Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Fascynująca podróż tropem współczesnego morderstwa, zaginionej świętej księgi bogomiłów i kości Jana Chrzciciela.
W teatrze antycznym w Płowdiwie znaleziono zwłoki polskiego posła. Został ukrzyżowany, jego odciętą głowę postawiono na tacy, a na ciele wymalowano tajemnicze znaki. Policjant prowadzący śledztwo prosi o pomoc przyjaciółkę z dzieciństwa, Polkę o bułgarskich korzeniach.
Cesarstwo bizantyjskie. Dwunastu bogomiłów wędruje do Konstantynopola z największym skarbem – Świętą Księgą. Z obawy przed kradzieżą niosą też jej falsyfikaty i żaden z braci nie wie, która księga jest tą prawdziwą.
Pierwszy wiek. Charyzmatyczny nauczyciel prowadzi uczniów do Jerozolimy. Rybak Ariel zostaje ich kronikarzem i mimowolnie przyczynia się do zafałszowania Nowego Testamentu.
Trzy splatające się wątki i wiele tajemnic. Czyje kości odkryto na Wyspie Świętego Jana? Jaką rolę w tej niezwykłej historii odegrały kobiety? Co łączy niezwykłe znalezisko z zamordowaniem polskiego posła? I najważniejsze: kto ukradł Świętą Księgę bogomiłów i gdzie ona jest?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 638
TEJ AUTORKI POLECAMY RÓWNIEŻ:
Rzeki płyną, jak chcą
Najważniejsze to przeżyć
Odlecieć jak najdalej
Mojej rodzinie
Natura ludzka jest zawsze i wszędzie mniej więcej jednakowa.
Agatha Christie
Trzeciego dnia po pierwszym wiosennym nowiu trzydziestego trzeciego roku po ukazaniu się na niebie gwiezdnego drogowskazu opuściłem żonę i ruszyłem za Nauczycielem. Uczynili tak inni moi bracia rybacy, a każdy z nas miał powód, aby skazać kobiety i dzieci na sierocy los. Nauczyciel, który nas powołał, twierdził, że to szczególne wezwanie pochodzi nie bezpośrednio od niego, lecz od owego Wielkiego Proroka czy też Mesjasza. Naucza on w naszych stronach i skłania nas – biednych, uciemiężonych Żydów – do buntu. Przyłączyłem się zatem do jedenastu braci i już drugi miesiąc wędruję za Nauczycielem, przymierając głodem. Czasem wątpię, że tego właśnie żąda ode mnie dobry Jahwe.
Kiedy cichcem niczym złodziej opuszczałem domostwo, przebudziła się moja żona Rebeka. Zamarłem w oczekiwaniu na łzy i słuszne żale. Ona jednak przewróciła się tylko na drugi bok i ponownie zasnęła. Do świtu, czasu oporządzania zwierząt, pozostały jeszcze dwie godziny, nie miała zatem powodu, aby wstać. Później zastanawiałem się, czy Rebeka wiedziała, że zamierzam opuścić ją na zawsze. To przecież od niej pewnego deszczowego dnia dowiedziałem się o Mistrzu czyniącym cuda. Przytaczała relacje innych osób, a jej oczy wyrażały wielki podziw. Wydawało mi się, że bezgranicznie wierzy w słowa zasłyszane nad rzeką od jednej z kobiet, która dowiedziała się od innej, a tej z kolei opowiedziała jeszcze inna, będąca ponoć świadkiem owych cudów.
– Mówią, że wypędza z ludzi choroby i Szatana… – wyszeptała, aby jej słowa nie dotarły do naszej córki Miriam.
– Jest kapłanem? – zainteresowałem się. Wcześniej mówiono mi na nabrzeżu, że chromi od urodzenia zaczynali fikać koziołki, kiedy tylko ów Mistrz pojawiał się otoczony swoimi wyznawcami.
– Nie, nie jest kapłanem, chociaż jest uczony w Piśmie. To rybak jak ty, mój mężu.
– Rybak? – Nie kryłem zdumienia. – Utrzymuje rodzinę z łowienia ryb?
– Z tego, co mi wiadomo, on nie ma żony ani dzieci. – Rebeka lekko się zarumieniła.
Zgromiłem ją wzrokiem, więc umilkła i wróciła do swoich zajęć. Skoro ten prorok czy uczony rybak nie ma rodziny, to może sobie chodzić po Galilei i wygłaszać kazania. Ja muszę co dzień wypływać w morze i modlić się o dobry połów. A nawet jeśli dopisze mi szczęście, za ryby dostaję tyle co nic, starczy akurat, byśmy nie pomarli z głodu, kupili odzienie i czasem dali jałmużnę żebrakowi w świątyni. Byłem jednak głęboko wdzięczny Jahwe za wszystko, co mi ofiarował.
Rebeka nigdy więcej nie wspomniała imienia Proroka, jakby wiedziała, że właśnie wydobyła niebezpieczną broń, ostry miecz, który niechcący skierowała przeciwko sobie. Tego dnia bowiem coś zmieniło się w moim sercu, obudziło się nasienie buntu. Musiało tkwić we mnie od dawna, ale pod wpływem jej słów zakiełkowało i zaczęło wypuszczać listki, na początku nieśmiało, potem coraz odważniej, aż porzuciłem dom.
Mój Nauczyciel uczył się od samego Mistrza. Nie zachęcał nas do zadawania pytań, twierdził wręcz, że nie zna odpowiedzi na żadne z nich. A zatem dociekaniem, czemu porzuciłem dom, zająłem się sam. Czy byłem chory? Nie. Cieszyłem się dobrym zdrowiem, podobnie jak moja rodzina. Czy zbrzydła mi żona? Nie. Miałem piękną, bogobojną, pracowitą i posłuszną żonę. Czy dokuczało mi liczne potomstwo? Nie. Doczekaliśmy się ślicznej i zdrowej córeczki. Owszem, chociaż lata mijały, Rebeka nie dawała mi syna. Z jednej strony pragnąłem spadkobiercy, z drugiej – wiedziałem, że niewiele mu pozostawię: chatę rybacką, łódź jeszcze po moim ojcu, sieci i przede wszystkim dobre rady, kiedy i dokąd płynąć, by cieszyć się obfitym połowem.
Nauczyciel opowiada nam historie przekazane mu przez Mistrza. Jedne wywołują mój podziw, inne – gniew. Choćby ta o rybach. Otóż pewnego dnia uczniowie narzekali na marny połów. Mistrz, usłyszawszy to, kazał im, by popłynęli w inne miejsce, znajdujące się niemal tuż obok poprzedniego. Posłuchali go, acz niechętnie… Ponoć ryb było tam tyle, że pozrywały sieci. Ta historia rozgniewała mnie z dwóch powodów. Po pierwsze, marnych połowów miałem mnóstwo i nikt nigdy nie wskazał mi miejsca, w którym znajdowała się ławica. Po drugie, po co rybakowi sieć wypełniona po brzegi i tym samym rozerwany niewód? Po co rybakowi tyle ryb, że mogą zatopić go wraz z łodzią? Nauczyciel nie wyjaśnił, czy uczniowie poczuli rozczarowanie, że pozornie dobra rada Mistrza spowodowała zniszczenie ich narzędzia pracy. A ja nie odważyłem się o to zapytać.
Rebeka przyszła do mnie we śnie jako ucieleśnienie wyrzutów sumienia.
– Czemuś nas opuścił? – żaliła się.
– Czyż nie jest moją powinnością pójście za głosem Boga, a twoją powinnością bycie posłuszną jego woli?
Spojrzała z takim smutkiem, że odwróciłem głowę.
– Gdybyś szedł za głosem Boga, pogodziłabym się z tym.
Obudziłem się targany niepewnością. Zdarzały się noce, kiedy Rebeka śniła mi się długo, oskarżała mnie o okrucieństwo wobec niej i córki, o to, że skazałem ją na samotne życie.
– Zwróciłam się do starszyzny – powiedziała w jednym z majaków. – Samuel zdecydował, że jeśli nie wrócisz do letniego przesilenia, zostaną mi przyznane prawa wdowy. Wtedy wybiorę sobie męża zgodnie ze swoją wolą. Może on spłodzi ze mną syna?
– Wrócę i zostaniesz ukamienowana jak pierwsza lepsza jawnogrzesznica. Wielożeństwo jest grzechem ciężkim i przestępstwem, kobieto – skarciłem ją, zaciskając dłonie w pięści.
Zaśmiała mi się w twarz, a następnie bez szacunku zaczęła szarpać mnie za ramię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że szarpie mnie nie Rebeka, lecz jeden z naszych, Ezdrasz, chłopak z naszej wioski, który także postanowił dołączyć do Nauczyciela i iść z nim w nieznane.
– Bracie Arielu, ruszamy…
Musiałem coś bredzić w nocy, ponieważ unikał mojego wzroku. Chciałem to wyjaśnić.
– Bracie Ezdraszu, patrzysz na mnie z obawą. Pewnie mówiłem coś przez sen. Czy nie wiesz, że kiedy człowiek śni, jest zdany na łaskę i niełaskę tego, co sen zsyła?
– Sen dany nam jest od Boga albo Szatana. Twój pochodził od Szatana, bo mówiłeś o jawnogrzesznicy.
Pokręciłem głową.
– Śnił mi się jeden z archaniołów. Przyniósł mi wieści z domu – skłamałem. – Moja żona jest zdrowa, pogodzona z moim odejściem. Córeczka także. Skąd wzięłaby się jawnogrzesznica? O grzechu bezbożników, który chciałem zmazać przez to, com uczynił…
Milczał, ale czułem, że mi nie uwierzył. Muszę na niego uważać. Czemu w nielicznej gromadzie podążających za Nauczycielem musiał trafić się akurat ktoś z mojej wioski? Kolejne pytanie, które zadawałem samemu sobie.
– Czy ty wątpisz, bracie Arielu, w słuszność swojego wyboru? – zainteresował się nagle. – Sam Mistrz kazał, byśmy zostawili wszystko i podążyli za nim.
– Kimże bym był, gdybym nie posłuchał jego głosu? A za kogo byś mnie uważał, gdybym ci powiedział, że nie poświęcam ani jednej myśli żonie i córce, które porzuciłem?
Ezdrasz schylił głowę, wkrótce wyprzedził mnie i szedł dalej obok brata Samuela, milczącego, niewysokiego mężczyzny o mocno umięśnionym ciele. Ja zaś pogrążyłem się we własnych myślach. Najważniejsze dotyczyły Rebeki. Czy dochowa mi wierności?
Upał i kurz. Kurz i upał. Przeklęte miasto. Nie, nie przeklęte. Przecież je kochasz, Margarito. Nieprawda. Kochałam je kiedyś, zanim mnie wchłonęło i wypluło. Nieprawda, Margarito. To Angeł najpierw cię wchłonął, a potem wypluł. Miasto nie miało z tym nic wspólnego. No dobrze, kocham je. Zadowolona?
Zadzwonił telefon, pewnie służbowy, bo bułgarski numer, muszę odebrać.
– Margarita Nowak, słucham…
– Cześć, Gitka, jak spałaś?
Spałam mocno i śnił mi się Angeł, którego niby wyrzuciłam z pamięci przed ośmioma laty. Na szczęście nic nie mówił, siedział tylko i patrzył z uśmiechem na twarzy pokrytej modnym wtedy zarostem.
– Dziękuję, dobrze spałam. Kiedy mam przyjść?
W moim głosie zabrzmiała niechęć. Musiał ją wyczuć, bo się zawahał. Co myślał? Że tęsknię za starymi przyjaciółmi z podwórka albo dawnymi kolegami z wydziału archeologii? Że tęsknię za nim, zawsze roześmianym, a do tego najmilszym i najbardziej koleżeńskim Bułgarem, jakiego poznałam w tym cholernym mieście? Nie mylił się, tęskniłam za nim, ale nie widziałam go osiem lat. I miałam opory przed pierwszym spotkaniem.
– Wiesz, Gitka… Chciałbym, żebyś przyszła zaraz. Przecież nie będziesz się aklimatyzować ani robić innych takich głupot, co?
Tylko Dimityr Paunow, starszy oficer wydziału kryminalnego w Płowdiwie, mówi do mnie Gitka. Nienawidzę swojego imienia. Margarita… Matka musiała zwariować, skoro wybrała właśnie to. Kiedy byłam mała, inne dzieci naśmiewały się z niego. Często podczas zabawy w piaskownicy odnosiłam wrażenie, że mnie zatłuką łopatkami. Próbowałam kłamać, że mam na imię Małgosia. Gdyby w papierach napisano „Małgorzata Nowak”, mogłabym być inną osobą. A na wakacjach w Bułgarii przedstawiałabym się jako Margarita. Wszyscy byliby zadowoleni.
– Gitka, usnęłaś?
– Dobrze, Dimityr, w porządku, zaraz będę. Mam przyjść na komendę?
– Za pół godziny czekam na ciebie przed Dżumają. Pójdziemy od razu na miejsce, gdzie znaleźliśmy ciało, dopiero potem na komendę.
Wynajęli mi kwaterę w centrum Płowdiwu, przy ulicy Georgiego Benkowskiego. Sypialnia, hol, kuchenka, łazienka z toaletą, ale, co częste w Bułgarii, bez kabiny prysznicowej – po prostu słuchawka zwisająca ze ściany. A jednak w ogóle mnie to nie zdenerwowało. Mogłabym się wkurzyć, gdyby zamiast sedesu była laminowana dziura w podłodze. Tego w tym kraju nienawidzę: załatwiania się w kucki, jak w lesie. Brr.
Szybko włożyłam cienkie, luźne spodnie i białą bluzkę z krótkimi rękawami. Już poprzedniego dnia wybrałam ten zestaw na pierwsze spotkanie. Chciałam zrobić dobre wrażenie po latach, a jednocześnie wyglądać tak, jakbym się nie przejmowała.
Dimityr wcale nie stał przed meczetem, tylko siedział w kawiarni i pił kawę. No tak, mogłam się tego spodziewać. Podeszłam, uśmiechnęłam się po dawnemu, przyjrzałam mu się uważnie. Zerwał się z miejsca. Trochę zmężniał, poza tym nic się nie zmienił. Wysoki, ciemny, przystojny. Ładne zęby i wesołe oczy. Musiał mieć wiele kobiet przez te lata.
– Gitka! – Zagwizdał z podziwem. – Piękna jesteś.
W tym kraju się gwiżdże: to komplement. I wiedziałam, że szczery.
– Nic się nie zmieniłeś. – Usadowiłam się na chybotliwym stołeczku. – Może jesteś szerszy w barach. Ale tylko trochę.
Podeszła kelnerka.
– Przedłużone espresso – zamówiłam. – I szklankę wody z kranu.
Pokręciła głową. Oni tak mają. Kiwanie głową oznacza „nie”, kręcenie – „tak”. To pozostałość z czasów zaboru tureckiego. Kiedy Turek przystawiał Bułgarowi nóż do gardła i pytał, czy przyjmie islam, „tak” oznaczało życie, „nie” – śmierć. Dlatego Bułgarzy wymyślili odwrotny kod, aby i przeżyć, i zachować wiarę.
– Jadłaś coś? – zapytał z troską Dimityr, kiedy sączyliśmy kawę. – Przepraszam, że cię poganiałem, ale cisną nas ze śledztwem. Na śniadanie masz jednak czas. Mizerna jesteś. Dopilnuję, żebyś jadła.
– Lepiej, żebym nie zaczęła jeść banic ani milinek – odparłam z przekąsem. – Ciężko pracowałam nad swoją figurą.
– Nie zaszkodzą ci na figurę. – Uśmiechnął się. – Pomożesz nam, więc szybko się uwiniemy ze sprawą i niedługo wrócisz do siebie, do tej twojej zimnej Polski, do której mnie nigdy nie zaprosiłaś.
Zaśmiałam się i szturchnęłam go łagodnie. Zawsze go zapraszałam do Polski. Kiedy przerwałam studia na archeologii i wróciłam do kraju, on jeden wiedział, dlaczego to zrobiłam. Na początku dzwoniłam regularnie, mówiłam, jak się urządziłam, gdzie jestem, co robię, i za każdym razem ponawiałam zaproszenie. Zawsze obiecywał, że przyjedzie. Może latem, mówił, bo u was zimą przecież trzyma straszny mróz. Późną wiosną stwierdzał natomiast, że latem też jest zimno, a on musi jechać nad morze. W polskim morzu nie popływa… I tak mijały lata. Powoli zacierało się wspomnienie naszego ostatniego spotkania na lotnisku. Zanim weszłam do samolotu, tłumaczył mi, że nie powinnam uciekać, że robię duży błąd i żebym się zastanowiła przez wakacje, odpoczęła, a potem wróciła. Do Bułgarii, do Płowdiwu i do niego. To ostatnie dodał z krzywym uśmiechem, lekko zdławionym głosem. Nie wróciłam. Przeniosłam papiery na psychologię, skończyłam ją, podjęłam pracę w szpitalu na oddziale hematologii. Tam, otoczona prawdziwym nieszczęściem, zapominałam o urojonym własnym. Dzwoniłam również kilka razy do Kaliny, mojej byłej przyjaciółki, ale do niej mniej chętnie, bo przecież to ona poznała mnie z Angełem, a on wybrał ją. Kalina zaprosiła mnie na swój ślub. Dowiedziałam się, kto jest panem młodym, i rzecz jasna nie przyjechałam. Kalina się obraziła. Skorzystałam z pretekstu i więcej się do niej nie odezwałam. Słyszałam, że przenieśli się do Sofii, że urodziła im się córeczka, ale nie znałam jej imienia.
Bułgarscy archeolodzy ciągle coś wykopują: trackie i rzymskie ruiny, amfiteatry, ostatnio nawet arenę wielką jak cała Sofia. Musieliby zburzyć Sofię, gdyby chcieli to wszystko wyciągnąć na powierzchnię. Kalina na pewno nie narzeka na brak pracy. Nie należała do specjalnie zdolnych studentek, ale była szalenie ambitna, no i skończyła studia, w przeciwieństwie do mnie. W Sofii jest pod dostatkiem barów, więc Angeł też ma na pewno dobrą pracę, świetne napiwki i kobiet na pęczki. Dimityr nie studiował z nami, od dziecka chciał być policjantem. Świrował na tym punkcie, choć nikt nie traktował go poważnie. „Będę łapał przestępców, mówił, więc uważajcie”. Interesował się bronią, uczył walki wręcz. Namiętnie oglądał seriale o detektywach, bardzo lubił polskie filmy, najbardziej Vabank.
Nasze babcie się przyjaźniły, my – siłą rzeczy – też. Dimityr zaproponował, że zabije Angeła za to, co mi zrobił. Szkoda, że się nie zgodziłam. Może byłabym teraz mniej zbuntowana i nieszczęśliwa? Tyle że on nie zostałby policjantem…
Nie mieliśmy ze sobą kontaktu trzy lata. Niespodziewanie zadzwonił przed tygodniem i od razu przeszedł do rzeczy, jakbyśmy gadali wczoraj, jakby wiedział, że z marszu mogę się spakować, wsiąść do samolotu i przylecieć do Płowdiwu, bo wiodę życie nijakie i bez celu.
– Hej, Gitka, ja w sprawie tego morderstwa, wiesz…
W teatrze antycznym w Płowdiwie pewnego czerwcowego poranka znaleziono nagie zwłoki mężczyzny pokryte dziwnymi symbolami. Przy zwłokach nie było żadnych dokumentów. Co ciekawe, ciało rozpięto na krzyżu wykonanym z dużą pieczołowitością, a głowę odcięto i położono na tacy umieszczonej obok krzyża. Sekcja wykazała, że mężczyznę otruto. Bułgaria, piąte koło u wozu Unii Europejskiej, nagle stała się tematem numer jeden we wszystkich telewizjach na świecie. Najpierw morderstwo powiązano z terrorystami ze względu na to, że ofierze odcięto głowę. Wiadomo, takie mamy czasy. Szybko jednak tę hipotezę porzucono. Terrorysta raczej wysadziłby się podczas jednego z letnich przedstawień operowych, niż robił widowisko z ukrzyżowaniem. A kiedy zidentyfikowano ofiarę, sprawa przestała być jedynie bułgarska. Śledziłam doniesienia prasowe i programy telewizyjne. Ofiarą okazał się Przemysław Tarkowski, biznesmen z Warszawy, eksposeł na sejm, działacz społeczny, kawaler. Stąd telefon do mnie. Najpierw od Dimityra, potem z bułgarskiej ambasady w Warszawie, następnie z polskiej ambasady w Sofii, wreszcie z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Komendy Głównej Policji, z którą współpracowałam kilka razy, kiedy moi nieletni pacjenci narozrabiali.
– Chcą zatrudnić kogoś z Polski, to jasne. Od razu pomyślałem o tobie – stwierdził z naciskiem Dimityr.
– Dlaczego o mnie?
Nie kryłam zdziwienia. Nie widzieliśmy się od ośmiu lat, nie słyszeliśmy od trzech i przysięgam, nie przyszło mi do głowy, że wpadnie na pomysł, abym to ja pomagała im w śledztwie. Zresztą nie wiedziałam, że to on je prowadzi. W czym miałabym być przydatna? Przecież porzuciłam archeologię.
– Zastanawiałem się, czy nie zadzwonić do Dana Browna, tylko nie miałem jego numeru. No i podejrzewam, że on by mi nie pomógł tak jak ty. Studiowałaś archeologię, pasjonujesz się Rzymem i Tracją, skończyłaś psychologię, mówisz po bułgarsku, a ofiara to Polak znaleziony w bułgarskim teatrze antycznym…
– Rozumiem – przerwałam mu. – Co niby miałabym robić? Nie macie u siebie specjalistów od kultury rzymskiej i trackiej? Przecież już nic nie pamiętam ze studiów, potem zajmowałam się czymś innym.
– Przyjedź i pomóż w przesłuchaniach. Utknęliśmy w martwym punkcie, nic do siebie nie pasuje. Koszmarna sprawa. Z jednej strony nas naciskają, z drugiej jakby zapominają o tym biedaku. W Polsce nie miał rodziny, w Bułgarii też nikogo. Z Polakami w ogóle nie możemy się dogadać.
– Co miałabym u was robić? – Konsekwentnie domagałam się odpowiedzi. Serce biło mi szybko, poczułam dawny lęk. Przyjadę do Płowdiwu i co dalej? Chcę tam pojechać czy nie chcę? I co powie na to moja matka?
„Problem z tobą, Margarito, polega na tym, że nie wiesz, czego chcesz, i na domiar złego nie masz pojęcia, czego nie chcesz. Użalasz się nad sobą nieustannie. Czego się boisz?”… Niczego się nie boję, ja tylko…
– Przybliżyć nam Trację, znaleźć jakieś powiązania między tym Polakiem a teatrem antycznym. Nasza psycholożka jest bezradna, chociaż to mądra kobieta. Wiem, że trochę współpracowałaś z policją w Polsce. – Jego głos był mocny, odrobinę natarczywy.
W końcu obiecałam, że się zastanowię. „Właściwie czemu nie”, pomyślałam. Zaskoczyła mnie stanowczość tej myśli. Wrócić do Płowdiwu, zobaczyć ruiny, pić bozę, jeść banicę, chodzić do ogrodów cara Symeona. Odciąć się od przeszłości. Nie bać się, że spotkam Angeła. Przecież on jest w Sofii.
– Naprawili śpiewające fontanny – kusił Dimityr.
– Ty draniu! – Roześmiałam się w słuchawkę. – Masz mnie!
Uwielbialiśmy je jako dzieci. W ogrodzie cara Symeona wieczorem włączano fontanny, a my patrzyliśmy na nie z rozdziawionymi buziami. Strugi wody strzelały pod niebo przy akompaniamencie muzyki, mieniąc się wszystkimi kolorami tęczy. Mogłam je oglądać codziennie. Później fontanny przestały śpiewać i niszczały pełne śmieci. Uznałam je za symbol swojego życia i historii z Angełem. Naprawdę je teraz naprawili?
– Nie okłamujesz mnie? – Chciałam się upewnić.
– W sprawie fontann nigdy bym cię nie okłamał. Słowo pioniera. To co? Mam uruchamiać procedury?
Zaczęłam się pakować i załatwiać sprawy. Wzięłam bezpłatny urlop w szpitalu, co nie spotkało się z entuzjazmem, bo akurat druga psycholożka też była na urlopie. Nawet nie pomyślałam o tym, że we wrześniu kończy mi się umowa, więc po powrocie mogę nie mieć pracy. Przeprowadziłam dramatyczną rozmowę z ojcem i nieco mniej dramatyczną z matką. Spakowałam książki, które mogłyby mi się przydać, i parę płyt ukochanego Cohena. Po kilku dniach wylądowałam w Sofii, złapałam pociąg do Płowdiwu i oto jestem. Gotowa pomagać w śledztwie dotyczącym Polaka zamordowanego w Bułgarii i przerażona bliskością miasta, które tak długo było moim domem, a potem wypluło mnie niczym wyżutą gumę.
Dimityr zawołał kelnerkę i zapłacił za nas oboje. Nie zaprotestowałam. Kawa jest tu dobra i tania. Zresztą to on mnie zaprosił.
– Witaj w Płowdiwie. Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że znów tu jesteś.
Nie mogłam odpowiedzieć, bo ściskało mnie w gardle. Wspinaliśmy się ulicą Saborną. Oglądałam kolejne budynki. Jedne odrestaurowane i odmalowane wyglądały pięknie. Inne były w ruinie: puste, z dziurami w ścianach, wybitymi szybami i bluszczem porastającym wnętrza. Pewnie starzy ludzie, którzy tu mieszkali, umarli, a spadkobiercy nie zrzekli się swoich praw, lecz nie stać ich na remont. Przy domu poety Lamartine’a skręciliśmy. Amfiteatr był blisko. Serce mi waliło. Przybiegałam tu, żeby spotkać się z Angełem. Jego rodzice mieszkali niedaleko, na ulicy Pyldin. Oni na piętrze, babcia na parterze. Tyle razy mijałam dom Lamartine’a, zanim Angeł wreszcie dostrzegł, że istnieję.
– Chyba już o nim nie myślisz? – zagadnął Dimityr. – Minęło tyle lat. Zresztą nie stało się nic naprawdę złego.
Zależy, jak się rozumie „coś naprawdę złego”. Rzeczywiście nie powinnam myśleć o kimś, kto przed ośmioma laty zniknął z mojego życia. No i gościł w nim niezwykle krótko. Naprawdę nie ma powodu, żebym…
– Pomyślałam. Przecież on tu mieszkał… – wymamrotałam. – To chyba naturalne.
– Wiesz, dlaczego pytam. – Dimityr potknął się na bruku.
– Uważaj! – Zareagowałam odruchowo. – Te kamienie mają tysiące lat, nie zniszcz ich. Też zdarza mi się czasem o nim myśleć w takim sensie, o jaki pytasz.
– Jakie tysiące? To poczciwe socjalistyczne kamyczki… – zamruczał pod nosem, ale przeszliśmy ze środka ulicy na chodnik. Różnica była niewielka. Kamienne płyty leżały nierówno i należało patrzeć pod nogi, żeby o którąś nie zawadzić. – Lepiej nie myśleć za dużo.
– I zobacz, jak skończyłeś – rzuciłam złośliwie. Minęliśmy sklep ze starymi blaszanymi tabliczkami: „Ostrożnie, prąd”, „Woda niezdatna do picia”, „Uwaga, zły pies”. – Jestem kobietą, więc czasem myślę więcej niż ty.
Wzruszył ramionami. On pewnych spraw nie zrozumie. Ja też nie. Może gdybym nie rzuciła wszystkiego i nie wróciła do Polski, moje życie potoczyłoby się inaczej. Poznałabym kogoś, założyła rodzinę, urodziła dzieci. Rozpamiętywanie przeszłości to cecha archeologa.
– Wejście za opłatą. – Ładna dziewczyna uśmiechnęła się do nas.
Dimityr pokazał legitymację policyjną. Dziewczyna spoważniała, jakby nie mogła się uśmiechać przy oficerze. Otworzyła barierkę i weszliśmy do amfiteatru.
Kazał go wznieść około roku setnego po Chrystusie rzymski cesarz Trajan na południowym zboczu jednego ze wzgórz Płowdiwu. Samo miasto jest znacznie starsze, zostało założone przez Traków. Filip Macedoński, ojciec Aleksandra, zbudował jego potęgę prawie dwa i pół tysiąca lat temu i nazwał je swoim imieniem – Filipopolis.
Wodziłam wzrokiem po trzech i pół tysiącu miejsc amfiteatru zwróconych na południe ku starożytnemu centrum miasta i Rodopom. To jeden z najlepiej zachowanych i – rzecz jasna – najstarszych teatrów rzymskich na świecie. Przychodziłam tu mnóstwo razy, zwykle z Dimityrem, babcią, z koleżankami, nigdy z Angełem. Z Angełem właściwie nigdzie nie chodziłam. Był typowym bułgarskim chłopakiem, barmanem w Trimoncjum, tutejszej kultowej knajpie. Studentka archeologii mu nie imponowała. Ciekawe, czy teraz mu imponuje żona pracująca przy wykopaliskach. Może się roztyła po urodzeniu dziecka i on się jej wstydzi albo zdradza ją jak dawniej… Przestań, Margarito. Ledwie przyjechałaś, a już wydziwiasz.
– Gdzie go znaleziono? – spytałam, żeby odegnać niepotrzebne myśli.
Dimityr spojrzał ironicznie.
– Wiem, że na proscenium, ale chcę, żebyś dokładnie mi pokazał. Po to tu przyszliśmy, prawda? W przeciwnym razie mogłam poprzestać na oglądaniu zdjęć.
– Masz rację.
Zeszliśmy stromymi kamiennymi schodkami. Scenę zbito z desek, między kolumnami prześwitywało miasto tonące w słońcu.
– Tu. – Dimityr wskazał miejsce. – Dokładnie tu stał krzyż. Obok taca. Jak widziałaś na zdjęciach, głowa była zwrócona prosto na wejście.
– Przytargali go przytroczonego do krzyża czy załatwili to na miejscu?
– I to jest najciekawsze. Ukrzyżowano go wcześniej. Dokładnie na podobieństwo ukrzyżowania Chrystusa. Żelazne gwoździe ważą po pół kilograma każdy. Wbito je między ścięgna, fachowo, a nie tak, jak się czasem przedstawia na ikonach, symbolicznie w środek dłoni. Stopy skrzyżowano tak jak u Chrystusa, prawą na lewej.
– Czyli najpierw gościa otruto, potem odcięto mu głowę, ukrzyżowano go, przywieziono i postawiono na wspornikach dokładnie na orchestrionie.
– Jeszcze namalowali mu te złote obrazki, z powodu których tu jesteś.
– Jeśli o nie chodzi…
Kompletnie nie wiedziałam, co znaczą, stanowiły bowiem dziwaczną mieszankę głagolicy, cyrylicy oraz symboli egipskich, trackich i greckich.
– Masz jakąś koncepcję? Przynajmniej wstępną?
Miałam wiele koncepcji, niestety nadawały się raczej do scenariusza amerykańskiego filmu klasy C niż do ujawnienia podczas konsultacji z oficerami wydziału kryminalnego.
– Jakieś tam mam – mruknęłam wymijająco.
– Świetnie. – W jego głosie aprobata łączyła się z ironią. Być może starał się odgadnąć, czy „wiem, ale nie chcę powiedzieć”, czy raczej „wiem, że nic nie wiem”.
– Dimityr, chyba się wam nie przydam. Przecież nie mam pojęcia…
Cóż za idiotyczny pomysł z tym przyjazdem! Jeśli już chciałam wrócić, nie musiałam załatwiać sobie papierów z ministerstwa.
– Zapomniałem, jaka jesteś. – Roześmiał się. – Zlepek niepewności i wątpliwości. Moja Gitka… A ja, zamiast zaprosić cię tutaj na rakiję i fontanny, funduję ci trupa bez głowy przybitego do krzyża.
Kątem oka zauważyłam dziewczynę, która wpuściła nas do amfiteatru. Stała sztywno ze wzrokiem zwróconym w naszą stronę. A niech to, ale z nas kretyni. Przecież jesteśmy w miejscu zaprojektowanym tak, aby szept ze sceny był słyszalny nawet w ostatnim rzędzie widowni. Dimityr również się zreflektował.
– Pogadamy w kawiarni.
Wróciliśmy tą samą drogą, pożegnaliśmy uprzejmie dziewczynę i usiedliśmy przy stoliku kawiarni sąsiadującej z amfiteatrem. Przez kraty zerkałam na miejsce, w którym przed chwilą staliśmy, a które stało się sceną zbrodni. Wyglądało zupełnie niewinnie. Z plakatu wynikało, że wieczorem wystawiają tu Traviatę.
– Grają przedstawienia? – zdziwiłam się. – W miejscu popełnienia przestępstwa?
Wzruszył ramionami.
– A co mają zrobić? Trupa zabraliśmy, życie toczy się dalej.
Show must go on.
– Nikt nie oczekuje od ciebie, że rozwiążesz zagadkę. To nasze zadanie – zaczął, kiedy kelnerka przyniosła dwie butelki schweppsa. – Ty masz nam pomóc. Powinniśmy skoordynować działania tutaj i w Polsce. Od tego głównie jesteś, bo znasz oba języki.
– Czyli jeśli nie zgadnę, co znaczą malunki na ciele tego biedaka i jak się wiążą ze sprawą, to nie będzie wstydu? – Trochę mi ulżyło.
– Naoglądałaś się filmów, Gitka. Nie będzie. Gdybyś jednak rozszyfrowała te znaki, wszyscy bylibyśmy szczęśliwi.
Tyle że czułam się tak, jakbym oglądała film sensacyjny. Może to było prostsze, niż się wydawało, a sposób uśmiercenia i znaki nie miały znaczenia? Ale komu by się chciało ukrzyżować człowieka, odcinać mu głowę i wypisywać coś na ciele, gdyby nie grał w jakąś grę?
– Jak go zidentyfikowaliście?
– Hotel zgłosił zaginięcie gościa, my mieliśmy trupa bez dokumentów. Recepcjonistka go zidentyfikowała.
– Dobrze, że zdążył się zameldować. Zginął zaraz po przyjeździe?
Dimityr zaprzeczył ruchem głowy.
– Zrobił online rezerwację w Grand Hotelu. Trzy dni przed śmiercią przyleciał samolotem do Sofii, na lotnisku zamówił taksówkę i przyjechał do Płowdiwu. Zameldował się w hotelu, i tyle – wyrecytował. Widać powtarzał te informacje po raz kolejny.
Przesiadłam się, bo oślepiało mnie słońce. Było strasznie gorąco. Może z powodu upału ten człowiek przyjechał tu taksówką?
– Przepytaliście kierowcę?
– Tak. Kurs kosztował dwieście lewów. Facet raczej nie oszczędzał. Taksówkarz niczego specjalnego nie potrafił powiedzieć. Nie rozmawiali, bo po jakiemu niby.
Dwieście lewów, ponad sto euro. No, ale skoro stać go było na Grand Hotel, po co miałby się tłuc pociągiem w tym upale.
– Przyleciał klasą biznes? – spytałam, mimo że nie bardzo wiedziałam, co mogłabym zrobić z tą informacją.
– Tak. Pierwszy wieczór spędził w barze, gdzie popijał rakiję i uśmiechał się do barmanki. Mamy jej zeznania. Też nic specjalnego. Nie próbował jej podrywać, nie rozmawiał z nią z wiadomej przyczyny.
– Rozumiem, że pan eksposeł nie mówił w żadnym języku oprócz polskiego?
– Mówił ponoć po rosyjsku, ale niezbyt dobrze. – Dimityr wychylił ostatni łyk napoju.
Wiele lat temu sprzedawano jeszcze schweppsy pomarańczowe i grejpfrutowe. Babcia czasem dawała mi lewa, żebym sobie kupiła. Potem Bułgaria straciła licencję.
– Co robił drugiego dnia? – drążyłam dalej.
– Nie wiemy. Rano wyszedł z hotelu i taksówką pojechał na ulicę Główną od strony Trimoncjum. Wysiadł w pobliżu poczty. Taksówkarz nie wie, w którą stronę poszedł. Nie rozmawiali, chociaż kierowca próbował…
Trimoncjum, tam pracował Angeł. Przestań, Margarito, kompromitujesz się.
– Tylko że trafił na ścianę – dopowiedziałam.
– Właśnie… Próbował poradzić sobie za pomocą decybeli, ale w końcu odpuścił.
Śmieszne. Niektórzy uważają, że wystarczy mówić głośniej, by obcokrajowiec zrozumiał.
– Nasz eksposeł wrócił do hotelu około siedemnastej i nie wychodził aż do dziewiętnastej. Potem znów spędził wieczór w hotelowym barze. Obsługiwała go inna barmanka. Z nią też nie rozmawiał i nie uśmiechał się do niej tak uroczo jak do tej poprzedniej.
– Miał jakiś powód? Wydawał się smutny, zdenerwowany?
– Ona nie odniosła takiego wrażenia. Raczej skupiony albo zamyślony. Może po prostu nie była w jego typie. Wypił dwie rakije i poszedł do pokoju. Następnego dnia powinien był go zwolnić. O dwunastej piętnaście zadzwoniła do niego recepcjonistka, bo skończyła się doba hotelowa. Nikt nie odebrał. Wtedy obsługa weszła do pokoju. Na środku stała prawie spakowana walizka, panował ogólny porządek.
– Ktoś widział, jak wychodził?
Dimityr rozłożył bezradnie ręce.
– Nikt. W walizce nie było piżamy, co może oznaczać, że albo porwano go z łóżka… – Uśmiechnął się.
– Albo sypiał nago.
– Właśnie.
Wstaliśmy i zaczęliśmy schodzić w stronę Hisar Kapija, bramy, którą można opuścić Stare Miasto od wschodu.
– Komórki nie znaleźliście?
– Nie. Mamy numer, niestety nie udało się go zlokalizować. Poza zasięgiem.
Tak, właściciel znalazł się poza zasięgiem wszystkich i wszystkiego. Aktualnie w chłodni.
– Żeby skończyć sprawę hotelu… Nikt go więcej nie widział. Przesłuchaliśmy wszystkich. W większości to pracownicy zatrudniani na czas określony. Nawet w takim dobrym hotelu rzadko można znaleźć kogoś z dłuższym stażem. Jeśli zatem pytasz, czy na tej zmianie pracował ktoś, kto zatrudnił się w hotelu po tym, jak ofiara dokonała rezerwacji, to odpowiem ci, że cztery osoby. Trzy sprzątaczki i kucharka. Sprzątaczki są tureckimi Cygankami, kucharka przyjechała z Sofii. Jest wysoko wykwalifikowana, specjalizuje się w daniach bułgarskich. Zamknęli restaurację, w której gotowała, i od razu znalazła pracę w Płowdiwie. Jest starszą osobą. Jej syn mieszka i pracuje w Grecji. Wydaje się poza podejrzeniem. Podobnie jak Turczynki.
Cyganki. Zasilają w Bułgarii najniższy personel. Jeśli w ogóle pracują.
– Kto go znalazł w amfiteatrze?
– Ktoś, kto wracał z imprezy o czwartej nad ranem. Zadzwonił z komórki zszokowany i niepewny, czy nie jest to element dekoracji do spektaklu.
– Co zaplanowano na wieczór tamtego dnia? Czy to ma jakieś znaczenie?
– Wydaje mi się, że nie. Traviatę. To taka opera.
– Jezu, Dimityr, wiem, co to jest Traviata! Rozmawialiśmy o tym, że dziś też ją wystawiają.
Minęliśmy jakąś knajpkę.
– Tu zjemy czy idziemy na flaki przy meczecie? – rzucił Dimityr.
No tak, południe. Bułgarzy o tej porze zaczynają obiad. Potem idą do domu na dwu-, trzygodzinną sjestę. Następnie wracają do pracy z nowymi siłami. Wieczorem, po powrocie do domu, przebierają się i wychodzą do miasta.
A tak mu zależało, żebym jak najszybciej zabrała się do pracy.
– Wolę tutaj.
Weszliśmy do przyjemnej restauracji. Na szczęście znaleźliśmy wolny stolik. Usiedliśmy w ogródku. W środku działała klimatyzacja, ale jak zawsze wolałam jeść na powietrzu. Zamówiliśmy to samo: tarator i wątróbkę po wiejsku.
– Ależ dobry – westchnęłam po spróbowaniu taratora.
– Zaledwie przyzwoity – stwierdził Dimityr. – Babcia robiła lepszy. Twoja zresztą też.
No dobrze. Tajemnica tkwi w tym, że moja babcia Sofija i jego babcia Stefka ucierały posiekane orzechy włoskie z czosnkiem, zanim dodały je do jogurtu, i dorzucały mały pomidor drobno posiekany albo starty na tarce. Ja również tak robię.
– Wątróbkę też skrytykujesz? – spytałam.
– Wątróbka akurat jest taka jak trzeba.
Ja także uznałam, że czepianie się wątróbki byłoby bezzasadne. Uśmiechnęłam się do kelnerki. Nie pozwoliłam Dimityrowi zapłacić za siebie.
– Jesteś gościem – zaprotestował. – A poza tym ta dama straci do mnie szacunek.
Miałam w nosie, co pomyśli o nim kelnerka. Nie będzie mnie utrzymywał.
– No tak, teraz jesteś bardziej Polką. Niewiele w tobie zostało z Bułgarki…
Może i niewiele. Tylko to, że latami cierpiałam i tęskniłam za Angełem, z którym przecież nie łączył mnie długotrwały i głęboki związek. To akurat bardzo bułgarska cecha.
Wychodzimy. Znów mijamy sklep z pamiątkami i śmiesznymi napisami na blaszanych tabliczkach. Sprzedawca siedzi na stołeczku na zewnątrz i uśmiecha się do nas. Myślałam, że to jakiś znajomy Dimityra, ale nie. Mimo to odpowiadam mu uśmiechem. Dimityr patrzy z dezaprobatą.
– Odprowadzę cię teraz do kwatery, odpocznij sobie. Koło trzeciej przyjdź na komisariat. Poznam cię z całą ekipą, pogadamy o śledztwie. Wieczorem zapraszam cię do nas.
Nagle zrobiło mi się jeszcze goręcej.
– Jak to „do nas”?
Pytałam go przecież, czy jest sam. Chciałam się przygotować na widok ewentualnej żony. Odpowiedział ze śmiechem, że się nie ożenił. Więc jakie „do nas”?
– No do nas, do domu. Mieszkam teraz z Silwiją na Radost.
Jak mogłam o niej zapomnieć? Imię młodszej siostry wymawiał „Silwija”. Nie bawiliśmy się z nią, bo jak z maluchem młodszym od nas o osiem lat biegać po Starym Mieście? Na ulicy Radost mieszkali ich rodzice, a babcia, obok mojej babci, na Eutymiusza Tyrnowskiego. Rano rodzice przywozili go do babci autobusem i szli do pracy. Do Silwiji chodziła druga babcia i pilnowała jej na miejscu.
– Nie wyszła za mąż?
– Daj spokój – żachnął się. – Studiuje. Jeszcze ma czas, żeby wychodzić za mąż.
– Co studiuje?
– Ekonomię. Chce stąd wyjechać. Jak wszyscy młodzi ludzie.
Witaj w Bułgarii.
Upał i kurz. Kurz i upał. I te powykrzywiane płyty chodnikowe. O mało nie straciłam zębów, kiedy się potknęłam. „Uważaj, dziewczyno, bo sobie piękną buźkę pokiereszujesz!” – krzyknął za mną niemiłosiernie brudny dziadek, który przysiadł na drewnianym stołku przed domem i patrzył na przechodzących ludzi, dłubiąc pieczone pestki słonecznika.
Nie odpowiedziałam, ale i się nie rozzłościłam. Robisz postępy, Margarito.
W drzwiach mojej kwatery siedział na taborecie Bożydar, właściciel. Podobnie jak tamten brudny dziadek jadł słonecznik i wypluwał łuski wprost na chodnik. Nic dziwnego, że Płowdiw jest tak strasznie brudny, wszędzie łuski, liście, pety…
– Kwatera okej, dziewczyno?
– Jasne, wszystko w porządku.
– Chcesz czegoś? Kupić ci coś? Kobieta ma ci posprzątać?
Ta „kobieta” to jego żona.
– Przecież nie zabawię tu długo.
– Przez miesiąc nie będziesz sprzątała?
Rzeczywiście kurzy się tu okropnie. Poddałam się.
– Niech przyjdzie i posprząta, ale wystarczy raz w tygodniu. Ręczniki chcę wymieniać co trzy dni. Gdzie tu macie pralnię?
– Kobieta ci upierze, zostaw, co chcesz. Jak powiesz, to ci i wyprasuje.
– Gdzie znalazłeś taką pracowitą kobietę? – Uśmiechnęłam się krzywo.
– Na wsi u babci. Ona też z Płowdiwu, ale poznaliśmy się w Pyrwomaju. Taki los.
Odpowiedział całkiem poważnie, nie dostrzegł ironii w moim głosie. Jeszcze nie widziałam jego „kobiety”.
– Daj jej mój numer telefonu. Idę odpocząć, przepraszam cię, nie pogadamy.
Bożydar przesunął się trochę, ale niewystarczająco i przechodząc, musiałabym się o niego otrzeć. Stałam więc, uparcie patrząc na zdrawec rosnący w donicach ustawionych po obu stronach drzwi. Uwielbiam jego zapach. Wreszcie Bożydar podniósł się i odsunął stołek.
– Możemy cię zabrać wieczorem na miasto, bo ty tu chyba nikogo nie znasz.
Jeszcze czego. Nie mam w planach wychodzenia „na miasto”, dopóki sobie wszystkiego nie poukładam. Muszę się zastanowić nad tymi znakami. No i Dimityr mnie zaprosił.
– Dzięki, już się z kimś umówiłam.
– Widzę, że nie jesteś z tych, co siedzą w domu wieczorami. – Zaśmiał się. – Prawidłowo. Młoda, piękna, musisz korzystać z życia.
Ruszyłam wąskimi schodkami na górę. Mieszkanie znajdowało się na ostatnim piętrze. Miało własny balkon i coś naprawdę fajnego – taras na dachu budynku. Tylko do mojego użytku. Widać z niego było całe miasto. Wolę spędzić wieczór tutaj niż z Bożydarem i jego „kobietą” na mieście. Nie lubię bułgarskich mężczyzn, nie tylko ze względu na Angeła. Chodzi o to, jak traktują kobiety. Czy naprawdę nie przenosisz swojej niechęci na wszystkich mężczyzn z powodu tego, co ci zrobił ten jeden? To bez sensu, Margarito.
Dimityr był szefem. Imponujące. Jego zespół liczył wprawdzie tylko kilka osób, ale przecież o sukcesie decyduje nie ilość, lecz jakość. Jego zastępcy byli jak ogień i woda. Pierwszy łysy, z brzuszkiem, Christo Wapcarow, starszy policjant pamiętający czasy Todora Żiwkowa. Drugi młody i przystojny Nedko Kolew, bez wątpienia spędzający długie godziny w siłowni. Na jego muskularnym ramieniu widniał tatuaż smoka. Miałam ochotę powiedzieć mu, że taki smok to dziewczyńska dziara, ale się powstrzymałam. W przeciwieństwie do Christa nie obrzucił mnie niechętnym spojrzeniem, tylko powitał miło. Piękna dziewczyna, Wirginija Popowa, była młodszym detektywem i psychologiem z zawodu, podobnie jak ja. Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, na mężczyzn zapewne również tak działała. W stu procentach wpisywała się w definicję atrakcyjnej Bułgarki. Bardzo zgrabna, włosy czarne, wielkie oczy podkreślone kreską, rzęsy oczywiście przyklejone, usta zrobione, ale dyskretnie. Ubrana niczym piosenkarka na chwilę przed udzieleniem wywiadu w telewizji – w ciasne dżinsy, półprzezroczystą białą koszulę do pępka i sandały na niebotycznych obcasach. Długie paznokcie, a w uszach krzykliwe czerwone kolczyki. Moim zdaniem psycholog, który tak wygląda, nie wzbudza zaufania. No i w tym stroju nie pobiegłaby za przestępcą, ale pewnie nie musiała. W grupie byli również Koljo Dżubrow, patolog, cichy facecik średniego wzrostu, średniej urody i w ogóle dość średni, a także Milena Krumowa, krępa, śniada dziewczyna, która „dopiero zaczyna”.
– Margarita Nowak – przedstawiłam się, wymawiając imię z naciskiem. Miałam nadzieję, że Dimityrowi nie przyjdzie do głowy nazywać mnie publicznie Gitką.
– Czekaliśmy na ciebie – odezwała się Wirginija. – Cieszymy się, że jesteś.
Reszta potwierdziła energicznie. To miłe. Sądziłam, że nie będą szczególnie rozentuzjazmowani na mój widok. W końcu poza znajomością polskiego niczego specjalnego nie wniosę do sprawy. Zresztą raport z Komendy Głównej mają przetłumaczony na bułgarski, a moja wiedza archeologiczna nie czyni ze mnie ekspertki. Dwa lata studiów osiem lat temu…
– Czy wiesz o nieboszczyku coś ponad to, co nam tu przysłali? – Pytanie padło z ust Christa Wapcarowa.
Twarz oblał mi rumieniec. Przed wyjazdem wezwano mnie do komendy. Podpisałam tonę papierów, między innymi klauzulę poufności. Dostałam wszelkie raporty w formie elektronicznej i na papierze. Przestudiowałam je dokładnie, ale nie przyszło mi do głowy, żeby spytać o cokolwiek.
– Nie.
– Jutro o dziesiątej naszego czasu mam zadzwonić do Polski. Jestem umówiony na telefon z… – spojrzał na kartkę – …Tomaszem Małęczyńskim. Mógłbym z nim gadać po angielsku, ale skoro mamy ciebie, to będziesz tłumaczyła.
Wymówił „Malecziński”, a Wirginija parsknęła śmiechem. Dimityr zgromił ją wzrokiem. Ona nie będzie mnie lubiła. Ciekawe dlaczego, przecież jest ode mnie atrakcyjniejsza.
– Podsumujmy, co wiemy o tym panu – zdecydował Dimityr.
Powtórzył wszystko, co przekazał mi rano, o przyjeździe, hotelu i drink-barze. O przedstawienie reszty informacji poprosił Milenę. Wyraźnie zadowolona wyprostowała się na krześle i zaczęła recytować jak dobrze przygotowana uczennica.
– Przemysław Tarkowski, lat pięćdziesiąt dziewięć, zamieszkały w mieście Warszawa, Aleje Jerozolimskie czterdzieści dwa mieszkania piętnaście…
Wymawiała nazwę ulicy „aleje jerusalimskie”. Bułgarzy mają wielki kłopot z polską wymową.
– Czy ten adres coś ci mówi? – Przystojniak przerwał koleżance, zwracając się do mnie.
– Tak. To jedna z głównych ulic w Warszawie, w samym centrum. Bardzo dobra lokalizacja. Tarkowski musiał odziedziczyć mieszkanie po krewnych, bo raczej nie byłoby go na nie stać. No i kupowanie drogiego lokum w kamienicach, które są wiekowe i często nie wyglądają najlepiej, bywa dość ryzykowne…
– Czyli nic nam to nie daje, tak? – upewnił się Dimityr.
– Można spytać tego Małęczyńskiego, skąd Tarkowski miał mieszkanie i jak ono wyglądało. Meble i te rzeczy…
– Rozumiemy – przerwała mi Wirginija.
– Był posłem na sejm kadencji 2008–2012. Wcześniej radny z partii – Milena spojrzała do notatek – Polskie Stronnictwo Ludowe. Do sejmu wszedł jako kandydat niezrzeszony. Co o tym powiesz?
– PSL to partia wiejska, w domyśle ludowa. Ich elektorat wywodzi się ze wsi – zaczęłam się plątać. – Trzeba poprosić jutro o ulotki reklamowe, namiary do dawnego biura poselskiego. Może uda się odnaleźć ludzi, którzy z nim współpracowali, sprawdzić, czym się interesował, w jakich zasiadał komisjach… I dlaczego nie kandydował z tej partii, tylko jako niezrzeszony.
– Świetnie, tak zrobimy – rzucił Dimityr.
– Otoczenie… – kontynuowała Milena. – Nie miał żony, dzieci ani rodzeństwa. Nawet kuzynów. Rodzice, oboje jedynacy, zmarli dziesięć lat temu w odstępie roku. Jedno i drugie na raka. Tarkowski był samotny. Nikt z Polski nie zgłosił się po ciało. Nikt go nie szukał.
– A sąsiedzi? – spytałam.
Gorączkowo próbowałam sobie przypomnieć, co się w takich sytuacjach robi, czego szuka. Moja wiedza ograniczała się jedynie do telewizji i skandynawskich kryminałów.
– Zapisujemy ten punkt. Spytamy.
– Czytałam w raporcie, że był bardzo religijny. Skąd to wiadomo? – rzuciłam.
– Napisali, że chodził do kościoła i ciągle coś tam organizował, zbierał pieniądze na dzieci, działał w jakiejś organizacji kościelnej… – Dimityr grzebał w notatkach – …Caritas.
Wzruszyłam ramionami. Chyba nikt nikogo by nie ukrzyżował za działalność w Caritasie.
– Rodzaj śmierci nie pasuje do jego religijności – zauważyłam.
– Albo wręcz przeciwnie. – Wirginija nie zgodziła się ze mną. – Jezusa ukrzyżowano za jego religijność.
– I wtedy też w grę wchodziła polityka – dodała Milena.
Te dwie kobiety znacznie się od siebie różniły, a jednocześnie w jakiś sposób były do siebie podobne. Trudno stwierdzić, na czym to polegało.
– Tyle że Jezus nie chciał mieszać się do polityki, to jego wmieszano – powiedziałam. – A pan poseł kandydował do sejmu dobrowolnie…
– Wy w Polsce jesteście bliżej Kościoła niż my tutaj. Pewnie wiesz lepiej. – Milena mówiła życzliwym tonem, poczułam się jednak w obowiązku wyjaśnić.
– Chodziło mi o fakt, że Jezusa ukrzyżowali Jego pobratymcy. Czekali na Mesjasza, by ich uwolnił z rzymskiej niewoli. Jezusowi zaś chodziło przede wszystkim o wolność duchową.
– Królestwo moje nie jest z tego świata – wyrecytował Christo i wzruszył ramionami, bo wszyscy obecni popatrzyli na niego ze zdumieniem. – Mój dziadek był popem – wyjaśnił.
Zapadła cisza. Dimityr spojrzał na Christa, Wirginiję, Milenę, wreszcie przeniósł wzrok na patologa.
– Koljo, może teraz ty nam coś powiesz.
Koljo poprawił się na krześle i przesunął teczkę leżącą na biurku, choć jej nie otworzył.
– Denat został otruty cyjankiem – zaczął. – Jakąś godzinę po śmierci, góra dwie, odcięto mu głowę, następnie spuszczono z ciała krew i przybito je do krzyża. W takiej właśnie kolejności. Głowę odrąbano bardzo ostrym narzędziem, maczetą, mieczem, raczej nie toporem. Narzędzie zbrodni było nowe albo wyczyszczone chemicznie, bo nie znalazłem śladów drewna ani innego materiału.
– Ucięto ją starannie, równiutko. – Milena się wzdrygnęła.
– Zrobił to fachowiec.
Trudno się nie zgodzić, tyle że nic z tego nie wynika. W pokoju nie było klimatyzacji, kręcił się wentylator. Poczułam zmęczenie. Starałam się jednak skupić, żeby zapamiętać jak najwięcej.
– Gwoździe zrobił kowal rzemieślnik, są autentycznie piękne. Starannie, wręcz perfekcyjnie wykonane i…
Dimityr przejechał dłonią po włosach.
– Daj spokój, Koljo, nie napalaj się tak.
– Ja tylko wprowadzam koleżankę w szczegóły sprawy. Poza tym – nachylił się w moją stronę – chcemy znaleźć tego kowala. Na razie się nie udało, ale próbujemy.
– Dziękuję – mruknęłam. – Jak przechowywano głowę, zanim trafiła na tacę?
Wydawało mi się, że Wirginija się skrzywiła.
– Nie w lodówce, jeśli o to pytasz. Nad ranem, kiedy ten młodzieniec zadzwonił i wyciągnął nas z łóżek, szczelnie oblepiały ją muchy. Paskudztwo.
Koljo także się skrzywił.
– Wydawało mi się, że patologa nic nie brzydzi. – Wirginija wyszczerzyła w uśmiechu idealnie białe, równe zęby.
Jakaż ona piękna!
– Mylisz się, moja droga. Brzydzę się trupami. Nie cierpię oglądać zwłok rozdętych, jedzonych przez robaki ani innych podobnych. A już topielcy wywołują we mnie autentyczną odrazę. – Koljo mówił tak, jakby żartował.
– To czemu zostałeś patologiem? – zainteresowałam się, przybrawszy równie lekki ton.
Wiatrak zwalniał obroty. Jeśli się zatrzyma, zemdleję.
– Żywi pacjenci brzydzą mnie jeszcze bardziej. Podobnie śmierdzą, na dodatek się ruszają… To gorsze niż larwy.
Znów nie wiedziałam, czy żartuje, czy mówi poważnie.
– Nie zwracaj na niego uwagi. – Wirginija machnęła ręką. – Dziś powie ci jedno, jutro coś zupełnie innego. Przynajmniej jeśli chodzi o sekcję, trzyma się faktów. Powiedz jej, Koljo, o żołądku.
– Zostawiłem to na koniec, bo tu przynajmniej coś osiągnęliśmy. Otóż na ostatni posiłek denat zjadł rybę i chleb. Poza tym pił wino. – Zastygł z wyrazem triumfu na twarzy.
Szczerze mówiąc, nie widziałam w tym niczego specjalnego.
– Wydaje się nam, że to ma znaczenie… – Milena westchnęła. – Specjalistka jakoś nie podziela naszego entuzjazmu.
– Nie podzielam – potwierdziłam, wodząc wzrokiem dokoła.
Do tablicy na ścianie przyczepiono zdjęcia oraz informacje dotyczące śledztwa. Na przeciwległej ścianie wisiał wielki plakat z instrukcją udzielania pierwszej pomocy. Obok niego plakat przedstawiający przystojnego motocyklistę z gołym torsem pod rozpiętą kurtką. Zgadłam, że ozdabia ścianę nad biurkiem Wirginiji.
– Szkoda… – mruknął Koljo. – A gdybym ci powiedział, że rybę upieczono bez przypraw, chleb był z mąki pełnoziarnistej na zakwasie, a wino niesiarczanowane i niedosładzane, rozcieńczone wodą, czyli… mszalne? Może wtedy zmieniłabyś zdanie?
Coś zaczynało mi świtać.
– Biblijne jedzenie… – zaczął Nedko. Odezwał się po raz pierwszy. Miał miły, niski głos.
– Raczej stylizowane na biblijne… – uściśliłam. – Jaką rybę zjadł?
– Makrelę.
Ryba, chleb i wino mszalne. Ukrzyżowanie i ucięta głowa. Można to połączyć z religijnością ofiary, tylko w jaki sposób i co z tego mogłoby wyniknąć? Pocieszał mnie fakt, że oni też nie wiedzieli.
– Czy twoim zdaniem uciętą głowę należy łączyć ze Świętym Pawłem czy raczej z Janem Chrzcicielem? – zapytał Nedko.
Żebym to ja wiedziała. Wzruszyłam ramionami.
– Jan Chrzciciel bardziej pasuje. W końcu Salome kazała Herodowi podać sobie głowę Świętego Jana na srebrnej tacy… – wtrąciła Milena.
– Słuchajcie. Chyba musi chodzić o Jana Chrzciciela. Przecież ten człowiek zginął dwudziestego czwartego czerwca. – Wpadłam na pewien pomysł.
– A to jakiś szczególny dzień? – spytała Milena i wystukała coś na klawiaturze. Pewnie zaczęła szukać w internecie.
– Tak. To dzień narodzin Jana Chrzciciela. Zgodne są co do tego Kościół katolicki oraz Cerkiew prawosławna. Nie jest to popularne święto, dlatego nam umknęło.
Szczęście, że pamiętałam to ze studiów. Towarzystwo wyraźnie się ożywiło. Dimityr wodził po wszystkich dumnym wzrokiem, jakby chciał pokazać, że miał rację, zapraszając mnie tutaj.
– No to mamy jakiś trop, tylko nie wiemy, co z nim zrobić… – Christo nie krył sceptycyzmu.
Milena patrzyła z zainteresowaniem. Wirginija żuła gumę. Wiatrak ledwo zipał.
– Musimy znaleźć powiązanie między tym, co znaleźliśmy w jego żołądku, ukrzyżowaniem a napisami na ciele. Nie są to napisy hebrajskie – dodałam.
– Nie są – zgodził się Nedko. – Nie wiemy, czy to litery, znaki czy symbole. Stawiamy na litery, bo wydaje się to bardziej logiczne. Liczyliśmy na ciebie…
Coś mnie tknęło.
– Czemu liczyliście na mnie? – Popatrzyłam na Dimityra. – Czemu nie zwróciliście się do któregoś z tutejszych profesorów? Choćby mojej matki…
Zapadła cisza. Wreszcie przemówił Christo:
– Pytaliśmy… Ją pierwszą.
Czarna dziura. Głupia jesteś, Margarito.
– Odesłała nas do ciebie. – Dimityr kilka razy przeczesał włosy. Wolałby pewnie, żebyśmy tę rozmowę przeprowadzili na osobności. – Poradziła, żeby sprowadzić ciebie jako konsultantkę. Ona sama jest chwilowo w Egipcie, gdzie…
– Wiem, gdzie jest – przerwałam mu lodowatym tonem. Oczywiście, jak mogłam pomyśleć, że to Dimityr chciał, żebym tu przyjechała.
Muszę się opanować. Nie ich wina, że mam odwieczny problem z matką. Chciałabym wstać, wyjść, zadzwonić do niej i wykrzyczeć, że tak się nie robi. Nie sprowadza się podstępem do Bułgarii własnej córki, jakby była przedmiotem. Na moment zaświtała mi absurdalna myśl, że to moja matka nafaszerowała tego biedaka chrześcijańskim jedzeniem, otruła go, ucięła mu głowę i wymalowała na jego ciele znaki. Wszystko po to, by ściągnąć mnie tutaj. Dlaczego nie wpadłam na to, że Dimityr musiał najpierw zadzwonić do niej? Co mu powiedziała, że zdecydował się wciągnąć w śledztwo drugi kraj i – co ważniejsze – przekonał polską policję oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych, że właśnie ja mogę pomóc rozwiązać sprawę? I co ja sobie wyobrażałam, wierząc, że chcą akurat mnie?
– No dobra, dzieciaki, fajrant – oznajmił Dimityr. – Każdy idzie do domu i myśli. Jutro po rozmowie z tym gościem z Polski wykombinujemy, co dalej.
– Nie mam zamiaru siedzieć w domu i myśleć – żachnęła się Wirginija. – Położę dzieci spać i wychodzę z Wasiłem do miasta.
Taka lasencja ma dzieci? Trudno uwierzyć. Może adoptowane.
– Na mnie też nie liczcie. – Koljo wstał z krzesła i uniósł ręce. Kości aż mu zatrzeszczały. – Konsultantka niech myśli.
Nie spojrzałam na Dimityra. Wyszłam. Słyszałam, że idzie za mną.
– Gitka…
W Polsce chyba w drugiej klasie podstawówki powiedziałam, że tak się zdrabnia moje imię. Któryś chłopak spytał, czy to od „gites-majonez”. Potem przezywali mnie: „majonezowa”.
– Gitka! – Dimityr złapał mnie za ramię.
Chciałam zasypać go pretensjami, ale się powstrzymałam. Skończyłam trzydzieści lat, a reagowałam jak dzieciak. To nie wina Dimityra, że czuję się bezwartościowa. To nie jest nawet wina Angeła. To tylko moja cholerna wina, że nie umiem sobie ułożyć życia, że w każdym miejscu czuję się źle, nie u siebie i tak dalej. Odwróciłam się i spokojnie na niego popatrzyłam. Nie dam mu tej satysfakcji, by usłyszał żale albo zobaczył fochy.
– Pamiętasz, że zabieram cię na kolację do nas? Silwija powiedziała, że mam się bez ciebie nie pokazywać. Będziemy mogli porozmawiać? Nie sądź…
– Dimityr, wszystko w porządku. Chcę wam pomóc. Zespół jest… fajny. Dogadamy się. – Położyłam mu rękę na ramieniu.
Odetchnął z ulgą.
Czego właściwie chcesz od swojej matki, Margarito? Odkąd pamiętasz, czepiasz się jej i czepiasz. Co takiego ci zrobiła? Hmm, zastanówmy się. Może to, że przerzucała mnie jak przedmiot z Bułgarii do Polski i z powrotem, bo tak jej akurat pasowało? Do trzeciego roku życia mieszkałam w Polsce, bo matka zakończyła pracę w Egipcie. Zresztą w samą porę – urodziłam się dwa dni po jej przylocie do Polski. Dobrze, że nie na pustyni albo na pokładzie samolotu. To by dopiero było coś. W domu siedziała ze mną niania, bo mama wróciła do wykładów na uczelni. Potem znów pojechała na wykopaliska za granicę, a ja wylądowałam u babci w Płowdiwie. Chodziłam tu do przedszkola i do pierwszej klasy. Nie narzekałam. Ubierali nas w niebieskie kaftaniki i śmieszne majty wydymające się na pupie. Na spacerze szliśmy gęsiego i trzymaliśmy się za te majty. Pamiętam, że zawsze szłam za Dymityrem, a on narzekał, że za bardzo go ciągnę. Miłe wspomnienia. Nawet leżakowania nie wspominam źle. I jego, i moja babcia pracowały w fabryce odzieży, szyły sukienki. Raz jedna, raz druga odbierała nas oboje i prowadziła do domu. Tam bawiliśmy się przy akompaniamencie stukotu maszyny do szycia – każda babcia po pracy obszywała prywatne klientki. Gotowych ubrań w sklepie właściwie nie udawało się znaleźć, za to bez problemu można było kupić materiał każdego rodzaju, w dowolnym kolorze i wymarzonej fakturze: od najcieńszych jedwabi, przez gabardyny i rypsy, aż po wełnę na płaszcz. Przyznaj, Margarito – uwielbiałaś patrzeć na szyjącą babcię. W Polsce siedziałabyś w małym mieszkaniu na Ochocie i czekała, aż matka i ojciec wrócą z pracy i chwilę z tobą porozmawiają, zanim pójdziesz spać. Czemu nie masz pretensji do ojca za to, że zniknął z twojego życia?
Druga i trzecia klasa w Polsce, potem znów na dwa lata do Bułgarii, szósta – Polska, siódma i ósma – Bułgaria, liceum w Polsce. Bóg jeden wie, jak trudno zdać egzaminy, kiedy przez poprzednie dwa lata pisało się głównie cyrylicą, a rodzice przysyłali pocztą tylko co drugi wymagany polski podręcznik. A w liceum? Uczyłam się nocami, mimo to zbierałam prawie same dwóje. Przez braki z historii i języka polskiego ledwie zdałam do następnej klasy. Jedna wielka męka i pełne pogardy spojrzenia nauczycieli. Poza tym brak koleżanek i kolegów, ciągła samotność. Znajomi zazdrościli mi, że mieszkam sama. Nie lubili mnie jednak, bo nie robiłam imprez ani nikogo nie zapraszałam.
O Dimityra rodzice też dbali tyle co nic. Pracowali i odbierali go od babci albo późnym wieczorem, albo dla wygody w soboty. Tęskniłam za nim w niedziele i nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Babcia ubierała mnie z rana w elegancką sukienkę z falbanką i szłyśmy do cerkwi na mszę, najczęściej na Stare Miasto, do Świętej Niedzieli albo Świętych Konstantyna i Heleny.
Cerkwie są takie klimatyczne. Znikanie popa za carskimi wrotami, mamrotanie po cerkiewnosłowiańsku, zawodzenie starych kobiet na chórze i gryzący w oczy dym z kadzidła… Szczególnie pop Wasyl w Świętej Niedzieli napychał kadzielnicę taką ilością żywicy, że powietrze stawało się siwe, a pod koniec nabożeństwa ludzie niemal się dusili. Paliłam świece i modliłam się o powrót do domu. „Niech mama po mnie przyjedzie”, szeptałam. „Niech mnie zabierze do Polski”, powtarzałam trochę bez sensu, bo w Polsce tęskniłam i za domem babci przy bazarze Poniedziałek, i za Dimityrem, i jego nieokiełznaną fantazją. Za matką wcale.
Drzwi otworzyła Silwija. Nie poznałabym jej na ulicy. Zupełnie nie była podobna do Dimityra. On wysoki, umięśniony, bardzo śniady, grube brwi, z owłosionymi rękami i klatką piersiową. Ona drobna, jasna, delikatna.
– Gitka! – Pocałowała mnie w policzek. – Cieszę cię, że cię widzę!
Dom na Radost. Tylko w Bułgarii mogą tak nazwać ulicę. Radość. Rzadko mnie tam zapraszano. Podczas tych nielicznych wizyt biegaliśmy z Dimityrem na dach. Tam lelja Rajna, siostra jego babci mieszkająca w domu przylepionym do Dimityrowego, trzymała króliki. Godzinami mogłam patrzeć, jak z zapałem chrupią podsuwane im liście winorośli albo trawę. Braliśmy je na ręce, a one tuliły się do nas, choć nie przestawały jeść. Płakałam za każdym razem, kiedy Dimityr z dziecięcym okrucieństwem mówił, że jego mama piecze z nich pasztety.
– Po polsku punktualna. – Dimityr pojawił się w korytarzu, naciągając pospiesznie koszulkę.
Silwija zwróciła mu uwagę, że powinien ubrać się w pokoju.
– Przecież jesteśmy jak rodzeństwo – obruszył się, choć twarz mu ściemniała pod zarostem.
Silwija miała rację. Nie powinien biegać przy mnie rozebrany, nawet do połowy. Zawsze byliśmy blisko, ale bez przesady. Dopiero odświeżaliśmy naszą przyjaźń.
– Siadaj i opowiadaj, co u ciebie. – Silwija nie przypominała tamtej dziewczynki wiecznie marudzącej, że nie chcemy się z nią bawić. Była pewna siebie, nawet nieco władcza. Pociągnęła mnie za sobą do pokoju.
– Pewnie większość oficjalnych wiadomości przekazał ci Dimityr – zaczęłam. – Niewiele mam do dodania…
– Nie mówił, co u ciebie słychać. Wyszłaś za mąż? Masz dzieci?
Nagle skurczył mi się żołądek. To pewnie boza kupiona w sklepie koło kwatery. Chyba się skrzywiłam, bo Silwija spytała:
– Co jest?
– Brzuch mnie rozbolał. To pewnie boza…
– Ooo… – W jej głosie zabrzmiała troska. – A ja kupiłam dla ciebie bozyczkę…
Dimityr musiał jej powiedzieć, że lubię ten jęczmienny napój, bo nie mogła tego pamiętać.
– Nie, nie wyszłam za mąż ani nie mam dzieci. – Nie powinna pomyśleć, że to dla mnie jakiś problem.
I najwyraźniej tak nie pomyślała, bo zaczęła wypytywać:
– Taka piękność? Łopatą mogłaś zbierać chłopaków… Doskonale pamiętam, ilu za tobą latało.
– To prawda. – Dimityr skinął głową, patrząc na mnie ciepło.
Za czasów ich rodziców w tym pokoju stały ogromna drewniana szafa i łóżko z materacem sprężynowym, który rzęził przeraźliwie, kiedy się na nim siadało. Uwielbialiśmy na nim skakać, ale po kilku sekundach zjawiała się babcia albo lelja Rajna i wrzeszczała na nas okropnie. Wspomnienia. Był tu też wielki stół, okrągły, przykryty ręcznie haftowanym obrusem i przezroczystą folią – chroniła obrus przed zabrudzeniem, nie zakrywając pięknego wzoru. Ściany pokrywały tapety w krzykliwe róże. Jako dziecko zachwycałam się tym wszystkim. Teraz pokój wyglądał zupełnie inaczej. Na kremowobiałych ścianach wisiały ładne obrazy, między innymi widoki Starego Miasta. Szafę zastąpiła nowoczesna witryna z kieliszkami i szklankami. Na środku stały stół i cztery krzesła osłonięte fantazyjnymi pokrowcami, każdy z kokardą z tyłu. Do tego – na wprost telewizora – kanapa i stolik.
– Bardzo tu ładnie – pochwaliłam szczerze, kiedy usiedliśmy do stołu.
– Zasługa Silwiji – odezwał się Dimityr. – Ona urządzała mieszkanie po śmierci rodziców. Zrobiliśmy generalny remont.
– Wiem, jak to jest – przyznałam. – Po powrocie do Polski wprowadziłam się do mieszkania, w którym przed laty mieszkałam z rodzicami. Po ich rozwodzie stało puste, bo ojciec przeniósł się do babci i został tam po jej śmierci. Wyrzuciłam stare meble, przebudowałam kuchnię, łazienkę. Zmieniłam wszystko, bo… musiałam zacząć od nowa.
Tym razem opowiedziałam niepytana, w końcu to nie tajemnica. Miałam piętnaście lat, zaczynałam właśnie naukę w liceum, kiedy moja matka pojechała na miesięczną ekspedycję do Bułgarii. Śmiesznie: ona tam, a ja wyjątkowo w Polsce. I spotkała miłość życia, archeologa Cwetana Mitkowa. Rzuciła ojca w pięć minut. Wróciła na moment, spakowała swoje rzeczy i pojechała do tego gościa. On nie miał żony ani dzieci. Za to matka, chociaż dobiegała czterdziestki, machnęła sobie z nim dwóch synów. Otoczyła ich i nadal otacza taką opieką, o jakiej ja mogłam tylko marzyć. Nie mam z nimi kontaktu, mimo że przyrodni bracia nie przestają o to zabiegać. Matka z rodziną mieszka teraz w Sozopolu. Kilka lat temu ogłoszono, że na Wyspie Świętego Jana zostały odnalezione szczątki Jana Chrzciciela. Głównie Cwetan rozpowszechniał te rewelacje: „Prawdopodobnie znaleźliśmy szczątki Jana Chrzciciela. Badania to potwierdziły. To szczątki człowieka, który żył na przełomie starej i nowej ery… Ach i och!”. Wierutne bzdury. „Nawet jeśli szczątki pochodziły z pierwszych lat po Chrystusie, to jaka jest gwarancja, że należały akurat do Jana Chrzciciela? A tak, przecież wtedy na ziemi mieszkali tylko Chrystus, wspomniany Jan oraz dwunastu apostołów”, powiedziałam matce. Spytałam ją, czy pobrali do porównania DNA od rodziny Świętego Jana. Nawet się nie obruszyła. Stwierdziła, że szczątki są pozbawione głowy i prawicy, więc możliwe, że należą do Świętego Jana. Poza tym wyspy koło Sozopola były miejscem kultu…
– Zaraz, zaraz… Jan Chrzciciel… – powiedziałam głośno.
– Sądzisz, że to ma znaczenie? – Dimityr się ożywił.
Silwija wniosła tacę pełną gołąbków w liściach winorośli.
Przełknęłam ślinę. Uwielbiam je.
– Zrobiłaś sarmi? – Patrzyłam z podziwem. Malutkie gołąbki pachniały czubrycą.
– Lelja Rajna! – Zaśmiała się. – Ja gotuję proste rzeczy.
– To ona żyje? – zdziwiłam się niezbyt taktownie.
– Tak, żyje. – Silwija uśmiechnęła się z zadumą. – Mieszka obok, wciąż w tym samym miejscu. Potem ją odwiedzimy, bo chciała cię zobaczyć. Czas się tam zatrzymał. Gotuje nam i przepisała mieszkanie w zamian za opiekę.
To się tutaj często zdarza. Mieszkanie w zamian za opiekę na starość.
– Na razie raczej ona opiekuje się nami – wtrącił się Dimityr. – Uprawia ogród, gotuje. Zobaczysz, ma pomidory, paprykę, fasolę, oczywiście winorośl…
– O winorośl dba Dimityr – dodała Silwija. – W zeszłym roku zrobił nowe podpórki, bo tamte pamiętały czasy naszych dziadków. Robi opryski, przycina. Jesienią zbiera owoce. Robimy rakiję.
– Znakomite – powiedziałam z uznaniem, przełykając kolejny gołąbek.
– Napijesz się rakii? Dimityr kupił dla ciebie wino, bo mówi, że nie lubisz grozdowki. Czy to się nie zmieniło? – spytała Silwija.
Nie zmieniło się. Nie lubię rakii od czasu, kiedy zamroczona nią, zapłakana i bosa wyszłam od Angeła. Rozhisteryzowana zadzwoniłam z budki do Dimityra. Przyjechał i zabrał mnie na Radost. Najpierw zarzygałam mu pół łazienki, a później zasnęłam w jego łóżku. On posłał sobie na materacu leżącym na podłodze. Silwija to zapamiętała? Na pewno. Zbudziłam wtedy pół ulicy, przede wszystkim jego rodziców oraz lelję Rajnę.
– Mocny alkohol mi nie służy. W Polsce też nie piję wódki.
– Wracając do Jana Chrzciciela… – Dimityr pogładził się po starannie ogolonej brodzie. Przypomniałam sobie, że goli się dwa razy dziennie, tak silny ma zarost. – Co nam może dać taka informacja? Dlaczego zabijać kogoś w dzień urodzin Świętego Jana i odcinać mu głowę?
Wzruszyłam ramionami.
– Ty jesteś w kryminalnym, nie ja…
– Nigdy nic podobnego tu się nie zdarzyło. Przecież to przypomina scenariusz filmu. Zrozum, w realu nie ma takich morderstw. Pijany mąż wali na oślep żonę: wieśniak siekierą, inteligent pałką. Ktoś truje starą ciotkę albo babkę, bo nie może się doczekać spadku… – Odchrząknął, bo zaniosłyśmy się śmiechem. – Ja nie o tym, dajcie spokój. – Po chwili też się roześmiał. – Leliczka jest naprawdę kochana. Poza tym mamy gdzie mieszkać.
Lelja Rajna to starsza siostra babki Dimityra i Silwiji. Kiedyś mi opowiedziała, że rodzice nie chcieli zgodzić się na ślub młodszej córki, zanim starsza wyjdzie za mąż. Młodsza i jej ukochany czekali trzy lata, wreszcie pobrali się potajemnie. Rajna nikogo nie znalazła, została sama. Była jak cień, zawsze w pobliżu, pomocna.
– Jedyny punkt zaczepienia to znaki na ciele ofiary – zauważyłam. – Naprawdę nikt nie umie ich odczytać?
– Nie pytaliśmy aż tak wielu osób – wyjaśnił Dimityr. – Do twojej matki zadzwoniłem zaraz następnego dnia. Po prostu mnie zbyła. Trochę mnie to zdziwiło. Bo w końcu czemu…
Najwyraźniej czuł się głupio, że nie powiedział mi o tamtej rozmowie. Matka też nie wspomniała, że Dimityr zwrócił się najpierw do niej. Kochana, prawda? Po co uknuła intrygę, by sprowadzić mnie do Bułgarii? Czy sądzi, że zdoła mnie ściągnąć do Sozopola? Chce, żebym z nimi zamieszkała, poznała braci przyrodnich? Tyle razy zachwycała się, jacy są zdolni i mili. Pewnie, będziemy jeszcze wielką, szczęśliwą rodziną.
– Mówiła, że znaki nie są trackie, na pewno też nie hebrajskie ani egipskie. – Dimityr uparcie ciągnął temat. A mógłby pozwolić nam spokojnie zjeść.
– Niby czemu nie trackie? – Skrzywiłam się.
Trakowie właściwie nie używali pisma. Polegali na ustnych przekazach, dlatego wiadomo o nich mniej niż o Grekach i Rzymianach. Oczywiście starożytni Trakowie, nie ci z pierwszych wieków po Chrystusie. Matka z pewnością była tego świadoma.
– Nie mam pojęcia czemu…
Matka lepiej sprawdziłaby się jako konsultantka. Jest wybitną archeolożką, znawczynią kultury trackiej, rzymskiej i hebrajskiej. Dlaczego nie chciała pomóc?
– Lepiej nie mów przy swoich ludziach, że nie wiesz, co z tym zrobić – zauważyłam.
– Znamy się jak łyse konie. Nie zamierzam udawać mądrego. Cóż, wiele nie szukaliśmy i nie pytaliśmy. Baliśmy się pretensji Polaków. W końcu to deputowany… Muszę przyznać, że pozwalają nam spokojnie prowadzić śledztwo, nie wtrącają się, nie naciskają, żebyśmy jak najszybciej znaleźli winnego. Jestem nawet zaskoczony.
– Zaskakujące, fakt. Ktoś tuszuje sprawę?
Silwija przysłuchiwała się nam z zainteresowaniem.
– Każdy ma swoje problemy – wtrąciła po chwili. – Biednie tu, przaśnie, ludzie coraz mniej zarabiają, ledwie wiążą koniec z końcem. Kto może, ucieka za granicę. Taka sprawa na krótko wywołuje sensację, kilka dni rozprawia się o niej ze znajomymi przy kawie. Potem pojawiają się inne sprawy. Ostatecznie to nie był Bułgar.
– A w Polsce nikt go nie chce – dodał Dimityr. – Nie wiemy, co zrobić z ciałem. Oczywiście jeszcze nie teraz…
– Nie znaleźliście spadkobierców? Kto po nim odziedziczy mieszkanie? – Zanotowałam w pamięci, żeby spytać o to jutro policjanta z Warszawy.
– Ponoć Kościół. Przepisał im wszystko. Sam jak palec.
W dzisiejszych czasach niemal nieprawdopodobne.
– Czyli nikt nie miał motywu, żeby go zabić. Więc dlaczego nie żyje? Po co zwabiać kogoś do innego kraju i pozbawiać życia w tak perwersyjny sposób? – zastanawiałam się głośno. – Przepraszam, Silwijo, pewnie cię to nudzi. – Zauważyłam, że patrzy w bok.
– Fakt. Znam to na pamięć. Wciąż słucham o tym gościu i szczegółach jego śmierci. Ale wy się nie krępujcie. Przyniosę deser.
– Masz jeszcze deser? Perwersja…
– Krem karmelowy. – Silwija wyszczerzyła równe zęby. – Moje dzieło. Dimityr go uwielbia. Kiedy jest grzeczny i ładnie poprosi, to mu robię.
Odprowadziliśmy ją wzrokiem.
– Wyrosła, co?
Nie da się zaprzeczyć.
– Od kiedy mieszkacie tu razem?
Tak naprawdę chciałam wiedzieć, czy z kimś był. Miałam nadzieję, że się nie zorientuje.
– Od zawsze. Jesteśmy zgodnym rodzeństwem. Nie przeszkadzamy sobie.
– Nie ożeniłeś się?
– Nie. Już mnie o to pytałaś.
– Dlaczego? Jesteś przystojny, masz dobrą pracę.
Nie wyglądał na zdziwionego. Dla Bułgarów to normalne: chcesz coś wiedzieć, pytasz. Nie ma spraw intymnych.
– Jeszcze się ożenię. Mam czas. – Wzruszył ramionami.
Taką odpowiedzią musiałam się zadowolić. Krem karmelowy okazał się pyszny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Copyright © by Ałbena Grabowska 2018, 2025
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2025
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor tego wydania: Katarzyna Raźniewska
Redaktor prowadzący: Magdalena Chorębała
Projekt, ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Paweł Panczakiewicz
Na okładce wykorzystano fotografię RossHelen/Shutterstock
Wydanie II e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Kości proroka, wyd. II poprawione, Poznań 2025)
ISBN 978-83-8338-618-8
WYDAWCA
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań, Polska
tel. +48 61 867 47 08, +48 61 867 81 40
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer