Kochankowie z komuny - Ryszard Lech - ebook

Kochankowie z komuny ebook

Ryszard Lech

0,0

Opis

Kolejki w mięsnym — gabinety pieszczot, stan wojenny — niespodziewane wakacje, studencki strajk — raj dla flirciarzy? To nie nostalgia za komuną, to wspomnienie o dojrzewaniu w czasach, które domagały się zdecydowanych wyborów. Historie bohaterów ukazują niezwykłą przewrotność losu wobec tych, którzy nie umieli bądź nie chcieli sprostać jego wyzwaniom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ryszard ‌Lech

KOCHANKOWIE Z KOMUNY

© Ryszard Lech, 2017

Kolejki w mięsnym — ‌gabinety pieszczot, stan wojenny — ‌niespodziewane wakacje, studencki strajk — ‌raj dla flirciarzy? ‌To nie ‌nostalgia za komuną, to wspomnienie ‌o dojrzewaniu w czasach, które domagały ‌się zdecydowanych ‌wyborów. ‌Historie ‌bohaterów ukazują ‌niezwykłą ‌przewrotność losu ‌wobec tych, ‌którzy nie umieli bądź nie chcieli ‌sprostać jego wyzwaniom.

ISBN 978-83-65543-08-0

Książka ‌powstała w inteligentnym ‌systemie wydawniczym Ridero

WERONICE

Rozdział IUgór

Dziadek Tomka oznajmił ‌pewnego razu, ‌że nie chce umierać. ‌Sytuacja była ‌co ‌najmniej niezręczna: Mikołaj miał ‌już osiemdziesiąt ‌lat ‌z okładem, jego dzieci posiwiały ‌a wnuki dojrzały, ‌Pan Bóg, zawsze ‌życzliwy Mikołajowi, szykował już ‌tam miejsce i jakąś ‌wspaniałą nagrodę — a on nagle ‌się ‌zbuntował. Orzekł, że ‌wcale mu niespieszno ‌na drugi świat. A najchętniej ‌to by chciał, żeby święty Piotr ‌o nim zapomniał, wymazał ‌z rejestrów. Mikołaju — mówili mu ‌sąsiedzi, gdy już o dziadkowym ‌proteście zrobiło się ‌głośno w całym miasteczku. — Tak nie ‌można! ‌Na ‌każdego ‌przychodzi czas. Nie przynoście ‌nam wstydu, ‌Mikołaju! ‌Coście tacy zachłanni? ‌A on, choć faktycznie się ‌wstydził, że nie chce ‌mu się jeszcze umierać, ‌przez długi czas migał ‌się od ‌kosy. ‌Klepsydry informujące o odejściu Mikołaja ‌wszyscy przyjęli z ulgą, choć ‌oczywiście ‌żałowali ‌i opłakiwali ‌go, bo był zacnym ‌i dobrym człowiekiem.

Mikołaj pochodził z Podkarpacia. ‌Był typowym dziadkiem. Można ‌by nawet rzec, ‌że mógłby ‌stanowić ‌archetyp wyobrażeń o wszystkich dziadkach ‌na świecie. Siwiutki, ‌drobny, w nieodłącznej kamizelce i wyświechtanej ‌czapce, ‌pachnący końskim potem, świeżo ‌skoszoną trawą i czerstwym chlebem, ‌nosił w sobie ‌jakąś dziadkową pewność, ‌spokój i równowagę. Lato bywało deszczowe lub upalne, dzieci płakały albo się śmiały, życie miało sens albo nie miało — ale dziadek Mikołaj był zawsze taki sam; przechadzał się po podwórku w takim samym, niezmąconym, pogodnym nastroju.

W dzień jego pogrzebu Tomek wyszedł na ugór — górzystą łąkę, gdzie chodził pasać krowy — i przysiadł na pniaku, na którym zawsze siadał dziadek i strugał swoim czerwonym scyzorykiem patyki. Rozciągał się stąd widok prawie na całą wioskę, która umościła się w malowniczej dolinie. Dzieliła ją na pół ciemnoniebieska szosa, po której jeździły drabiniaste wozy, a bardzo rzadko — samochody. Za nią znów wznosiły się góry, podzielone, jak szachownica, żółto — zielonymi kwadratami pól, czarnymi plamami lasów. Niezwykła akustyka sprawiała, że na ugorze słychać było każdy głośniejszy dźwięk, jaki tworzyła miejscowość: matki nawołujące dzieci, dzieci pokrzykujące na bydło, porykiwania krów — wszystko to tworzyło swoistą muzykę, łagodnie kołyszącą dziadka do drzemki. Widok był również imponujący. Wzniesienia po przeciwnej stronie były żywą ilustracją tego, który z gospodarzy dobrze się sprawił, a który ociągał w pracach polowych. Ludziki wielkości chrabąszczy uwijały się przy snopkach, a dziadek, niczym wielki karbowy, nadzorował z daleka postępy w żniwach. Tomek pamiętał, że stąd kiedyś obserwował przez lornetkę miłosną parę, która wybrała się do lasu, będąc pewna, że odludzie chroni ją przed wścibskimi oczami podglądaczy. O nie! Na ugorze nic nie mogło pozostać tajemnicą. To było ulubione miejsce dziadka Mikołaja, który siedząc na pniaku i majstrując scyzorykiem w drewnie miał wszystko na oku. Nic ważnego nie działo się bez jego wiedzy. I jak tu bez żalu żegnać się ze światem?

***

Tomek rozumiał dziadka. I bardzo mu zazdrościł. Dziadek powoził drabiniastym wozem, jak długo tylko chciał. Ostrzył kosę wysłużoną, cienką osełką i nikt nie upominał go, żeby uważał, bo przytnie się w palec. Ba, mógł jeździć na kasztance na oklep do upadłego i nikt by mu złego słowa nie powiedział! Z niezrozumiałych dla Tomka powodów w ogóle tego nie czynił, tylko czasem sadzał swego wnuka na opasły grzbiet koński i pozwalał tak mu przejść majestatycznie parę kroków. Za krótko! Ach, o wiele za mało!

Tymczasem Tomek musiał wkładać wiele wysiłku w to, by wymusić na dorosłych rozdawanie przyjemności w ilości wystarczającej. Kromka ciepłego chleba, skropiona wodą i posypana cukrem, to rarytas, ale dopiero dwie albo trzy dawały poczucie spełnienia. Dlaczego dorosłych trzeba przekonywać, że jazda rowerem „Ukraina” wokoło wielkiej lipy musi trwać dłużej niż pół godziny, bo inaczej do bani z taką rozrywką? Dlaczego nie rozumieją, że puszczanie statków z kory ma sens tylko w czasie deszczu, bo tylko wtedy w glinianych koleinach drogi płyną groźne, spienione rzeki i każda wyprawa statkiem niesie dreszcz ryzyka? Dorośli niepotrzebnie, natrętnie domagają się końca („Przestańcie już hałasować!”, „Jak długo można oglądać telewizję!”, „Czy wy nie rozumiecie, że dawno powinniście spać…”, itp.), a przecież taka choćby zabawa z kuzynkami w „Państwa — miasta” nie powinna się kończyć w ogóle.

Tomasz gardził zdroworozsądkowym światem dorosłych i lekceważącym prychnięciem zbywał wszelkie uwagi „jak dorośniesz, to zobaczysz…”. Siedział w autobusie i zerkał przez tylną szybę na wlokące się za „Jelczem” samochody. „Wyprzedzaj, wyprzedzaj!” dopingował gorąco kierowców do bardziej energicznej jazdy i dawał im zachęcające znaki. Ci jakby udawali, że go nie widzą i wlekli się majestatycznie w kolumnie. Wtedy przyrzekł sobie solennie, że gdy będzie jako dorosły jeździł samochodem, nigdy przenigdy nie da się wyprzedzić i nie zapomni, jaką frajdą jest prawdziwe ściganie. Zapisał nawet to życzenie na kartce, wsadził w puszkę po farbie olejnej i zakopał pod małym kasztanem, który zasadził dwa lata wcześniej. Na wypadek, gdyby później zapomniał albo chciał się tego wyprzeć. Kto wie, co też dorosłemu może przyjść do głowy…

***

Kuzynka Róża, która naprawdę miała na imię Renata, ale wszyscy z niejasnych powodów zmieniali jej imię, patrzyła mu bacznie w oczy.

— Wiesz, że straszy u nas, w drewutni? — jej czarne ślepia płonęły od nieskrywanej emocji.

Tomek wiele razy dał się już uwieść niesamowitym opowieściom Róży o utopcach, wisielcach, czarownicach. Lubił dreszczyk strachu, jaki go przechodził, ilekroć musiał później patrzeć w ciemne okno kuchni („Pokazała się tam biała twarz kobiety, obwiązana chustką, wiesz? Była młoda, piękna, ale też bardzo smutna… dziadek Mikołaj myślał, że chce wejść do chałupy, więc wyszedł za drzwi, ale na dworze nikogo nie było… pod oknem nie było też żadnych śladów, a właśnie spadł świeży śnieg…”). Jednak z drewutnią to już przesadziła. Chce go nabrać. Udał więc, że jej wierzy i poszli oboje do schowka, gdzie pięknie pachniało starym drewnem i wilgocią, i gdzie dziadek Mikołaj uśmiercał kury na niedzielny obiad (ciemna plama przy pieńku z wbitą siekierą była świadectwem tego, dziejącego się co tydzień, drobiowego dramatu).

- Jak jest ciemno i cicho, można usłyszeć jęk starego kowala… którego tu zabili Niemcy — Róża przysunęła się blisko, a Tomasza pod wpływem ciepła bijącego od jej opalonego ramienia znów zaczęło dręczyć pytanie, czy są możliwe bliższe związki pomiędzy kuzynostwem.

Róża była fajna, opowiadała świńskie kawały, nie usiedziała długo na jednym miejscu i zaczęły jej rosnąć cycki, co Tomasz mógł teraz stwierdzić naocznie, bo kuzynka nie nauczyła się jeszcze kobiecego wstydu, który każe przysłaniać drugorzędne cechy płciowe. Ale ponieważ tkwił jeszcze w wieku, w którym miłość idzie w parze z sadyzmem, wyrwał się nagle z ciemnej drewutni i zatrzasnął za sobą drzwi nasłuchując, jak przerażona Róża poradzi sobie sama z jękiem kowala.

-Tomeeeeeeek! — darła się jak opętana.

- I co, jęczy? — chichotał przez szparę w drzwiach.

Róża płakała i błagała, aż wreszcie ucichła. Usatysfakcjonowany Tomek uchylił drzwi. Kuzynka tkwiła skulona w kącie, a oczy miała szeroko otwarte ze strachu, wpatrzone w jeden punkt. Tomek powędrował za jej wzrokiem. Na co się tak gapi? Teraz zauważył ze zdziwieniem, że na przeciwległej ścianie widniała ciemna plama, mniejsza od tej, której sprawcą był dziadek, ścinając głowy kurom, ale tego samego rodzaju. Tomek przysiągłby, że jej tam wcześniej nie było, bo i skąd? Ale mógł się mylić. Czy Róża wiedziała coś więcej na ten temat? Nawet jeśli, to musiał uzbroić się w cierpliwość. Po tamtym zdarzeniu zachorowała przez tydzień i zabroniła Tomkowi wchodzić do jej pokoju.

***

Róża nie mogła pójść na pochód pierwszomajowy i z tego powodu obraziła się na Tomasza jeszcze bardziej. Pochód to było wydarzenie, na które czekało się cały rok. Tego dnia, podobnie jak w święto Bożego Ciała, zawsze była piękna, słoneczna pogoda. Widocznie komuniści mieli dobre układy z Panem Bogiem, rozmyślał Tomek. Przykuta do łóżka od wielu lat babcia Tomka wprawdzie na temat komunistów nic nie mówiła, ale piękną pogodę na Boże Ciało przepowiadała pewnie, nawet jeśli dzień wcześniej okropnie lało i wiało. „Czuwajcie i módlcie się, bo nie znacie dnia ani godziny, kiedy Syn Człowieczy przyjdzie!” wołała jak starotestamentowy prorok unosząc się na łóżku i machając wychudłą dłonią. Tomka przechodziły mimowolnie dreszcze. „Babciu, będzie jutro słońce na procesję?” pytał, żeby zmienić temat. „To boży dzień. Słoneczko będzie, oj będzie, zobaczysz, Franciszku!” — babka miała kłopoty z pamięcią, więc obdarowywała Tomka co rusz litanią nowych imion. I nazajutrz, faktycznie, chmury wstydliwie rozpierzchały się z rana, a słońce triumfalnie rozbłyskało akurat, gdy ksiądz proboszcz wychodził przed kościół z Najświętszym Sakramentem.

Więc 1 maja było podobnie. Dudniła muzyka, strzelały korkowce, uciekały w górę kolorowe balony — a wszystkiemu temu przyglądało się łagodne, majowe słońce. Wujek, ubrany w odświętny mundur ormowca, obejmował wyelegantowaną ciotkę, wołał Tomka i maszerowali w stronę rynku miasteczka w takt wszechobecnego marsza orkiestry wojskowej, który roznosił się po całej okolicy.

Dzięki uprzywilejowanej pozycji wujka mogli stać bardzo blisko trybuny, przed którą defilowali odświętnie ubrani ludzie. Tomek popijał swój ulubiony napój, co się zwał „Fruktolemon”, i czekał, aż będą przechodzić żołnierze. To była jedyna okazja, by przyjrzeć się z bliska karabinom. Podobali mu się też sportowcy, bo mieli ładne dresy, a jeśli szli w pochodzie zapaśnicy, to zawsze przed trybuną wykonywali salta, tak zwane fiflaki, które publiczność nagradzała burzliwymi oklaskami.

Tego dnia wujek naprawdę okazywał się bardzo ważny. Ściskali mu ręce otyli, ogorzali na twarzach panowie w garniturach, kłaniali się z daleka jego znajomi, a nawet pozdrawiali go czasem skinieniem głowy bardzo ważni osobnicy na trybunie. Tomek był dumny z wujka i jego munduru. Dopytywał się kiedyś, czym wujek się zajmuje i usłyszał, że jest kimś w rodzaju milicjanta — ochotnika. „To łapiesz złodziei?” pytał podekscytowany. Wujek robił tajemnicze miny, a Tomek wyobrażał sobie, że może jego chrzestny jest tajnym agentem i od czasu do czasu wykonuje zadania specjalne. Trudno było co prawda posądzić wujka Eugeniusza o jakieś związki z Bondem — był niski, grubawy i bardzo poczciwy — jednak dobrze było wierzyć, że ma się bohatera w rodzinie.

Pewnego razu jednak okazało się, że bycie ormowcem oznacza nie tylko splendory podczas pierwszomajowych pochodów, ale również niesie ze sobą poważne niebezpieczeństwa. Jak zwykle w sobotę odbywały się zabawy w remizie strażackiej, na której członkowie ORMO dbali o porządek. Wujek miał wracać do domu jak zwykle nad ranem, kiedy ostatni balowicze opuszczą budynek straży. Niestety, tego dnia miał imieniny i koledzy domagali się wódki. A że wujek miał słabą głowę, po spełnieniu kilku toastów ułożył się do spania w szatni i koledzy, radzi nieradzi, postanowili go tam zostawić. Drugiego dnia miasteczko przeszyła lotem błyskawicy wieść, że popełniono morderstwo. Nieznani sprawcy zakłuli nożem samotnie wracającego z remizy strażaka na drodze, którą miał iść wujek Eugeniusz. Szeptano, że bandyci czyhali właśnie na działacza ORMO, bo już znacznie wcześniej roznosiła się po wsi plotka, że będą polować na czerwonych. Wujek lekceważył niebezpieczeństwo. „Co ma być, to będzie” stwierdzał filozoficznie na prośby ciotki, by bardziej na siebie uważał. No i miał rację. Pijaństwo ocaliło mu życie.

Tomek, który usłyszał tę historię od wstrząśniętej Róży, razem z nią nie posiadał się z oburzenia, że ktoś mógłby dybać na życie dobrodusznego wujka. Róża już coś tam domyślała się, że powodem wrogości jest patriotyczna działalność jej ojca. Tomek nienawidził z całego serca tych, którzy chcieli zrobić krzywdę jego najlepszemu na świecie wujkowi. Nie rozumiał tego i szukał sposobności, by spytać o to, dlaczego na świecie jest tyle bezrozumnego zła i czemu dobro, ucieleśnione w osobie jego bohaterskiego wujka, jest takie słabe?

Eugeniusz zmienił się od tego czasu. Posiwiał, posmutniał, już nie żartował z Tomkiem tak jak kiedyś. Nie wracał już po zmroku. Przed spaniem robił obchód po całym domu, sprawdzając okna i drzwi. Nie widywał się też z nikim. Zrobił wprawdzie wyjątek dla księdza proboszcza, który przyszedł go odwiedzić, ale trudno było sobie wyobrazić, żeby było inaczej. Księdza tu przyjmował każdy. „Oj, Gienek, Gienek” wzdychał nad nim stary proboszcz, gdy siedzieli na werandzie przy szklankach z herbatą. „Pokumałeś się z czerwonymi, do kościoła nie chodzisz…”. Tomek już nie usłyszał, co wuj odpowiedział, bo ciotka przegoniła go na dwór.

Eugeniusz od tej pory najlepiej chyba czuł się na ugorze, pasąc krowy, bo coraz częściej wyręczał ciotkę i kuzynki w tym obowiązku. Tomek, który wybrał się tam któregoś dnia, zobaczył wujka siedzącego na miejscu dziadka Mikołaja. Nie strugał jednak patyków, ale czytał. (Miłość do książek wyróżniała go w całym miasteczku. Miał wielką bibliotekę i znany był z pedantycznej troski o swój księgozbiór). Tomek uznał, że nadarza się okazja, by zagadnąć go o tamte wydarzenia i dowiedzieć się, kim są ci czerwoni. Eugeniusz długo wahał się i wzdychał, aż wreszcie powiedział:

— Widzisz, to polityka. Źli ludzie nie chcą, żeby Polska była socjalistyczna.

Tomka oczarowało nowo poznane słowo.

— A co to jest socjalizm, wujku?

Eugeniusz znów trochę powzdychał i gładził w zamyśleniu okładkę książki.

— Widzisz, socjalizm jest po to, żeby ludziom dobrze się żyło… by byli równi… by wszystkie kraje żyły ze sobą w przyjaźni… żebyś mógł chodzić do szkoły… i żeby mogły być pochody pierwszomajowe…

Tomek od razu pokochał socjalizm, bo całkowicie się z nim zgadzał. Najbardziej oczywiście pragnął, żeby były pochody pierwszomajowe. Nie chciał też krzywdy kochanego wujka, więc pragnął całkowitego zwycięstwa socjalizmu, o którym Eugeniusz opowiadał mu nieco później. Modlił się więc często kończąc prośby do Pana Boga słowami „…i daj nam zwycięstwo socjalizmu, amen”.

***

Róża go zdradziła. Przyjechał jakiś chłopak z miasteczka na rosyjskim motorku, który nazywał się „Wierchowina” i bardzo głośno warczał, a kuzynka prysnęła się dezodorantem, przepłukała buzię herbatką miętową, zakręciła się, wskoczyła na tylne siedzenie… objęła mocno właściciela „Wierchowiny” — i tyle ich było widać! Tomek wdychał słodkawy dym spalin i obiecał sobie, że już nigdy się do Róży nie odezwie. Propozycja małżeństwa oczywiście też już nie wchodziła w grę. Jeszcze go będzie prosić! Będzie ją ignorował, traktował jak powietrze!

Niestety, Róża nie chciała zauważać jego wzgardy, bo właściwie jej nie było, a jak się pojawiła, to zaraz pod domem rozlegało się znienawidzone warczenie motoru. Tomek zrozumiał, że coś się bezpowrotnie skończyło. Nie ma już dziadka Mikołaja. Wujek Eugeniusz sprzedał kasztankę, więc i jazda drabiniastym wozem nie wchodziła w grę. Bez towarzystwa Róży nudził się jak pies; uciekał jak mógł przed kazaniami babki, ale ilekroć przemykał przez jej pokój, otwierała czujnie oczy i potrząsając ręką wołała: „Byłem głodny, a nie dałeś mi jeść, byłem spragniony, a nie dałeś mi pić… idź precz przeklęty w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom!”

Żegnał się z ugorem, drewnianą wychódką, z której zawsze ciekł ciemnobrązowy sok o intensywnym zapachu, stajnią, w której zabrakło kasztanki, drewutnią. W ciemnej, pachnącej surowym drewnem szopie zatrzasnął za sobą drzwi i, chociaż miał porażającą ochotę pchnąć je z powrotem i wybiec na świeże powietrze, trwał w ciemności jak pokutnik i nasłuchiwał jęku cierpiącego kowala. Czego tak bardzo wystraszyła się Róża? I po co wpatrywała się w tę plamę na ścianie? Zaraz, zaraz, jaką plamę? Przesunął palcami po desce, aż poczuł, jak malutkie drzazgi wbijają mu się w opuszki palców. Niemożliwe… a jednak. Teraz dopiero zjeżyły mu się włosy na głowie. Wybiegł stamtąd niemalże z krzykiem, czując, jak z plecami zakrwawiony kowal wyciąga do niego ręce. Blask słońca przyniósł otrzeźwienie. Może jej nigdy nie było? Może wszystko było złudzeniem?

***

— Wierzysz w duchy? — spytał mamę, która przyjechała po niego pod koniec wakacji.

— A czemu pytasz? — patrzyła mu w oczy zaniepokojona, głaszcząc go po włosach. — Róża ci znów naopowiadała jakichś głupot?

— Powiedz! — upierał się.

Mama była najwyraźniej zakłopotana. Kręciła, że skoro człowiek ma duszę, to po śmierci jest duchem, ale tu, na ziemi, nie można kogoś takiego zobaczyć. Tomek jednak pamiętał jej opowieść, że w dniu, w którym umarł dziadek, trzasnęła kilka razy okiennica, choć w ogóle nie było wiatru, a kasztanka w stajni rżała tak, że wujek Eugeniusz chodził ją uspokajać. Mama jednak nie lubiła, jak o tym wspominał. Nigdy nie przyznała się, że ona też widziała smutną twarz młodej kobiety za oknem — a przecież wujek do dziś lubił opowiadać, jak Misia (tak zdrobniale mówił na mamę) po tym zdarzeniu długo bała się zasypiać przy zgaszonym świetle. Eugeniusz śmiał się z tego bezlitośnie, był bowiem zatwardziałym ateistą i wolnomyślicielem. Matka jednak, domyślał się Tomasz, choć luźno związana z Kościołem, miała duszę mistyczki. Czemu jednak nie chciała z nim o tym rozmawiać? Teraz też wymigała się paplaniem o nowym domu, do którego się właśnie przeprowadzili.

— Chcę zostać tutaj, tu jest mój dom — upierał się Tomasz, choć już wcale tak nie myślał. Może wcześniej, kiedyś… Mama mu mówiła, żeby nie był niemądry i opowiadała o pięknym ogrodzie, podwórku do zabawy, strychu, gdzie kryją się wciąż nieodkryte skarby…

***

Dom faktycznie był piękny.

- Kto go zbudował? — spytał Tomasz, gdy po długiej podróży z Podkarpacia na zachód Polski zatrzymali się przed dużym domem z czerwonej cegły.

- Niemcy — brzmiała odpowiedź mamy.

- Niemcy? A gdzie oni teraz są?

- Wyjechali.

- Dokąd?

- No jak to, dokąd? Do Niemiec! — mama nie miała ochoty na zawiłe wyjaśnienia, więc Tomasz początkowo uznał, że Niemcy to tacy ludzie, co zajmują się budowaniem domów dla Polaków. I robią to znakomicie! Ile razy później nazywano coś słowem „poniemieckie”, dźwięczało w nim uznanie do dobrej roboty. Odwrotnie było ze słowem „rosyjskie” — w nim z kolei czaiła się pogarda dla tandety.

Dom więc był piękny, bo poniemiecki. Ojciec, który pracował jako wojskowy, dostał awans i w związku z tym przydzielono mu jedno z ładniejszych domostw. Mama wprawdzie narzekała, że daleko stąd do miasta, ale Tomek był wniebowzięty: był duży ogród, drewutnia, jak u dziadka Mikołaja, i kilka zabudowań gospodarczych. Jedno z nich od razu musieli wykorzystać, bo dostali w prezencie od znajomych różowego prosiaczka przewiązanego kokardą. Znajomi myśleli, że Tomkowa rodzina mieszka na wsi. Gdy zrozumieli pomyłkę, było śmiechu co niemiara. Właściwie trzeba było świnkę od razu zabić, później już było coraz gorzej. Przywiązali się do niej, a świnia rosła i rosła. Decyzję o jej ostatecznym losie wciąż odkładali na później. Ojciec urządził dla niej prowizoryczny chlewik, ale Klara (tak jej mama dała na imię) upodobała sobie wolność. Zamknięta wciąż darła się wniebogłosy. Uspokajała się, gdy tato czyścił chlewik, a ona mogła buszować po ogrodzie. Czochrała się z lubością o pnie drzew, wyjadała jabłka i droczyła się przez płot z psem, Brutusem, który na jej widok dostawał białej gorączki. Rodzice wreszcie ostatecznie ulegli jej kwikom i otworzyli drzwi chlewika na oścież. Klara zachodziła tam tylko na noc, spędzając dnie na wędrówkach po sadzie i wylegiwaniu się w kompostowniku. Najbardziej lubiła jednak towarzystwo ludzi. Gdyby mogła, chodziłaby za każdym z domowników krok w krok, przyjaźnie pomrukując. Choć już dawno osiągnęła odpowiednią wagę, rodzice zwlekali z datą egzekucji. Klara musiała polec, to było jasne, jednak wszyscy przywiązali się do jej przyjaznego kwiku, czochrania się o ludzkie nogi i szaleńczych zabaw w piachu. Skóra jej zbrązowiała od letniego słońca, a Brutus udawał, że jej nie widzi.

Tomek tymczasem penetrował nowe miejsca. Na strychu co rusz napotykał jakieś niemieckie szpargały, skrawki gazet ze śmieszną czcionką, butelki z wygrawerowaną swastyką. Dowiedział się już w szkole, że Niemcy przegrali wojnę i za karę musieli opuścić swoje ziemie. Pani od historii jednak dużo czasu poświęciła na przekonywanie ich, że Niemcy nie pogodzili się nigdy z myślą o utracie ziem zachodnich i niektórzy z nich bardzo chcą tu wrócić, a zwłaszcza dwóch takich, co się nazywają Hupka i Czaja. Tomek czuł się nieswojo na myśl, że któregoś dnia w drzwiach jego sypialni mogą pojawić się owi Hupka i Czaja i powiedzieć coś w rodzaju „polnische Schweine, haut ab!”. Pani od historii pocieszała, że na szczęście nie wszyscy Niemcy są źli: ci z Niemieckiej Republiki Demokratycznej, którzy jeżdżą trabantami i mają takich świetnych sportowców, zrozumieli, że są źli, przeprosili i teraz z nami się przyjaźnią, bo jesteśmy w jednym obozie socjalistycznym.

Ale są też rewizjoniści! — oznajmiała złowieszczo pani od historii, a Tomek wiedział już, że ma na myśli Hupkę i Czaję.

Więc gdy po miasteczku gruchnęła wieść, że przyjechali Niemcy, co tu kiedyś mieszkali, przeraził się nie na żarty. Nawet bardziej, gdy sąsiedzi ostrzegali się nawzajem przed Cyganami albo Świadkami Jehowy, których przezywali „kocią wiarą”. Ale niepokój szybko minął, gdy zobaczył, że przed dom Marciszewskich zajechał poczciwy trabant. „To dobrzy Niemcy” odetchnął w duchu. Marciszewscy przyjęli ich bardzo uroczyście. Niemcy zrewanżowali się słodyczami i sportowym obuwiem. Sami zresztą spacerowali najchętniej w dresach, a Tomek z uznaniem komentował, że skoro każdy z NRD jest tak zakochany w sporcie, to nic dziwnego, że są tacy dobrzy w te klocki. Przyjechał z nimi chłopak, niestety miał na imię Hans, co go początkowo dyskwalifikowało (wszyscy źli Niemcy w polskich filmach i książkach mieli przecież na imię Hans). Później jednak przełamali pierwsze lody i grali razem w piłkę. Chłopcy czasem krzyczeli za nim złośliwie: „Hande hoch”, albo „Heil Hitler”, jednak Hans uśmiechał się niewinnie albo udawał, że nie słyszy. Szybko nauczył się za to polskich przekleństw, czym zjednał sobie sympatię.

Źli Niemcy też kiedyś przyjechali. Zajechali pod dom z czerwonej cegły białym mercedesem. Dwie siwiuteńkie panie i szpakowaty, wyraźnie młodszy od nich mężczyzna. Poprosili mamę o to, czy nie mogliby się rozejrzeć i zrobić zdjęcia. Tomek dawał jej ostrzegawcze znaki, ale mama, zawsze pełna dobrej wiary w człowieka, zgodziła się bez namysłu. Tomek chodził za nimi krok w krok nasłuchując, jak szwargotali między sobą. Szukają? Chcą coś zabrać? Będą mówić „unser”, wskazując na ściany? Nie...rozglądali się ciekawie, dyskretnie i uśmiechali się smutno, jakby zobaczyli teraz siebie młodszych o kilkadziesiąt lat, śmigających po schodach i wrzeszczących wniebogłosy. Rozczulili się na strychu na widok starego pianina. Jedna z pań drżącą ręką usiłowała wydobyć z niego jeszcze jakiś dźwięk...na próżno. Tomek, widząc, że chyba nie ma do czynienia z rewizjonistami, przyniósł im stare niemieckie gazety. Przeglądali je z uwagą, nie chcieli jednak ich zabierać, choć dawał im wyraźne znaki, że się na to zgadza. Niemiec powiedział tylko „Dżienkuja” i wcisnął mu pięciomarkowy banknot.

Sąsiad, Kowalik, przyglądał im się ponuro zza płotu, gdy odjeżdżali.

- Przyjechały, Niemiaszki, dobytku doglądać! — trząsł głową i spluwał.

- Jak to? — dziwił się Tomek.

- A tak! A co to, u mnie nie byli? — trząsł się z oburzenia. — Pochodzili, panie (nie wiedzieć czemu zwracał się do Tomka per „pan”), pokiwali głowami, że wszystko „gut”, a potem ten najstarszy, co jeszcze mógł być esesmanem za Hitlera, wziął mnie pod rękę i pokazał na orzech, ten co mi na podwórku rośnie. I mówi: „A tego drzewa, panie gospodarzu, nie ścinajcie, bo jak tu wrócimy, to na nim zawiśniecie” ot co! Myślał pewnie, że ja języka nie znam — ale znam, panie, znam! W obozie dla jeńców bili tych, co niemieckich komend nie rozumieli, to się trzeba było uczyć! Co to były za czasy, panie…

Tomek dyskretnie robił w tył zwrot, bo Kowalik zaczynał opowiadać o wojnie, a on znał tę opowieść na pamięć. Nigdy nie dokończoną zresztą, bo gdzieś tak przy forsowaniu Odry przez wojska polskie i bratnią Armię Czerwoną Kowalik zaczynał płakać i nie mógł się uspokoić.

Mama co roku zapraszała Kowalika na uroczysty apel z okazji Dnia Zwycięstwa i gdy przebrzmiały okolicznościowe wierszyki, sadzała go na honorowym miejscu i prosiła o jakąś wojenną historię. Dzieci nastawiały ciekawie uszu, licząc na niesamowite opowieści pełne bohaterskich szarż, wybuchów i strzelanin, ale Kowalik daru opowiadania niestety nie miał, wzdychał tylko i mamrotał „O głodzie i chłodzie, panie, o głodzie i chłodzie…” po czym zaczynały mu cieknąć łzy po pobrużdżonych zmarszczkami policzkach, dzieci w apelowych strojach niecierpliwie przebierały nogami, a mama nie wiedziała, co począć. Komenderowała wtedy jakąś żołnierską piosenkę, na przykład „Rozszumiały się wierzby płaczące”, ale nie był to dobry pomysł, bo przy słowach „rozpłakała się dziewczyna w głos” Kowalik również zaczynał zanosić się głośnym płaczem. Mama Tomka była wrażliwą osobą i nie był jej obojętny widok szlochającego starszego mężczyzny w wyglancowanych wojskowych oficerkach, więc po chwili sama zaczynała pociągać nosem i wycierać ukradkiem oczy. Dzieci na widok płaczącej pani zaczynały beczeć również i tak co roku apel szkolny z okazji Dnia Zwycięstwa kończył się jednym powszechnym rykiem wszystkich jego uczestników…

***

Mecze rozgrywano na boisku przypominającym pastwisko, gdzie rolę bramek pełniły rosnące obok siebie drzewa. Po drugiej stronie boiska dwa drzewka rosły bliżej siebie, tak więc nie bez znaczenia było to, na której połowie rozpoczyna się mecz. Niejednokrotnie wybuchały na ten temat kłótnie, czasem również bójki. Piłka była bowiem traktowana śmiertelnie poważnie, a mecze przypominały czasem prawdziwe pojedynki, kończące się euforią zwycięzców i gorzkimi łzami przegranych. Nie bawiono się właściwie w nic innego; miał swoją chwilę co prawda „Wyścig Pokoju”, ale pstrykanie w kapsle szybko się nudziło. Przywieziona przez Tomka z Podkarpacia zabawa w „Państwa — miasta” została uznana za dziecinną, a kończący ją wykrzyknik „Naprzeciwko, młode piwko!” — wyśmiany i doczekał się natychmiastowych wulgarnych przeróbek.

Piłka była za to ich całym życiem, nie nudziła się nigdy, grali w nią wszyscy, łącznie z tymi, których dzisiaj nauczyciele wychowania fizycznego uznaliby za trwale niezdolnych do jakichkolwiek zadań fizycznych. Tych, nazywanych pieszczotliwie „kalectwami”, stawiało się najczęściej na obronie, by przynajmniej ciałem próbowali przeszkodzić napastnikowi. Nie grały tylko dziewczyny; co prawda zdarzało się czasem, by w chwilach wyjątkowej desperacji, gdy brakowało zawodników, że tej i owej proponowano zajęcie miejsca w bramce. Była to jednak zawsze ostateczność. Taka bramkarka zachowywała się niepoważnie: piszczała, gdy chłopcy zbliżali się z piłką, fajtała nogami bezładnie na lewo i prawo, no i nigdy nie umiała porządnie złapać piłki. Nie, dziewczyna w bramce stawiała pod znakiem zapytania sens bohaterskich zmagań na boisku. Rolą dziewczyn było przesiadywać na pobliskiej skarpie, gdy trwał mecz, obserwować, łuskać słonecznik i chichrać się, gdy jakiś chłopiec biegł w pobliskie krzaki, by się wysikać.

Wcześniej ani później Tomek nie zadawał sobie pytania, czym zajmują się jego koledzy i z jakich pochodzą rodzin. Na boisku liczyło się tylko to, czy umiesz grać w piłkę. Z tych samych powodów kulturowe uprzedzenia w stosunku do Hansa zakończyły się w momencie, gdy zgrabnym dryblingiem minął jednego, a później drugiego obrońcę. Co prawda dokuczano czasem w żartach Wieśkowi, że jest synem milicjanta, a przy Tomku uważano na słowa, by nie doniósł później mamie nauczycielce, że ten i ów przeklina, to jednak tu ważne były tylko i wyłącznie umiejętności piłkarskie, a wszystkim innym gardzono.

Dlatego królem boiska był „Mrówa”, chłopak na co dzień mający kompleksy z powodu niskiego wzrostu; na placu gry za to bezlitośnie wykorzystywał swoją szybkość i zadziorność. Mrówa był mistrzem i każdy chciał go mieć u siebie w drużynie. Ze względu na uderzające podobieństwo do słynnego Argentyńczyka szybko został okrzyknięty przez kibiców „Maradonną” (właśnie przez dwa „n”, bo tak mówiła na Mrówę jego głęboko religijna babka, której nazwisko słynnego piłkarza kojarzyło się fonetycznie z Madonną). Mrówa żył tylko piłką, chodził z futbolówką pod pachą, a dorośli śmiali się, że pewnie kładzie się z nią do łóżka. Z Mrówy śmiały się też dziewczyny, bo najczęściej biegał w krzaki. Miał chyba problemy z pęcherzem, bo sikał bardzo krótko, spluwając przy tym po męsku na wszystkie strony.

Inteligencją na boisku zasłużył sobie na szacunek Paciaty, półsierota, wychowywany przez ojca alkoholika. Paciaty poza boiskiem nie umiał zliczyć do pięciu, a kiblowanie rozpoczął już w pierwszej klasie podstawówki, nikt jednak tak jak on nie strzelał pięknych rzutów wolnych. Wiesiek, dobry przecież bramkarz, zawsze tracił rezon, gdy to on podchodził do piłki, a później rozkładał bezradnie ręce i wyjmował futbolówkę z siatki.

Mewka poza boiskiem jąkał się. Mówiono, że to dlatego, iż okrutnie bije go ojciec. Czasem nawet dawało się zauważyć, gdy przebierali się przed meczem, siniaki i zadrapania na jego chudym ciele. Natomiast podczas meczu, o dziwo, Mewka wyrażał się dobitnie i precyzyjnie, a głos mu nigdy się nie zachwiał, nawet gdy obłudnie udowadniał, że nie dotknął piłki ręką albo że obrońca rzekomo trafił w polu karnym w chudą nogę Mewki. A z jaką szybkością i finezją potrafił przeklinać! W szkole za to nie można było za to wydusić z Mewki ani jednego składnego słowa, więc on również kiblował w co drugiej klasie.

Zbyszek, któremu dokuczano, że jest spaślakiem, bo faktycznie rozmiary miał imponujące, na boisku był cenionym stoperem, obdarzonym kopnięciem tak mocnym, że piłka wybita przez niego potrafiła zaskoczyć bramkarza po przeciwnej stronie.

To była dobra drużyna. W rozgrywkach podwórkowych nie mieli sobie równych, wkrótce więc wyzywali na pojedynki chłopców z sąsiednich miasteczek i wiosek. Ojcowie, widząc ich zapał, skrzyknęli się kiedyś, wycięli drzewa i wkopali im prawdziwe słupki, a mamy uszyły jednakowe koszulki. Właśnie mieli rozegrać swój najważniejszy mecz z chłopakami z sąsiedniego miasteczka. W niedzielę przy boisku pojawili się właściwie wszyscy, łącznie z niedołężnymi babciami i maluchami, które nie wyrosły jeszcze z pieluch. Dwa miasteczka nie lubiły się, jak to z reguły z sąsiadami bywa. Ten mecz trzeba było wygrać i wszyscy jasno zdawali sobie z tego sprawę. Niestety, Wiesiek, syn milicjanta, musiał z niejasnych powodów zostać w domu. To była duża strata, bo Wiesiek w bramce był prawdziwym mistrzem; Mirek o ksywce „Naleśnik”, który go z braku kogoś lepszego zastąpił, nie miał dobrego refleksu i wpuścił trzy szmaty. Mimo że Mrówa dwoił się i troił w ataku, Mewka umiejętnie symulował faule w polu karnym, a Zbyszek próbował szczęścia strzałami z daleka, udało im się strzelić tylko dwie bramki. Po końcowym gwizdku wszyscy jak jeden mąż padli na murawę. Niektórzy płakali, inni w gniewnym poszukiwaniu winnego napadli na wystraszonego „Naleśnika”, jeszcze inni, ponieważ z porażką się godzić nie umieli i nie chcieli, zaczęli obrażać chłopców z drużyny przyjezdnej. A że ci nie pozostali im dłużni, uwieńczeniem wielkiego meczu była zajadła bójka, którą przerwało dopiero wkroczenie rozgniewanych ojców. Później, choć przecież spotykali się dalej na boisku, wspomnienie klęski w nich nie gasło. Mieli jakieś niejasne poczucie, że przemknęła im koło nosa jakaś niepowtarzalna szansa, że od wygranego meczu wszystko mogłoby być lepsze: może ojcowie zarabialiby więcej, szkoła mniej dawałaby w kość, matki kochałyby ich bardziej, a dziewczyny pozwoliłyby się bezkarnie całować. Może... pewni byli natomiast co do jednego: Wiesiek został okrzyknięty zdrajcą i nie miał od tej pory wstępu na boisko. Spotkania na boisku stawały się nieuchronnie coraz rzadsze, odkąd Mrówa został wypatrzony przez łowców talentów i trafił do zawodowej drużyny, a Paciaty za chuligańskie wybryki poszedł do poprawczaka. Na zarastający trawą plac zaczęto wpuszczać krowy, a na jednej z bramek ktoś beztrosko powiesił huśtawkę.

***

Rzeźnik stanął mocno w rozkroku i przybliżył się do Klary. Ta spojrzała na niego spode łba, z wysiłkiem, bo jak wiadomo, świniom w górę ciężko spojrzeć, jakby pogodziła się ze swoim losem i czekała zdegustowana tylko na to, aby cały cyrk jak najszybciej się skończył. Facet wziął potężny zamach i trzasnął ją obuchem między oczy; rozległ się głuchy huk i chrupot pękającej czaszki, ale Klara dalej tkwiła nieruchomo w tej samej pozycji. Kwiknęła tylko przerażająco i oczy jej nabiegły ciemnoczerwoną krwią. Rzeźnik już poprawiał pozycję i szykował się do zadania decydującego ciosu, kiedy Klara jakby namyśliła się nagle i postanowiła się nie poddawać bez walki. Rzuciła się w do ucieczki, ciągnąc za sobą ojca, który trzymał się sznurka uwiązanego do jej tylnej nogi. Z podwórka nie było ucieczki, więc Klara toczyła swoją szaloną corridę wokół płotu, widząc pewnie beznadziejność swojego położenia, ale pragnąc pewnie jeszcze przez chwilę nachapać się życia w tym szalonym galopie z roztrzaskaną czaszką i ciągniętym na holu ojcem. Wykorzystał swoją chwilę Brutus, pragnący z całych sił wziąć udział w tym pięknym rytuale mordu; gdy świnia przebiegała w pobliżu budy, wystrzelił jak z procy i po imponującym skoku wgryzł się biednej Klarze w gardło. Tomek aż przysłonił z obrzydzenia oczy: Klara kwiczała i biegła z wiszącym u jej szyi Brutusem i ojcem, który wciąż ze sznurem w ręku obijał się o płot. W środku tego kręgu czaił się z siekierą, jak treser w cyrku, niefortunny rzeźnik, wciąż myśląc o zadaniu śmiertelnego ciosu. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że takim narzędziem niewiele tu zdziała: może zabić psa, a kto wie, jeszcze i uszkodzić ojca. Chwycił więc swój wielki rzeźnicki nóż i rzucił się na Klarę, niemalże jak kowboj próbujący okiełznać dzikiego rumaka. Normalnie pewnie by tego nie zrobił, ale ponieważ golnęli z ojcem po dwie setki dla animuszu, więc i w nim zagrała krew myśliwego. Klara takiego ciężaru już nie uniosła, a rzeźnik szybkim ruchem podciął jej gardło rozlewając błyskawicznie kałużę krwi, którą natychmiast łapczywie zaczął chłeptać Brutus. Świnia jeszcze kopała nogami, ale już ślepia jej zachodziły mgłą i coraz cichszym kwikiem żegnała się ze światem. Mama wybiegła z domu i próbowała Tomkowi zakryć oczy, mokre od łez. Sama też beczała i wcale się z tym nie kryła, a dwaj mężczyźni w ramach zwycięskiego rytuału spluwali i palili nad jej ciałem papierosy.

***

Ten ksiądz wydawał się sympatyczny. Wygłaszał ciekawe kazania. Na przykład stawiał przed sobą na ambonce zapaloną świeczkę i przesuwał nad płomieniem kartkę papieru, a potem pokazywał osmoloną stronę i mówił: „Taka jest twoja dusza, skażona grzechem powszednim. Ciemna, ale jeszcze z białymi plamami. Czarna, ale przecież jeszcze mająca szansę na zbawienie!” A potem podpalał kartkę i wymachując płomieniem wołał: „To jest grzech śmiertelny — twoja dusza spalona na popiół, węgiel z twoich dobrych postanowień!”. Tomkowi tak się to spodobało, że koniecznie chciał iść do spowiedzi właśnie do niego. Grzechy miał te, co zwykle: bił się z bratem, nie słuchał mamy, czasem przeklął, zapominał porannej modlitwy, no i oglądał obrazki z gołymi paniami, które przynieśli do szkoły starsi koledzy. Aha, jeszcze opowiadał świński dowcip… więcej grzechów nie pamięta, za wszystkie serdecznie żałuje… za kratką zapadła długa cisza. Pomyślał, że ksiądz zasnął, ale nie. Poruszył się gwałtownie, a później spytał:

- Ile masz lat?

- Dwanaście — odparł Tomasz.

Po drugiej stronie znów zapadła cisza. Tomasz zaczął się niepokoić.

- Boleję, synu, na twoją duszą — ksiądz jakby odczytał jego nieme pytanie o to, co się dzieje. — Boleję nad twoim grzesznym życiem. Twoja dusza nurza się w bagnie! Grzech tobą owładnął… usidlił cię. Synu, ja płaczę nad tobą! Krew Boga, którego przybiłeś swoimi uczynkami do krzyża, jest na twoich rękach!

Przerażony Tomek oderwał ucho od celofanu, którym przysłonięta była kratka, i zaczął się w panice wycofywać. Natchniony ksiądz jakby tego nie widział, nie przerwał nawet na chwilę monologu. Tomka goniły jeszcze głośno szeptane słowa „Idźcie precz, przeklęci, w ogień wieczny…”, ale nie czekał na ciąg dalszy i wybiegł z kościoła nie rozumiejąc za bardzo, co się z nim dzieje. Upadł pod krzyżem i czekał na grom z ciemnego, zachmurzonego nieba, bo poczuł, że nie ma dla niego ratunku. Więc znalazł się w gronie potępionych? Jest zły? Nie pójdzie do nieba? Czuł, jak jego dusza pali się w ogniu grzesznych uczynków aż zostaje z niej węgiel, a ksiądz — jansenista mnie go kościstą ręką na pył, a później dmucha z całych sił w dłoń — i nie ma już nic, oprócz poczucia, że to koniec, śmierć.

***

- Czego się boi dziecko? — pytał psychiatra.

- Końca świata, panie doktorze — odpowiedziała mama, czekając w niepewności na jego reakcję.

Lekarz był już dość stary i niejednego wariata w życiu widział, teraz jednak jego ręka pisząca receptę zatrzymała się w połowie drogi i spojrzał ciekawie na Tomka spod okularów.

- Końca świata, hę? Ciekawe… Jakieś natręctwa, fobie, hmm? Płacze, nie śpi, moczy się?

- Właściwie to nie… — mama była nieco zmieszana. — Nie zachowuje się dziwnie, ale… boi się zasypiać, bo twierdzi, że może się rano nie obudzić.

- Że co? — zdziwił się doktor.

Mama zawahała się:

— Nie wiem, czy zna pan taką pieśń religijną „Kiedy ranne wstają zorze…”

- No jest taka! — zgodził się doktor.

- I tam się w pewnym momencie śpiewa: „Wielu snem śmierci upadli, co się wczoraj spać pokładli…” — zanuciła cicho.

- My się jeszcze obudzili, byśmy cię, Boże chwalili — dokończył niespodziewanie doktor. — Znam, znam, a jakże! — ucieszył się.

— No i kiedy syn to usłyszał w kościele, przejął się tak, że postanowił nie zasypiać…

- Jak to? — zdziwił się doktor.

- Wyobraził sobie, że ludzie umierają podczas snu!

- Tak?

- Więc uznał, że najbezpieczniej będzie nie zasypiać — pan sobie wyobraża?

Psychiatra marszczył czoło i starał się robić poważne miny.

- Nawet robił sobie zimne okłady, żeby wytrzymać!

- No tak, to ciekawe… — mamrotał doktor i coś notował.

- Jest jeszcze koniec świata… — mama dodała po chwili niepewnie.

Doktor kiwnął zachęcająco głową na znak, że chce, by rozwinęła myśl.

- Jest przekonany, że świat się skończy...niedługo, właściwie za chwilę.

- Naprawdę?

- Popadł w apatię, nie chce niczego robić.

- Taaaaaaak… — doktor długo przeciągał głoski, pogładził swoje siwe włosy i dyskretnie się uśmiechnął. — Może to nic, a może pierwsze symptomy poważnej choroby. A swoją drogą, ciekawy przypadek…

Tomek siedział cichutko jak mysz pod miotłą, mile zaskoczony tym, że zainteresował sobą poważnego doktora. Ten powrócił do pisania recept.

- Damy na razie środki uspokajające — mówił do mamy — a gdyby lęki się nasilały, skierujemy chłopca na badania.

- Widzisz — tym razem skierował się do Tomasza — wszystko się kiedyś kończy. Tak już jest. Ale nie trzeba o tym teraz myśleć. Przed tobą jest długie życie… i przede mną też! A co! Uwierz mi, że ten świat jeszcze trochę potrwa! — klepał się w kolano i zanosił śmiechem.

Tomek przez następne dni łykał leki zapisane przez doktora i spał jak mops. Gdy mu się już znudziło spanie, powiedział, że dobrze się czuje i przestał się bać. Mama ucieszyła się, ale że była bardzo skrupulatna, postanowiła przerwę w dawkowaniu leków skonsultować z doktorem. Długo jednak nie mogła się dodzwonić. Za którymś razem zdenerwowała się.

- Czy mogłabym wreszcie rozmawiać z doktorem Warzeckim?

- Proszę p a n i ą, doktor Warzecki nie żyje! — odpowiedziała obrażona pielęgniarka.

- Ale co też… to jakieś niesmaczne żarty? Trzy dni temu byłam… — mama chciała wyjaśnić nieporozumienie.

- Proszę p a n i ą, jak mam mówić do pani? Powtarzam, doktor Warecki umarł! Wczoraj umarł, na zawał… — i odłożyła słuchawkę.

Mama długo wsłuchiwała się w głuche buczenie telefonu. Była pewna, że ta wiadomość wpędzi jej syna co najmniej w schizofrenię. Ale Tomek przyjął ją zadziwiająco spokojnie. W końcu nie chodziło mu o koniec jednego doktora, w dodatku starego. On żył w lęku przed powszechną apokalipsą, ognistym deszczem z nieba, powstaniem z ziemi umarłych, potopem lawy. Nie rozumiała tego mama, nie pojął tego lęku doktor, usiłujący uśmierzyć metafizyczny niepokój relanium. Musiał radzić sobie z nim sam.

***

Ta, która pozwoliła mu zapomnieć, nazywała się Róża i pracowała w pobliskiej klubokawiarni. Chyba nawet ją kochał. Czy ze względu na to samo brzmienie imienia, jak w przypadku jego kuzynki? Nie zastanawiał się nad tym. Zresztą teraz nie zamieniłby tamtej Róży na tę. Siedział przy ladzie i sączył wolno „Fruktolemon”, z zachwytem obserwując każdy jej ruch. Bufetowa Róża, młoda wdówka, była kobietą nieco przy kości. Lubiła zakładać ręce tak, by jej piersi nabierały bardziej bujnych kształtów. Tomek mrużył oczy i wyobrażał sobie, że pani Róża obejmuje go, a on wtula głowę w jej ciepłe, obfite krągłości. Robiło mu się bardzo błogo. Co jakiś czas wyciągał drobne monety i prosił ją o podanie paczki herbatników, dropsów, pudełka zapałek, a pani Róża wstawała i — wcale nie irytując się — spełniała jego zachcianki, jakby czuła podświadomie, że Tomek płaci za oglądanie jej niczym w jakimś peep — show dla nastolatków z bujną wyobraźnią. W pomieszczeniu rozchodził się jej ładny zapach potu. Uśmiechała się łagodnie do Tomasza i długo przebierała w herbatnikach, chcąc wybrać najlepsze z jednakowych paczek. Tomek wdychał jej zapach, poił oczy pochyloną sylwetką i był bardzo szczęśliwy.

Niestety, pani Róża jako atrakcyjna wdówka miała wielu adoratorów. Tłoczyli się przy ladzie i wdawali w prowokacyjne rozmówki. Tomasz czerwienił się wtedy i odchodził. Docierały do niego tylko strzępki rozmów, które uderzały mu do głowy jak alkohol. Polował na Różę zwłaszcza Danek, stary kawaler, który gdy sobie podpił, mówił takie rzeczy, że Tomkowi aż robiło się słabo. Danek patrzył na Różę wzrokiem, który mówił wszystko, a ona wcale nie czuła się zażenowana spojrzeniem, obiecującym jej zadawanie bólu i rozkoszy na przemian.

— Ty dzisiaj wracasz sama, Róża? — cedził słowa Danek.

- A sama! — śmiała się filuternie, aż cycki jej falowały pod cienką bluzką.

- Będę na ciebie czekał, Róża, pod dębem — mówił tym samym tonem, a Tomkowi ciarki biegły po plecach.

Męczył się i cieszył jednocześnie. Nienawidził Danka za bezczelność i podziwiał za odwagę. Wyobrażał sobie, że to on, Tomek, stoi pod dębem i zaczepia panią Różę, a ona najpierw dziwi się, a potem cieszy i, dobry Boże, przyciska go serdecznie do swoich piersi; na myśl o tym zaczynało mu brakować tchu i niemal unosił się w powietrzu, a zarazem cierpiał, jak nigdy wcześniej w swoim życiu. Miał nawet zamiar, gdy o dwunastej w nocy gasły światła w klubokawiarni, zaczaić się gdzieś w pobliżu i czekać, aż się stanie… właściwie co się stanie? Danek naprawdę na nią się zaczai? Będą się całować? Pani Róża będzie przed nim uciekać? Nie, nie będzie. Gdy rozmawiali, miała coś takiego w oczach, co mówiło „Czekaj na mnie, czekaj, jak chcesz. Nie boję się ciebie. To ty mnie się bój!” Więc może — skąd mu to w ogóle przychodzi do głowy? — będzie pod swoim sztucznym futerkiem — całkiem naga?! I Danek oniemieje, zgłupieje, kiedy mu błyśnie bielą obnażonej szyi, gładkością piersi, płaskim brzuchem w świetle księżyca?! A może Danek poczuje zew wieśniackiej, zwierzęcej krwi w swoich nabrzmiałych żyłach i porwie rękami, zębami na niej ten płaszcz, a potem nagą przyciśnie do drzewa i będzie walczył, zmagał się z tym wspaniałym ciałem, które warte jest po stokroć wytężonej, tytanicznej pracy, i sponiewiera, skatuje, a ona będzie tylko cicho wzdychać i uśmiechać się łagodnie...czy to w ogóle jest możliwe?

***

Mama koniecznie chciała, by Tomasz się czymś zajął i przestał myśleć o głupotach. Postanowiła, że go zapisze na kurs gry na instrumentach muzycznych, prowadzony w tak zwanym domu kultury. Koło istniało przy orkiestrze dętej i miało za zadanie szkolić jej nowych członków. Instrument, który mógł wybrać, bo nikt inny go już nie chciał, nazywał się alt i był rodzajem krępej trąby wydającej dość przygnębiające, basowe dźwięki. Tomek nie lubił go od samego początku, ale nie chciał robić przykrości mamie, więc dwa razy w tygodniu pakował swoją pokraczną trąbę w płócienny futerał i zachodził do starego instruktora, równie starego i posępnego jak Tomkowy niefortunny instrument. Nie zdradzał zbyt wielkiego talentu w wydmuchiwaniu gam czy dychawicznej pieśni „Pojedziemy na łów, towarzyszu mój”, jednak upór, z jakim stary instruktor wgłębiał go mozolnie w tajniki wydobywania dźwięków z altu, nie pozwalał Tomaszowi na zbyt wczesną rezygnację z gry. A chciał ją rzucić w diabły! Męczył się za każdym razem, gdy pan, nazwijmy go Nowak, zabierał od niego trąbę i dmuchając w srebrny ustnik demonstrował, jak należy grać. Później mu ją oddawał, a biedny Tomek krępował się zbyt ostentacyjnie wycierać obfitą ślinę z owego ustnika. Więc cierpiał, przykładając usta do mokrego metalu, i pewnie cierpiał stary instruktor słysząc, jak dziecko niewiele pojmuje z jego nauki o dmuchaniu w starą, wydającą posępne pierdnięcia, trąbę. Widok był zaiste osobliwy: w dużej pustej sali, wyłożonej drewnianym parkietem, w słoneczne popołudnie, którego nęcący zapach dolatywał przez otwarte okna, siedzieli blisko siebie obaj: starzec i dzieciak, jednakowo przejęci bezowocnym, jałowym zajęciem nauki grania na czymś, co było zupełnie nieprzydatne.

— Czy mógłbym dostać saksofon? — pytał co jakiś czas nieśmiało, a Nowak tylko pochrząkiwał chwilę, jakby zniesmaczony niestosownością pragnienia. On kochał to, co robił i kochał nawet ten stary instrument, który kazał Tomkowi regularnie czymś pastować i pokazywał nawet, jak wytrzepać z trąby nadmiar śliny (ohyda!). Skutecznie go tym zniechęcił do instrumentów dętych, choć, po prawdzie, Tomasz nigdy nie darzył ich wielką sympatią. Stary instruktor by tego nie zrozumiał; sam grał w wolnych chwilach na trąbce i, trzeba przyznać, robił to pięknie. Powszechny podziw muzyków budziła też jego trąbka marki „Yamaha”, niezwykle błyszcząca, złota, której „roztrąb jest ze złotego mosiądzu”, jak usłyszał kiedyś Tomek. Nie wiedział oczywiście, co to znaczy, ale musiało być to coś wyjątkowego, bo w zasłyszanym głosie pobrzmiewała zazdrość pomieszana z szacunkiem. Starzec lubił stawać przy otwartym oknie; długo oglądał instrument, wycierał z niewidocznych pyłków, pstrykał w tłoki i zwilżał wargami ustnik, aż wreszcie wzdychał, nadymał policzki i zaczynał grać. Nie grał nigdy dłużej niż dwie minuty, jakby tylko chciał sprawdzić, że palce nie straciły giętkości ruchów, a płuca wciąż sprawnie tłoczą powietrze w ustnik.

Pewnego razu stary instruktor poprosił Tomka, by został po próbie, bo ma mu coś ważnego do powiedzenia. Pochrząkał chwilę, aż wreszcie zagaił:

- Tomasz, czy chciałbyś zagrać w orkiestrze na pochodzie pierwszomajowym?

Tomkowi aż dech zaparło w piersiach.

- Ale ja przecież nie umiem czytać z nut… — zreflektował się.

- To nic, to nic — pocieszał go pan Nowak. — Będziesz udawał tylko, że grasz, przecież nikt się nie pozna!

Tomasz jeszcze się wahał, ale myśl, że będzie wśród tych, których podziwiał trzymając za rękę kiedyś wujka Eugeniusza, działała na niego upajająco. Więc 1 maja, kiedy słońce, jak zwykle, pięknie oświetliło ludzi miłujących pokój i socjalizm, Tomasz, w przepisowym mundurku i fantazyjnym berecie, maszerował w szeregu z innymi, ciut zazdroszcząc tylko, że tamci wydają prawdziwe dźwięki, a on tylko udawane. Ludzie pozdrawiali ich, a Nowak — dyrygent orkiestry — mrugał do Tomasza porozumiewawczo od czasu do czasu.

I wtedy w tłumie widzów Tomek dojrzał ją, panią Różę z klubokawiarni, jak najpierw przygląda mu się z niedowierzaniem, a potem rozszerzają jej się oczy ze zdumienia i uznania. Macha mu ręką! Jaka szkoda, że nie może jej odpowiedzieć… dmucha tylko mocniej w trąbę, wyśpiewując hymn pochwalny na cześć pięknej Róży, ubranej w letnią, przewiewną sukienkę. Nieco dalej stają jego rodzice… mama wie, że ta gra to tylko fikcja i niespecjalnie jej się podoba ta maskarada, ale tato, wystrojony w mundur, z dumą mu salutuje. Tomek więc dynamicznie wydmuchuje swoją niemą pieśń na cześć socjalizmu i miłości, a wszyscy wokół biją mu brawo.

Tak doszli do głównej trybuny, na której w otoczeniu wianuszka miejscowych dygnitarzy stał ten najważniejszy, poseł na sejm Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Poseł nudził się już nieco; wypatrywał w tłumie zgrabnych dziewczyn, gdy tymczasem musiał skupić wzrok na kilkunastu jednakowo ubranych mężczyznach, dmących w trąby. Zdziwił się, gdy dostrzegł wśród nich małego chłopca, który z niesłychanym zapałem dął w alt. Spodobał mu się ten chłopięcy entuzjazm. Kazał więc przyprowadzić grajka do siebie, na trybunę, by pokazać go tłumowi.

— Oto, towarzyszki i towarzysze, nasza przyszłość. Do nich będzie należał nowy, lepszy świat! Zobaczcie, jaki entuzjazm drzemie w naszych najmłodszych! — wykrzykiwał spiker.

Poseł podniósł w górę Tomasza i pokazał go tłumom, a później ucałował siarczyście w oba policzki. Onieśmielony Tomek wciąż ściskał kurczowo trąbę. Ludziom na dole podobała się ta scena. „Niech coś zagra!” zawołał któryś z nich. „Właśnie, niech zagra” podchwyciło kilku innych. I nie trzeba było już dłużej czekać, a tłum zaczął skandować „Zagraj, zagraj!”. Poseł uśmiechał się wyrozumiale, a że wola ludu była dla niego święta, nachylił się nad Tomaszem i rzekł:

Zagraj nam coś, chłopcze, co umiesz najlepiej… — i dał znak ludziom, żeby byli cicho.