Komórka - Stephen King - ebook + audiobook + książka

Komórka ebook i audiobook

Stephen King

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Postapokaliptyczna powieść grozy króla horroru, Stephena Kinga.

Następny telefon może być twoim ostatnim.

To mógł być najszczęśliwszy dzień w życiu autora komiksów, Claya Riddella. Właśnie zawarł lukratywny kontrakt wydawniczy i wraca do domu z prezentem dla żony, kiedy w Bostonie rozpętuje się piekło. Ulice zapełniają się bełkoczącymi, rzucającymi się na siebie z wściekłą furią ludźmi, pojazdy taranują przechodniów i budynki, a z nieba spadają samoloty.

Szaleństwo ogarnia każdego, kto odebrał telefon komórkowy. Tajemniczy sygnał, który wkrótce zostanie nazwany Pulsem, wyzwala agresję i skłonności destrukcyjne tkwiące w ludziach. W ogarniętym chaosem świecie rozpoczyna się bezlitosna walka o przetrwanie.

Clay wie, że musi dotrzeć do rodziny, zanim jego syn Johnny użyje komórki, którą dostał w prezencie na dwunaste urodziny. Drogę musi pokonać pieszo, bo komunikacja już nie istnieje. Na będących w podobnej sytuacji wędrowców czyhają krwiożercze ofiary Pulsu, polujące na tych nielicznych, którzy wciąż jeszcze pozostają sobą. Jedynym bezpiecznym miejscem jest centrum stanu Maine, obszar znajdujący się poza zasięgiem sieci komórkowych. Ostatnia enklawa ludzkości, a może sprytnie skonstruowana pułapka?

Błyskotliwe, technofobiczne, ale przekonujące spojrzenie na koniec cywilizacji. Powieść pełna zabawnych uwag i trafnych obserwacji socjologicznych.
„Publishers Weekly”

Powieść inteligentna i błyskotliwa. Sprawi, że na parę dni pożegnasz się ze swoją komórką.
„The Guardian”

Opowiadanie historii – umiejętność sprawienia, by słuchacz lub czytelnik chciał wiedzieć, co się wydarzy dalej – jest darem… Stephen King ma go pod dostatkiem. Pasjonująca lektura!

„The Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 525

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 39 min

Lektor: Zbigniew Zapasiewicz
Oceny
4,1 (34 oceny)
11
15
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Master89wt

Całkiem niezła

Nie jest to moja ulubiona powieść Kinga, choć intrygująco opisuje, w jaki sposób apokalipsa może "roznosić się" przez telefony komórkowe. Może warto uznać tę książkę za pewnego rodzaju metaforę współczesnego świata.
00
Jeny_co_tu_czytac

Z braku laku…

To nie to. Potrafi lepiej.
00
SlawekPluta

Nie oderwiesz się od lektury

jerbor56

Całkiem niezła

Czyta się nieźle, ale do Instytutu jej daleko
00
hollyhell91

Całkiem niezła

Mam ambiwalentne uczucia co do tej książki. Początkowo, po kilkunastu stronach, miałam ochotę odstawić tę książkę na półkę, ale wytrzymałam dłużej i w sumie nie żałuję. Powieść nie była aż tak straszna, jak się spodziewałam (miejscami nawet była zabawna),jednak trzeba przyznać, że były momenty, przy których wstrzymałam oddech. Nie nazwałabym tej książki arcydziełem, ale też nie chałą. Książka jest po prostu dobra. Zirytowało mnie zakończenie. King zdecydował się na otwarte zakończenie, co wywołało u mnie dość dużą irytację. Przez czterysta stron autor trzyma czytelnika w napięciu po to, by w sumie ten się nie dowiedział, jak się ta historia zakończyła? Strasznie to słabe. Ugh.
00

Popularność



Kolekcje



POSTAPOKALIPTYCZNA POWIEŚĆ GROZY KRÓLA HORRORU, STEPHENA KINGA.

Następny telefon może być twoim ostatnim.

To mógł być najszczęśliwszy dzień w życiu autora komiksów, Claya Riddella. Właśnie zawarł lukratywny kontrakt wydawniczy, kiedy w Bostonie rozpętuje się piekło. Ulice zapełniają rzucający się na siebie z wściekłą furią ludzie, pojazdy taranują przechodniów i budynki, a z nieba spadają samoloty.

Szaleństwo ogarnia każdego, kto odebrał połączenie z telefonu komórkowego. Tajemniczy sygnał, który wkrótce zostanie nazwany Pulsem, wyzwala w ludziach agresję i skłonności destrukcyjne. W ogarniętym chaosem świecie rozpoczyna się bezlitosna walka o przetrwanie.

Clay wie, że musi dotrzeć do rodziny, zanim jego syn użyje komórki, którą dostał w prezencie na urodziny. Drogę musi pokonać pieszo, bo komunikacja już nie istnieje. Na niego i innych wędrowców czyhają krwiożercze ofiary Pulsu, polujące na tych nielicznych, którzy wciąż pozostają sobą. Jedynym bezpiecznym miejscem jest centrum stanu Maine, obszar znajdujący się poza zasięgiem sieci komórkowych. Ostatnia enklawa ludzkości… a może sprytnie skonstruowana pułapka?

STEPHEN KING

Wybitny amerykański pisarz, nazywany Królem Horroru, został w 2003 r. uhonorowany prestiżową nagrodą literacką National Book, a w 2015 r. odebrał z rąk prezydenta USA National Medal of Arts. Światową sławę przyniosła mu powieść Carrie. Kolejne utwory – powieści, opowiadania i komiksy – opublikowano w setkach milionów egzemplarzy i przełożono na kilkadziesiąt języków. Są wśród nich tak znane książki jak: Lśnienie, Sklepik z marzeniami, Bastion, Zielona Mila, Dolores Claiborne, Komórka, Uciekinier, Czarna bezgwiezdna noc, Cujo i ośmiotomowy cykl fantasy Mroczna Wieża, na podstawie którego powstał film z Matthew McConaugheyem i Idrisem Elbą w rolach głównych. W 2017 r. swoją premierę miała pierwsza część ekranizacji jednej z kultowych książek Kinga, To, a w 2019 r. na ekrany kin weszła druga część tego świetnie przyjętego przez widzów filmu, pt. To: Rozdział 2.

Pod pseudonimem Richard Bachman King opublikował siedem powieści.

Stephen King nieustannie szuka nowych literackich wyzwań. Do jego dorobku obejmującego powieści z gatunku horroru i fantastyki dołączyły kryminały z trylogii z detektywem Billem Hodgesem, do której należą książki: Pan Mercedes, Znalezione nie kradzione i Koniec warty.

stephenking.com

Tego autora w Wydawnictwie Albatros

ROSE MADDER

DOLORES CLAIBORNE

GRA GERALDA

DESPERACJA

REGULATORZY

SKLEPIK Z MARZENIAMI

BEZSENNOŚĆ

ZIELONA MILA

MARZENIA I KOSZMARY

KOMÓRKA

CZTERY PO PÓŁNOCY

CHUDSZY

TO

BASTION

OCZY SMOKA

PO ZACHODZIE SŁOŃCA

CZTERY PORY ROKU

UCIEKINIER

CZARNA BEZGWIEZDNA NOC

CUJO

PODPALACZKA

ROK WILKOŁAKA

MROCZNA POŁOWA

WOREK KOŚCI

DZIEWCZYNA, KTÓRA KOCHAŁA

TOMA GORDONA

NOCNA ZMIANA

ŁOWCA SNÓW

OSTATNI BASTION BARTA DAWESA

UNIESIENIE

INSTYTUT

PÓŹNIEJ

Stephen King, Richard Chizmar

PUDEŁKO Z GUZIKAMI GWENDY

Trylogia PAN MERCEDES

PAN MERCEDES

ZNALEZIONE NIE KRADZIONE

KONIEC WARTY

MROCZNA WIEŻA

ROLAND

(oraz SIOSTRZYCZKI Z ELURII)

POWOŁANIE TRÓJKI

ZIEMIE JAŁOWE

CZARNOKSIĘŻNIK I KRYSZTAŁ

WIATR PRZEZ DZIURKĘ OD KLUCZA

WILKI Z CALLA

PIEŚŃ SUSANNAH

MROCZNA WIEŻA

Powieści graficzne MROCZNA WIEŻA

NARODZINY REWOLWEROWCA

DŁUGA DROGA DO DOMU

ZDRADA

UPADEK GILEAD

BITWA O JERICHO HILL

POCZĄTEK PODRÓŻY

SIOSTRZYCZKI Z ELURII

BITWA O TULL

PRZYDROŻNY ZAJAZD

CZŁOWIEK W CZERNI

Wyłącznie jako audiobook i e-book

Stephen King, Joe Hill

W WYSOKIEJ TRAWIE

Stephen King, Stewart O’Nan

TWARZ W TŁUMIE

Tytuł oryginału:

CELL

Copyright © Stephen King 2006

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Zbigniew A. Królicki 2007

Redakcja: Jacek Ring

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcia na okładce: Alexey Taktarov/Unsplash (furgonetka), Corey Bruce/Unsplash (miasto)

ISBN 978-83-8215-927-1

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści:
PULS
MALDEN
AKADEMIA GAITEN
RÓŻE WIĘDNĄ, TEN OGRÓD WYSECHŁ
KENT POND
TELEFONICZNE BINGO
ROBAK
KASHWAK
RATOWANIE SYSTEMU

Richardowi Mathesonowi i George’owi Romero

Id nie zniesie zwłoki w zaspokojeniu. Zawsze czuje napięcie niespełnionej żądzy.

Zygmunt Freud

Ludzka agresja jest instynktowna. Ludzie nie wytworzyli żadnego zrytualizowanego mechanizmu tłumienia agresji, aby zapewnić przetrwanie gatunku. Z tego powodu człowieka uważa się za bardzo niebezpieczne zwierzę.

Konrad Lorenz

Słyszycie mnie teraz?

Verizon

Cywilizacja stoczyła się w mrok drugiego średniowiecza, czemu towarzyszył łatwy do przewidzenia rozlew krwi, jednak tempa tego procesu nie przewidział nawet najbardziej pesymistycznie nastawiony futurolog. Niemal jakby na to czekała. Pierwszego października Bóg był w swoim niebie, indeks giełdowy wynosił 10140, a większość samolotów latała zgodnie z rozkładem (z wyjątkiem startujących i lądujących w Chicago, czego można było się spodziewać). Dwa tygodnie później niebo znów należało wyłącznie do ptaków, a giełda pozostała wspomnieniem. W Halloween nad wszystkimi wielkimi miastami od Nowego Jorku po Moskwę unosił się potworny smród, a dotychczasowy świat przestał istnieć.

PULS

1

Zjawisko nazwane później Pulsem rozpoczęło się pierwszego października o 15.03 czasu wschodnioamerykańskiego. Oczywiście nazwa ta była niewłaściwa, ale w ciągu następnych dziesięciu godzin większość uczonych mogących tego dowieść umarła albo postradała zmysły. Poza tym nazwa nie była aż tak istotna. Ważne były skutki.

Tego dnia o trzeciej po południu po bostońskiej Boylston Street szedł na wschód – niemal radośnie podskakując – pewien młody człowiek niemający odegrać żadnej istotnej roli w historii świata. Nazywał się Clayton Riddell. Szedł sprężystym krokiem, któremu towarzyszył malujący się na jego twarzy wyraz nieskrywanego zadowolenia. W lewej ręce trzymał dużą teczkę, taką, w jakich artyści noszą swoje zdjęcia lub obrazy, zamykaną na zatrzaski. Palce lewej dłoni oplatał mu sznurek brązowej plastikowej torby na zakupy, na której dla każdego, komu chciałoby się to czytać, wydrukowano napis small treasures.

W lekko kołyszącej się torbie spoczywał niewielki okrągły przedmiot. Prezent, jak moglibyście się domyślać. Moglibyście ponadto zgadywać, iż ten młody człowiek, ów Clayton Riddell, zamierzał tym zakupem uczcić jakieś niewielkie (a może nawet nie takie małe) zwycięstwo. Przedmiot znajdujący się w reklamówce był dość kosztownym przyciskiem do papieru z zatopioną we wnętrzu siwą mgiełką puchu dmuchawca. Clayton kupił go w drodze powrotnej z hotelu Copley Square do znacznie skromniejszego Atlantic Avenue Inn, w którym się zatrzymał. Lekko się przestraszył naklejką z dziewięćdziesięciodolarową ceną na podstawie, a chyba jeszcze bardziej speszyło go to, że teraz mógł sobie pozwolić na coś takiego.

Wręczenie sprzedawcy karty kredytowej stanowiło prawdziwy akt odwagi. Wątpił, czy zdobyłby się nań, gdyby zamierzał kupić ten przycisk dla siebie; zapewne wymamrotałby, że zmienił zdanie, po czym czmychnąłby ze sklepu. Jednak to był prezent dla Sharon. Ona lubiła takie rzeczy i nadal lubiła jego. „Trzymam za ciebie kciuki”, powiedziała w przeddzień jego wyjazdu do Bostonu. Zważywszy na to, w jakie szambo zmienili swoje życie przez miniony rok, było mu przyjemnie. Teraz on chciał jej zrobić przyjemność, jeśli to jeszcze możliwe. Ten przycisk to drobiazg (small treasure), ale Clayton był pewien, że spodoba jej się ten delikatny siwy opar zatopiony głęboko w szkle, niczym kieszonkowa mgła.

2

Uwagę Claya przyciągnęło pobrzękiwanie dzwonka na furgonetce z lodami. Stała naprzeciw hotelu Four Seasons (jeszcze lepszego niż Copley Square), obok parku Boston Common, który przez kilka przecznic ciągnął się wzdłuż ulicy. Na tle dwóch roztańczonych rożków z lodami widniał namalowany tęczowymi literami napis MISTER SOFTEE. Przy okienku tłoczyła się trójka dzieciaków z tornistrami u stóp, czekających na swoje lody. Za nimi stała kobieta w żakiecie i spodniach trzymająca pudla na smyczy oraz dwie nastolatki w dżinsach biodrówkach, z iPod-ami i słuchawkami, które teraz wisiały im na szyjach, żeby nie przeszkadzały w cichej rozmowie – poważnej, bez chichotów.

Clay stanął za nimi, zmieniając małą grupkę w krótką kolejkę. Kupił prezent żonie, z którą był w separacji, a w drodze powrotnej zajdzie do Comix Supreme i kupi synowi najnowsze wydanie Spider-Mana, tak więc sobie też może sprawić przyjemność. Chciał jak najprędzej przekazać wieści Sharon, ale będzie mógł się z nią skontaktować dopiero po jej powrocie do domu, czyli około trzeciej czterdzieści pięć. Myślał, że spędzi ten czas w hotelu, przechadzając się po pokoiku i zerkając na zamkniętą teczkę ze swoimi rysunkami. Tymczasem lody mogły być przyjemnym urozmaiceniem.

Lodziarz właśnie obsłużył dzieciaki: dwa Dilly Bars i ogromny rożek czekoladowo-waniliowy dla stojącego w środku, który najwidoczniej płacił za całą trójkę. W chwili gdy chłopak wyciągał garść wymiętych banknotów z kieszeni modnie workowatych dżinsów, kobieta z pudlem sięgnęła do torebki, wyjęła z niej telefon komórkowy – kobiety w takich kostiumach nie ruszają się z domu bez komórki i karty kredytowej – i otworzyła go wprawnym ruchem. Za nimi, w parku, zaszczekał pies i ktoś krzyknął. Clay odniósł wrażenie, że ten okrzyk nie zabrzmiał zbyt radośnie, ale zerknąwszy przez ramię, zobaczył tylko kilkoro spacerowiczów, truchtającego psa z frisbee w pysku (czy tu psy nie powinny być trzymane na smyczy? – pomyślał), całe akry nasłonecznionej zieleni i zapraszający do odpoczynku cień. Naprawdę dobre miejsce dla człowieka, który właśnie sprzedał swój pierwszy komiks – także następny, oba za zdumiewająco wysoką sumę – a teraz chce usiąść i zjeść rożek czekoladowy.

Kiedy znów spojrzał na furgonetkę, dzieciaki już sobie poszły, a kobieta w kostiumie zamawiała deser lodowy. Jedna z dwóch stojących za nią dziewcząt miała przypiętą do paska komórkę w kolorze mięty, a kobieta trzymała swoją mocno przyciśniętą do ucha. Clay pomyślał – zawsze to robił, mniej lub bardziej świadomie, na widok takiej sceny – że jest świadkiem tego, jak zachowanie, które jeszcze niedawno uznano by za przejaw wyjątkowego braku kultury, powoli staje się czymś naturalnym i powszechnie akceptowanym.

„Wykorzystaj to w Mrocznym Wędrowcu, złotko”, powiedziała Sharon. Ta jej wersja, którą zachował w swoim umyśle, często zabierała głos i nigdy nie dawała się przegadać. (Dotyczyło to również prawdziwej Sharon, bez względu na to, czy byli w separacji, czy nie). Nigdy jednak nie rozmawiali przez komórkę, bo Clay nie miał telefonu komórkowego.

Telefon w kolorze mięty odegrał początkowe takty melodyjki Szalonej Żaby, którą tak lubił Johnny, chyba noszącej tytuł Axel F? Clay nie mógł sobie przypomnieć – być może dlatego, że usilnie starał się go nie zapamiętać. Właścicielka wiszącej na biodrze komórki chwyciła ją i przyłożyła do ucha.

– Beth? – Posłuchała chwilę, uśmiechnęła się i powiedziała do koleżanki: – To Beth!

Tamta również nachyliła się do słuchawki i obie słuchały, ich identyczne chłopięce fryzury rozwiewał popołudniowy wietrzyk (przypominały Clayowi postacie z jakiejś kreskówki, na przykład Powerpuff Girls).

– Maddy? – zapytała niemal równocześnie kobieta w żakiecie. Pudel siedział w kontemplacyjnej pozie na końcu smyczy (która była czerwona i oprószona czymś błyszczącym), spoglądając na uliczny ruch na Boylston Street. Po drugiej stronie, przed hotelem Four Seasons, portier w brązowej liberii – te zawsze są brązowe lub granatowe – machał ręką, zapewne na taksówkę. Obok majestatycznie przepłynął turystyczny odkryty autokar w kształcie łodzi, wysoki i sprawiający dziwne wrażenie na suchym lądzie, ogłuszając wszystkich porykiwaniem kierowcy wykrzykującego przez megafon jakieś fakty historyczne. Dziewczęta z telefonem o barwie mięty spojrzały na siebie i uśmiechnęły się, rozbawione czymś, co usłyszały, ale wciąż nie chichotały.

– Maddy? Słyszysz mnie? Czy mnie…

Kobieta w żakiecie podniosła rękę ze smyczą i wetknęła sobie do ucha palec z długim paznokciem. Clay skrzywił się, pełen najgorszych obaw o jej bębenek. Wyobraził sobie, że ją rysuje: psa na smyczy, kostium ze spodniami, modnie ostrzyżone krótkie włosy… i strużkę krwi sączącą się spod tkwiącego w uchu palca. Zapchany turystami autokar wyjeżdżający z kadru i portier w tle, bo takie szczegóły dodałyby rysunkowi realizmu. Z pewnością – takie rzeczy po prostu się wie.

– Maddy, słabo cię słyszę! Chciałam ci powiedzieć, że właśnie ostrzygłam się u tego nowego… ostrzygłam? Os…

Facet w furgonetce Mister Softee pochylił się i wyciągnął rękę z deserem lodowym. Z kubka wznosił się biały alpejski szczyt, po którego zboczach powoli spływała czekoladowo-truskawkowa polewa. Nieogolona twarz lodziarza nie wyrażała żadnych uczuć. Jej wyraz świadczył o tym, że to dla niego nic nowego. Clay był pewien, że facet już to wszystko widział, nawet kilka razy. W parku ktoś wrzasnął. Clay ponownie zerknął przez ramię, wmawiając sobie, że to na pewno okrzyk radości. O trzeciej po południu, w słoneczny dzień w bostońskim parku, to przecież musiał być okrzyk radości, no nie?

Kobieta powiedziała jeszcze coś do Maddy, po czym wprawnym ruchem dłoni zamknęła telefon. Wrzuciła go do torebki i nagle znieruchomiała, jakby zapomniała nie tylko, co robi, ale nawet gdzie się znajduje.

– Należy się cztery pięćdziesiąt – powiedział sprzedawca, cierpliwie trzymając deser lodowy w wyciągniętej ręce.

Clay zdążył pomyśleć, że w tym mieście wszystko jest kurewsko drogie. Być może kobieta w kostiumie też tak uważała – a przynajmniej tak mu się z początku wydawało – ponieważ jeszcze przez chwilę się nie poruszała, patrząc na biały wzgórek i spływającą z niego polewę z taką miną, jakby nigdy życiu w życiu nie widziała nic takiego.

Nagle z parku dobiegł kolejny przeraźliwy wrzask – tym razem niewątpliwie niewydobywający się z ludzkich ust i będący czymś pośrednim między zdumionym warknięciem a bolesnym skowytem. Clay odwrócił się i zobaczył psa, który niedawno truchtał z frisbee w pysku. Był całkiem spory, brązowy, chyba labrador – Clay nie znał się na rasach, a kiedy musiał jakiegoś psa narysować, brał książkę i kopiował odpowiedni obrazek. Przy tym klęczał mężczyzna w garniturze, trzymając zwierzę za kark i gryząc je w ucho. To niemożliwe, na pewno mi się wydaje, pomyślał Clay. Pies ponownie zawył i spróbował się wyrwać. Mężczyzna nie puścił go i tak, rzeczywiście, w ustach trzymał psie ucho, a potem oderwał je gwałtownym szarpnięciem. Tym razem pies już nie zawył, lecz wydał niemal ludzki wrzask i stado pływających po pobliskim stawie kaczek zerwało się do lotu, głośno kwacząc.

– Szuuurrrr!!! – krzyknął ktoś za plecami Claya.

Zabrzmiało to jak „szczur!” Może wołający krzyczał „sznur!” lub „skur…”, ale późniejsze wydarzenia sprawiły, że Clay nabrał przekonania, iż był to nieartykułowany dźwięk wyrażający agresję.

Odwrócił się z powrotem do furgonetki z lodami i zobaczył, jak kobieta w żakiecie rzuca się do okienka, usiłując złapać lodziarza. Zdołała go chwycić za klapy rozpiętego białego fartucha, ale uwolnił się bez trudu, odruchowo robiąc krok wstecz. Jej stopy w pantoflach na wysokich obcasach oderwały się na moment od ziemi i Clay usłyszał trzask dartego materiału oraz grzechot guzików, gdy przeszorowała po krawędzi kontuaru, najpierw w górę, a potem w dół. Deser lodowy wypadł jej z ręki i znikł z pola widzenia. Gdy szpilki kobiety z głośnym stuknięciem ponownie opadły na chodnik, Clay zobaczył, że jej lewy nadgarstek i przedramię są umazane lodami i polewą truskawkową. Zatoczyła się do tyłu na ugiętych nogach. Obojętnie uprzejmą minę – którą Clay w myślach nazywał maską dla tłumu – zastąpił spastyczny grymas, który zmienił jej oczy w szparki i odsłonił wyszczerzone zęby. Całkowicie wywinięta górna warga odsłoniła aksamitnie różową śluzówkę, równie intymną jak wyściółka pochwy. Pudel wybiegł na ulicę, ciągnąc za sobą czerwoną smycz zakończoną pętlą na dłoń. Zanim zdążył dotrzeć do połowy jezdni, rozjechała go czarna limuzyna. W jednej chwili puchata kulka, w następnej – kupka flaków.

Cholerny biedaczyna zapewne szczekał już w psim niebie, zanim zauważył, że przeniósł się na tamten świat, pomyślał Clay. Wprawdzie zdawał sobie sprawę z tego, że jest w szoku, lecz to ani trochę nie zmniejszało jego zdumienia. Stał tam, trzymając w jednej ręce teczkę, a w drugiej brązową torbę na zakupy, i gapił się z rozdziawionymi ustami.

Gdzieś – prawdopodobnie za rogiem Newbury Street – coś eksplodowało.

Pod słuchawkami iPod-ów obie nastolatki miały identyczne fryzury, lecz ta z telefonem w kolorze mięty była blondynką, a jej koleżanka brunetką. Pixie Jasna i Pixie Ciemna. Pixie Jasna upuściła aparat na chodnik, gdzie się roztrzaskał, i obiema rękami złapała kobietę w talii. Clay zakładał (jeśli w tym momencie mógł cokolwiek zakładać), że zamierzała powstrzymać kobietę przed ponownym zaatakowaniem lodziarza lub przed wybiegnięciem na jezdnię w pogoni za psem. Jakaś cząstka jego umysłu nawet przyklasnęła przytomności umysłu dziewczyny. Pixie Ciemna cofała się, z drobnymi białymi dłońmi przyciśniętymi do piersi i szeroko otwartymi oczami.

Clay wypuścił z rąk obie torby i ruszył na pomoc Pixie Jasnej. Po drugiej stronie ulicy, przed hotelem Four Seasons – co zauważył tylko kątem oka – jakiś samochód gwałtownie skręcił i pomknął po chodniku, zmuszając portiera do ucieczki. W hotelowym ogródku rozległy się krzyki. Zanim Clay zdążył przyjść jej z pomocą, Pixie Jasna z prędkością atakującego węża wysunęła kształtną główkę do przodu, wyszczerzyła niewątpliwie zdrowe zęby i zatopiła je w szyi kobiety. Krew trysnęła strumieniem. Dziewczyna trzymała w niej twarz, a może nawet ją piła (Clay był niemal pewien, że tak), po czym potrząsnęła kobietą jak szmacianą lalką. Kobieta w żakiecie była znacznie wyższa i cięższa co najmniej o dwadzieścia kilogramów, lecz dziewczyna trzęsła nią tak, że głowa rannej gwałtownie kołysała się do przodu i do tyłu, co powodowało jeszcze obfitszy wypływ krwi. Po chwili napastniczka podniosła zakrwawioną twarz ku błękitnemu październikowemu niebu i zawyła triumfalnie.

Oszalała, przemknęło Clayowi przez głowę. Zupełnie oszalała.

– Kim jesteś? – wykrzyknęła Pixie Ciemna. – Co się dzieje?

Na dźwięk głosu przyjaciółki Pixie Jasna błyskawicznie odwróciła głowę w jej stronę. Krew kapała z jej wystrzyżonych nad czołem włosów, a oczy świeciły jak białe lampy w zalanych krwią oczodołach. Pixie Ciemna szeroko otwartymi oczami spojrzała na Claya.

– Kim jesteś? – powtórzyła i zaraz dodała: – Kim ja jestem?

Wypuściwszy z objęć kobietę, która osunęła się na chodnik, wciąż obficie krwawiąc z rozerwanej tętnicy szyjnej, Pixie Jasna rzuciła się na koleżankę, z którą zaledwie przed chwilą przyjaźnie dzieliła się telefonem komórkowym.

Clay działał błyskawicznie. Gdyby się zastanawiał choć przez ułamek sekundy, Pixie Ciemna zginęłaby z rozerwanym gardłem, tak samo jak kobieta w żakiecie. Nawet nie spojrzał w dół. Po prostu opuścił prawą rękę, chwycił torbę z nadrukiem small treasures, zamachnął się i uderzył w chwili, gdy Pixie Jasna rzuciła się na przyjaciółkę, rozcapierzając palce jak szpony. Gdyby chybił…

Nie chybił, trafił bezbłędnie. Tkwiący w torbie szklany przycisk do papieru ze stłumionym łoskotem rąbnął Pixie Jasną w tył głowy. Dziewczyna opuściła ręce – jedną zbroczoną krwią, drugą wciąż czystą – i bezwładnie jak worek z pocztą runęła na chodnik u stóp koleżanki.

– Co jest, do cholery? – wykrzyknął lodziarz. Miał nienaturalnie piskliwy głos. Może pod wpływem szoku.

– Nie mam pojęcia – odparł Clay. Serce łomotało mu w piersi. – Szybko, niech mi pan pomoże. Ta kobieta zaraz się wykrwawi.

Za ich plecami, na Newbury Street rozległ się charakterystyczny trzask i brzęk zderzających się samochodów, a potem przeraźliwe krzyki. Po chwili po ulicy przetoczył się ogłuszający huk eksplozji. Za furgonetką Mister Softee następny samochód gwałtownie skręcił, przeciął trzy pasy Boylston Street, skosił dwoje przechodniów, po czym wbił się w tył poprzedniego pojazdu, który zakończył swoją jazdę w wielkich obrotowych drzwiach hotelu Four Seasons. Uderzenie wepchnęło samochód jeszcze głębiej w drzwi, zupełnie je deformując. Clay nie mógł dostrzec, czy ktoś został tam uwięziony – widok zasłaniała mu para buchająca z rozbitej chłodnicy – ale dobiegające z cienia wrzaski sugerowały bardzo nieprzyjemne rzeczy. Bardzo.

Lodziarz, który nie mógł tego widzieć, wychylił się niemal do połowy z okienka i gapił się na Claya.

– Co się tam dzieje?

– Nie wiem. Widzę rozbite samochody. Rannych. Nieważne. Pomóż mi, człowieku!

Clay przyklęknął obok kobiety w żakiecie, w kałuży krwi, wśród potrzaskanych resztek telefonu Pixie Jasnej. Drgawki wstrząsające ciałem kobiety stawały się coraz słabsze.

– Dymi się na Newbury – powiedział lodziarz, wciąż nie opuszczając względnie bezpiecznego schronienia w furgonetce. – Coś tam wybuchło. I to nieźle. Może to terroryści.

Gdy tylko to powiedział, Clay nabrał pewności, że facet ma rację.

– Pomóż mi pan – poprosił lodziarza.

– Kim ja jestem??? – wrzasnęła niespodziewanie Pixie Ciemna.

Clay zupełnie o niej zapomniał. Spojrzał na nią i zobaczył, jak dziewczyna wali się z całej siły otwartą dłonią w czoło, a potem trzykrotnie szybko obraca się w koło, stojąc niemal na czubkach tenisówek. Ten widok przywołał krótkie jak mgnienie oka wspomnienie wiersza przerabianego na zajęciach z literatury w college’u: Otocz go kołem po trzykroć. To chyba Coleridge? Dziewczyna zachwiała się, pobiegła przed siebie i wpadła na latarnię. Nawet nie próbowała jej ominąć czy osłonić twarzy rękami. Walnęła w nią z impetem, odbiła się, zatoczyła i znów skoczyła naprzód.

– Przestań! – krzyknął Clay.

Zerwał się na równe nogi, chciał pobiec, ale poślizgnął się w kałuży krwi kobiety w żakiecie, omal nie padł, znów rzucił się naprzód, potknął się o Pixie Jasną i o mało znowu nie upadł.

Pixie Ciemna obejrzała się na niego. Miała złamany nos, z którego płynęła krew, zalewając dolną połowę twarzy. Na jej czole błyskawicznie wyrastał podłużny pionowy guz, zaskakujący jak błyskawica w letni dzień. Jedno jej oko przekrzywiło się w oczodole. Otworzyła usta, prezentując smętne resztki tego, co jeszcze przed chwilą prawdopodobnie było rezultatem pracy drogiego ortodonty, i parsknęła śmiechem. Clay wiedział, że nigdy nie zapomni tego widoku.

A potem z dzikim wrzaskiem pobiegła przed siebie chodnikiem.

Za jego plecami rozległ się warkot uruchamianego silnika oraz wzmocnione przez głośniki dźwięki melodii z Ulicy Sezamkowej. Clay odwrócił się i zobaczył, jak furgonetka Mister Softee gwałtownie rusza. W tej samej chwili jedno z okien na ostatnim piętrze hotelu po drugiej stronie ulicy jakby eksplodowało. Razem z odłamkami szkła poszybowało w dół ludzkie ciało, by kilka sekund później niemal rozprysnąć się na chodniku. Z ogródka przed budynkiem dobiegły kolejne krzyki. Okrzyki przerażenia i bólu.

– Nie! – ryczał Clay, biegnąc za furgonetką. – Wracaj tu i pomóż mi! Potrzebna mi pomoc, sukinsynu!

Lodziarz nie zareagował, zresztą najprawdopodobniej w ogóle go nie słyszał przez głośno grającą muzykę. Clay pamiętał słowa tej piosenki z czasów, kiedy miał powody przypuszczać, że jego małżeństwo będzie trwać wiecznie. W tamtych czasach Johnny oglądał codziennie Ulicę Sezamkową, siedząc w swoim błękitnym foteliku z kubeczkiem w dłoniach. W piosence śpiewano o słonecznym dniu i o rozganianiu ciemnych chmur.

Z parku wybiegł mężczyzna w garniturze, z rozwianymi połami marynarki, wrzeszcząc coś ile sił w płucach. Clay rozpoznał go po koziej bródce z kłaczków psiej sierści. Mężczyzna wypadł na Boylston Street. Samochody gwałtownie hamowały i omijały go w ostatniej chwili. Przebiegł na drugą stronę ulicy, wciąż wrzeszcząc i wymachując rękami. Znikł Clayowi z oczu w cieniu markizy przed hotelem i najwyraźniej napotkał następne ofiary, gdyż zaraz potem dobiegły stamtąd przeraźliwe wrzaski.

Clay zrezygnował z pościgu za furgonetką Mister Softee i przystanął z jedną nogą na chodniku, a drugą w rynsztoku, patrząc, jak wóz z lodami, wciąż brzęcząc muzyką, wjeżdża na środkowy pas Boylston Street. Już miał się odwrócić do nieprzytomnej dziewczyny i umierającej kobiety, gdy zza zakrętu wyjechał kolejny odkryty autokar turystyczny, który nie toczył się majestatycznie, lecz pędził z rykiem silnika, szaleńczo kołysząc się na boki. Część pasażerów bezradnie przetaczała się do przodu i do tyłu po podłodze, rozpaczliwie błagając kierowcę, żeby się zatrzymał. Pozostali kurczowo trzymali się metalowych poręczy biegnących wzdłuż burt niezgrabnego pojazdu, który jechał Boylston Street pod prąd.

Jakiś człowiek w bluzie od dresu złapał kierowcę od tyłu i Clay znów usłyszał ten nieartykułowany okrzyk, wzmocniony przez prymitywny system nagłaśniający autokaru, gdy szofer z zaskakującą siłą odepchnął napastnika. Tym razem nie było to „szur”, ale coś, co zabrzmiało jak „glut”. A potem kierowca zauważył furgonetkę Mister Softee i – Clay był tego pewien – celowo skręcił prosto na nią.

– O Boże, proszę, nie! – wrzasnęła kobieta siedząca z przodu autokaru, a gdy ogromny pojazd zaczął gwałtownie zbliżać się do co najmniej sześciokrotnie mniejszej od niego furgonetki, Clayowi przypomniała się telewizyjna transmisja z parady zwycięstwa po tym, jak drużyna Red Sox zdobyła puchar. Zespół jechał powoli właśnie takimi odkrytymi autokarami, pozdrawiając szalejące tłumy w zimnej jesiennej mżawce.

– Boże, proszę, nie! – ponownie krzyknęła kobieta, a tuż obok Claya jakiś mężczyzna powiedział niemal spokojnie: – Jezu Chryste.

Autokar uderzył w bok furgonetki i przewrócił ją jak zabawkę. Samochód wylądował na boku, wciąż wygrywając melodię z Ulicy Sezamkowej, sunąc po jezdni w kierunku parku i krzesząc snopy iskier. Dwie przyglądające się temu kobiety uskoczyły mu z drogi, trzymając się za ręce. Ledwie zdołały uciec. Furgonetka uderzyła w krawężnik, przekoziołkowała w powietrzu, po czym wyrżnęła w ogrodzenie z żelaznych prętów i znieruchomiała. Głośniki jeszcze dwukrotnie czknęły muzyką i umilkły.

W tym czasie szaleniec siedzący za kierownicą autokaru całkowicie stracił panowanie nad pojazdem. Autokar ze swym ładunkiem przerażonych i uczepionych poręczy pasażerów przeciął Boylston Street niemal pod kątem prostym, wpadł na chodnik po przeciwnej stronie ulicy około pięćdziesięciu metrów od miejsca, gdzie ucichła melodyjka furgonetki, i z ogromną siłą rąbnął w witrynę Citylights – sklepu z luksusowymi meblami. Wielka szyba rozpadła się z donośnym i niemelodyjnym trzaskiem. Szeroki tył autokaru (z różowym napisem Harbor Mistress) uniósł się półtora metra nad ziemię. Przy tym pędzie ciężki pojazd mało nie dachował, ale masa na to nie pozwoliła. Autokar opadł na wszystkie koła i znieruchomiał, z maską wśród potrzaskanych kosztownych sof i foteli, lecz wcześniej co najmniej dziesięć osób wystrzeliło do przodu jak z procy i zniknęło z oczu patrzących. W zniszczonym wnętrzu rozdzwonił się alarm.

– Jezu Chryste – powtórzył ten sam cichy głos gdzieś na prawo od Claya. Ten obrócił się i stwierdził, że głos należał do niskiego mężczyzny o przerzedzonych ciemnych włosach, z niewielkim wąsikiem i okularach w złoconej oprawce. – Co się dzieje?

– Nie mam pojęcia – odparł Clay, a właściwie wykrztusił z najwyższym trudem. Przypuszczalnie miał problemy z mówieniem w wyniku szoku. Po drugiej stronie ulicy ludzie uciekali z hotelu i rozbitego autokaru. Clay zobaczył, jak oddalający się od autokaru człowiek wpadł na uciekiniera z hotelu i obaj runęli na chodnik. Zaczął się zastanawiać, czy może oszalał i wyobraża sobie to wszystko w jakimś szpitalu dla psychicznie chorych. Na przykład w Juniper Hill w Auguście, w przerwach między zastrzykami z torazyny. – Lodziarz powiedział, że to pewnie terroryści.

– Nie widzę żadnych ludzi z bronią – zauważył niski mężczyzna. – Ani z bombami w plecakach.

Clay też nie widział nikogo takiego, ale widział swoją reklamówkę ze sklepu small treasures i teczkę z portfolio, a także kałużę krwi z rozszarpanego gardła kobiety w żakiecie – prawie sięgającą już do teczki. Wewnątrz znajdowały się wszystkie – może z wyjątkiem dwunastu – rysunki Mrocznego Wędrowca. Pospiesznie ruszył ku teczce, a niski mężczyzna podążył za nim. Prawie podskoczył, gdy w hotelu rozdźwięczał się przeraźliwie kolejny alarm przeciwwłamaniowy (w każdym razie jakiś alarm), dołączając swój ochrypły jazgot do buczenia tego w sklepie meblowym.

– To w hotelu – powiedział Clay.

– Wiem, tylko że… O mój Boże! – Zobaczył kobietę w żakiecie, leżącą w kałuży czerwonego płynu, który… Kiedy? Dwie, a może cztery minuty temu krążył jakby nigdy nic w jej ciele.

– Nie żyje – stwierdził Clay. – W każdym razie tak mi się wydaje. – Wskazał na Pixie Jasną. – Ona to zrobiła. Zębami.

– Żartuje pan.

– Chciałbym.

Gdzieś na Boylston Street rozległa się kolejna eksplozja. Obaj mężczyźni się skulili. Clay uświadomił sobie, że czuje woń dymu. Podniósł torbę i teczkę, zabierając je na bezpieczną odległość od powiększającej się kałuży krwi.

– To moje – wyjaśnił, zastanawiając się, dlaczego to mówi.

Niski mężczyzna, który miał na sobie tweedowy garnitur – całkiem szykowny, pomyślał Clay – wciąż gapił się z przerażeniem na skulone ciało kobiety, która chciała tylko kupić deser lodowy i najpierw straciła psa, a zaraz potem życie. Po chodniku za ich plecami przebiegli trzej młodzi ludzie, śmiejąc się i pokrzykując. Dwaj z nich mieli czapeczki Red Soksów włożone daszkami do tyłu. Jeden przyciskał oburącz do piersi spore kartonowe pudło z błękitnym napisem Panasonic na boku. Ten młodzian wdepnął prawą nogą w rozlewającą się kałużę krwi kobiety w żakiecie i pozostawił za sobą szybko niknący ślad jednej stopy, gdy pobiegł z kumplami w kierunku wschodniego końca parku i znajdującej się tam Chinatown.

3

Clay przyklęknął na jedno kolano i ręką, w której nie ściskał teczki z rysunkami (na widok uciekającego ze skradzionym Panasonikiem nastolatka jeszcze bardziej zaczął się obawiać ich utraty), chwycił przegub Pixie Jasnej. Natychmiast wyczuł puls – wolny, ale mocny i regularny. Clay poczuł ogromną ulgę. Bez względu na to, co zrobiła, była tylko dzieckiem. Nie chciałby żyć ze świadomością, że zatłukł ją przyciskiem do papieru zakupionym w prezencie dla żony.

– Uwaga, uwaga! – zawołał niemal śpiewnie mężczyzna z wąsikiem.

Na szczęście niebezpieczeństwo okazało się odległe. Pojazd – jedna z tych przyjaznych krajom OPEC ogromnych terenówek – zjechał nagle z Boylston Street około dwunastu metrów od klęczącego Claya, wyłamał fragment ogrodzenia z żelaznych prętów i zatrzymał się w stawie, zanurzony w nim przednim zderzakiem. Z kabiny wyskoczył bełkoczący coś niezrozumiale młody mężczyzna. Z impetem uklęknął w wodzie, nabrał jej w dłonie i podniósł do ust. Clayowi przemknęła przez głowę myśl o tych wszystkich kaczkach, które przez długie lata z satysfakcją zostawiały w tym stawie odchody. Kierowca terenówki wstał, brodząc w wodzie, wyszedł na brzeg i zniknął wśród drzew, wciąż wymachując rękami i wykrzykując swoją bezsensowną tyradę.

– Musimy sprowadzić pomoc dla tej dziewczyny – powiedział Clay do mężczyzny z wąsikiem. – Jest nieprzytomna, ale żyje.

– Przede wszystkim musimy zejść z ulicy, zanim nas coś rozjedzie – zauważył przytomnie mężczyzna z wąsikiem.

Jakby na potwierdzenie słuszności jego słów w pobliżu wraku autokaru taksówka zderzyła się z przedłużoną limuzyną. Co prawda to limuzyna jechała pod prąd, ale kolizja skończyła się znacznie gorzej dla taksówki: wciąż klęczący na chodniku Clay zobaczył, jak kierowca wyleciał przez rozbitą przednią szybę i wylądował na jezdni, krzycząc wniebogłosy i trzymając się za zakrwawione ramię.

Mężczyzna z wąsikiem miał oczywiście rację. Ta odrobina zdrowego rozsądku, na jaki potrafił się zdobyć wstrząśnięty i oniemiały Clay, podpowiadała mu, że postąpiliby najmądrzej, wynosząc się stąd do diabła i szukając czym prędzej jakiegoś schronienia. Jeśli mieli do czynienia z aktem terroru, to niepodobnym do żadnego, o jakim czytał lub słyszał. Powinien – obaj powinni – ukryć się w bezpiecznym miejscu i poczekać, aż sytuacja się wyjaśni. Tak więc należałoby znaleźć jakiś działający telewizor. Nie chciał jednak zostawiać nieprzytomnej dziewczyny na ulicy, która niespodziewanie zamieniła się w dom wariatów. Takie postępowanie było całkowicie sprzeczne z jego łagodnym charakterem i bezsprzecznie cywilizowanymi przyzwyczajeniami.

– Niech pan idzie – rzekł do mężczyzny z wąsikiem. Powiedział to niezwykle niechętnie. Pierwszy raz widział tego człowieka na oczy, lecz ten facet przynajmniej nie bełkotał i nie wymachiwał rękami. No i nie rzucił mu się do gardła z obnażonymi zębami. – Niech się pan gdzieś schowa, a ja… ja…

Nie wiedział, co powiedzieć.

– Pan co? – zapytał mężczyzna z wąsikiem, po czym skulił się i skrzywił, gdy rozległa się kolejna eksplozja, tym razem jakby za budynkiem hotelu. Po chwili zaczął się stamtąd unosić słup ciemnego dymu, plamiąc błękitne niebo, zanim wzbił się dostatecznie wysoko, żeby rozwiał go wiatr.

– Wezwę policję! – wpadł na pomysł Clay. – Ona ma komórkę. – Wskazał kciukiem na kobietę w żakiecie, która leżała martwa w kałuży własnej krwi. – Rozmawiała przez nią, zanim… no wie pan… zanim…

Zamilkł, próbując sobie dokładnie przypomnieć, co się działo na moment przedtem, nim rozpętało się to szaleństwo. Po chwili stwierdził, że nieświadomie przeniósł wzrok z martwej kobiety na nieprzytomną dziewczynę, a potem na szczątki telefonu komórkowego w kolorze mięty.

Powietrze rozdarło przeciągłe wycie syren w dwóch różnych tonacjach. Clay domyślił się, że jedna z nich należała do radiowozu, a druga do wozu strażackiego. Stali mieszkańcy miasta zapewne rozróżniali je bez trudu, ale on nie mieszkał w Bostonie tylko w Kent Pond w stanie Maine, gdzie w tej chwili bardzo chciałby się znaleźć.

Zanim rozpętało się to szaleństwo, kobieta w żakiecie zadzwoniła do swojej przyjaciółki Maddy, by powiedzieć jej, że była u fryzjera, a do Pixie Jasnej zadzwoniła któraś z jej koleżanek. Pixie Ciemna przysłuchiwała się rozmowie. A zaraz potem wszystkie trzy oszalały.

Chyba nie sądzisz, że…

Ze wschodu dobiegł odgłos najsilniejszej z dotychczasowych eksplozji. Clay zerwał się na równe nogi. Z przerażeniem popatrzyli po sobie z niskim mężczyzną w tweedowym garniturze, po czym obaj skierowali wzrok w stronę Chinatown oraz bostońskiego North Endu. Nie widzieli, co tym razem wybuchło, lecz teraz nad domami na horyzoncie powoli unosił się jeszcze większy i ciemniejszy słup dymu.

Kiedy nań patrzyli, przed budynek hotelu Four Seasons zajechał radiowóz bostońskiej policji oraz wóz strażacki z drabiną. Clay spojrzał w tym kierunku w tej samej chwili, gdy z ostatniego piętra skoczył kolejny człowiek, a z dachu następnych dwóch. Miał wrażenie, że ta ostatnia para jeszcze w powietrzu zawzięcie ze sobą walczyła.

– Jezus, Maria, nie! – rozległ się przeraźliwy kobiecy krzyk. – Już wystarczy, wystarczy!

Pierwszy z trójki samobójców spadł na radiowóz, rozbijając tylną szybę i opryskując wóz krwią i wnętrznościami. Dwaj kolejni wylądowali z łoskotem na dachu wozu strażackiego, gdy strażacy w jaskrawożółtych kurtkach rozbiegli się w popłochu jak ogromne, niesamowite ptaki.

– NIE! – krzyczała dalej kobieta. – Już dość! Już dość! Dobry Boże, już dość!

Jednak z piątego albo szóstego piętra wyskoczyła jakaś kobieta, koziołkując jak szalona akrobatka. Wylądowała na policjancie, który stał na chodniku i gapił się w górę. Zapewne zabiła i siebie, i jego.

Z północy dotarł odgłos kolejnego z tych potężnych wybuchów, jakby sam diabeł wypalił z dubeltówki. Clay znów spojrzał z niepokojem na niskiego mężczyznę, który odpowiedział mu takim samym spojrzeniem. Kolejne słupy dymu uniosły się w powietrze i pomimo silnego wiatru niemal zupełnie zasnuły niebo.

– Znowu posłużyli się samolotami – powiedział człowiek z wąsikiem. – Ci parszywi dranie znowu posłużyli się samolotami!

Jakby na poparcie jego słów usłyszeli kolejną eksplozję, tym razem w północno-wschodniej części miasta.

– Ale przecież… przecież tam jest lotnisko! – Clay miał ponownie problemy z mówieniem, a jeszcze większe z myśleniem. Po głowie kołatał mu się kiepski ni to żart, ni to historyjka: „Słyszeliście o tych (tu należy wstawić nazwę ulubionej grupy etnicznej) terrorystach, którzy postanowili rzucić Amerykę na kolana, wysadzając w powietrze lotnisko?”.

– I co z tego? – zapytał niemal urągliwie mężczyzna.

– Dlaczego nie wysadzili Hancock Building? Albo Pru?

Człowieczek się skulił.

– Nie wiem. Wiem tylko tyle, że chcę stąd zniknąć.

W tym momencie tuż obok nich przebiegło kilkoro młodych ludzi. Boston to przecież miasto młodzieży, pomyślał Clay, tyle tu uczelni. Ci młodzi ludzie – trzej chłopcy i troje dziewcząt – przynajmniej niczego nie ukradli i z pewnością się nie śmiali. Jeden z nich, nie zwalniając kroku, wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i przyłożył do ucha.

Po drugiej stronie ulicy z piskiem opon zatrzymał się drugi radiowóz, tak więc nie było potrzeby wzywania policji z aparatu martwej kobiety – i bardzo dobrze, bo Clay już zdecydował, że nie powinien tego robić. Wystarczyłoby mu przejść na drugą stronę ulicy i porozmawiać z nimi… tyle że wcale nie był pewien, czy odważyłby się teraz przekroczyć Boylston Street. A nawet gdyby, to czy przyszliby tu z nim, żeby zająć się nieprzytomną dziewczyną, kiedy tam z pewnością było Bóg wie ile ofiar? Właśnie w tej chwili strażacy zaczęli w pośpiechu szykować się do odjazdu – pewnie na lotnisko albo…

– Jezu Chryste, niech pan spojrzy – wyszeptał mężczyzna z wąsikiem. Patrzył na zachód, w kierunku centrum, skąd jeszcze niedawno nadszedł Clay, gdy największym problemem w jego życiu było zadzwonienie do Sharon. Wiedział już nawet, od czego zacznie tę rozmowę: „Mam dobre wieści, kochanie. Obojętnie, jak się między nami ułoży, zawsze będą pieniądze na buty dla dzieciaka”. W myślach zabrzmiało to lekko i zabawnie, jak za dawnych lat.

To, co zobaczył, wcale nie było zabawne. W ich kierunku zbliżał się – nie biegnąc, lecz idąc długimi i miarowymi krokami – blisko pięćdziesięcioletni mężczyzna w spodniach od garnituru oraz resztkach koszuli i krawata. Spodnie były szare. Koloru koszuli i krawata nie dało się określić, ponieważ zwisały w strzępach, zbroczone krwią. W prawej ręce ściskał coś, co wyglądało na nóż rzeźnicki o prawie czterdziestopięciocentymetrowym ostrzu. Clay mógłby przysiąc, że widział ten nóż na wystawie sklepu Soul Kitchen, kiedy wracał ze spotkania w hotelu Copley Square. Rząd noży na wystawie (SZWEDZKA STAL! – głosił napis wytłoczony na karteczce) lśnił w blasku sprytnie ukrytych lampek, lecz to ostrze musiało się sporo napracować od chwili zdjęcia z wystawy, gdyż było matowe od krwi.

Mężczyzna w podartej koszuli wymachiwał nożem, zbliżając się do nich miarowym krokiem. Ostrze unosiło się i opadało. W pewnej chwili wypadł z rytmu i skaleczył się. Świeża strużka krwi popłynęła przez nowe rozcięcie koszuli. Poszarpany krawat powiewał na wietrze. Podchodząc do nich, mężczyzna przemawiał niczym wiejski kaznodzieja, na którego właśnie spłynęło objawienie.

– Eyelah! Eeelah-eyelah-a-babbalah-naz! A-babbalah czemu? A-bunnaloo-jak? Kazzalah! Kazzalah-mogę! Fuj! Wstyd-fuj!

Opuścił rękę z nożem do prawego biodra, a Clay swoim wyostrzonym wzrokiem ujrzał cios, który tamten zamierzał zadać. Mordercze cięcie, przy którym nawet nie zwolni kroku, kontynuując swój szalony marsz donikąd w to październikowe popołudnie.

– Uwaga! – wykrzyknął mężczyzna z wąsikiem, ale sam nie uważał. Ten niski facet, pierwsza normalna osoba, z którą Clay Riddell rozmawiał, od kiedy zaczęło się całe to szaleństwo, i zarazem pierwszy człowiek, który sam się do niego odezwał, co w tych okolicznościach zapewne wymagało sporej odwagi, stał nieruchomo jak posąg, z oczami jak spodki za szkłami okularów w złotych oprawkach. Czy ten szaleniec szedł na niego, ponieważ z nich dwóch facet z wąsikiem był mniejszy i wyglądał na łatwiejszy cel? Jeśli tak, to może obszarpany pseudokaznodzieja nie był kompletnie szalony. Nagle Clay poczuł nie tylko strach, ale i gniew – zupełnie jakby zerknął nad ogrodzeniem boiska i zobaczył szkolnego osiłka zamierzającego spuścić łomot znacznie mniejszemu, młodszemu dzieciakowi.

– UWAGA! – niemal załkał mężczyzna z wąsikiem, wciąż nie schodząc z drogi nadchodzącej śmierci, śmierci wypuszczonej na wolność ze sklepu Soul Kitchen, w którym z całą pewnością honorowano karty Diner’s Club i Visa, a także czeki, rzecz jasna za okazaniem dokumentu tożsamości.

Clay nie zastanawiał się, tylko po prostu ponownie chwycił teczkę z rysunkami i wetknął ją między swojego nowego znajomego a napastnika. Ostrze z głuchym stuknięciem przebiło teczkę, ale zatrzymało się dziesięć centymetrów od brzucha mężczyzny z wąsikiem. Ten wreszcie się otrząsnął i skoczył w kierunku parku, głośno wzywając pomocy.

Człowiek w postrzępionej koszuli i krawacie – który miał lekko obwisłe policzki i trochę za gruby kark, jakby mniej więcej przed dwoma laty przestał równoważyć solidne posiłki równie solidnymi ćwiczeniami fizycznymi – nagle przerwał swoją bezsensowną przemowę. Na jego twarzy pojawił się dziwny wyraz zadumy, graniczącej z lekkim zdziwieniem.

Clay wpadł w szał. Ostrze przebiło wszystkie obrazy z Mrocznego Wędrowca (dla niego zawsze były to obrazy, nie rysunki czy ilustracje), a on poczuł się tak, jakby przeszyło mu serce. Była to idiotyczna reakcja, bo przecież miał reprodukcje każdego z nich włącznie z poczwórnymi planszami, a jednak tak właśnie się czuł. Nóż szaleńca przebił Czarnoksiężnika Johna (nazwanego tak na cześć syna Claya, oczywiście), Czarodzieja Flaka, Franka i chłopaków Posse, Śpiocha Gene’a, Sally Trucicielkę, Lily Astolet, Błękitną Wiedźmę oraz, rzecz jasna, Raya Damona, Mrocznego Wędrowca we własnej osobie. Wszystkie te fantastyczne istoty żyjące w zakamarkach jego wyobraźni miały oszczędzić mu trudów nauczania wychowania plastycznego w kilkunastu wiejskich szkołach stanu Maine, przejeżdżania tysięcy kilometrów miesięcznie i spędzania połowy życia w samochodzie.

Mógłby przysiąc, że usłyszał ich zbiorowy jęk, kiedy przeszyło je trzymane przez szaleńca ostrze ze szwedzkiej stali. Rozwścieczony, zupełnie zapomniał o nożu (przynajmniej na chwilę) i z całej siły odepchnął człowieka w podartej koszuli, posługując się teczką niczym tarczą. Widząc, jak zgięła się przy tym w V, wpadł w jeszcze większy gniew.

– Blet! – wrzasnął szaleniec, usiłując wyszarpnąć ostrze, które za mocno utkwiło. – Blet ky-yam doe-ram kazzalalah a-babbalah!

– Zaraz zbaballahuję ci kazzalah, pierdoło! – ryknął Clay i podstawił mu nogę.

Dopiero później zdał sobie sprawę, że ciało samo wie, jak walczyć, kiedy trzeba. Na co dzień ukrywa tę wiedzę przed swoim właścicielem, tak samo jak ukrywa umiejętność biegania, przeskakiwania przez strumień, pokazywania komuś środkowego palca albo umierania, kiedy nie ma innego wyjścia. Pod wpływem silnego stresu przejmuje kontrolę i robi to, co należy, podczas gdy mózg stoi z boku i może co najwyżej gwizdać, nerwowo przytupywać i spoglądać w niebo. Albo kontemplować odgłos, z jakim rzeźnickie ostrze przebija kartonową teczkę, którą dostałeś od żony na dwudzieste ósme urodziny.

Szaleniec potknął się zgodnie z planem opracowanym przez sprytne ciało Claya i runął na wznak na chodnik. Clay stał nad nim, ciężko dysząc i trzymając oburącz teczkę jak tarczę. Rzeźnicki nóż nadal w niej tkwił, rękojeść wystawała z jednej, a ostrze z drugiej strony.

Szaleniec próbował wstać. Nowy znajomy Claya doskoczył i kopnął go mocno w kark. Niski mężczyzna głośno łkał, łzy spływały mu po policzkach, a okulary zachodziły mgłą. Szaleniec ponownie osunął się na chodnik i z wywalonym językiem bełkotał coś, co bardzo przypominało jego wcześniejszą przemowę.

– Chciał nas zabić! – szlochał mężczyzna z wąsikiem. – Ten drań chciał nas zabić!

– Tak, tak… – powiedział Clay i niemal natychmiast uświadomił sobie, że takim samym uspokajającym głosem mówił do Johnny’ego w czasach, kiedy jeszcze nazywali go Johnny-ojej i przybiegał do nich z otartymi kolanami albo łokciami, krzycząc „Mam krew!”.

Leżący na chodniku szaleniec (który miał mnóstwo krwi) próbował wstać, opierając się na łokciach. Tym razem to Clay poczuł się obowiązany kopniakiem podciąć mu rękę i ponownie rozciągnął go na chodniku. Tę metodę można jednak było potraktować co najwyżej jako tymczasowe i w dodatku dość obrzydliwe rozwiązanie. Clay chwycił rękojeść noża, skrzywił się, czując pod palcami maź nie całkiem zakrzepłej krwi (wrażenie podobne do ściskania kawałka zimnego sadła) i pociągnął. Ostrze wysunęło się odrobinę i uwięzło… albo palce ześlizgnęły mu się z rękojeści. Pomyślał, że słyszy dobiegające z wnętrza teczki pojękiwania swoich bohaterów, i sam też jęknął. Nie mógł się powstrzymać. Tak jak nie mógł przestać się zastanawiać, co pocznie z nożem, kiedy już zdoła go wyszarpnąć. Zadźga nim szaleńca? Zapewne mógłby to zrobić jeszcze przed chwilą, ale chyba nie teraz.

– Co się dzieje? – zapytał płaczliwie człowieczek z wąsikiem. Pomimo zdenerwowania Claya ujęła autentyczna troska w głosie tamtego. – Zranił pana? Przez moment zasłaniał mi go pan i nie widziałem, co się działo. Dorwał pana? Jest pan ranny?

– Nie, wszystko w po…

Z północy dobiegł odgłos kolejnej potężnej eksplozji, niemal na pewno na lotnisku Logan po drugiej stronie zatoki. Obaj odruchowo skulili się i skrzywili. Szaleniec skorzystał z okazji i usiadł, ale nie zdążył zrobić nic więcej, ponieważ niski mężczyzna w tweedowym garniturze wymierzył mu niezdarnego, ale skutecznego kopniaka w klatkę piersiową, trafiając w sam środek pociętego krawata i znów przewracając mężczyznę na plecy. Wariat ryknął i próbował chwycić go za stopę. Przyciągnąłby go do siebie i zamknął w śmiertelnym uścisku, gdyby Clay nie złapał nowego znajomego za ramię i nie odciągnął na bok.

– Zabrał mi but! – wykrzyknął człowieczek. Za ich plecami rozbiły się dwa kolejne samochody. Rozległy się nowe krzyki i sygnały alarmów: samochodowych, przeciwpożarowych, przeciwwłamaniowych. W oddali zawodziły syreny. – Ten drań zabrał mi…

Nagle obok nich pojawił się policjant. Zapewne jeden z interweniujących po drugiej stronie ulicy, pomyślał Clay i gdy funkcjonariusz przyklęknął przy bełkoczącym szaleńcu, Clay był niemal gotów go pokochać. Że też zadał sobie trud, by do nich przybiec! Że też w ogóle zwrócił na nich uwagę!

– Lepiej niech pan uważa – ostrzegł policjanta mężczyzna z wąsikiem. – On jest…

– Wiem, czym on jest – przerwał mu policjant i Clay zauważył, że gliniarz trzyma w ręce pistolet. Nie miał pojęcia, czy wyciągnął go wcześniej, czy dopiero teraz, za bardzo był zajęty wyrażaniem wdzięczności, żeby zwracać uwagę na takie szczegóły.

Funkcjonariusz spojrzał na szaleńca. Pochylił się nad nim nisko, bardzo nisko. Jakby zamierzał złożyć mu intymną propozycję.

– No, koleś, co z tobą? – mruknął. – Co wyrabiasz?

Tamten natychmiast rzucił się na niego, chwytając go za gardło. Gdy tylko to zrobił, policjant błyskawicznie przyłożył mu lufę do skroni i nacisnął spust. Z siwawych włosów po drugiej stronie głowy wytrysnął gejzer krwi i szaleniec opadł bezwładnie na chodnik, melodramatycznie rozkładając ręce. Spójrz, mamusiu, nie żyję.

Clay i niski mężczyzna z wąsikiem spojrzeli po sobie. Potem popatrzyli na policjanta, który schował pistolet do kabury i sięgnął po skórzane etui do kieszeni na piersi. Clay z ulgą dostrzegł, że ręka, którą to robił, lekko drżała. Obawiał się go, ale bałby się jeszcze bardziej, gdyby policjantowi nie trzęsły się ręce. To, co się stało, nie było odosobnionym przypadkiem. Huk wystrzału sprawił, że Clay jakby odzyskał słuch. Teraz słyszał inne wystrzały, pojedyncze trzaski przebijające się przez coraz głośniejszą kakofonię.

Policjant wyjął jakąś karteczkę ze skórzanego etui – Clay miał wrażenie, że to wizytówka – po czym schował je do kieszeni. Trzymał kartkę w dwóch palcach lewej ręki, a prawą ponownie położył na rękojeści służbowego pistoletu. Obok jego nienagannie wyczyszczonych butów na chodniku rozlewała się kałuża krwi szaleńca. Nieco dalej leżała martwa kobieta w żakiecie, w drugiej kałuży krwi, która już zaczęła zasychać i przybrała ciemniejszą barwę.

– Jak się pan nazywa? – zapytał policjant Claya.

– Clayton Riddell.

– Może mi pan powiedzieć, kto jest teraz prezydentem?

Clay powiedział.

– Może mi pan powiedzieć, jaki mamy dzisiaj dzień?

– Pierwszy października. Czy wie pan, co się…

Funkcjonariusz przeniósł wzrok na niskiego mężczyznę z wąsikiem.

– Pańskie nazwisko?

– Jestem Thomas McCourt, Salem Street sto czterdzieści, Malden. Ja…

– Czy potrafi pan podać nazwisko kontrkandydata obecnego prezydenta w ostatnich wyborach?

Tom McCourt potrafił.

– Z kim ożenił się Brad Pitt?

McCourt bezradnie rozłożył ręce.

– A skąd mam wiedzieć? Pewnie z jakąś gwiazdą filmową…

– W porządku. – Gliniarz wręczył Clayowi karteczkę, którą trzymał w palcach. – Jestem oficer Ulrich Ashland. To moja wizytówka. Obaj panowie możecie zostać wezwani w charakterze świadków. Potrzebowaliście pomocy, pospieszyłem z nią, zostałem zaatakowany, zareagowałem.

– Pan chciał go zabić – powiedział Clay.

– Tak, proszę pana. Staramy się jak najszybciej zakończyć męczarnie tylu z nich, ilu się da. Jeśli powtórzy pan moje słowa przed sędzią lub jakąś komisją, bez wahania się ich wyprę. Jednak tak to wygląda. Ci nieszczęśnicy są dosłownie wszędzie. Niektórzy tylko popełniają samobójstwo. Inni atakują ludzi. – Zawahał się, po czym dodał: – Zdaje się, że atakują wszyscy pozostali. – Jakby na potwierdzenie jego słów po drugiej stronie ulicy padł strzał, a potem trzy kolejne, następujące szybko po sobie. Wszystkie dobiegły od strony zadaszonego wejścia do hotelu Four Seasons, które teraz zamieniło się w stertę potłuczonego szkła, zwłok, rozbitych samochodów i kałuż krwi. – Zupełnie jak w jakiejś pieprzonej Nocy żywych trupów. – Policjant zaczął wycofywać się na drugą stronę Boylston Street, wciąż trzymając dłoń na rękojeści pistoletu. – Tyle że ci ludzie nie są martwi. Dopóki im nie pomożemy, rzecz jasna.

– Rick! – wołał jego partner z drugiej strony ulicy. – Rick, musimy jechać na lotnisko! Wszystkie jednostki! Chodź tu prędko!

Ashland rozejrzał się na boki, ale ulicą nie nadjeżdżał żaden pojazd. Jeśli nie liczyć wraków rozbitych samochodów, Boylston Street była chwilowo zupełnie pusta. Jednak z okolicznych ulic wciąż dobiegały odgłosy wybuchów i łoskot zderzeń. Coraz wyraźniej czuć było również woń spalenizny. Policjant zaczął przechodzić przez jezdnię, ale w połowie zatrzymał się i odwrócił.

– Schowajcie się gdzieś. Do tej pory mieliście szczęście, ale to się może zmienić.

– Oficerze Ashland – zawołał Clay. – Wy chyba nie używacie telefonów komórkowych, prawda?

Policjant przyjrzał mu się uważnie, stojąc na środku Boylston Street. Zdaniem Claya nie było to zbyt bezpieczne miejsce. Wciąż miał w pamięci ten rozpędzony autokar turystyczny.

– Nie, proszę pana – odparł policjant. – Mamy w samochodach radiostacje. I te… – Poklepał krótkofalówkę zawieszoną przy pasie na drugim biodrze.

Clay, pożerający komiksy, od kiedy nauczył się czytać, natychmiast pomyślał o cudownym wielofunkcyjnym pasie Batmana.

– Więc nie korzystajcie z nich – ostrzegł. – Niech pan powie innym. Nie używajcie telefonów komórkowych.

– Dlaczego pan tak mówi?

– Ponieważ one ich używały. – Wskazał na martwą kobietę i nieprzytomną dziewczynę. – Na moment przedtem, nim oszalały. Założę się, o co tylko pan chce, że ten facet z nożem…

– Rick! – wrzasnął policjant po drugiej stronie ulicy. – Pospiesz się, do cholery!

– Schowajcie się gdzieś – powtórzył Ashland i potruchtał na drugą stronę Boylston Street. Clay chętnie ponowiłby ostrzeżenie o telefonach komórkowych, ale ucieszył się, że policjant bezpiecznie dotarł do hotelu. Chociaż Clay nie wierzył, żeby tego popołudnia ktokolwiek w Bostonie naprawdę był bezpieczny.

4

– Co pan robi? – zapytał Clay Toma McCourta. – Proszę go nie dotykać, może to jest… sam nie wiem, zaraźliwe.

– Nie zamierzam go dotykać – odparł Tom – ale muszę odzyskać but.

But, leżący tuż obok rozczapierzonych palców lewej ręki szaleńca, był przynajmniej daleko od kałuży krwi. Tom ostrożnie zahaczył go palcami i przyciągnął do siebie. Potem usiadł na krawężniku Boylston Street – w tym samym miejscu, w którym furgonetka Mister Softee stała tak niedawno, choć Clay przysiągłby, że całe wieki temu – i włożył but.

– Sznurowadło jest zerwane – powiedział. – Ten cholerny świr rozerwał sznurowadło.

I znów zaczął płakać.

– Niech pan zrobi z nimi, co się da – rzekł Clay. Zaczął wyciągać nóż wbity w teczkę. Ostrze weszło z potworną siłą, tak więc musiał poruszać nim w górę i w dół, żeby je wyrwać. Wysuwało się opornie, małymi skokami, ze zgrzytem, od którego cierpła skóra. Zastanawiał się, która z postaci najbardziej ucierpiała. Zdawał sobie sprawę, że to głupie myśli spowodowane szokiem, ale nic nie mógł na to poradzić. – Może pan zawiązać je niżej?

– Tak, myślę, że…

Clay od pewnego czasu słyszał jakieś brzęczenie, jakby mechanicznego komara, które zbliżało się i zmieniło w wyraźny warkot. Tom podniósł głowę, siedząc na krawężniku. Clay odwrócił się na pięcie. Niewielka karawana radiowozów ruszających sprzed hotelu Four Seasons zatrzymała się przed sklepem meblowym i rozbitym autokarem turystycznym. Policjanci wychylili się z okien, gdy jakaś prywatna maszyna – średniej wielkości, może cessna, a może twin bonanza, Clay za słabo znał się na samolotach, żeby je odróżnić – przeleciała powoli nad budynkami między portem a parkiem, szybko tracąc wysokość. Nad parkiem samolot wszedł w niekontrolowany głęboki skręt, prawie zawadzając skrzydłem o czubek jednego z rozjaśnionych przez jesień drzew, po czym wyrównał lot nad Charles Street, jakby pilot uznał, że znalazł się nad pasem startowym. Zaraz potem, na wysokości około sześciu metrów nad ziemią, maszyna przechyliła się ostro w lewo i zawadziła skrzydłem o fasadę budynku z szarego piaskowca – być może banku – na rogu Charles i Bacon Street. Wrażenie, że maszyna porusza się powoli, niemal jak szybowiec, w mgnieniu oka okazało się złudzeniem. Samolot zawirował jak jarmarczny wiatraczek, uderzył w sąsiadujący z bankiem dom z czerwonej cegły i zniknął w rozbłysku pomarańczowoczerwonego ognia. Fala uderzeniowa przetoczyła się przez park. Kaczki pierzchły przed nią w popłochu.

Clay spojrzał w dół i spostrzegł, że trzyma w ręce nóż rzeźnicki. Wyrwał go bezwiednie, obserwując z Tomem McCourtem katastrofę samolotu. Wytarł ostrze o koszulę, uważając, żeby się nie skaleczyć (teraz jemu trzęsły się ręce). Potem równie ostrożnie wsunął go za pasek, aż po rękojeść. Robiąc to, przypomniał sobie jedną ze swych pierwszych prac… a właściwie młodzieńczych prób.

– Pirat Joxer do twoich usług, moja droga… – wymamrotał.

– Co takiego? – zapytał Tom.

Stał teraz obok Claya, gapiąc się na szalejący pożar, który trawił szczątki samolotu. Z ognia sterczał tylko ogon maszyny. Clay odczytał numer LN6409B. Nad nim widniał jakiś emblemat, chyba aeroklubu.

Po chwili i on znikł w płomieniach.

Clay poczuł na twarzy pulsujące fale ciepła.

– Nic – powiedział do niskiego faceta w tweedowym garniturze. – Lepiej spadajmy stąd.

– Hę?

– Wynośmy się stąd.

– Ach, tak. Jasne.

Clay ruszył wzdłuż parku, w tym samym kierunku, w którym zmierzał o trzeciej po południu, czyli osiemnaście minut i wieki temu. Tom McCourt pospieszył za nim. Naprawdę był bardzo niski.

– Niech mi pan powie – rzekł. – Czy często gada pan od rzeczy?

– Jasne – odparł Clay. – Niech pan tylko spyta o to moją żonę.

5

– Dokąd idziemy? – zapytał Tom. – Ja szedłem do metra. – Wskazał na pomalowany na zielono kiosk niemal przecznicę dalej. Kłębił się tam spory tłumek. – Teraz nie jestem pewien, czy schodzenie pod ziemię to dobry pomysł.

– Ani ja. Mam pokój w Atlantic Avenue Inn, jakieś pięć przecznic stąd.

Tom się rozpromienił.

– Wiem, gdzie to jest. W Louden, tuż nad Atlantykiem.

– Zgadza się. Chodźmy tam. Zobaczymy, co mówią w telewizji. Poza tym muszę zadzwonić do żony.

– Ze stacjonarnego?

– Jasne. Nawet nie mam komórki.

– Ja mam, ale zostawiłem ją w domu. Jest zepsuta. Rafe – mój kot – zrzucił ją z barku. Dzisiaj chciałem kupić nową, ale… Niech pan posłucha, panie Riddell…

– Clay.

– Clay… Jesteś pewien, że telefon w hotelu będzie bezpieczny?

Clay stanął jak wryty. Rzeczywiście, nie przyszło mu to do głowy. Tylko że jeśli nawet zwykłe telefony nie są bezpieczne, to co jest? Właśnie miał podzielić się tą myślą z Tomem, ale nie zdążył, gdyż przy wejściu do metra wybuchło jakieś zamieszanie. Słychać było okrzyki przestrachu, dzikie wrzaski, a także ten idiotyczny bełkot – który teraz rozpoznawał jako niechybną oznakę szaleństwa. Tłum ludzi kręcących się przy budce kasy i wiodących na stację schodach rozpierzchł się. Kilka osób wybiegło na jezdnię (dwie mocno obejmowały się i z przerażeniem spoglądały za siebie). Pozostałe rozpierzchły się po parku, każda w inną stronę, na widok czego Clayowi ścisnęło się serce. Wydawało mu się, że tamtym dwojgu, obejmującym się, jest lżej.

Przy zejściu do stacji zostało dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Clay był przekonany, że to właśnie oni wyszli ze stacji i spowodowali tę paniczną ucieczkę. Teraz ta pozostała czwórka zaczęła walczyć ze sobą. Bili się z histerycznym zapamiętaniem, które już widział, ale kompletnie bez sensu. To nie była walka trojga na jedno ani dwojga przeciwko dwojgu, czy chłopców z dziewczynami – tym bardziej że jedna z „dziewczyn” wyglądała na sześćdziesięciokilkuletnią, a krępa budowa ciała i krótko ostrzyżone włosy upodobniały ją do kilku znanych Clayowi, zbliżających się do wieku emerytalnego nauczycielek.

Kopali, młócili pięściami, drapali i rwali zębami, sapiąc i wrzeszcząc, nie zwracając uwagi na leżących wokół ludzi – nieprzytomnych albo martwych. Jeden z mężczyzn potknął się o czyjąś nogę i padł na kolana. Młodsza kobieta w ułamku sekundy skoczyła na niego, on zaś chwycił jakiś przedmiot z najwyższego stopnia – Clay ani trochę się nie zdziwił, spostrzegłszy, że to telefon komórkowy – i z całej siły rąbnął ją w bok głowy. Aparat rozpadł się na kawałki, kalecząc policzek kobiety. Strumień krwi trysnął na jasny żakiet, lecz odgłos, który wydobył się z jej ust, był raczej okrzykiem wściekłości niż bólu. Chwyciła klęczącego mężczyznę za uszy jak za uchwyty dzbana, z impetem opadła mu kolanami na podbrzusze i popchnęła go w tył, w mrok schodów metra. Zniknęli z oczu patrzących, spleceni w ciasny kłąb jak parzące się koty.

– Chodźmy – wymamrotał Tom i zaskakująco delikatnie pociągnął Claya za koszulę. – Chodźmy stąd. Drugą stroną ulicy. Chodźmy.

Clay pozwolił się przeprowadzić przez Boylston Street. Albo Tom McCourt uważnie się rozglądał, albo mieli dużo szczęścia, ponieważ cali i zdrowi dotarli na drugą stronę. Przystanęli przed witryną księgarni (Najlepsze Stare i Najlepsze Nowe), patrząc, jak nieoczekiwana zwyciężczyni bitwy przy wejściu do metra maszeruje wielkimi krokami w kierunku płonącego samolotu, a krew kapie jej na kołnierzyk z końców ostrzyżonych siwych włosów. Clay wcale nie był zaskoczony tym, że z potyczki zwycięsko wyszła kobieta o wyglądzie szkolnej bibliotekarki albo nauczycielki łaciny na rok lub dwa przed emeryturą. Kiedy pracował w szkole, spotykał takie damy i wiedział, że te, które dotrwały wieku przedemerytalnego, były niemalże niezniszczalne.

Otworzył usta, by podzielić się tą refleksją z Tomem – wydawało mu się, że będzie to całkiem dowcipne – ale z ust wydobył mu się tylko cichy jęk. Równocześnie zaszkliły mu się oczy, a świat stał się niewyraźny i rozmazany. Najwidoczniej nie tylko Tom McCourt, nieduży człowieczek w tweedowym garniturze, miał problemy z gospodarką wodną. Clay otarł oczy rękawem i ponownie spróbował coś powiedzieć – z takim samym skutkiem.

– W porządku – powiedział Tom. – Nie walcz z tym.

I Clay posłuchał go, stojąc przed witryną księgarni pełnej stosów książek otaczających maszynę do pisania marki Royal, wyprodukowaną na długo przed epoką telefonii komórkowej. Płakał nad kobietą w żakiecie i spodniach, nad Pixie Jasną i Pixie Ciemną, a także nad sobą, ponieważ Boston nie był jego domem, który jeszcze nigdy nie wydawał się tak odległy.

6

W pewnej odległości od parku Boylston Street zwężała się i była tak zapchana samochodami – zarówno rozbitymi, jak i porzuconymi – że mogli już się nie obawiać rozpędzonych limuzyn ani autokarów. Co za ulga. Z całego miasta dobiegały odgłosy, jakie mogłyby towarzyszyć sylwestrowej zabawie w piekle. W pobliżu też słychać było hałasy – głównie zawodzenie samochodowych i sklepowych alarmów – ale sama ulica była w tym momencie dziwnie pusta. „Schowajcie się gdzieś – powiedział funkcjonariusz Ashland. – Do tej pory mieliście szczęście, ale to się może zmienić”.

Dwie przecznice od księgarni i jedną przed niezbyt reprezentacyjnym hotelem Claya znów dopisało im szczęście. Z bocznej ulicy wypadł następny szaleniec – tym razem blisko dwudziestopięcioletni mężczyzna, którego muskulaturę ukształtowały sterydy – i przemknął przez ulicę, przechodząc po maskach dwóch sczepionych przednimi zderzakami samochodów i bełkocząc niezrozumiale. W obu rękach ściskał anteny samochodowe, którymi wściekle dźgał powietrze, maszerując jak automat. Miał na sobie tylko nowiutkie sportowe buty Nike z jaskrawoczerwonymi sznurowadłami. Penis kołysał mu się na boki jak wahadło zegara. Przeszedł na drugą stronę ulicy i skręcił na zachód, w kierunku parku, prężąc mięśnie pośladków w niesamowitym rytmie.

Tom McCourt złapał Claya za ramię i mocno trzymał, dopóki szaleniec nie znikł im z oczu. Dopiero wtedy rozluźnił chwyt.

– Gdyby nas zauważył…

– Taak, ale nie zauważył – przerwał mu Clay.

Nagle poczuł się absurdalnie szczęśliwy. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że to uczucie szybko minie, ale na razie się nim rozkoszował. Czuł się jak człowiek, który trzyma w ręku bombową kartę i zaraz zgarnie dużą pulę.

– Współczuję temu, kogo zauważy – mruknął Tom.

– Ja nie zazdroszczę temu, kto zobaczy jego – powiedział Clay. – Chodźmy.

7

Drzwi Atlantic Avenue Inn były zamknięte.

Clay był tym tak zaskoczony, że przez chwilę tylko stał, bezskutecznie próbując przekręcić klamkę i usiłując oswoić się z tą myślą. Drzwi jego hotelu zamknięto.

Tom dołączył do niego, oparł czoło o szybę i zajrzał do środka. Z północy – na pewno z lotniska – dobiegł odgłos kolejnej potężnej eksplozji, lecz tym razem Clay zaledwie się skrzywił. Tom McCourt w ogóle nie zareagował. Był zbyt zaabsorbowany tym, co zobaczył.

– Na podłodze leży martwy facet – oznajmił wreszcie. – W liberii, ale chyba za stary na boya.

– Nie potrzebuję, żeby ktoś mi poniósł pieprzony bagaż – mruknął Clay. – Chcę tylko dostać się do pokoju!

Tom wydał dziwny, zduszony odgłos. Clay pomyślał, że jego mały towarzysz znów płacze, ale zaraz zrozumiał, że to stłumiony śmiech.

Na jednym skrzydle szklanych drzwi widniał napis ATLANTIC AVENUE INN, a na drugim bezczelne kłamstwo: NAJLEPSZY ADRES W BOSTONIE. Tom uderzył otwartą dłonią w szybę między „najlepszym adresem w Bostonie” a rzędem symboli kart kredytowych.

Clay również zajrzał do środka. Hol nie był duży. Po lewej znajdowała się recepcja. Po prawej dwie windy. Na posadzce leżał turkusowy chodnik, a na nim mężczyzna w podeszłym wieku w liberii, twarzą do dołu, z jedną stopą opartą o krawędź kanapy i z dużą, oprawioną w ramy reprodukcją marynistycznego obrazu na tyłku.

Clay natychmiast stracił dobry humor, a kiedy Tom zaczął walić pięścią w szklaną taflę, położył mu dłoń na ramieniu.

– Daj spokój – powiedział. – Nie wpuszczą nas, nawet jeśli są żywi i normalni. – Zastanowił się. – Szczególnie jeśli są normalni – dodał.

Tom zmierzył go badawczym spojrzeniem.

– Jeszcze nie rozumiesz, co?

– Niby czego? – spytał Clay.

– Wszystko się zmieniło. Nie mogą nas nie wpuścić. – Strząsnął dłoń Claya z ramienia, zbliżył twarz do szyby i krzyknął ile sił w płucach: – Hej! Hej tam, w środku!

Clay pomyślał, że Tom ma zaskakująco silny głos jak na człowieka takiej postury.

Żadnej reakcji. Stary portier nadal leżał martwy z obrazem na tyłku.

– Hej, jeśli tam jesteście, to lepiej otwórzcie te cholerne drzwi! Człowiek, który jest ze mną, mieszka w tym hotelu, a ja jestem jego gościem! Otwórzcie, bo jak nie, to wezmę brukowiec i wybiję szybę! Słyszycie mnie?

– Brukowiec? – powtórzył z niedowierzaniem Clay i parsknął śmiechem. – Naprawdę powiedziałeś „brukowiec”? Ale numer.

Roześmiał się jeszcze głośniej. Nie mógł się powstrzymać. Nagle kątem oka dostrzegł jakiś ruch po lewej stronie. Odwrócił się i zobaczył nastolatkę, stojącą na chodniku kilka metrów od nich. Przyglądała się im wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Miała na sobie białą sukienkę z wielką plamą krwi na dekolcie. Krew zaschła jej pod nosem, na ustach i brodzie. Poza rozbitym nosem dziewczyna nie miała żadnych poważniejszych obrażeń i nie sprawiała wrażenia szalonej, tylko zszokowanej. Niemal na śmierć.

– Nic ci nie jest? – zapytał Clay.

Zrobił krok w jej kierunku, a ona natychmiast cofnęła się o krok. Trudno było mieć jej to za złe, zważywszy na okoliczności. Zatrzymał się i podniósł rękę jak policjant na skrzyżowaniu: nie ruszaj się.

Tom zerknął w jej stronę, po czym ponownie załomotał pięścią w szybę, tym razem tak silnie, że szklana tafla zadrżała w starej drewnianej ramie, a jego odbicie zamigotało.

– To ostatnie ostrzeżenie! Wpuśćcie nas albo wejdziemy sami!

Clay już otworzył usta, by mu powiedzieć, że ten numer nie przejdzie, na pewno nie dzisiaj, kiedy zza kontuaru recepcji powoli wyłoniła się łysa głowa. Jakby patrzyli na wynurzający się peryskop. Clay rozpoznał tego człowieka, zanim jeszcze zobaczył jego twarz. To był recepcjonista, który zameldował go, podbił bilet parkingowy na parking przecznicę dalej, a dzisiaj rano mu wytłumaczył, jak trafić do hotelu przy Copley Square. Jeszcze przez chwilę pozostał za swoim biurkiem, więc Clay pokazał mu przez szybę klucz z zieloną plastikową przywieszką Atlantic Avenue Inn. Potem podniósł także teczkę z portfolio w nadziei, że może recepcjonista ją sobie przypomni.

Może tak właśnie się stało, ale raczej facet doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia. Tak czy inaczej wyszedł zza kontuaru i potruchtał do drzwi, omijając szerokim łukiem nieruchome ciało. Clay Riddell pomyślał, że chyba po raz pierwszy w życiu widzi, jak ktoś biegnie z ociąganiem. Znalazłszy się przy drzwiach, recepcjonista zmierzył wzrokiem najpierw Claya, a potem Toma, i znów Claya. Chociaż najwyraźniej nie uspokoiło go to, co zobaczył, wyjął z kieszeni pęk kluczy na metalowym kółku, szybko odszukał właściwy, włożył do zamka i przekręcił. Clay natychmiast sięgnął do gałki, ale recepcjonista powstrzymał go takim samym gestem, jakiego on użył niedawno wobec dziewczyny, innym kluczem otworzył drugi zamek i uchylił drzwi.

– Wchodźcie – powiedział. – Szybko. – Potem zauważył obserwującą ich z bezpiecznej odległości dziewczynę. – Ona nie.

– Ona też – rzekł Clay. – Chodź, mała.

Nie zareagowała. Kiedy zrobił krok w jej kierunku, odwróciła się na pięcie i uciekła.

8

– Ona tam może zginąć! – rzekł Clay.

– To nie mój problem – odparł recepcjonista. – Wchodzi pan czy nie, panie Riddle?

Mówił z mocnym bostońskim akcentem, zupełnie niepodobnym do tego, do którego przywykł Clay, a którym mówili urzędnicy z południa Maine, gdzie można było odnieść wrażenie, iż co trzeci dopiero co przyjechał z Massachusetts i usiłuje przypomnieć słuchaczom o swoich brytyjskich sympatiach.

– Nazywam się Riddell – poprawił go Clay.

Jasne, że wchodził. Teraz, kiedy drzwi były otwarte, ten facet nie zdołałby go zatrzymać na zewnątrz, ale jeszcze przez chwilę stał na chodniku, rozglądając się za dziewczyną.

– Chodźmy – powiedział cicho Tom. – Nic nie możemy zrobić.

Miał rację. Nic nie mogli zrobić. I to było w tym wszystkim najgorsze. Wszedł do środka za Tomem, a recepcjonista natychmiast zamknął za nimi na dwa zamki drzwi Atlantic Avenue Inn, jakby to wystarczyło, żeby uchronić ich przed chaosem panującym na ulicach.

9

– To Franklin – poinformował ich recepcjonista, kiedy omijali mężczyznę w liberii, leżącego twarzą do podłogi.

Ten facet jest chyba za stary na hotelowego boya, powiedział Tom, zaglądając przez szklane drzwi, i miał rację. Franklin był niskim człowieczkiem o bujnej siwej czuprynie. Niestety głowa, na której wciąż rosły te włosy (Clay wyczytał gdzieś, że włosy i paznokcie reagują ze sporym opóźnieniem na śmierć ich właściciela), była wykrzywiona pod nieprawdopodobnym kątem, jak głowa wisielca.

– Pracował tu od trzydziestu pięciu lat, o czym z pewnością informował każdego nowego gościa. Niektórych nawet dwa razy.

Bostoński akcent coraz mocniej działał Clayowi na nerwy. Przemknęło mu przez głowę, że gdyby recepcjonista pierdnął, zabrzmiałoby to jak dźwięk wydawany przez urodzinową trąbkę, w którą dmucha astmatyczny dzieciak.

– Z windy wyskoczył jakiś człowiek – ciągnął recepcjonista, chowając się za kontuar. Najwyraźniej czuł się tam w miarę bezpieczny. Żyrandol w holu oświetlił jego twarz i Clay zobaczył, że recepcjonista jest blady jak ściana. – Jeden z tych szaleńców. Franklin miał pecha, bo stał tuż przy drzwiach i…

– Szkoda, że nie pomyślał pan o tym, żeby choć zdjąć mu ten obraz z tyłka – wtrącił Clay.

Pochylił się, podniósł oprawioną w ramy reprodukcję Currie- ra & Ivesa i postawił na kanapie. Jednocześnie strącił z kanapy stopę nieboszczyka. Ta opadła na podłogę z odgłosem, który Clay doskonale znał. Wielokrotnie wpisywał go w dymki swoich komiksów jako ŁUP!

– Ten z windy uderzył go tylko raz – powiedział recepcjonista. – Biedny Franklin poleciał aż pod ścianę. Podejrzewam, że skręcił sobie kark. W każdym razie ten obraz spadł, kiedy Franklin rąbnął w ścianę.

Wydawało się, że zdaniem recepcjonisty to wszystko usprawiedliwiało.

– A co z tym, który go uderzył? – zapytał Tom. – Co się z nim stało? Dokąd poszedł?

– Na ulicę – odparł recepcjonista. – Właśnie wtedy pomyślałem, że najmądrzej będzie dobrze zamknąć drzwi. Zaraz po tym, jak wyszedł. – Spojrzał na nich ze strachem i niepohamowaną ciekawością. To połączenie wzbudziło głęboki niesmak Claya. – Co tam się właściwie dzieje? Jak bardzo jest źle?

– Podejrzewam, że w tej kwestii świetnie się pan orientuje. Czyż nie dlatego zamknął pan drzwi na klucz?

– Tak, ale…

– Co mówią w telewizji? – przerwał mu Tom.

– Nic. Kablówka nie działa od… – Zerknął na zegarek. – Co najmniej od pół godziny.

– A co z radiem?

Recepcjonista obrzucił Toma wyniosłym spojrzeniem typu „Chyba pan żartuje”. Clay nabierał przekonania, że ten gość mógłby bez trudu napisać bestsellerowy poradnik Jak szybko zrażać do siebie ludzi.

– Radio w hotelu? W jakimkolwiek hotelu w śródmieściu? Chyba pan żartuje.

Z zewnątrz dobiegł piskliwy krzyk strachu. Dziewczyna w zakrwawionej białej sukience ponownie pojawiła się przy drzwiach i zaczęła tłuc w nie otwartymi dłońmi, oglądając się przez ramię. Clay natychmiast ruszył w jej kierunku.

– On zamknął drzwi! – zawołał za nim Tom.

Clay zupełnie o tym zapomniał.

– Otwieraj.

– Nie – odparł recepcjonista i stanowczo skrzyżował ramiona na wąskiej piersi, dając w ten sposób do zrozumienia, że stanowczo sprzeciwia się takiemu postępowaniu. Dziewczyna ponownie obejrzała się przez ramię i zaczęła dobijać się jeszcze mocniej. Jej zakrwawioną twarz wykrzywiał grymas przerażenia.

Clay wyjął zza paska nóż rzeźnicki. Niemal o nim zapomniał i trochę zaskoczyło go to, jak szybko i naturalnie mu to przyszło.

– Otwieraj, sukinsynu – warknął do recepcjonisty. – Bo poderżnę ci gardło.

10

– Nie ma na to czasu! – wrzasnął Tom, chwycił jedno z ozdobnych, udających antyki krzeseł stojących po obu stronach sofy. Trzymając je nogami do przodu popędził w kierunku szklanych drzwi.

Na jego widok dziewczyna cofnęła się o krok i zasłoniła twarz rękami. W tej samej chwili przed wejściem do hotelu pojawił się ścigający ją człowiek. Był to wielki, potężnie zbudowany mężczyzna w żółtym podkoszulku opiętym na wydatnym brzuchu, z przetłuszczonymi szpakowatymi włosami związanymi w kucyk z tyłu głowy.

Nogi krzesła uderzyły w szklane drzwi: lewe w skrzydło z nazwą ATLANTIC AVENUE INN, a prawe w to z napisem NAJLEPSZY ADRES W MIEŚCIE. Po rozbiciu szklanej tafli nogi krzesła z prawej strony trafiły mężczyznę z kucykiem w mięsisty, opięty cienkim żółtym materiałem bark w tej samej chwili, gdy złapał dziewczynę za kark. Ułamek sekundy później spód siedziska zatrzymał się na drewnianej framudze i Tom McCourt zatoczył się w tył oszołomiony.

Mężczyzna z kucykiem wykrzykiwał coś bez ładu i składu. Krew zaczęła mu ściekać po piegowatym bicepsie. Dziewczyna zdołała mu się wyrwać, ale zaplątały jej się nogi i upadła dolną połową ciała na chodnik, a górną na jezdnię, krzycząc z bólu i strachu.

Clay stał w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się jedna ze szklanych tafli. Nie pamiętał, jak przeszedł przez hol, i ledwie kojarzył to, że odrzucił na bok krzesło.

– Hej, palancie! – zawołał i poczuł przypływ otuchy, gdy szaleniec na chwilę przestał pokrzykiwać i znieruchomiał. – Tak, ty! – A potem, ponieważ nic innego nie przyszło mu do głowy, wrzasnął: – Pieprzyłem twoją matkę i była do niczego!