obsłu­gi­wała go inna bar­manka. Z nią też nie roz­ma­wiał i nie uśmie­chał się do niej tak uro­czo jak do tej poprzed­niej.

– Miał jakiś powód? Wyda­wał się smutny, zde­ner­wo­wany?

– Ona nie odnio­sła takiego wra­że­nia. Raczej sku­piony albo zamy­ślony. Może po pro­stu nie była w jego typie. Wypił dwie rakije i poszedł do pokoju. Następ­nego dnia powi­nien był go zwol­nić. O dwu­na­stej pięt­na­ście zadzwo­niła do niego recep­cjo­nistka, bo skoń­czyła się doba hote­lowa. Nikt nie ode­brał. Wtedy obsługa weszła do pokoju. Na środku stała pra­wie spa­ko­wana walizka, pano­wał ogólny porzą­dek.

– Ktoś widział, jak wycho­dził?

Dimi­tyr roz­ło­żył bez­rad­nie ręce.

– Nikt. W walizce nie było piżamy, co może ozna­czać, że albo porwano go z łóżka… – Uśmiech­nął się.

– Albo sypiał nago.

– Wła­śnie.

Wsta­li­śmy i zaczę­li­śmy scho­dzić w stronę Hisar Kapija, bramy, którą można opu­ścić Stare Mia­sto od wschodu.

– Komórki nie zna­leź­li­ście?

– Nie. Mamy numer, nie­stety nie udało się go zlo­ka­li­zo­wać. Poza zasię­giem.

Tak, wła­ści­ciel zna­lazł się poza zasię­giem wszyst­kich i wszyst­kiego. Aktu­al­nie w chłodni.

– Żeby skoń­czyć sprawę hotelu… Nikt go wię­cej nie widział. Prze­słu­cha­li­śmy wszyst­kich. W więk­szo­ści to pra­cow­nicy zatrud­niani na czas okre­ślony. Nawet w takim dobrym hotelu rzadko można zna­leźć kogoś z dłuż­szym sta­żem. Jeśli zatem pytasz, czy na tej zmia­nie pra­co­wał ktoś, kto zatrud­nił się w hotelu po tym, jak ofiara doko­nała rezer­wa­cji, to odpo­wiem ci, że cztery osoby. Trzy sprzą­taczki i kucharka. Sprzą­taczki są turec­kimi Cygan­kami, kucharka przy­je­chała z Sofii. Jest wysoko wykwa­li­fi­ko­wana, spe­cja­li­zuje się w daniach buł­gar­skich. Zamknęli restau­ra­cję, w któ­rej goto­wała, i od razu zna­la­zła pracę w Płow­di­wie. Jest star­szą osobą. Jej syn mieszka i pra­cuje w Gre­cji. Wydaje się poza podej­rze­niem. Podob­nie jak Tur­czynki.

Cyganki. Zasi­lają w Buł­ga­rii naj­niż­szy per­so­nel. Jeśli w ogóle pra­cują.

– Kto go zna­lazł w amfi­te­atrze?

– Ktoś, kto wra­cał z imprezy o czwar­tej nad ranem. Zadzwo­nił z komórki zszo­ko­wany i nie­pewny, czy nie jest to ele­ment deko­ra­cji do spek­ta­klu.

– Co zapla­no­wano na wie­czór tam­tego dnia? Czy to ma jakieś zna­cze­nie?

– Wydaje mi się, że nie. Tra­viatę. To taka opera.

– Jezu, Dimi­tyr, wiem, co to jest Tra­viata! Roz­ma­wia­li­śmy o tym, że dziś też ją wysta­wiają.

Minę­li­śmy jakąś knajpkę.

– Tu zjemy czy idziemy na flaki przy mecze­cie? – rzu­cił Dimi­tyr.

No tak, połu­dnie. Buł­ga­rzy o tej porze zaczy­nają obiad. Potem idą do domu na dwu-, trzy­go­dzinną sje­stę. Następ­nie wra­cają do pracy z nowymi siłami. Wie­czo­rem, po powro­cie do domu, prze­bie­rają się i wycho­dzą do mia­sta.

A tak mu zale­żało, żebym jak naj­szyb­ciej zabrała się do pracy.

– Wolę tutaj.

Weszli­śmy do przy­jem­nej restau­ra­cji. Na szczę­ście zna­leź­li­śmy wolny sto­lik. Usie­dli­śmy w ogródku. W środku dzia­łała kli­ma­ty­za­cja, ale jak zawsze wola­łam jeść na powie­trzu. Zamó­wi­li­śmy to samo: tara­tor i wątróbkę po wiej­sku.

– Ależ dobry – wes­tchnę­łam po spró­bo­wa­niu tara­tora.

– Zale­d­wie przy­zwo­ity – stwier­dził Dimi­tyr. – Bab­cia robiła lep­szy. Twoja zresztą też.

No dobrze. Tajem­nica tkwi w tym, że moja bab­cia Sofija i jego bab­cia Stefka ucie­rały posie­kane orze­chy wło­skie z czosn­kiem, zanim dodały je do jogurtu, i dorzu­cały mały pomi­dor drobno posie­kany albo starty na tarce. Ja rów­nież tak robię.

– Wątróbkę też skry­ty­ku­jesz? – spy­ta­łam.

– Wątróbka aku­rat jest taka jak trzeba.

Ja także uzna­łam, że cze­pia­nie się wątróbki byłoby bez­za­sadne. Uśmiech­nę­łam się do kel­nerki. Nie pozwo­li­łam Dimi­ty­rowi zapła­cić za sie­bie.

– Jesteś gościem – zapro­te­sto­wał. – A poza tym ta dama straci do mnie sza­cu­nek.

Mia­łam w nosie, co pomy­śli o nim kel­nerka. Nie będzie mnie utrzy­my­wał.

– No tak, teraz jesteś bar­dziej Polką. Nie­wiele w tobie zostało z Buł­garki…

Może i nie­wiele. Tylko to, że latami cier­pia­łam i tęsk­ni­łam za Ange­łem, z któ­rym prze­cież nie łączył mnie dłu­go­trwały i głę­boki zwią­zek. To aku­rat bar­dzo buł­gar­ska cecha.

Wycho­dzimy. Znów mijamy sklep z pamiąt­kami i śmiesz­nymi napi­sami na bla­sza­nych tablicz­kach. Sprze­dawca sie­dzi na sto­łeczku na zewnątrz i uśmie­cha się do nas. Myśla­łam, że to jakiś zna­jomy Dimi­tyra, ale nie. Mimo to odpo­wia­dam mu uśmie­chem. Dimi­tyr patrzy z dez­apro­batą.

– Odpro­wa­dzę cię teraz do kwa­tery, odpocz­nij sobie. Koło trze­ciej przyjdź na komi­sa­riat. Poznam cię z całą ekipą, poga­damy o śledz­twie. Wie­czo­rem zapra­szam cię do nas.

Nagle zro­biło mi się jesz­cze gorę­cej.

– Jak to „do nas”?

Pyta­łam go prze­cież, czy jest sam. Chcia­łam się przy­go­to­wać na widok ewen­tu­al­nej żony. Odpo­wie­dział ze śmie­chem, że się nie oże­nił. Więc jakie „do nas”?

– No do nas, do domu. Miesz­kam teraz z Sil­wiją na Radost.

Jak mogłam o niej zapo­mnieć? Imię młod­szej sio­stry wyma­wiał „Sil­wija”. Nie bawi­li­śmy się z nią, bo jak z malu­chem młod­szym od nas o osiem lat bie­gać po Sta­rym Mie­ście? Na ulicy Radost miesz­kali ich rodzice, a bab­cia, obok mojej babci, na Euty­miu­sza Tyr­now­skiego. Rano rodzice przy­wo­zili go do babci auto­bu­sem i szli do pracy. Do Sil­wiji cho­dziła druga bab­cia i pil­no­wała jej na miej­scu.

– Nie wyszła za mąż?

– Daj spo­kój – żach­nął się. – Stu­diuje. Jesz­cze ma czas, żeby wycho­dzić za mąż.

– Co stu­diuje?

– Eko­no­mię. Chce stąd wyje­chać. Jak wszy­scy mło­dzi ludzie.

Witaj w Buł­ga­rii.

* * *

Upał i kurz. Kurz i upał. I te powy­krzy­wiane płyty chod­ni­kowe. O mało nie stra­ci­łam zębów, kiedy się potknę­łam. „Uwa­żaj, dziew­czyno, bo sobie piękną buźkę pokie­re­szu­jesz!” – krzyk­nął za mną nie­mi­ło­sier­nie brudny dzia­dek, który przy­siadł na drew­nia­nym stołku przed domem i patrzył na prze­cho­dzą­cych ludzi, dłu­biąc pie­czone pestki sło­necz­nika.

Nie odpo­wie­dzia­łam, ale i się nie roz­zło­ści­łam. Robisz postępy, Mar­ga­rito.

W drzwiach mojej kwa­tery sie­dział na tabo­re­cie Boży­dar, wła­ści­ciel. Podob­nie jak tam­ten brudny dzia­dek jadł sło­necz­nik i wyplu­wał łuski wprost na chod­nik. Nic dziw­nego, że Płow­diw jest tak strasz­nie brudny, wszę­dzie łuski, liście, pety…

– Kwa­tera okej, dziew­czyno?

– Jasne, wszystko w porządku.

– Chcesz cze­goś? Kupić ci coś? Kobieta ma ci posprzą­tać?

Ta „kobieta” to jego żona.

– Prze­cież nie zaba­wię tu długo.

– Przez mie­siąc nie będziesz sprzą­tała?

Rze­czy­wi­ście kurzy się tu okrop­nie. Pod­da­łam się.

– Niech przyj­dzie i posprząta, ale wystar­czy raz w tygo­dniu. Ręcz­niki chcę wymie­niać co trzy dni. Gdzie tu macie pral­nię?

– Kobieta ci upie­rze, zostaw, co chcesz. Jak powiesz, to ci i wypra­suje.

– Gdzie zna­la­złeś taką pra­co­witą kobietę? – Uśmiech­nę­łam się krzywo.

– Na wsi u babci. Ona też z Płow­diwu, ale pozna­li­śmy się w Pyr­wo­maju. Taki los.

Odpo­wie­dział cał­kiem poważ­nie, nie dostrzegł iro­nii w moim gło­sie. Jesz­cze nie widzia­łam jego „kobiety”.

– Daj jej mój numer tele­fonu. Idę odpo­cząć, prze­pra­szam cię, nie poga­damy.

Boży­dar prze­su­nął się tro­chę, ale nie­wy­star­cza­jąco i prze­cho­dząc, musia­ła­bym się o niego otrzeć. Sta­łam więc, upar­cie patrząc na zdra­wec rosnący w doni­cach usta­wio­nych po obu stro­nach drzwi. Uwiel­biam jego zapach. Wresz­cie Boży­dar pod­niósł się i odsu­nął sto­łek.

– Możemy cię zabrać wie­czo­rem na mia­sto, bo ty tu chyba nikogo nie znasz.

Jesz­cze czego. Nie mam w pla­nach wycho­dze­nia „na mia­sto”, dopóki sobie wszyst­kiego nie poukła­dam. Muszę się zasta­no­wić nad tymi zna­kami. No i Dimi­tyr mnie zapro­sił.

– Dzięki, już się z kimś umó­wi­łam.

– Widzę, że nie jesteś z tych, co sie­dzą w domu wie­czo­rami. – Zaśmiał się. – Pra­wi­dłowo. Młoda, piękna, musisz korzy­stać z życia.

Ruszy­łam wąskimi schod­kami na górę. Miesz­ka­nie znaj­do­wało się na ostat­nim pię­trze. Miało wła­sny bal­kon i coś naprawdę faj­nego – taras na dachu budynku. Tylko do mojego użytku. Widać z niego było całe mia­sto. Wolę spę­dzić wie­czór tutaj niż z Boży­da­rem i jego „kobietą” na mie­ście. Nie lubię buł­gar­skich męż­czyzn, nie tylko ze względu na Angeła. Cho­dzi o to, jak trak­tują kobiety. Czy naprawdę nie prze­no­sisz swo­jej nie­chęci na wszyst­kich męż­czyzn z powodu tego, co ci zro­bił ten jeden? To bez sensu, Mar­ga­rito.

* * *

Dimi­tyr był sze­fem. Impo­nu­jące. Jego zespół liczył wpraw­dzie tylko kilka osób, ale prze­cież o suk­ce­sie decy­duje nie ilość, lecz jakość. Jego zastępcy byli jak ogień i woda. Pierw­szy łysy, z brzusz­kiem, Chri­sto Wap­ca­row, star­szy poli­cjant pamię­ta­jący czasy Todora Żiw­kowa. Drugi młody i przy­stojny Nedko Kolew, bez wąt­pie­nia spę­dza­jący dłu­gie godziny w siłowni. Na jego musku­lar­nym ramie­niu wid­niał tatuaż smoka. Mia­łam ochotę powie­dzieć mu, że taki smok to dziew­czyń­ska dziara, ale się powstrzy­ma­łam. W prze­ci­wień­stwie do Chri­sta nie obrzu­cił mnie nie­chęt­nym spoj­rze­niem, tylko powi­tał miło. Piękna dziew­czyna, Wir­gi­nija Popowa, była młod­szym detek­ty­wem i psy­cho­lo­giem z zawodu, podob­nie jak ja. Zro­biła na mnie pio­ru­nu­jące wra­że­nie, na męż­czyzn zapewne rów­nież tak dzia­łała. W stu pro­cen­tach wpi­sy­wała się w defi­ni­cję atrak­cyj­nej Buł­garki. Bar­dzo zgrabna, włosy czarne, wiel­kie oczy pod­kre­ślone kre­ską, rzęsy oczy­wi­ście przy­kle­jone, usta zro­bione, ale dys­kret­nie. Ubrana niczym pio­sen­karka na chwilę przed udzie­le­niem wywiadu w tele­wi­zji – w cia­sne dżinsy, pół­prze­zro­czy­stą białą koszulę do pępka i san­dały na nie­bo­tycz­nych obca­sach. Dłu­gie paznok­cie, a w uszach krzy­kliwe czer­wone kol­czyki. Moim zda­niem psy­cho­log, który tak wygląda, nie wzbu­dza zaufa­nia. No i w tym stroju nie pobie­głaby za prze­stępcą, ale pew­nie nie musiała. W gru­pie byli rów­nież Koljo Dżu­brow, pato­log, cichy face­cik śred­niego wzro­stu, śred­niej urody i w ogóle dość średni, a także Milena Kru­mowa, krępa, śniada dziew­czyna, która „dopiero zaczyna”.

– Mar­ga­rita Nowak – przed­sta­wi­łam się, wyma­wia­jąc imię z naci­skiem. Mia­łam nadzieję, że Dimi­ty­rowi nie przyj­dzie do głowy nazy­wać mnie publicz­nie Gitką.

– Cze­ka­li­śmy na cie­bie – ode­zwała się Wir­gi­nija. – Cie­szymy się, że jesteś.

Reszta potwier­dziła ener­gicz­nie. To miłe. Sądzi­łam, że nie będą szcze­gól­nie roz­en­tu­zja­zmo­wani na mój widok. W końcu poza zna­jo­mo­ścią pol­skiego niczego spe­cjal­nego nie wniosę do sprawy. Zresztą raport z Komendy Głów­nej mają prze­tłu­ma­czony na buł­gar­ski, a moja wie­dza arche­olo­giczna nie czyni ze mnie eks­pertki. Dwa lata stu­diów osiem lat temu…

– Czy wiesz o nie­bosz­czyku coś ponad to, co nam tu przy­słali? – Pyta­nie padło z ust Chri­sta Wap­ca­rowa.

Twarz oblał mi rumie­niec. Przed wyjaz­dem wezwano mnie do komendy. Pod­pi­sa­łam tonę papie­rów, mię­dzy innymi klau­zulę pouf­no­ści. Dosta­łam wszel­kie raporty w for­mie elek­tro­nicz­nej i na papie­rze. Prze­stu­dio­wa­łam je dokład­nie, ale nie przy­szło mi do głowy, żeby spy­tać o cokol­wiek.

– Nie.

– Jutro o dzie­sią­tej naszego czasu mam zadzwo­nić do Pol­ski. Jestem umó­wiony na tele­fon z… – spoj­rzał na kartkę – …Toma­szem Małę­czyń­skim. Mógł­bym z nim gadać po angiel­sku, ale skoro mamy cie­bie, to będziesz tłu­ma­czyła.

Wymó­wił „Male­cziń­ski”, a Wir­gi­nija par­sk­nęła śmie­chem. Dimi­tyr zgro­mił ją wzro­kiem. Ona nie będzie mnie lubiła. Cie­kawe dla­czego, prze­cież jest ode mnie atrak­cyj­niej­sza.

– Pod­su­mujmy, co wiemy o tym panu – zde­cy­do­wał Dimi­tyr.

Powtó­rzył wszystko, co prze­ka­zał mi rano, o przy­jeź­dzie, hotelu i drink-barze. O przed­sta­wie­nie reszty infor­ma­cji popro­sił Milenę. Wyraź­nie zado­wo­lona wypro­sto­wała się na krze­śle i zaczęła recy­to­wać jak dobrze przy­go­to­wana uczen­nica.

– Prze­my­sław Tar­kow­ski, lat pięć­dzie­siąt dzie­więć, zamiesz­kały w mie­ście War­szawa, Aleje Jero­zo­lim­skie czter­dzie­ści dwa miesz­ka­nia pięt­na­ście…

Wyma­wiała nazwę ulicy „aleje jeru­sa­lim­skie”. Buł­ga­rzy mają wielki kło­pot z pol­ską wymową.

– Czy ten adres coś ci mówi? – Przy­stoj­niak prze­rwał kole­żance, zwra­ca­jąc się do mnie.

– Tak. To jedna z głów­nych ulic w War­sza­wie, w samym cen­trum. Bar­dzo dobra loka­li­za­cja. Tar­kow­ski musiał odzie­dzi­czyć miesz­ka­nie po krew­nych, bo raczej nie byłoby go na nie stać. No i kupo­wa­nie dro­giego lokum w kamie­ni­cach, które są wie­kowe i czę­sto nie wyglą­dają naj­le­piej, bywa dość ryzy­kowne…

– Czyli nic nam to nie daje, tak? – upew­nił się Dimi­tyr.

– Można spy­tać tego Małę­czyń­skiego, skąd Tar­kow­ski miał miesz­ka­nie i jak ono wyglą­dało. Meble i te rze­czy…

– Rozu­miemy – prze­rwała mi Wir­gi­nija.

– Był posłem na sejm kaden­cji 2008–2012. Wcze­śniej radny z par­tii – Milena spoj­rzała do nota­tek – Pol­skie Stron­nic­two Ludowe. Do sejmu wszedł jako kan­dy­dat nie­zrze­szony. Co o tym powiesz?

– PSL to par­tia wiej­ska, w domy­śle ludowa. Ich elek­to­rat wywo­dzi się ze wsi – zaczę­łam się plą­tać. – Trzeba popro­sić jutro o ulotki rekla­mowe, namiary do daw­nego biura posel­skiego. Może uda się odna­leźć ludzi, któ­rzy z nim współ­pra­co­wali, spraw­dzić, czym się inte­re­so­wał, w jakich zasia­dał komi­sjach… I dla­czego nie kan­dy­do­wał z tej par­tii, tylko jako nie­zrze­szony.

– Świet­nie, tak zro­bimy – rzu­cił Dimi­tyr.

– Oto­cze­nie… – kon­ty­nu­owała Milena. – Nie miał żony, dzieci ani rodzeń­stwa. Nawet kuzy­nów. Rodzice, oboje jedy­nacy, zmarli dzie­sięć lat temu w odstę­pie roku. Jedno i dru­gie na raka. Tar­kow­ski był samotny. Nikt z Pol­ski nie zgło­sił się po ciało. Nikt go nie szu­kał.

– A sąsie­dzi? – spy­ta­łam.

Gorącz­kowo pró­bo­wa­łam sobie przy­po­mnieć, co się w takich sytu­acjach robi, czego szuka. Moja wie­dza ogra­ni­czała się jedy­nie do tele­wi­zji i skan­dy­naw­skich kry­mi­na­łów.

– Zapi­su­jemy ten punkt. Spy­tamy.

– Czy­ta­łam w rapor­cie, że był bar­dzo reli­gijny. Skąd to wia­domo? – rzu­ci­łam.

– Napi­sali, że cho­dził do kościoła i cią­gle coś tam orga­ni­zo­wał, zbie­rał pie­nią­dze na dzieci, dzia­łał w jakiejś orga­ni­za­cji kościel­nej… – Dimi­tyr grze­bał w notat­kach – …Cari­tas.

Wzru­szy­łam ramio­nami. Chyba nikt nikogo by nie ukrzy­żo­wał za dzia­łal­ność w Cari­ta­sie.

– Rodzaj śmierci nie pasuje do jego reli­gij­no­ści – zauwa­ży­łam.

– Albo wręcz prze­ciw­nie. – Wir­gi­nija nie zgo­dziła się ze mną. – Jezusa ukrzy­żo­wano za jego reli­gij­ność.

– I wtedy też w grę wcho­dziła poli­tyka – dodała Milena.

Te dwie kobiety znacz­nie się od sie­bie róż­niły, a jed­no­cze­śnie w jakiś spo­sób były do sie­bie podobne. Trudno stwier­dzić, na czym to pole­gało.

– Tyle że Jezus nie chciał mie­szać się do poli­tyki, to jego wmie­szano – powie­dzia­łam. – A pan poseł kan­dy­do­wał do sejmu dobro­wol­nie…

– Wy w Pol­sce jeste­ście bli­żej Kościoła niż my tutaj. Pew­nie wiesz lepiej. – Milena mówiła życz­li­wym tonem, poczu­łam się jed­nak w obo­wiązku wyja­śnić.

– Cho­dziło mi o fakt, że Jezusa ukrzy­żo­wali Jego pobra­tymcy. Cze­kali na Mesja­sza, by ich uwol­nił z rzym­skiej nie­woli. Jezu­sowi zaś cho­dziło przede wszyst­kim o wol­ność duchową.

– Kró­le­stwo moje nie jest z tego świata – wyre­cy­to­wał Chri­sto i wzru­szył ramio­nami, bo wszy­scy obecni popa­trzyli na niego ze zdu­mie­niem. – Mój dzia­dek był popem – wyja­śnił.

Zapa­dła cisza. Dimi­tyr spoj­rzał na Chri­sta, Wir­gi­niję, Milenę, wresz­cie prze­niósł wzrok na pato­loga.

– Koljo, może teraz ty nam coś powiesz.

Koljo popra­wił się na krze­śle i prze­su­nął teczkę leżącą na biurku, choć jej nie otwo­rzył.

– Denat został otruty cyjan­kiem – zaczął. – Jakąś godzinę po śmierci, góra dwie, odcięto mu głowę, następ­nie spusz­czono z ciała krew i przy­bito je do krzyża. W takiej wła­śnie kolej­no­ści. Głowę odrą­bano bar­dzo ostrym narzę­dziem, maczetą, mie­czem, raczej nie topo­rem. Narzę­dzie zbrodni było nowe albo wyczysz­czone che­micz­nie, bo nie zna­la­złem śla­dów drewna ani innego mate­riału.

– Ucięto ją sta­ran­nie, rów­niutko. – Milena się wzdry­gnęła.

– Zro­bił to facho­wiec.

Trudno się nie zgo­dzić, tyle że nic z tego nie wynika. W pokoju nie było kli­ma­ty­za­cji, krę­cił się wen­ty­la­tor. Poczu­łam zmę­cze­nie. Sta­ra­łam się jed­nak sku­pić, żeby zapa­mię­tać jak naj­wię­cej.

– Gwoź­dzie zro­bił kowal rze­mieśl­nik, są auten­tycz­nie piękne. Sta­ran­nie, wręcz per­fek­cyj­nie wyko­nane i…

Dimi­tyr prze­je­chał dło­nią po wło­sach.

– Daj spo­kój, Koljo, nie napa­laj się tak.

– Ja tylko wpro­wa­dzam kole­żankę w szcze­góły sprawy. Poza tym – nachy­lił się w moją stronę – chcemy zna­leźć tego kowala. Na razie się nie udało, ale pró­bu­jemy.

– Dzię­kuję – mruk­nę­łam. – Jak prze­cho­wy­wano głowę, zanim tra­fiła na tacę?

Wyda­wało mi się, że Wir­gi­nija się skrzy­wiła.

– Nie w lodówce, jeśli o to pytasz. Nad ranem, kiedy ten mło­dzie­niec zadzwo­nił i wycią­gnął nas z łóżek, szczel­nie oble­piały ją muchy. Paskudz­two.

Koljo także się skrzy­wił.

– Wyda­wało mi się, że pato­loga nic nie brzy­dzi. – Wir­gi­nija wyszcze­rzyła w uśmie­chu ide­al­nie białe, równe zęby.

Jakaż ona piękna!

– Mylisz się, moja droga. Brzy­dzę się tru­pami. Nie cier­pię oglą­dać zwłok roz­dę­tych, jedzo­nych przez robaki ani innych podob­nych. A już topielcy wywo­łują we mnie auten­tyczną odrazę. – Koljo mówił tak, jakby żar­to­wał.

– To czemu zosta­łeś pato­lo­giem? – zain­te­re­so­wa­łam się, przy­braw­szy rów­nie lekki ton.

Wia­trak zwal­niał obroty. Jeśli się zatrzyma, zemdleję.

– Żywi pacjenci brzy­dzą mnie jesz­cze bar­dziej. Podob­nie śmier­dzą, na doda­tek się ruszają… To gor­sze niż larwy.

Znów nie wie­dzia­łam, czy żar­tuje, czy mówi poważ­nie.

– Nie zwra­caj na niego uwagi. – Wir­gi­nija mach­nęła ręką. – Dziś powie ci jedno, jutro coś zupeł­nie innego. Przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o sek­cję, trzyma się fak­tów. Powiedz jej, Koljo, o żołądku.

– Zosta­wi­łem to na koniec, bo tu przy­naj­mniej coś osią­gnę­li­śmy. Otóż na ostatni posi­łek denat zjadł rybę i chleb. Poza tym pił wino. – Zastygł z wyra­zem triumfu na twa­rzy.

Szcze­rze mówiąc, nie widzia­łam w tym niczego spe­cjal­nego.

– Wydaje się nam, że to ma zna­cze­nie… – Milena wes­tchnęła. – Spe­cja­listka jakoś nie podziela naszego entu­zja­zmu.

– Nie podzie­lam – potwier­dzi­łam, wodząc wzro­kiem dokoła.

Do tablicy na ścia­nie przy­cze­piono zdję­cia oraz infor­ma­cje doty­czące śledz­twa. Na prze­ciw­le­głej ścia­nie wisiał wielki pla­kat z instruk­cją udzie­la­nia pierw­szej pomocy. Obok niego pla­kat przed­sta­wia­jący przy­stoj­nego moto­cy­kli­stę z gołym tor­sem pod roz­piętą kurtką. Zga­dłam, że ozda­bia ścianę nad biur­kiem Wir­gi­niji.

– Szkoda… – mruk­nął Koljo. – A gdy­bym ci powie­dział, że rybę upie­czono bez przy­praw, chleb był z mąki peł­no­ziar­ni­stej na zakwa­sie, a wino nie­siar­cza­no­wane i nie­do­sła­dzane, roz­cień­czone wodą, czyli… mszalne? Może wtedy zmie­ni­ła­byś zda­nie?

Coś zaczy­nało mi świ­tać.

– Biblijne jedze­nie… – zaczął Nedko. Ode­zwał się po raz pierw­szy. Miał miły, niski głos.

– Raczej sty­li­zo­wane na biblijne… – uści­śli­łam. – Jaką rybę zjadł?

– Makrelę.

Ryba, chleb i wino mszalne. Ukrzy­żo­wa­nie i ucięta głowa. Można to połą­czyć z reli­gij­no­ścią ofiary, tylko w jaki spo­sób i co z tego mogłoby wynik­nąć? Pocie­szał mnie fakt, że oni też nie wie­dzieli.

– Czy twoim zda­niem uciętą głowę należy łączyć ze Świę­tym Paw­łem czy raczej z Janem Chrzci­cie­lem? – zapy­tał Nedko.

Żebym to ja wie­działa. Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Jan Chrzci­ciel bar­dziej pasuje. W końcu Salome kazała Hero­dowi podać sobie głowę Świę­tego Jana na srebr­nej tacy… – wtrą­ciła Milena.

– Słu­chaj­cie. Chyba musi cho­dzić o Jana Chrzci­ciela. Prze­cież ten czło­wiek zgi­nął dwu­dzie­stego czwar­tego czerwca. – Wpa­dłam na pewien pomysł.

– A to jakiś szcze­gólny dzień? – spy­tała Milena i wystu­kała coś na kla­wia­tu­rze. Pew­nie zaczęła szu­kać w inter­ne­cie.

– Tak. To dzień naro­dzin Jana Chrzci­ciela. Zgodne są co do tego Kościół kato­licki oraz Cer­kiew pra­wo­sławna. Nie jest to popu­larne święto, dla­tego nam umknęło.

Szczę­ście, że pamię­ta­łam to ze stu­diów. Towa­rzy­stwo wyraź­nie się oży­wiło. Dimi­tyr wodził po wszyst­kich dum­nym wzro­kiem, jakby chciał poka­zać, że miał rację, zapra­sza­jąc mnie tutaj.

– No to mamy jakiś trop, tylko nie wiemy, co z nim zro­bić… – Chri­sto nie krył scep­ty­cy­zmu.

Milena patrzyła z zain­te­re­so­wa­niem. Wir­gi­nija żuła gumę. Wia­trak ledwo zipał.

– Musimy zna­leźć powią­za­nie mię­dzy tym, co zna­leź­li­śmy w jego żołądku, ukrzy­żo­wa­niem a napi­sami na ciele. Nie są to napisy hebraj­skie – doda­łam.

– Nie są – zgo­dził się Nedko. – Nie wiemy, czy to litery, znaki czy sym­bole. Sta­wiamy na litery, bo wydaje się to bar­dziej logiczne. Liczy­li­śmy na cie­bie…

Coś mnie tknęło.

– Czemu liczy­li­ście na mnie? – Popa­trzy­łam na Dimi­tyra. – Czemu nie zwró­ci­li­ście się do któ­re­goś z tutej­szych pro­fe­so­rów? Choćby mojej matki…

Zapa­dła cisza. Wresz­cie prze­mó­wił Chri­sto:

– Pyta­li­śmy… Ją pierw­szą.

Czarna dziura. Głu­pia jesteś, Mar­ga­rito.

– Ode­słała nas do cie­bie. – Dimi­tyr kilka razy prze­cze­sał włosy. Wolałby pew­nie, żeby­śmy tę roz­mowę prze­pro­wa­dzili na osob­no­ści. – Pora­dziła, żeby spro­wa­dzić cie­bie jako kon­sul­tantkę. Ona sama jest chwi­lowo w Egip­cie, gdzie…

– Wiem, gdzie jest – prze­rwa­łam mu lodo­wa­tym tonem. Oczy­wi­ście, jak mogłam pomy­śleć, że to Dimi­tyr chciał, żebym tu przy­je­chała.

Muszę się opa­no­wać. Nie ich wina, że mam odwieczny pro­blem z matką. Chcia­ła­bym wstać, wyjść, zadzwo­nić do niej i wykrzy­czeć, że tak się nie robi. Nie spro­wa­dza się pod­stę­pem do Buł­ga­rii wła­snej córki, jakby była przed­mio­tem. Na moment zaświ­tała mi absur­dalna myśl, że to moja matka nafa­sze­ro­wała tego bie­daka chrze­ści­jań­skim jedze­niem, otruła go, ucięła mu głowę i wyma­lo­wała na jego ciele znaki. Wszystko po to, by ścią­gnąć mnie tutaj. Dla­czego nie wpa­dłam na to, że Dimi­tyr musiał naj­pierw zadzwo­nić do niej? Co mu powie­działa, że zde­cy­do­wał się wcią­gnąć w śledz­two drugi kraj i – co waż­niej­sze – prze­ko­nał pol­ską poli­cję oraz Mini­ster­stwo Spraw Zagra­nicz­nych, że wła­śnie ja mogę pomóc roz­wią­zać sprawę? I co ja sobie wyobra­ża­łam, wie­rząc, że chcą aku­rat mnie?

– No dobra, dzie­ciaki, faj­rant – oznaj­mił Dimi­tyr. – Każdy idzie do domu i myśli. Jutro po roz­mo­wie z tym gościem z Pol­ski wykom­bi­nu­jemy, co dalej.

– Nie mam zamiaru sie­dzieć w domu i myśleć – żach­nęła się Wir­gi­nija. – Położę dzieci spać i wycho­dzę z Wasi­łem do mia­sta.

Taka lasen­cja ma dzieci? Trudno uwie­rzyć. Może adop­to­wane.

– Na mnie też nie licz­cie. – Koljo wstał z krze­sła i uniósł ręce. Kości aż mu zatrzesz­czały. – Kon­sul­tantka niech myśli.

Nie spoj­rza­łam na Dimi­tyra. Wyszłam. Sły­sza­łam, że idzie za mną.

– Gitka…

W Pol­sce chyba w dru­giej kla­sie pod­sta­wówki powie­dzia­łam, że tak się zdrab­nia moje imię. Któ­ryś chło­pak spy­tał, czy to od „gites-majo­nez”. Potem prze­zy­wali mnie: „majo­nezowa”.

– Gitka! – Dimi­tyr zła­pał mnie za ramię.

Chcia­łam zasy­pać go pre­ten­sjami, ale się powstrzy­ma­łam. Skoń­czy­łam trzy­dzie­ści lat, a reago­wa­łam jak dzie­ciak. To nie wina Dimi­tyra, że czuję się bez­war­to­ściowa. To nie jest nawet wina Angeła. To tylko moja cho­lerna wina, że nie umiem sobie uło­żyć życia, że w każ­dym miej­scu czuję się źle, nie u sie­bie i tak dalej. Odwró­ci­łam się i spo­koj­nie na niego popa­trzy­łam. Nie dam mu tej satys­fak­cji, by usły­szał żale albo zoba­czył fochy.

– Pamię­tasz, że zabie­ram cię na kola­cję do nas? Sil­wija powie­działa, że mam się bez cie­bie nie poka­zy­wać. Będziemy mogli poroz­ma­wiać? Nie sądź…

– Dimi­tyr, wszystko w porządku. Chcę wam pomóc. Zespół jest… fajny. Doga­damy się. – Poło­ży­łam mu rękę na ramie­niu.

Ode­tchnął z ulgą.

* * *

Czego wła­ści­wie chcesz od swo­jej matki, Mar­ga­rito? Odkąd pamię­tasz, cze­piasz się jej i cze­piasz. Co takiego ci zro­biła? Hmm, zasta­nówmy się. Może to, że prze­rzu­cała mnie jak przed­miot z Buł­ga­rii do Pol­ski i z powro­tem, bo tak jej aku­rat paso­wało? Do trze­ciego roku życia miesz­ka­łam w Pol­sce, bo matka zakoń­czyła pracę w Egip­cie. Zresztą w samą porę – uro­dzi­łam się dwa dni po jej przy­lo­cie do Pol­ski. Dobrze, że nie na pustyni albo na pokła­dzie samo­lotu. To by dopiero było coś. W domu sie­działa ze mną nia­nia, bo mama wró­ciła do wykła­dów na uczelni. Potem znów poje­chała na wyko­pa­li­ska za gra­nicę, a ja wylą­do­wa­łam u babci w Płow­di­wie. Cho­dzi­łam tu do przed­szkola i do pierw­szej klasy. Nie narze­ka­łam. Ubie­rali nas w nie­bie­skie kafta­niki i śmieszne majty wydy­ma­jące się na pupie. Na spa­ce­rze szli­śmy gęsiego i trzy­ma­li­śmy się za te majty. Pamię­tam, że zawsze szłam za Dymi­ty­rem, a on narze­kał, że za bar­dzo go cią­gnę. Miłe wspo­mnie­nia. Nawet leża­ko­wa­nia nie wspo­mi­nam źle. I jego, i moja bab­cia pra­co­wały w fabryce odzieży, szyły sukienki. Raz jedna, raz druga odbie­rała nas oboje i pro­wa­dziła do domu. Tam bawi­li­śmy się przy akom­pa­nia­men­cie stu­kotu maszyny do szy­cia – każda bab­cia po pracy obszy­wała pry­watne klientki. Goto­wych ubrań w skle­pie wła­ści­wie nie uda­wało się zna­leźć, za to bez pro­blemu można było kupić mate­riał każ­dego rodzaju, w dowol­nym kolo­rze i wyma­rzo­nej fak­tu­rze: od naj­cień­szych jedwabi, przez gabar­dyny i rypsy, aż po wełnę na płaszcz. Przy­znaj, Mar­ga­rito – uwiel­bia­łaś patrzeć na szy­jącą bab­cię. W Pol­sce sie­działabyś w małym miesz­ka­niu na Ocho­cie i cze­kała, aż matka i ojciec wrócą z pracy i chwilę z tobą poroz­ma­wiają, zanim pój­dziesz spać. Czemu nie masz pre­ten­sji do ojca za to, że znik­nął z two­jego życia?

Druga i trze­cia klasa w Pol­sce, potem znów na dwa lata do Buł­ga­rii, szó­sta – Pol­ska, siódma i ósma – Buł­ga­ria, liceum w Pol­sce. Bóg jeden wie, jak trudno zdać egza­miny, kiedy przez poprzed­nie dwa lata pisało się głów­nie cyry­licą, a rodzice przy­sy­łali pocztą tylko co drugi wyma­gany pol­ski pod­ręcz­nik. A w liceum? Uczy­łam się nocami, mimo to zbie­ra­łam pra­wie same dwóje. Przez braki z histo­rii i języka pol­skiego led­wie zda­łam do następ­nej klasy. Jedna wielka męka i pełne pogardy spoj­rze­nia nauczy­cieli. Poza tym brak kole­ża­nek i kole­gów, cią­gła samot­ność. Zna­jomi zazdro­ścili mi, że miesz­kam sama. Nie lubili mnie jed­nak, bo nie robi­łam imprez ani nikogo nie zapra­sza­łam.

O Dimi­tyra rodzice też dbali tyle co nic. Pra­co­wali i odbie­rali go od babci albo póź­nym wie­czo­rem, albo dla wygody w soboty. Tęsk­ni­łam za nim w nie­dziele i nie mogłam zna­leźć sobie miej­sca. Bab­cia ubie­rała mnie z rana w ele­gancką sukienkę z fal­banką i szły­śmy do cer­kwi na mszę, naj­czę­ściej na Stare Mia­sto, do Świę­tej Nie­dzieli albo Świę­tych Kon­stan­tyna i Heleny.

Cer­kwie są takie kli­ma­tyczne. Zni­ka­nie popa za car­skimi wro­tami, mam­ro­ta­nie po cer­kiew­no­sło­wiań­sku, zawo­dze­nie sta­rych kobiet na chó­rze i gry­zący w oczy dym z kadzi­dła… Szcze­gól­nie pop Wasyl w Świę­tej Nie­dzieli napy­chał kadziel­nicę taką ilo­ścią żywicy, że powie­trze sta­wało się siwe, a pod koniec nabo­żeń­stwa ludzie nie­mal się dusili. Pali­łam świece i modli­łam się o powrót do domu. „Niech mama po mnie przy­je­dzie”, szep­ta­łam. „Niech mnie zabie­rze do Pol­ski”, powta­rza­łam tro­chę bez sensu, bo w Pol­sce tęsk­ni­łam i za domem babci przy baza­rze Ponie­dzia­łek, i za Dimi­ty­rem, i jego nie­okieł­znaną fan­ta­zją. Za matką wcale.

Drzwi otwo­rzyła Sil­wija. Nie pozna­ła­bym jej na ulicy. Zupeł­nie nie była podobna do Dimi­tyra. On wysoki, umię­śniony, bar­dzo śniady, grube brwi, z owło­sio­nymi rękami i klatką pier­siową. Ona drobna, jasna, deli­katna.

– Gitka! – Poca­ło­wała mnie w poli­czek. – Cie­szę cię, że cię widzę!

Dom na Radost. Tylko w Buł­ga­rii mogą tak nazwać ulicę. Radość. Rzadko mnie tam zapra­szano. Pod­czas tych nie­licz­nych wizyt bie­ga­li­śmy z Dimi­ty­rem na dach. Tam lelja Rajna, sio­stra jego babci miesz­ka­jąca w domu przy­le­pio­nym do Dimi­ty­ro­wego, trzy­mała kró­liki. Godzi­nami mogłam patrzeć, jak z zapa­łem chru­pią pod­su­wane im liście wino­ro­śli albo trawę. Bra­li­śmy je na ręce, a one tuliły się do nas, choć nie prze­sta­wały jeść. Pła­ka­łam za każ­dym razem, kiedy Dimi­tyr z dzie­cię­cym okru­cień­stwem mówił, że jego mama pie­cze z nich pasz­tety.

– Po pol­sku punk­tu­alna. – Dimi­tyr poja­wił się w kory­ta­rzu, nacią­ga­jąc pospiesz­nie koszulkę.

Sil­wija zwró­ciła mu uwagę, że powi­nien ubrać się w pokoju.

– Prze­cież jeste­śmy jak rodzeń­stwo – obru­szył się, choć twarz mu ściem­niała pod zaro­stem.

Sil­wija miała rację. Nie powi­nien bie­gać przy mnie roze­brany, nawet do połowy. Zawsze byli­śmy bli­sko, ale bez prze­sady. Dopiero odświe­ża­li­śmy naszą przy­jaźń.

– Sia­daj i opo­wia­daj, co u cie­bie. – Sil­wija nie przy­po­mi­nała tam­tej dziew­czynki wiecz­nie maru­dzą­cej, że nie chcemy się z nią bawić. Była pewna sie­bie, nawet nieco wład­cza. Pocią­gnęła mnie za sobą do pokoju.

– Pew­nie więk­szość ofi­cjal­nych wia­do­mo­ści prze­ka­zał ci Dimi­tyr – zaczę­łam. – Nie­wiele mam do doda­nia…

– Nie mówił, co u cie­bie sły­chać. Wyszłaś za mąż? Masz dzieci?

Nagle skur­czył mi się żołą­dek. To pew­nie boza kupiona w skle­pie koło kwa­tery. Chyba się skrzy­wi­łam, bo Sil­wija spy­tała:

– Co jest?

– Brzuch mnie roz­bo­lał. To pew­nie boza…

– Ooo… – W jej gło­sie zabrzmiała tro­ska. – A ja kupi­łam dla cie­bie bozyczkę…

Dimi­tyr musiał jej powie­dzieć, że lubię ten jęcz­mienny napój, bo nie mogła tego pamię­tać.

– Nie, nie wyszłam za mąż ani nie mam dzieci. – Nie powinna pomy­śleć, że to dla mnie jakiś pro­blem.

I naj­wy­raź­niej tak nie pomy­ślała, bo zaczęła wypy­ty­wać:

– Taka pięk­ność? Łopatą mogłaś zbie­rać chło­pa­ków… Dosko­nale pamię­tam, ilu za tobą latało.

– To prawda. – Dimi­tyr ski­nął głową, patrząc na mnie cie­pło.

Za cza­sów ich rodzi­ców w tym pokoju stały ogromna drew­niana szafa i łóżko z mate­ra­cem sprę­ży­no­wym, który rzę­ził prze­raź­li­wie, kiedy się na nim sia­dało. Uwiel­bia­li­śmy na nim ska­kać, ale po kilku sekun­dach zja­wiała się bab­cia albo lelja Rajna i wrzesz­czała na nas okrop­nie. Wspo­mnie­nia. Był tu też wielki stół, okrą­gły, przy­kryty ręcz­nie hafto­wa­nym obru­sem i prze­zro­czy­stą folią – chro­niła obrus przed zabru­dze­niem, nie zakry­wa­jąc pięk­nego wzoru. Ściany pokry­wały tapety w krzy­kliwe róże. Jako dziecko zachwy­ca­łam się tym wszyst­kim. Teraz pokój wyglą­dał zupeł­nie ina­czej. Na kre­mo­wo­bia­łych ścia­nach wisiały ładne obrazy, mię­dzy innymi widoki Sta­rego Mia­sta. Szafę zastą­piła nowo­cze­sna witryna z kie­lisz­kami i szklan­kami. Na środku stały stół i cztery krze­sła osło­nięte fan­ta­zyj­nymi pokrow­cami, każdy z kokardą z tyłu. Do tego – na wprost tele­wi­zora – kanapa i sto­lik.

– Bar­dzo tu ład­nie – pochwa­li­łam szcze­rze, kiedy usie­dli­śmy do stołu.

– Zasługa Sil­wiji – ode­zwał się Dimi­tyr. – Ona urzą­dzała miesz­ka­nie po śmierci rodzi­ców. Zro­bi­li­śmy gene­ralny remont.

– Wiem, jak to jest – przy­zna­łam. – Po powro­cie do Pol­ski wpro­wa­dzi­łam się do miesz­ka­nia, w któ­rym przed laty miesz­ka­łam z rodzi­cami. Po ich roz­wo­dzie stało puste, bo ojciec prze­niósł się do babci i został tam po jej śmierci. Wyrzu­ci­łam stare meble, prze­bu­do­wa­łam kuch­nię, łazienkę. Zmie­ni­łam wszystko, bo… musia­łam zacząć od nowa.

Tym razem opo­wie­dzia­łam nie­py­tana, w końcu to nie tajem­nica. Mia­łam pięt­na­ście lat, zaczy­na­łam wła­śnie naukę w liceum, kiedy moja matka poje­chała na mie­sięczną eks­pe­dy­cję do Buł­ga­rii. Śmiesz­nie: ona tam, a ja wyjąt­kowo w Pol­sce. I spo­tkała miłość życia, arche­ologa Cwe­tana Mit­kowa. Rzu­ciła ojca w pięć minut. Wró­ciła na moment, spa­ko­wała swoje rze­czy i poje­chała do tego gościa. On nie miał żony ani dzieci. Za to matka, cho­ciaż dobie­gała czter­dziestki, mach­nęła sobie z nim dwóch synów. Oto­czyła ich i na­dal ota­cza taką opieką, o jakiej ja mogłam tylko marzyć. Nie mam z nimi kon­taktu, mimo że przy­rodni bra­cia nie prze­stają o to zabie­gać. Matka z rodziną mieszka teraz w Sozo­polu. Kilka lat temu ogło­szono, że na Wyspie Świę­tego Jana zostały odna­le­zione szczątki Jana Chrzci­ciela. Głów­nie Cwe­tan roz­po­wszech­niał te rewe­la­cje: „Praw­do­po­dob­nie zna­leź­li­śmy szczątki Jana Chrzci­ciela. Bada­nia to potwier­dziły. To szczątki czło­wieka, który żył na prze­ło­mie sta­rej i nowej ery… Ach i och!”. Wie­rutne bzdury. „Nawet jeśli szczątki pocho­dziły z pierw­szych lat po Chry­stu­sie, to jaka jest gwa­ran­cja, że nale­żały aku­rat do Jana Chrzci­ciela? A tak, prze­cież wtedy na ziemi miesz­kali tylko Chry­stus, wspo­mniany Jan oraz dwu­na­stu apo­sto­łów”, powie­dzia­łam matce. Spy­ta­łam ją, czy pobrali do porów­na­nia DNA od rodziny Świę­tego Jana. Nawet się nie obru­szyła. Stwier­dziła, że szczątki są pozba­wione głowy i pra­wicy, więc moż­liwe, że należą do Świę­tego Jana. Poza tym wyspy koło Sozo­pola były miej­scem kultu…

– Zaraz, zaraz… Jan Chrzci­ciel… – powie­dzia­łam gło­śno.

– Sądzisz, że to ma zna­cze­nie? – Dimi­tyr się oży­wił.

Sil­wija wnio­sła tacę pełną gołąb­ków w liściach wino­ro­śli.

Prze­łknę­łam ślinę. Uwiel­biam je.

– Zro­bi­łaś sarmi? – Patrzy­łam z podzi­wem. Malut­kie gołąbki pach­niały czu­brycą.

– Lelja Rajna! – Zaśmiała się. – Ja gotuję pro­ste rze­czy.

– To ona żyje? – zdzi­wi­łam się nie­zbyt tak­tow­nie.

– Tak, żyje. – Sil­wija uśmiech­nęła się z zadumą. – Mieszka obok, wciąż w tym samym miej­scu. Potem ją odwie­dzimy, bo chciała cię zoba­czyć. Czas się tam zatrzy­mał. Gotuje nam i prze­pi­sała miesz­ka­nie w zamian za opiekę.

To się tutaj czę­sto zda­rza. Miesz­ka­nie w zamian za opiekę na sta­rość.

– Na razie raczej ona opie­kuje się nami – wtrą­cił się Dimi­tyr. – Upra­wia ogród, gotuje. Zoba­czysz, ma pomi­dory, paprykę, fasolę, oczy­wi­ście wino­rośl…

– O wino­rośl dba Dimi­tyr – dodała Sil­wija. – W zeszłym roku zro­bił nowe pod­pórki, bo tamte pamię­tały czasy naszych dziad­ków. Robi opry­ski, przy­cina. Jesie­nią zbiera owoce. Robimy rakiję.

– Zna­ko­mite – powie­dzia­łam z uzna­niem, prze­ły­ka­jąc kolejny gołą­bek.

– Napi­jesz się rakii? Dimi­tyr kupił dla cie­bie wino, bo mówi, że nie lubisz groz­dowki. Czy to się nie zmie­niło? – spy­tała Sil­wija.

Nie zmie­niło się. Nie lubię rakii od czasu, kiedy zamro­czona nią, zapła­kana i bosa wyszłam od Angeła. Roz­hi­ste­ry­zo­wana zadzwo­ni­łam z budki do Dimi­tyra. Przy­je­chał i zabrał mnie na Radost. Naj­pierw zarzy­ga­łam mu pół łazienki, a póź­niej zasnę­łam w jego łóżku. On posłał sobie na mate­racu leżą­cym na pod­ło­dze. Sil­wija to zapa­mię­tała? Na pewno. Zbu­dzi­łam wtedy pół ulicy, przede wszyst­kim jego rodzi­ców oraz lelję Rajnę.

– Mocny alko­hol mi nie służy. W Pol­sce też nie piję wódki.

– Wra­ca­jąc do Jana Chrzci­ciela… – Dimi­tyr pogła­dził się po sta­ran­nie ogo­lo­nej bro­dzie. Przy­po­mnia­łam sobie, że goli się dwa razy dzien­nie, tak silny ma zarost. – Co nam może dać taka infor­ma­cja? Dla­czego zabi­jać kogoś w dzień uro­dzin Świę­tego Jana i odci­nać mu głowę?

Wzru­szy­łam ramio­nami.

– Ty jesteś w kry­mi­nal­nym, nie ja…

– Ni­gdy nic podob­nego tu się nie zda­rzyło. Prze­cież to przy­po­mina sce­na­riusz filmu. Zro­zum, w realu nie ma takich mor­derstw. Pijany mąż wali na oślep żonę: wie­śniak sie­kierą, inte­li­gent pałką. Ktoś truje starą ciotkę albo babkę, bo nie może się docze­kać spadku… – Odchrząk­nął, bo zanio­sły­śmy się śmie­chem. – Ja nie o tym, daj­cie spo­kój. – Po chwili też się roze­śmiał. – Leliczka jest naprawdę kochana. Poza tym mamy gdzie miesz­kać.

Lelja Rajna to star­sza sio­stra babki Dimi­tyra i Sil­wiji. Kie­dyś mi opo­wie­działa, że rodzice nie chcieli zgo­dzić się na ślub młod­szej córki, zanim star­sza wyj­dzie za mąż. Młod­sza i jej uko­chany cze­kali trzy lata, wresz­cie pobrali się pota­jem­nie. Rajna nikogo nie zna­la­zła, została sama. Była jak cień, zawsze w pobliżu, pomocna.

– Jedyny punkt zacze­pie­nia to znaki na ciele ofiary – zauwa­ży­łam. – Naprawdę nikt nie umie ich odczy­tać?

– Nie pyta­li­śmy aż tak wielu osób – wyja­śnił Dimi­tyr. – Do two­jej matki zadzwo­ni­łem zaraz następ­nego dnia. Po pro­stu mnie zbyła. Tro­chę mnie to zdzi­wiło. Bo w końcu czemu…

Naj­wy­raź­niej czuł się głu­pio, że nie powie­dział mi o tam­tej roz­mo­wie. Matka też nie wspo­mniała, że Dimi­tyr zwró­cił się naj­pierw do niej. Kochana, prawda? Po co uknuła intrygę, by spro­wa­dzić mnie do Buł­ga­rii? Czy sądzi, że zdoła mnie ścią­gnąć do Sozo­pola? Chce, żebym z nimi zamiesz­kała, poznała braci przy­rod­nich? Tyle razy zachwy­cała się, jacy są zdolni i mili. Pew­nie, będziemy jesz­cze wielką, szczę­śliwą rodziną.

– Mówiła, że znaki nie są trac­kie, na pewno też nie hebraj­skie ani egip­skie. – Dimi­tyr upar­cie cią­gnął temat. A mógłby pozwo­lić nam spo­koj­nie zjeść.

– Niby czemu nie trac­kie? – Skrzy­wi­łam się.

Tra­ko­wie wła­ści­wie nie uży­wali pisma. Pole­gali na ust­nych prze­ka­zach, dla­tego wia­domo o nich mniej niż o Gre­kach i Rzy­mia­nach. Oczy­wi­ście sta­ro­żytni Tra­ko­wie, nie ci z pierw­szych wie­ków po Chry­stu­sie. Matka z pew­no­ścią była tego świa­doma.

– Nie mam poję­cia czemu…

Matka lepiej spraw­dzi­łaby się jako kon­sul­tantka. Jest wybitną arche­olożką, znaw­czy­nią kul­tury trac­kiej, rzym­skiej i hebraj­skiej. Dla­czego nie chciała pomóc?

– Lepiej nie mów przy swo­ich ludziach, że nie wiesz, co z tym zro­bić – zauwa­ży­łam.

– Znamy się jak łyse konie. Nie zamie­rzam uda­wać mądrego. Cóż, wiele nie szu­ka­li­śmy i nie pyta­li­śmy. Bali­śmy się pre­ten­sji Pola­ków. W końcu to depu­to­wany… Muszę przy­znać, że pozwa­lają nam spo­koj­nie pro­wa­dzić śledz­two, nie wtrą­cają się, nie naci­skają, żeby­śmy jak naj­szyb­ciej zna­leźli win­nego. Jestem nawet zasko­czony.

– Zaska­ku­jące, fakt. Ktoś tuszuje sprawę?

Sil­wija przy­słu­chi­wała się nam z zain­te­re­so­wa­niem.

– Każdy ma swoje pro­blemy – wtrą­ciła po chwili. – Bied­nie tu, prza­śnie, ludzie coraz mniej zara­biają, led­wie wiążą koniec z koń­cem. Kto może, ucieka za gra­nicę. Taka sprawa na krótko wywo­łuje sen­sa­cję, kilka dni roz­pra­wia się o niej ze zna­jo­mymi przy kawie. Potem poja­wiają się inne sprawy. Osta­tecz­nie to nie był Buł­gar.

– A w Pol­sce nikt go nie chce – dodał Dimi­tyr. – Nie wiemy, co zro­bić z cia­łem. Oczy­wi­ście jesz­cze nie teraz…

– Nie zna­leź­li­ście spad­ko­bier­ców? Kto po nim odzie­dzi­czy miesz­ka­nie? – Zano­to­wa­łam w pamięci, żeby spy­tać o to jutro poli­cjanta z War­szawy.

– Ponoć Kościół. Prze­pi­sał im wszystko. Sam jak palec.

W dzi­siej­szych cza­sach nie­mal nie­praw­do­po­dobne.

– Czyli nikt nie miał motywu, żeby go zabić. Więc dla­czego nie żyje? Po co zwa­biać kogoś do innego kraju i pozba­wiać życia w tak per­wer­syjny spo­sób? – zasta­na­wia­łam się gło­śno. – Prze­pra­szam, Sil­wijo, pew­nie cię to nudzi. – Zauwa­ży­łam, że patrzy w bok.

– Fakt. Znam to na pamięć. Wciąż słu­cham o tym gościu i szcze­gó­łach jego śmierci. Ale wy się nie krę­puj­cie. Przy­niosę deser.

– Masz jesz­cze deser? Per­wer­sja…

– Krem kar­me­lowy. – Sil­wija wyszcze­rzyła równe zęby. – Moje dzieło. Dimi­tyr go uwiel­bia. Kiedy jest grzeczny i ład­nie poprosi, to mu robię.

Odpro­wa­dzi­li­śmy ją wzro­kiem.

– Wyro­sła, co?

Nie da się zaprze­czyć.

– Od kiedy miesz­ka­cie tu razem?

Tak naprawdę chcia­łam wie­dzieć, czy z kimś był. Mia­łam nadzieję, że się nie zorien­tuje.

– Od zawsze. Jeste­śmy zgod­nym rodzeń­stwem. Nie prze­szka­dzamy sobie.

– Nie oże­ni­łeś się?

– Nie. Już mnie o to pyta­łaś.

– Dla­czego? Jesteś przy­stojny, masz dobrą pracę.

Nie wyglą­dał na zdzi­wio­nego. Dla Buł­ga­rów to nor­malne: chcesz coś wie­dzieć, pytasz. Nie ma spraw intym­nych.

– Jesz­cze się oże­nię. Mam czas. – Wzru­szył ramio­nami.

Taką odpo­wie­dzią musia­łam się zado­wo­lić. Krem kar­me­lowy oka­zał się pyszny.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Ałbena Gra­bow­ska 2018, 2025

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2025

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor tego wyda­nia: Kata­rzyna Raź­niew­ska

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Pro­jekt, ilu­stra­cja i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz

Na okładce wyko­rzy­stano foto­gra­fię Ros­sHe­len/Shut­ter­stock

Wyda­nie II e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Kości pro­roka, wyd. II popra­wione, Poznań 2025)

ISBN 978-83-8338-618-8

WYDAWCA

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań, Pol­ska

tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer