Kochać, jak to łatwo powiedzieć - Marian Bala - ebook + audiobook

Kochać, jak to łatwo powiedzieć ebook i audiobook

Marian Bala

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niewesołe lata PRL-u wcale nie musiały być tak szare, jeśli miało się przyjaciela, dzięki któremu każdy dzień stawał się nową przygodą... Udowadnia to historia Mańka i Janusza, dwóch uczniów Technikum Mechanicznego w Oleśnicy. Wspólnie przeżywają pierwsze fascynacje, zabawy w klubie, zajmują się redagowaniem szkolnej gazetki, odnoszą sukcesy, ale też porażki w zmaganiach ze szkołą i z kolegami. Czy jasnowłosa Sara, która nagle zawróci w głowie Mańkowi, zmieni coś w życiu przyjaciół? Jak potoczą się ich losy w skomplikowanej rzeczywistości późnych lat sześćdziesiątych?

Kochać, jak to łatwo powiedzieć to oparta na faktach, nostalgiczna opowieść o dojrzewaniu, trudnych życiowych wyborach i przyjaźni, która nie zawsze może zostać ocalona przed wiatrem historii.

Janusz pośpiesznie pakował ubrania ze swojej połowy szafy do torby sportowej z napisem: „Adidas” – choć wiadomo było, że to podróba. Wybierał się do Wrocławia. Tam mieszkał, na Karłowicach. Ujrzawszy mnie w drzwiach, spytał:
– Maniek, chcesz jechać ze mną, to się pakuj. Bierz bieliznę i polówkę na zmianę, i szczoteczkę. Zostaniesz u mnie do jutra – zaproponował mój dobry kolega.
– Propozycja kusząca, tylko powiedz, co będziemy robić? – zapytałem.
– Zobaczysz na miejscu, nie pożałujesz – odpowiedział Janusz, kończąc pakowanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 555

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 41 min

Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Od autora

Powieść Kochać, jak to łatwo powiedzieć powstała na podstawie osobistych pamiętników autora, które przez wiele lat uważane były za zaginione. Przypadek sprawił, że dwa zeszyty stukartkowe, zapisane drobnym maczkiem, odnalazły się i przyczyniły do powstania tej książki. Większość opisanych w niej zdarzeń jest prawdziwa, ale są też sytuacje nieco zmienione i całkowicie zmyślone. Wartka akcja powieści rozgrywa się w miejscach rzeczywistych, głównie w Oleśnicy i Wrocławiu, w roku szkolnym 1968/69. Mimo wielu szczegółów i bardzo wnikliwych przemyśleń autora nie jest to autobiografia. Wszystkie postacie są rzeczywiste, choć mają zmienione imiona i nazwiska w celu zachowania ich prywatności. Niemniej jednak uważam, że niejeden z czytelników po skojarzeniu faktów odnajdzie w treści swoją tożsamość. Książka traktuje o grupie młodzieży, później przyjaciół, z Technikum Mechanicznego w Oleśnicy i X Liceum Ogólnokształcącego we Wrocławiu przy ul. Kasprowicza. Motorem akcji są dwaj przyjaciele: Janusz i Maniek, mieszkańcy oleśnickiego internatu. Młodzieńcze wybryki i nie do końca przemyślane działania tej nieokiełznanej dwójki były przyczyną wielu ciekawych zdarzeń. Z drugiej strony nauczyciele i kierownictwo doceniali olbrzymią pracę, którą nasi bohaterowie wykonali na rzecz szkoły i internatu. Mogli więc liczyć na szczególne traktowanie, zwłaszcza przy wymierzaniu kar, co nie było bez znaczenia dla młodych przyjaciół.

Pewnego dnia wśród tłumu stałych bywalców wrocławskiego klubu tańca młodzieżowego na placu Gottwalda Maniek rozpoznał Sarę – śliczną, jasnowłosą dziewczynę o chabrowych oczach. Poznał ją kilka miesięcy wcześniej na zabawie karnawałowej zorganizowanej w X LO przez ich szkoły. Był to styczniowy wieczór, który na długo utkwił Mańkowi w pamięci. Sara też pamiętała. Od ich ponownego spotkania przyjacielskie relacje wolno, ale powoli zmieniały swój charakter.

Jeśli chcecie się dowiedzieć, jak potoczyły się losy przyjaciół, zapraszam do lektury.

Marian Bala

I. Spotkanie

Sobota, 28 września 1968 roku, internat Technikum Mechanicznego i Technikum Przemysłowo-Pedagogicznego w Oleśnicy.

 

Budynek opustoszał, większość uczniów pojechała do domów. Leżałem na łóżku i kończyłem czytać Chłopów Reymonta. Zaliczone! Odetchnąłem z ulgą, odkładając książkę na półkę zawieszoną w rogu, na ścianie ośmioosobowej sali. Podszedłem do jednego z trzech otwartych okien. Na zewnątrz było ciepło i duszno. Słońce lśniło mocno, odbijając swoje oblicze w przybrudzonych szybach okien. Było bezwietrznie. Nawet liście wysokich topoli, wytyczających drogę do pobliskich warsztatów szkolnych, pozostawały w martwym bezruchu. Postanowiłem przepędzić swoje zleżałe ciało po parku za stadionem.

Było to idealne miejsce do biegania, gdzie wśród sędziwych drzew i gęstych krzewów otwierała się pajęczyna dróżek i ścieżek. Pospiesznie przebrałem się w obcisłe spodnie dresowe, sportowe buty i koszulkę reprezentacyjną szkolnej drużyny szczypiorniaka Lotniczych Zakładów Naukowych, gdzie ukończyłem zawodówkę. Z przodu po lewej stronie znajdował się duży emblemat szkoły, natomiast z tyłu na plecach mój ulubiony numer cztery. Przeskakując po trzy schody, zbiegłem z drugiego piętra. Wychodząc z budynku, usłyszałem okrzyki dochodzące z boiska piłki ręcznej przy tylnej ścianie internatu. Jeszcze kilka kroków i byłem na miejscu. Po ceglastej nawierzchni biegało kilkunastu chłopaków z mojego rocznika. Trenowała młodzieżówka Pogoni Oleśnica. Nie myślałem już o bieganiu. Usiadłem na ławce i przyglądałem się poczynaniom szczypiornistów, kiedy podszedł do mnie trener i zapytał, odwracając głowę w stronę boiska:

– Rzucałeś kiedyś taką piłką? – Był to wysoki, młody, prawie dwumetrowy mężczyzna wagi ciężkiej. Prawie Goliat. Wzbudzał respekt.

– Rzucałem i nawet grałem taką piłką – odpowiedziałem nieskromnie.

– Zapraszam do nas, chcemy przećwiczyć kilka wariantów w ataku i obronie, brakuje nam jednego, żeby zmontować dwie niepełne drużyny, pięć plus jeden – zaproponował Goliat, który po chwili przedstawił się:

– Jestem Artur, na treningach i zawodach mówi się do mnie: panie trenerze.

– Miło mi. Jestem Maniek – odpowiedziałem.

– Maniek, kolegów poznasz na boisku.

Olbrzym wyciągnął wielką jak łopata dłoń, a ja podałem mu swoją, mniej okazałą. Przywitaliśmy się i było po prezentacji. Trener lekkim truchtem, z niespodziewaną gracją jak na taką wieżę, wbiegł na boisko. Ja, zaproszony, za nim.

– Panowie, to jest Maniek. Zagra z nami w drużynie Andrzeja, która jest stroną atakującą. Ćwiczymy wariant z obiegnięciem lewego skrzydłowego obrony do środka rozegrania, bez gwizdania gry pasywnej, do uzyskania bramki – oznajmił trener, bacznie obserwując poczynania zawodników.

Zaczęło się szybkie bieganie, skakanie, wrzutki do obrotowego, wkrętki, rzucanie do bramki nad obrońcami i padem na pole sześciu metrów. Było dużo ruchu i zamieszania na boisku, nad którym do wysokości kolan unosił się ceglasty kurz. Ćwiczyliśmy jeszcze szybki atak z przechwyceniem piłki i powrót do strefy obrony po stracie piłki. Mecz trwał dwa razy po dwadzieścia minut, nie licząc przerw gwizdanych przez trenera, który pełnił również rolę sędziego. Drużyna Andrzeja, w której grałem, przegrała dziewięć do jedenastu, lecz wynik był najmniej ważny. Liczyło się opanowanie wariantów zagrań narzuconych przez trenera. Podczas treningu poznałem wszystkich. Każdy zawodnik, kiedy złapał piłkę, głośno wypowiadał swoje imię. Było to bardzo proste i skuteczne. Po meczu trener zrobił krótkie podsumowanie. Niektórym się oberwało, inni dostąpili zaszczytu pochwały. Ja zostałem pominięty w ocenie, mimo że zaliczyłem dwie asysty i zdobyłem dwie bramki. Koledzy, mocno zmęczeni, z trudem zarzucali na siebie torby z ciuchami, kierując się w stronę basenu, gdzie pod prysznicami zmywali ceglastą powłokę wyniesioną z boiska. Siedziałem na ławce, również zmęczony, kiedy podszedł trener i kładąc mi na ramieniu swoją wielką łapę, zapytał:

– Gdzie grałeś?

– W szkolnej drużynie LZN-u, a wcześniej w szkole podstawowej w Wołowie, gdzie ze starszym bratem tworzyliśmy niezły duet – odpowiedziałem, wycierając ciało koszulką.

– Maniek, powiem tak – zaczął pan Artur. – Dobrze łapiesz, nieźle rzucasz z lewej ręki, prawą masz trochę słabszą, szybko biegasz, wysoko skaczesz, dużo grasz bez piłki i wytrzymujesz kondycyjnie. Jesteś rasowym prawoskrzydłowym.

– Tak, zgadza się. Z tą prawą ręką mam jeszcze kłopot. Minęły zaledwie dwa miesiące, odkąd zdjęto mi gips po kontuzji nadgarstka po nieudanym lądowaniu ze spadochronem we Wrocławiu, w aeroklubie na Kuźnikach. Mam jednak szczęście, że jestem oburęczny i nie robi mi żadnej różnicy, którą ręką cokolwiek robię. Mogę grać równie dobrze na prawym, jak i na lewym skrzydle – powiedziałem nieskromnie, znając swoją wartość jako szczypiornisty.

– W trzy miesiące taka forma? To jest sukces.

– Żaden sukces. Mając rękę w gipsie, dalej biegałem po kilka kilometrów dwa, trzy razy w tygodniu i forma pozostała.

Trener patrzył na mnie z niedowierzaniem i po chwili wypalił z propozycją:

– Chciałbyś zostać z nami i razem trenować?

– Nie – odpowiedziałem bez zastanowienia.

– Dlaczego? – zapytał mocno zdziwiony Artur.

– Panie trenerze. Proszę spojrzeć na mnie. Metr siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt kilogramów wagi i jeszcze ten niedowład prawej ręki. Czy to są warunki na rasowego piłkarza ręcznego? Trzeba mieć takie warunki fizyczne jak pan, żeby zaistnieć w tym sporcie. Nie oszukujmy się.

Artur, nie komentując mojej wypowiedzi, podał mi rękę i poklepując mnie po plecach, po chwili powiedział:

– Maniek, przemyśl moją propozycję. Jesteś dobry, a możesz być jeszcze lepszy. Warunki fizyczne to nie wszystko. Ty masz wiele innych walorów, żeby właśnie w tym sporcie zaistnieć.

Trener nie przekonał mnie i bez mojej konkretnej deklaracji poszedł w stronę basenu. Ja do internatu. Czułem się dowartościowany i szczęśliwy. Wkrótce przekonałem się, że nie był to koniec dobrej passy w tym dniu. Wróciłem do sali. Wziąłem przybory toaletowe i obszerny szlafrok frotte. Zszedłem na parter, gdzie znajdowały się boksy z prysznicami. Obszerna łazienka była wyłożona pod sufit brązowymi płytkami. Frontowa ściana na całej swojej długości lśniła blaskiem nisko osadzonych luster, pod którymi znajdowało się również długie koryto mało eleganckich baterii z ciepłą i zimną wodą. Po prawej stronie łazienki znajdowały się boksy z prysznicami. Kabiny, zasłonięte kotarami z cienkiej, nieprzeźroczystej folii, zapewniały minimum intymności. Na podłodze drewniane podesty przy umywalkach zabezpieczały również użytkowników przed poślizgnięciem. W rogu po przeciwnej stronie stała Frania, wirnikowa biała pralka z długim gumowym wężem podłączonym do zaworu ciepłej wody jednego z kranów. Po lewej stronie znajdowało się wąskie, wysokie okno, które nie wiedzieć dlaczego, nie domykało się. Wziąłem prysznic, umyłem zęby. W międzyczasie wyprałem prawie czerwone od pyłu z boiska ciuchy sportowe. Po kilkunastu minutach wróciłem do sali dwadzieścia sześć. Drzwi były otwarte. Janusz pośpiesznie pakował ubrania ze swojej połowy szafy do torby sportowej z napisem „Adidas” – choć wiadomo było, że to podróba. Wybierał się do Wrocławia. Tam mieszkał, na Karłowicach. Ujrzawszy mnie w drzwiach, spytał:

– Maniek, jak chcesz jechać ze mną, to się pakuj. Bierz bieliznę i polówkę na zmianę, i szczoteczkę. Zostaniesz u mnie do jutra – zaproponował mój już dobry kolega.

– Propozycja kusząca, tylko powiedz, co będziemy robić? – zapytałem.

– Zobaczysz na miejscu, nie pożałujesz – odpowiedział Janusz, kończąc pakowanie.

Dorzuciłem jeszcze do mojej małej torby sportowej trzy tomy Chłopów Reymonta i dwa zeszyty do polskiego – swój i kolegi. Zbiegliśmy na parter, żeby u dyżurnego zdać klucz do sali i wpisać się do książki wyjść i powrotów. Marszobiegiem, z torbami u boku, przemierzaliśmy całe miasto w kierunku dworca kolejowego. Ostatnie kilkaset metrów przebiegłem szybko, żeby zdążyć kupić bilety na pociąg. Udało się. Janusz wsiadł do pociągu w ostatniej chwili. Siedzieliśmy naprzeciw siebie mocno zmęczeni i oddychaliśmy ciężko, śmiejąc się radośnie, ciesząc się, że zdążyliśmy. Podróż trwała krótko. Po dwudziestu paru minutach byliśmy już we Wrocławiu, na Nadodrzu. Tramwajem pojechaliśmy do pętli siódemki za mostem Trzebnickim. Byliśmy już prawie na miejscu. Jeszcze kilkadziesiąt metrów ulicą Kasprowicza, później w prawo na Przybyszewskiego i już staliśmy przy furtce willi, w której na piętrze mieszkał Janusz. Drzwi były otwarte, weszliśmy do przedpokoju. Z głębi mieszkania dochodził głos mamy kolegi:

– Jochanan, to ty?

– Tak, mami, pozwól sobie kogoś przedstawić. To jest mój serdeczny kolega Maniek, o którym wam opowiadałem.

Drobna, ciemnowłosa kobieta wysunęła nieśmiało dłoń, którą pośpiesznie pocałowałem. Z salonu, skąd dochodziły odgłosy włączonego telewizora, wyszedł tato. Łysawy, z dużym, garbatym nosem, na którym wspierały się grube szkła okrągłych okularów. Mężczyzna, podając rękę, chrapliwym głosem powiedział:

– Górski jestem.

Ściskając jego dłoń, przedstawiłem się:

– Balicki.

Pani Górska smażyła naleśniki i przekładała je na przemian serem i dżemem truskawkowym ze świeżych owoców. Zaprosiła nas do stołu.

– Chłopcy, siadajcie, zjecie, dopóki ciepłe.

– Mami, nie teraz. Idziemy do klubu. Zjemy, jak wrócimy. Maniek zostaje u nas na noc – powiedział Janusz, wyjmując z torby ciuchy do prania.

Obaj poszliśmy do łazienki odświeżyć się po wyczerpującym marszobiegu na dworzec w Oleśnicy. Ubrani w firmowe jeansy Rifle, katany i cienkie golfiki oraz niezawodne, welurowe, jasne cichobiegi, wyglądaliśmy jak bracia. Po kilkudziesięciu metrach marszu ulicą Dygasińskiego, przecięciu Boya-Żeleńskiego i przejściu pod łukiem znaleźliśmy się na placu Gottwalda przed budynkiem, w którym mieścił się Dzielnicowy Dom Kultury. Weszliśmy przez szerokie drzwi do holu. Po prawej stronie były toalety, po lewej pomieszczenia socjalne, obok których wąskie, drewniane, kręte schody prowadziły na piętro zajęte przez pomieszczenia biurowe. Przez uchylone szerokie, oszklone małymi szybkami drzwi słychać było głośną muzykę. Wpadliśmy na salę. Janusz tanecznym krokiem skierował się w stronę bufetu po lewej. Za barem stała korpulentna, witająca gości uśmiechem, około czterdziestoletnia kobieta.

– Pani Mario, wprowadzam kolegę. – Janusz, pochylając się, prawie kładąc na blacie bufetu, wyciągnął dłoń do powitania i szarmancko pocałował bufetową w rękę.

Maria, lekko zażenowana, uśmiechnęła się szerzej.

– Maniek, ty tutaj załatwiaj swoje członkostwo, ja lecę przywitać się z paczką.

Oddalając się tyłem, Janusz rzucił jeszcze:

– Pani Mario, kocham panią.

Ta już głośno się zaśmiała, mówiąc:

– Oj Czaruś, Czaruś, kiedy ty spoważniejesz?

– Zawsze byłem i jestem poważny – skwitował Janusz, który tutaj, w klubie, znany był jako Czarek, po czym zniknął w tłumie tańczącej młodzieży.

– Dowód lub legitymację szkolną proszę.

Podałem legitymację. Bufetowa oglądała ją to z jednej, to z drugiej strony, po czym spod lady wyjęła gruby skoroszyt i pod literką B wpisała moje dane osobowe.

– Teraz, kochanieńki, usiądź sobie tu z prawej, przy tym małym stoliku. Przeczytaj regulamin i wypełnij ankietę – powiedziała pani Maria, podając mi czyste blankiety.

Regulamin nie był długi, lecz zawierał kilka istotnych i ważnych punktów związanych z funkcjonowaniem młodzieżowego klubu tańca towarzyskiego:

– Każdy członek klubu ma prawo, raz na pół roku, wprowadzić nowego członka za swoim osobistym poręczeniem.

– Zabrania się bezwzględnie wnoszenia i spożywania na terenie Domu Kultury alkoholu i innych środków odurzających.

– Członek klubu ma obowiązek uczestniczyć w pracach porządkowych i organizacyjnych, jeżeli zajdzie taka potrzeba.

– Klubowicz uiszcza roczną opłatę w wysokości stu złotych, która może być rozłożona na cztery równe raty.

– Klubowicz otrzymuje legitymację członkowską, która upoważnia go do wstępu na imprezy i zawody organizowane przez Dzielnicowy Dom Kultury Wrocław Karłowice.

Punktów regulaminu było jeszcze kilka, ale raczej o charakterze organizacyjnym i strukturalnym. W prawym dolnym rogu należało czytelnym podpisem poświadczyć, że zapoznałem się z regulaminem. Wypełniłem również ankietę personalną i podpisałem oba dokumenty. Grzecznie przekazałem je, już oficjalnie, pani Marii, płacąc równocześnie pierwsze dwadzieścia pięć złotych opłaty członkowskiej. Bufetowa coś jeszcze zanotowała w swoim grubym skoroszycie pod literką B, po czym wreszcie odezwała się:

– Marian Balicki, przyszły wychowawca i nauczyciel młodzieży. Ja jestem bufetowa i należy mi mówić: „pani Mario”. Bo musisz wiedzieć, kochanieńki, że tu to nawet władza z posterunku obok mówi do mnie „pani Mario”. – Mówiąc to, z dumą wyciągnęła rękę, a ja podałem swoją.

– Do mnie proszę mówić Maniek, bo tak zwracają się do mnie koledzy i przyjaciele. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi? – zapytałem dyskretnie, nie czekając na odpowiedź.

Siedząc na wysokim stołku, rozglądałem się po dużej sali. W przeciwnym rogu na małym podwyższeniu stała masa sprzętu, kolumny głośników różnej mocy i wojskowa skrzynia wielkości dwóch nałożonych na siebie trumien. Drewniany pojemnik w kolorze khaki zamknięty był na dwie duże kłódki. Na bokach widniały czarne numery i napisy w języku niemieckim. Pod oknami, wzdłuż długiej ściany, rozstawiono kwadratowe stoliki z krzesłami – po cztery i więcej przy każdym. Stolików było ponad dwadzieścia i jeszcze dwa przy orkiestrze, na podwyższeniu. Przeciwległa ściana lśniła dużymi płatami luster o wysokości dwóch metrów. Na całej jej szerokości zamontowano metalową barierkę, która zabezpieczała lustra przed uszkodzeniem. Sufit ozdobiony był trzema rozetami, pod którymi zawieszono bogato zdobione, mosiężne żyrandole z licznymi żarówkami. Podłoga to klasyczny dębowy parkiet położony w jodełkę. Na mniej wydeptanych klepkach można było jeszcze zauważyć resztki lakieru z okresu dawnej świetności. Muzyka płynęła z adaptera przez wzmacniacz do kolumn o średniej mocy.

Po chwili na sali zrobiło się cicho. Parkiet opustoszał. Młodzież wróciła do stolików. Przy jednym z nich, pod filarem, dostrzegłem dwie znajome mi dziewczyny. Pamiętałem ich imiona. Blondyneczka nazywała się Sara, a ta czarnulka obok niej to Dzidka. Z tymi dwiema ślicznotkami miałem przyjemność bawić się tuż obok, w dzisiejszym Liceum Ogólnokształcącym przy Klasztorze Franciszkanów, przy alei Jana Kasprowicza. Klasztor i świecka szkoła bez przeszkód funkcjonowały obok siebie mimo tego, że Kościół nie był promowany przez państwo.

Do bufetu podszedł Czarek, jak zwykle tanecznym krokiem, jakby gasił niedopałki papierosów na parkiecie.

– Gdzie mam podpisać? – zapytał, słodko uśmiechając się do pani Marii.

– Tutaj, Czaruś – odpowiedziała barmanka, podsuwając moją ankietę personalną wyjętą z grubego skoroszytu.

– Idziesz ze mną – stanowczo powiedział Janusz, kładąc rękę na moim ramieniu.

– Jeszcze chwila – zaprotestowałem. – Powiedz mi coś o tych dwóch panienkach przy stoliku na wprost, pod filarem. Czy to Sara i Dzidka? – zapytałem, chcąc uzyskać potwierdzenie, że to są te same dziewczyny, z którymi tańczyłem w styczniu na międzyszkolnej zabawie karnawałowej.

Chłopcy z mojej trzeciej klasy Lotniczych Zakładów Naukowych i ja byliśmy zaproszeni na potupajkę do ich liceum. Z długowłosą blondyneczką o niebieskich oczach bardzo dobrze mi się tańczyło. Razem przetańczyliśmy prawie wszystkie kawałki.

– Tak, to jest Sara i Dzidka z chłopcem, Grześkiem. Muszę cię zmartwić, ta blondyneczka to twierdza nie do zdobycia, jej chłopak jest w szkole oficerskiej w Dęblinie, a ta czarna to siostra Wojtka, tego podchorążego, co jest z Sarą. Łapiesz? – zapytał Janusz, nie będąc pewnym klarowności swojej prezentacji.

Podeszliśmy do stolika. Wszyscy wstali.

– Dzieciaki, poznajcie mojego przyjaciela ze szkoły w Oleśnicy. Siedzimy w jednej ławce, razem jemy przy jednym stole i w internacie śpimy obok, ale na osobnych łóżkach. Dziewczyny, uśmiechając się, patrzyły na mnie z niepewnością.

– Cześć, jestem Maniek.

Pierwszy podał mi rękę Grzesiek, po czym, rozkładając ręce, wpadliśmy sobie w ramiona.

– Ja jestem Sara, ta sama ze styczniowej zabawy karnawałowej w naszej szkole – przedstawiła się jasnowłosa, całując mnie w policzek w przyjacielskim objęciu.

Dzidce ten całus wyraźnie się nie spodobał. Odczułem to w jej zimnym uścisku, bez całusa przy powitaniu, i kiedy spytała:

– Dlaczego Maniek? Kilka miesięcy temu przedstawiłeś się imieniem Marian?

– Dla przyjaciół jestem Maniek i stąd ta zmiana. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi, mimo że trochę chłodem powiało.

Sara zrozumiała moją uwagę skierowaną do Dzidki i chcąc załagodzić niezręczną sytuację, zaproponowała zajęcie miejsc przy stoliku.

– O nie, nie tak szybko. Maniek musi poznać całą naszą paczkę i teraz go porywam. Zapewniam, że zaraz wróci – powiedział Janusz.

Poznałem dziewczynę kolegi, śliczną czarnulkę Luśkę i pozostałych przyjaciół, co zajęło mi kilkanaście minut. Większość młodzieży szalała na parkiecie. Moi znajomi ze stolika pod filarem również tańczyli w rytm kawałków Niebiesko-Czarnych, puszczanych z czarnego krążka.

Wyszedłem z sali na drugą stronę Domu Kultury i zobaczyłem piękny, duży park z sędziwymi drzewami, pod którymi stały małe ławeczki, zachęcające do tego, żeby na nich usiąść – w cieniu, pod koronami rozłożystych drzew. Wśród wielu kasztanowców, dębów, lip i klonów, blisko tarasu rósł dostojny platan. Pod nim również była mała ławeczka dla dwojga. Usiadłem i czekałem, aż umilknie muzyka, nie chcąc siedzieć sam przy czteroosobowym stoliku pod filarem. Kiedy zrobiło się cicho, jeszcze chwilę odczekałem i wszedłem na salę. Grzesiek i Dzidka siedzieli na swoich krzesłach. Przysiadłem się do nich. Sary nie było, zjawiła się dopiero, kiedy po przerwie zabrzmiała Zabawa podmiejska Piotra Szczepanika. Wszyscy wylali się na parkiet, a ja znów zostałem sam przy stoliku. Po chwili poczułem na ramieniu delikatny dotyk dłoni. To była Sara, która po tańcu z Robertem dała mu się porwać do stolika przy scenie, gdzie siedział z Wiesiem, Luśką i Januszem. – Zatańczymy? – zaproponowałem.

– Nie, Maniek, wolałabym porozmawiać – odpowiedziała jasnowłosa, patrząc mi głęboko w oczy, jakby chciała zobaczyć moje drugie oblicze.

– Chcesz tutaj? – zapytałem. – Czy może wyjdziemy do parku, bo tu jest za głośno?

– Zgoda, chodźmy do parku, pod mój baobab – zgodziła się niebieskooka, podając mi rękę. Nie był to baobab, lecz ten sam platan, pod którym przed chwilą siedziałem. Nieprzyzwoicie długo i bez słowa patrzyłem na Sarę. Miałem przed sobą bardzo ładną dziewczynę o dużych chabrowych oczach, jasnych, grubych i długich do pasa włosach zaplecionych w luźny warkocz opadający na prawą pierś. Ubrana była w krótką żółtą spódniczkę z drobnego sztruksu, delikatny elastyczny półgolfik w kolorze jej oczu i białą, dżinsową kurtkę. Na małych stopach miała białe niskie buciki sportowe. Siedzieliśmy na ławce wpatrzeni w siebie, milcząc, jakbyśmy się wieki nie widzieli. W końcu Sara, przerywając ciszę, zapytała:

– Powiedz, Maniuś, co u ciebie? Mogę tak do ciebie mówić? – dodała.

– Bardzo proszę. Będzie mi miło – odpowiedziałem, uśmiechając się życzliwie. – U mnie nic szczególnego, skończyłem edukację w zawodówce na Psim Polu. Teraz uczę się w Technikum Przemysłowo-Pedagogicznym w Oleśnicy. Może będę nauczycielem zawodu. Nie wszyscy muszą być lotnikami. Na stałe mieszkam w Wołowie. Tato jest mechanikiem, obecnie na rencie, mama pracuje jako kasjerka w punkcie skupu surowców wtórnych. Mam brata, który jest ode mnie starszy prawie o trzy lata. To by było wszystko, czym chciałem się pochwalić.

– Niewiele tego, ale mam nadzieję, że kiedyś bliżej się poznamy i powiesz mi o sobie więcej – powiedziała Sara.

– Już się śpieszę do tego bliższego poznania – odpowiedziałem żartobliwie.

– Maniuś, hola, hola. Nie tak szybko. Na początek musimy sobie coś ustalić. Mam chłopca. Ma na imię Wojtek…

– Teraz jest w szkole oficerskiej w Dęblinie – dodałem niegrzecznie, przerywając jasnowłosej.

Sara, zdumiona, spojrzała na mnie z nieukrywanym zaciekawieniem i zapytała:

– Skąd wiesz?

– Mam swoje źródła – odpowiedziałem dumnie, wiedząc, że właśnie teraz przejąłem inicjatywę nad naszą rozmową, pozbawiając niebieskooką pyszałkowatej pewności siebie, którą za wszelką cenę chciała odzyskać.

– Chciałabym, żeby nasza znajomość układała się tylko na płaszczyźnie przyjacielskiej, takiej bez zobowiązań – zaproponowała Sara.

– Zgadzam się, ale tak naprawdę nie wierzę w przyjaźń damsko-męską, bo to prędzej czy później kończy się w łóżku i wówczas inaczej się nazywa.

Zauważyłem, że mimo woli zezłościłem jasnowłosą swoim postrzeganiem przyjaźni damsko-męskiej i chcąc załagodzić napinającą się atmosferę naszej rozmowy, łagodnym głosem zaproponowałem:

– Sara, możliwe, że się mylę. Jeśli tak jest, to proszę, naucz mnie takiej przyjaźni jeszcze raz, proszę.

– Daj mi szansę, będę się starała, ale to nie zależy tylko ode mnie, wiesz o tym.

– Tak, wiem – potwierdziłem, patrząc jej głęboko w oczy.

– Dzidka jest moją koleżanką – mówiła dalej Sara.

– Jest też siostrą Wojtka i zarazem twoją przyzwoitką – dokończyłem ponownie, przerywając jej.

– Maniek, zadziwiasz mnie. Możesz mi powiedzieć, od kogo to wszystko wiesz? – zapytała już mocno zirytowana dziewczyna.

– Nie mogę, nigdy nie zdradzam swoich informatorów, kochanie – odpowiedziałem, wiedząc, że zaraz oberwie mi się za tę poufałość.

– O, patrzcie go, kochanie. Jeszcze co. Nie pozwalam tak do siebie mówić. Rozumiemy się? – stanowczo zaprotestowała zdeprymowana Sara.

– Dobrze, skarbie, nie będę do ciebie mówił: „kochanie” – odpowiedziałem ze szczerym uśmiechem, chcąc złagodzić ton naszej rozmowy i uspokoić mocno nakręconą jasnowłosą. Wstałem z ławki i podając Sarze dłoń, zaproponowałem:

– Chodźmy tańczyć, dosyć już tych słownych potyczek. Przepraszam i jeszcze raz przepraszam cię, skarbie.

Śliczna niebieskooka, uśmiechając się, powiedziała:

– Podoba mi się to „skarbie”. Ale, Maniuś, nie mów tak do mnie przy Dzidce, proszę.

– Tak, wiem. Będę ci mówił: „brzydulo” – zażartowałem.

– No nie, Maniuś, aż tak to nie musisz się konspirować, nie przeginaj! – odpowiedziała również żartem jasnowłosa, podskakując w marszu i mocniej ściskając mnie za rękę.

Na sali wmieszaliśmy się w tłum tańczących twista młodych ludzi, którzy mocno skręcając i kładąc się prawie na parkiecie, oddawali się bez reszty magii tego tańca. Po chwili nastąpiła krótka przerwa, zmiana czarnego krążka i już Mały Książę Kasi Sobczyk połączył w pary bawiącą się młodzież. Chciałem przytulić Sarę mocniej… Nie udało się. Dziewczyna sprytnymi unikami trzymała dystans i rozglądając się po sali, wzrokiem szukała Dzidki. Moje przypuszczenia sprawdziły się. Jasnowłosa musiała uważać na swoją koleżankę, która nie spuszczała z niej wzroku. Kilka dłuższych, rytmicznych kroków i oddalając się, byliśmy już po drugiej stronie sali, zaszywając się w tłumie tańczących. Sara była już bliżej. Nie wymykała się, sama zmniejszała dystans, którego już prawie nie było. Będąc bardzo blisko siebie, słyszeliśmy swoje miarowe oddechy i bicie serc. Tańczyliśmy z takim zgraniem i finezją, jakbyśmy robili to od zawsze. Sara stąpała po parkiecie, prawie fruwając, niczym ważka. Taniec sprawiał nam dużą przyjemność, o czym świadczyły szczere uśmiechy na naszych twarzach. Nasze oczy spotkały się i wpatrzeni w siebie, straciliśmy kontakt z otoczeniem, które w tym momencie nie miało żadnego znaczenia. Liczył się tylko taniec i my w nim, tak blisko siebie. Nasze rytmiczne pląsanie po parkiecie bardzo nas zbliżyło, nie tylko fizycznie. Teraz wiedziałem, że nadajemy na tych samych falach, których częstotliwość będzie wzrastać proporcjonalnie do czasu spędzanego ze sobą. Muzyka umilkła, parkiet opustoszał, a Sara i ja tańczyliśmy wpatrzeni w siebie, nie wiedzieć jak długo. Kiedy się zorientowałem, że tylko my jeszcze tańczymy, pocałowałem partnerkę w rękę i odwróciwszy się w stronę stolika, zapytałem:

– No co? Jak widać, bez muzyki można tańczyć. Patrzcie i uczcie się.

Moja propozycja wywołała nieśmiałe oklaski na sali. Jasnowłosa, dochodząc do stolika, śmiała się, ściskając moją dłoń. Grzesiek i Dzidka siedzieli już przy stoliku pod filarem. Kolega uśmiechnięty, wesoły, natomiast przyzwoitka kipiała ze złości, wcale się z tym nie kryjąc. Nie obchodziły mnie jej nastroje. Dzisiaj ważne było to, że jestem ze śliczną dziewczyną, w której zadurzyłem się osiem miesięcy wcześniej. Byłem szczęśliwy i kiedy patrzyłem na uśmiechniętą, drobną buzię i radosne chabrowe oczy Sary, miałem wrażenie, że ona również. Siedzieliśmy w komplecie, milcząc. Było trochę sztywno, kiedy zjawił się z własnym krzesłem wysoki, szczupły, dwudziestokilkuletni mężczyzna o gładkiej twarzy i ciemnych włosach związanych z tyłu głowy. Uśmiechając się, rozłożył ręce w geście powitania, po czym, poklepując mnie po plecach, powiedział:

– Jestem Robert, mówią mi Bercik. Robię tu za wodzireja i nauczyciela tańca. Ciebie nie będę uczył, bo widziałem, że dobrze sobie radzisz.

W mocnym uścisku z trudem wypowiedziałem swoje imię:

– Jestem Maniek.

Bercik ściskał coraz mocniej.

– Nie tak mocno, chłopie, połamiesz mnie – zaprotestowałem.

– Ten uścisk to podziękowanie za twój romantyczny taniec z Sarą. Pokazaliście, że bez muzyki też można dobrze tańczyć. Jak się bawicie? Po co pytam? Przecież widziałem – zreflektował się Robert, co wywołało u nas spontaniczny śmiech. Oczywiście z wyjątkiem Dzidki, która siedziała sztywno, z posępną miną, jakby miała żal do wszystkich, że dobrze się bawią. Bercik przystawił krzesło, usiadł i patrząc na mnie, bardzo oficjalnie spytał:

– Kto cię wprowadził?

– Sam wszedłem, bez pomocy. Dałem radę – odpowiedziałem, żartując.

Teraz to już wszyscy przy stoliku pod filarem śmiali się głośno, zwracając na siebie uwagę sąsiadów. Dziewczyny aż tupały nogami pod stolikiem. Przeprosiłem Roberta za żart, który jego również rozbawił. Wciąż się śmiejąc, powiedział:

– Maniek, jest okej, nie musisz przepraszać. Wyrafinowane poczucie humoru jest mile widziane w naszym klubie. A teraz już poważnie, kto? – zapytał Bercik.

– Janusz Górski, Czarek – odpowiedziałem.

– Miło mi cię poznać, Maniek.

– Mnie również, Bercik – odpowiedziałem szybko, lądując ponownie w uścisku wysokiego faceta o latynoskiej urodzie i nieprzeciętnej sile mimo szczupłej budowy.

Milczenie, które zapanowało po tych słowach, przerwała Dzidka, mówiąc:

– Wiecie, że Luśka, dziewczyna Czarka, truła się przez niego parę tygodni temu.

Dziewczyna nagle zamilkła. Przy naszym stoliku stał Czarek.

– Dobrze, że o tym mówisz. Najwyższy czas zatrzymać tę falę domysłów i plotek. Nie ruszajcie się stąd. Idę po Luśkę.

Po chwili zjawił się z dziewczyną, niosąc dwa krzesła.

– Nic o niej bez niej – powiedział stanowczo i głośno Janusz, patrząc na Luśkę.

Dziewczyna przywitała się zwyczajowo. Wypowiedzieliśmy swoje imiona w uścisku z pocałunkiem.

– Znam cię, wiem dużo o tobie. Czaruś mi opowiadał – powiedziała Lucyna z przyjacielskim, miłym uśmiechem.

– Miło mi cię poznać, jesteś bardzo ładna – odpowiedziałem, rewanżując się komplementem.

Nie była to tylko grzeczność. Luśka swoją nieprzeciętną urodą zadziwiała wszystkich. Drobna, niewysoka, zgrabna czarnulka z dołkami na policzkach przy uśmiechu. Jej długie, kruczoczarne, lśniące, rozpuszczone włosy niczym wodospad rozlewały się na jej szczupłych ramionach. Ciemnobrązowe duże oczy i długie rzęsy zachwycały swoim pięknem, czyniąc jej buzię bardzo powabną i zarazem niewinną, a uroku dodawały jasne, karminowe usta i mały, zadarty nosek. Gdy się uśmiechała, jej ząbki lśniły nienaganną bielą i symetrią.

Kiedy już wszyscy, w siedmioosobowym składzie, siedzieliśmy przy stoliku pod filarem, Czarek poprosił Luśkę, żeby opowiedziała, jak to było naprawdę, bez żadnej ściemy i ubarwień. Dziewczyna rozejrzała się wokoło, sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje, zatrzymała wzrok na Dzidce i cichym głosem rozpoczęła swoją opowieść:

– Pamiętacie, dwa miesiące temu, był to koniec lipca, kręcił się tutaj taki młody, krępy Arab, przedstawiał się jako Abdul. Nie miałam odwagi przywitać się z nim zwyczajowo. Nikt z naszych nie wprowadził go, toteż każdorazowo płacił za wstęp u pani Marii. Czaruś z Aśką, Pawłem i Kazikiem pojechali do Mrągowa, pod namiot. W tańcu Arab zaproponował mi złoty środek na polepszenie nastroju za sto złotych, pokazując saszetkę z ciemnym jak kawa proszkiem. Zaznaczył, że jest to działka na cztery razy i trzeba to brać z łyżeczką cukru, bo jest bardzo gorzkie. Kupiłam ten proszek za osiem dych, bo więcej nie miałam. Kostkę cukru wzięłam od pani Marii i zażyłam to świństwo. Chciałam sobie poprawić humor. Nie było Czarusia. Rodzice nie zgodzili się na mój wyjazd z kapelą do Mrągowa pod namiot. Wzięłam to przed samym wyjściem z klubu. Kiedy wracaliśmy całą paczką do domu, po drodze zaczęło się ze mną dziać coś dziwnego. Faktycznie humor mi dopisywał, ale było mi niedobrze, kręciło mi się w głowie, byłam jak pijana, nawet mama zauważyła, bo pytała, czy nie piłam alkoholu. Umyłam się i położyłam spać bez kolacji. Więcej już nic nie pamiętam. Rano rodzice, nie mogąc mnie dobudzić, wezwali pogotowie. Znalazłam się na oddziale toksykologii szpitala wojewódzkiego. Po kilku godzinach doszłam do siebie i zobaczyłam, że obok mnie leży Klara, ta studentka z ASP, co chodzi z Waldkiem.

– Tak, tak, wiem, która. I co dalej? – ponaglała Dzidka.

– Klara przyszła do szpitala o własnych siłach, przynosząc ze sobą to paskudztwo. Miała te same objawy co ja, lecz ona zażyła tego proszku mniej. Musiałam grubo przesadzić z tą jedną czwartą porcji. Gdyby nie Klara, nie wiem, co by się ze mną stało. Ta dziewczyna prawdopodobnie uratowała mi życie. Jak zbadali ten proszek, dostałam odpowiednią odtrutkę i po kilku godzinach było już lepiej. Na drugi dzień odwiedził nas młody milicjant i zadawał wiele pytań. Poinformował nas, że szpital ma obowiązek powiadomienia milicji o takich przypadkach jak nasz. Klara dużo pomogła w sprawie. Powiedziała o piaskowym fiacie z wgniecioną klapą bagażnika. Podała nawet dwie ostatnie cyfry numeru rejestracyjnego. Najważniejsze było to, że narysowała portret pamięciowy Abdula. Dokładnie przyjrzała się Arabowi, kiedy z Waldkiem w holu palili papierosy, a ten skurwiel, przechodząc obok, wsiadł do samochodu i spokojnie odjechał.

Czarek spojrzał do góry, bo nad naszym stolikiem rozpostarł się parasol głów wsłuchujących się w relację Luśki.

– Ludzie, rozstąpcie się, nie mamy, czym oddychać!

Parasol zniknął, ale tylko na chwilę. Wówczas do stolika podeszła pani Maria z gazetką, którą położyła na blacie. Był to biuletyn informacyjny przeznaczony tylko dla milicjantów. Robert wstał i zaczął czytać:

– „Wzorowa obywatelska postawa studentki wrocławskiej ASP, Klary … (nazwisko wykropkowane), przyczyniła się do ujęcia niebezpiecznej grupy przestępców. Dwóch Polaków, Irakijczyk i Turczynka przemycali do Polski i rozprowadzali w środowiskach młodzieżowych niebezpieczne dla zdrowia i życia narkotyki. Zatrzymania dokonała Sekcja Antynarkotykowa Wojewódzkiej Komendy Milicji we Wrocławiu”. Rozległy się oklaski. Klara wyrwała z rąk Bercika gazetkę i ze złością powiedziała:

– O Matko Boska, skąd oni wzięli takie okropne moje zdjęcie?

Grzesiek, przechwytując broszurę i patrząc na zdjęcie, powiedział:

– Co chcesz, Klara, całkiem ładnie tu wyszłaś, ale tak naprawdę to nie fotka jest ważna, tylko treść – podsumował dumnie.

Pani Maria wzięła gazetkę, zwinęła ją w rulon i cichym głosem, rozglądając się, zastrzegła:

– Pamiętajcie, niech mi się tylko nikt nie wygada przed panem Mietkiem, że pokazałam wam ten artykuł.

– Tylko mój Czaruś miał przeze mnie kłopot. W jego mieszkaniu milicja zrobiła przeszukanie – mówiła dalej Luśka.

– Co to takiego przeszukanie? – zapytała Dzidka.

– Oj, Dzidzia! W mieszkaniu zrobili rewizję, szukali narkotyków – zaczął Czarek. – Byliśmy w drodze powrotnej z Mrągowa. W poniedziałek już o szóstej rano weszło dwóch milicjantów po cywilnemu i jeden mundurowy z nakazem przeszukania mieszkania. Mój pokój przewrócili „na lewą stronę”. Był czysty. W łazience, w szafce znaleźli zapakowane w kopertę tabletki na żołądek mamy. Rodzice tłumaczyli, że stłukła się fiolka, dlatego tabletki są w kopercie. Po kilku dniach dzielnicowy przyniósł zarekwirowane pastylki. Nawet przeprosił. Był to nasz pan Miecio. Mnie dwa razy wzywali na komendę w celu złożenia wyjaśnień, tak pisali na wezwaniach. Pytali, od kiedy znam Lucynę Miller, z kim się koleguje. Oglądali moje ręce i pod kolanami szukali śladów po igle. Owszem, czasem puszczę parę dymków z trawki, ale żeby coś sobie wstrzykiwać, to nie to. Wiem, czym to grozi. Najgorsze było to, że w szpitalu zabronili mi kontaktu z Luśką. Kiedy we wtorek poszedłem do niej, nie wpuścili mnie na salę, tłumacząc, że ja to nie rodzina, a poza tym mogłem przywlec ze sobą jakiegoś wirusa, który mógłby zaszkodzić pacjentkom. Gdybym dorwał tego Araba, to bym mu nogi z dupy powyrywał, a pierwej otrzaskał mu mordę. Klara i pani Maria były wzywane na komendę, na okazanie. Obie wskazały Abdula, którego wraz z Turczynką zwinęli w Pałacyku na Kościuszki.

– Wiadomo, jakie to były narkotyki? – zapytał Grześ.

– Wiadomo – odpowiedziała Klara. – Rozmawiałam po okazaniu z tym młodym milicjantem, który przesłuchiwał nas w szpitalu. Były to pakistańskie grzybki halucynki, przemycane do Polski. Wysuszone i zapakowane w niewielkie woreczki celofanowe, deklarowane były jako przyprawa kuchni orientalnej. W kraju owe grzybki były mielone w dużych młynkach do kawy i po uszlachetnieniu jakimś chemicznym świństwem pakowane do saszetek, takich jak do herbaty. I gotowe do dystrybucji. Kilka takich punktów zlikwidowali. Teraz będą pewnie następne. Ten proceder znany był naszej milicji już od roku. Ja i Luśka mamy nauczkę. Myślę, że ta lekcja przyda się również wam – zakończyła stanowczo Klara.

Nikt nie tańczył, wszyscy skupili się wokół naszego stolika. Nawet Wiesio, odpowiedzialny za muzykę, wisiał nam nad głowami.

– No co jest, maestro? Co tak cicho, dawaj czadu – ponaglał Bercik, patrząc na Wiesia, który pospiesznie uruchomił odpowiedni sprzęt i po chwili wszystko wróciło do normy w rytm Niebieskookiej Czerwonych Gitar. Słysząc muzykę, Sara i ja poszliśmy tańczyć. Inni również, wypełniając pusty dotąd parkiet. Jasnowłosa, przerażona tym, co usłyszała od dziewczyny Czarka, przytulając się w tańcu, położyła mi głowę na ramieniu. Jej jasne grube włosy pachniały przecudnie. Czułem, jak wtapia się we mnie. Była już spokojna i rozluźniona. Po chwili nasz uścisk zelżał. Sara oddaliła się nieco, trzymając przyzwoity dystans. Obok pomykała Dzidka z Grześkiem.

– Tylko znowu nie przetańczcie przerwy – przypomniała ironicznie przyzwoitka.

Sara, patrząc na mnie nieco zdeprymowana, z równym sarkazmem powiedziała cicho:

– Niech spada, pierwsza plotkara w klubie.

Śmiejąc się, lekceważąco spojrzeliśmy na Dzidkę, która dostrzegając swoją porażkę, szybko zmieniła kierunek, pociągając za sobą Grześka. W tańcu dużo rozmawialiśmy. Moja milutka partnerka miała dar poprawnego mówienia, toteż dużo i chętnie trajkotała, nie używając przerywników typu: a, e, y, które często się słyszy, nawet w mediach. Lubiłem, jak mówiła, i chętnie słuchałem. Był to nie potok, lecz lawina starannie dobranych słów, dobrze wypowiedzianych. Dowiedziałem się, że Bercik w klubie jest instruktorem tańca. Prowadzi kursy tańca towarzyskiego i jest miłośnikiem szybkich motocykli. Przez pasję do motorów jego życie zmieniło się w jednej chwili.

Minął rok od momentu, kiedy Robert na swojej szybkiej hondzie miał poważny wypadek. Połamał żebra i prawą nogę w kilku miejscach. Sześć miesięcy przeleżał z nogą w gipsie na ortopedii, w szpitalu przy placu 1 Maja. Przed wypadkiem Robert ze starszą o pięć lat siostrą Sary, Leną, byli parą taneczną klasy europejskiej. Jeździli na konkursy, turnieje, zdobywali puchary, nagrody, podróżując po wszystkich demoludach i nie tylko. Wypadek i rehabilitacja Bercika spowodowały, że Lena w krótkim czasie związała się z nowym partnerem, Markiem, i wyjechała do Katowic, gdzie razem tańczyli. Rodzice Leny początkowo nie tolerowali tego związku i nie utrzymywali kontaktu ze swoją córką. Ale nie było już odwrotu. Po pewnym czasie ojciec Leny zaczął im pomagać. Załatwił mieszkanie w Gliwicach, pracę Markowi, preferencyjny kredyt MM na zagospodarowanie, mimo że młodzi nie byli małżeństwem. Ojciec Sary i Leny, Mikołaj Olszański, był wysokim urzędnikiem partyjnym do spraw kultury i oświaty w Komitecie Wojewódzkim PZPR we Wrocławiu. Natomiast ich mama, Paulina, z zawodu polonistka, nie pracowała w zawodzie i zajmowała się domem. Zauważyłem, że Sara bez entuzjazmu mówiła o swojej siostrze, jakby miała pretensje, że ona tak pokierowała swoim losem. W szpitalu Bercik poznał piękną, miedzianowłosą lekarkę Kasię, z którą w czerwcu tego roku się ożenił.

Tymczasem Wiesio zapowiedział ostatni taniec, oznajmiając jednocześnie, że jutro będą fajfy z kapelą. Wiadomość została przyjęta owacyjnie, burzą oklasków. Ostatni kawałek, w rytm piosenki Czerwonych Gitar Nie mów nic, tańczyli wszyscy. Ten nowy, nastrojowy utwór ponownie nas bardzo zbliżył. Sara, przytulona, z głową na moim ramieniu, cicho zapytała:

– Maniuś, będziesz tu jutro?

– Będę, jeśli tego chcesz – odpowiedziałem, patrząc jej w oczy i pochylając się.

– Tak, chcę – potwierdziła jasnowłosa, słodko się uśmiechając.

Byliśmy umówieni. Tymczasem dziewczyny zanosiły już do bufetu szklanki i butelki po napojach, chłopcy na stolikach, wcześniej wytartych, kładli krzesła. Kilka minut i było posprzątane, ku wyraźnemu zadowoleniu pani Marii. Młodzież grupami opuszczała salę. Wracaliśmy do domów dużą paczką, którą najwcześniej opuścili Sara, Dzidka i Grzesiek. Mieszkali najbliżej, dosłownie kilkadziesiąt kroków od klubu. Nie przypuszczałem, że ta ostatnia sobota września przyniesie tyle miłych wrażeń i nowych znajomości. Zabawa była przednia, a Sara okazała się czułą i wrażliwą partnerką, mimo że początek był trudny i nie obiecywał polepszenia naszej koleżeńskiej relacji. Powiedzenie, że muzyka łagodzi obyczaje, tym razem się sprawdziło. Byłem szczęśliwy, że spotkałem niebieskooką po raz drugi, spędzając z nią miły, nawet bardzo miły wieczór.

Od zachodu światło błyskawic coraz częściej rozjaśniało ciemne, ponure niebo. Wzmagający się wiatr zrzucał z drzew suche, małe gałęzie, które zalegały na chodniku. Przyspieszyliśmy i kiedy już biegliśmy, gruby deszcz dopadł nas przed domem. Weszliśmy po schodach na piętro, gdzie mama Janusza przywitała nas ciepłym uśmiechem.

– Ile zjecie naleśników? – zapytała pani Róża, wyjmując z piekarnika dużą patelnię i nie czekając na odpowiedź, zaproponowała:

– Nałożę wam po cztery, dacie radę?

– Tak, mami – odpowiedział Janusz z łazienki, gdzie myliśmy ręce.

Głodni, w pośpiechu spałaszowaliśmy smaczne naleśniki z dżemem truskawkowym, z serem i cukrem pudrem, podane na dużych, białych talerzach ze złotą obwódką, popijając kawą zbożową Turek z mlekiem. Pan Górski pozamykał okna, gdyż deszcz i wiatr wzmagały się, targając firankami.

– Januszku, przynieś ze składziku to zielone rozkładane łóżko.

Po chwili łóżko stało w pokoju Czarka, a pani Róża „uzbrajała” je w bielutką pościel.

– Panie Marianie, nie obrazi się pan, że pościelę na tym składanym łóżku polowym? – zapytała pani Górska.

– Bardzo przepraszam za kłopot, w internacie śpimy na podobnych łóżkach, są nawet wygodne. Proszę mi mówić po imieniu, przyjaciele mówią mi Maniek – zaproponowałem nieśmiało.

– Żaden kłopot, Maniek, przyjaciele naszego syna są naszymi przyjaciółmi – odpowiedziała mama Czarka, uśmiechając się mile.

Obfite krople grubego deszczu tłukły po szybach, które co chwilę rozjaśniały się czerwonym światłem błyskawic. Za oknem szalała burza z piorunami. Mieszkanie Górskich było trzypokojowe z dużą kuchnią i łazienką przylegającą do sypialni. W obszernym salonie stał antyczny kredens, ciężki, prawie czarny, bogato zdobiony, z nadstawką z półkami zamkniętymi drzwiczkami z kryształowymi szybami o szlifowanych marginesach. Na przeciwnej ścianie stała kanapa pokryta ciemną skórą i dwa duże fotele z podobną tapicerką. Na środku pokoju ustawiono ciężki, dębowy, rozkładany stół otoczony sześcioma równie ciężkimi, tapicerowanymi krzesłami. Był też telewizor, Szmaragd 901, na niskim ciemnym stoliku między oknami. Po przeciwnej stronie dumnie prezentowało się otwarte pianino z idealnie czystą biało-czarną klawiaturą, nad którą na półeczce stał otwarty zeszyt nutowy, co stwarzało wrażenie, jakby ktoś przed chwilą grał na tym pięknym, lśniącym instrumencie.

Kolację zjedliśmy w kuchni, później prysznic, mała przepierka i do łóżeczka. Długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Sarze, przewracając się z jednego boku na drugi, pobudzając do pracy skrzypiące sprężyny łóżka polowego. Noc była ciepła, przestało wiać i padać. Czarek wstał i otworzył okno w jego małym pokoiku, gdzie spaliśmy. Przypływ rześkiego powietrza i zmęczenie meczem oraz tańcami sprawiły, że już nie miałem żadnego problemu z zaśnięciem. Rano obudziło mnie krzątanie się pani Górskiej w kuchni za drzwiami, w które po chwili zapukała, mówiąc:

– Chłopcy, wstawajcie, czas na śniadanie i do kościoła.

Słowo „śniadanie” natychmiast pobudziło mnie do działania. Pedantycznie zaścieliłem łóżko. Przechodząc przez kuchnię do łazienki, grzecznie powiedziałem:

– Dzień dobry, pani Różo.

Gospodyni z przyjaznym uśmiechem odpowiedziała:

– Dzień dobry, Maniek.

Kończąc poranną toaletę, usłyszałem pukanie do drzwi i jeszcze zaspany głos Janusza:

– Można?

– Wchodź – odpowiedziałem. – Już wychodzę.

Szybko się ubrałem i wszedłem do kuchni, gdzie już pachniało domowym śniadaniem. Inaczej niż w internacie. Nie było zapachu przypalonego mleka. Na ścianie między oknami wisiał antyczny zegar w drewnianej, bogato zdobionej skrzynce za szybą. Cicho tykał w rytm wychylającego się, wypolerowanego wahadła. Czarne ażurowe wskazówki pokazywały ósmą godzinę, kiedy rozległo się subtelne, dwutonowe bicie: bim, bam – i tak osiem razy. Pani Górska zauważyła moje zainteresowanie chronometrem i patrząc na zegar, zapytała dumnie:

– Ładny, prawda? Antyk, Gustav Becker. Oczko w głowie Dawida, mojego męża. Dostał go od swojego ojca.

– Tak, bardzo ładny. Dzisiaj już takich nie robią – potwierdziłem zafascynowany dziełem przednich rzemieślników.

Obok przetaczał się ziewający Janusz. Widząc to, jego mama stanowczo powiedziała:

– Januszku, pospiesz się. Popatrz, Maniek już ubrany, a ty jeszcze nieogolony.

Czarek miał co golić. Jego twarz pokrywał obfity czarny gruby zarost, na którego zgolenie potrzebował więcej czasu. Pan Górski wrócił z gazetą kupioną w okrągłym kiosku RUCHU obok Domu Kultury. Po przywitaniu wszyscy usiedliśmy w kuchni przy stole. Z dużego baryłkowatego dzbanka wydobywał się aromat kawy zbożowej z mlekiem. Na stole, zasłanym obrusem w kolorową kratkę, stały dwa słoiczki dżemu własnej roboty, truskawkowego i wiśniowego, z zeszłorocznych zbiorów, talerzyk z żółtym, cienko krojonym serem, maselniczka z całą kostką masła i wiklinowy koszyczek z pachnącymi rogalikami i kajzerkami posypanymi makiem. Przy każdym z czterech krzeseł stała na spodku filiżanka ze złotym paskiem na obwodzie oraz leżały ciężkie, zdobione delikatnym motywem roślinnym sztućce. Nóż, widelec, łyżeczka, wszystkie srebrne. Śniadanie było smaczne, toteż podane produkty szybko zniknęły z talerzyków i słoiczków. Janusz nie bawił się w konwenanse i etykietę. Odstawił małą filiżankę, zamieniając ją na duży, swój ulubiony, kubek w kwiatki. Podziękowałem za pyszne śniadanie, co pani Róża przyjęła z ciepłym uśmiechem. Na jednym z czterech palników kuchenki gazowej z piekarnikiem stał duży, zielony, emaliowany garnek, w którym na małym ogniu pyrkał gotujący się rosół.

Wolno, spacerkiem, omijając liczne kałuże po wczorajszej ulewie, zmierzaliśmy do kościoła, rozmawiając o ostatnich baletach w klubie.

– No, Maniek, jestem pod wrażeniem. Nie sądziłem, że uda ci się z Sarą. Twierdza zdobyta? – zapytał Czarek, dziwnie się uśmiechając.

– To nie tak – odpowiedziałem. – Nie było żadnego szturmu. Najzwyczajniej chcemy być przyjaciółmi, dobrze się bawić i to wszystko. Sara jest bardzo ładna, w moim typie i mam nadzieję, że będziemy razem bez zobowiązań.

– Skromny jesteś, kolego – podsumował Janusz, wciąż z tajemniczym uśmiechem.

Po drodze wyprzedzali nas przechodnie, mając nadzieję na miejsca siedzące podczas porannej mszy. W końcu dotarliśmy na miejsce. Stałem przed kościołem, w którym siedemnaście lat temu zostałem ochrzczony. Wtedy jeszcze mieszkaliśmy we Wrocławiu przy ulicy Milickiej. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek jeszcze znajdę się w tym miejscu. Olbrzymia gotycka budowla robiła przytłaczające wrażenie. Po kilku kamiennych schodach weszliśmy do środka i usiedliśmy z tyłu, w ciężkiej, dębowej ławie. Byłem zachwycony pięknem ołtarza, sklepień, witraży i drogi krzyżowej. Całość była przecudna. Rozglądałem się, podziwiając kunszt dawnych architektów i rzemieślników. Czarek w reakcji na moje niewłaściwe zachowanie dotkliwie kopnął mnie w nogę. Poskutkowało, zauważyłem mój nietakt. Mszę celebrował stary ksiądz w asyście dwóch młodych. Ten starszy bardzo ładnie mówił, a jego głos wciskał wiernych w ławki, czyniąc kazanie groźnym, a zarazem łagodnym i miłosiernym.

Po mszy spotkaliśmy Wiesia, dźwiękowca z klubu, który zaproponował nam przejażdżkę swoim trabantem do Hali Ludowej na giełdę elektroniczną. Kolega potrzebował mocniejszego wzmacniacza, bo ten, który był w domu kultury, odmawiał posłuszeństwa, często zawodził mimo napraw czynionych przez Wiesia. Był to stary, wysłużony sprzęt, który należało wymienić na nowy, tym bardziej że klub otrzymał dotację finansową na zakup niezbędnych i wymagających wymiany urządzeń. Jak się później dowiedziałem, duży udział w przyznaniu dotacji miał towarzysz Mikołaj Olszański, ojciec Sary. Na przejażdżkę z Wiesiem chętnie przystaliśmy, jako obstawa i zespół doradczy, chociaż ja w ogóle nie znałem się na tego rodzaju sprzęcie i wcale mnie to nie interesowało. Szybko wbiegliśmy po schodach do kuchni i Janusz natychmiast zapytał:

– Mami, o której będzie obiad?

– Tak jak zawsze w niedzielę, o trzynastej – odpowiedziała pani Róża, zdziwiona, że Januszek pyta.

– Mami, a może być pół godziny później? Chcemy jechać z Wiesiem na giełdę elektroniczną i możemy nie zdążyć na czas.

– Zgoda – odpowiedziała krótko gospodyni.

Za oknem słychać było miarowe terkotanie trabanta. Zbiegliśmy na dół i po chwili siedzieliśmy w gablocie. Po paru minutach szaleńczej jazdy Wiesio zaparkował przed Halą, wciskając się na żyletkę między dwa fiaty 125P. Kupiliśmy bilety i po opieczętowaniu naszych dłoni znaleźliśmy się w holu okalającym widownię. Kupców i wystawców było sporo. Kolega oglądał, targował się, był niezdecydowany. Sam nie wiedział, czego chce. Kończyliśmy już rundkę, kiedy Wiesio wreszcie trafił na dużą wieżę Technicsa z mocnym wzmacniaczem. Nasz dźwiękowiec długo się jej przyglądał, aż w końcu spytał, ile ma kosztować sam wzmacniacz. Właściciel nie chciał się zgodzić na sprzedaż tylko jednego z czterech segmentów wieży.

– Nie, nie i jeszcze raz nie.

Do rozmowy włączył się Janusz.

– Kolego, w całości to tego za rok nie sprzedasz! Kogo teraz stać na taki wydatek? Chcąc sprzedać całość, będziesz się z tym bujał i bujał. Sprzęt szybko się starzeje, koszty przejazdu, opłaty wstępu, możliwość uszkodzenia w czasie transportu. Sprzedasz jedną z czterech części i już będziesz miał lżej i może nawet więcej zarobisz, sprzedając osobno. A wzmacniacze sprzedają się najgorzej. Wiem, co mówię, bo sam handluję podobnym towarem. To wiem. – Janusz tak zbajerował młodego chłopaka, że ten w końcu uległ.

Wiesio jeszcze przez chwilę targował cenę i po sprawdzeniu wzmacniacza, uśmiechnięty od ucha do ucha, pomaszerował dumnie z nowym nabytkiem do samochodu, a my razem z nim. Parę minut po trzynastej byliśmy w domu i po umyciu rąk zasiedliśmy w salonie, gdzie stół był już nakryty do obiadu. Na białym obrusie stały talerze z nałożonym makaronem. Pod nimi płaskie, od kompletu, do drugiego dania. Obok, odpowiednio rozłożone, srebrne sztućce i małe talerzyki z drobno posiekaną natką pietruszki. Moje zaciekawienie wzbudził zakręcony barani róg na metalowej tacce, wyłożonej białą serwetką w niebieskie paski, leżący na półce za szlifowaną szybą drzwiczek ciemnego, antycznego kredensu. Pan Dawid siedzący tyłem do kredensu zauważył moje zainteresowanie dziwnym przedmiotem i nie czekając na pytanie, powiedział:

– To takie zakręcone za szybą w kredensie to przedmiot kultu używany w judaizmie podczas ważnych uroczystości religijnych. To jest pamiątka rodzinna.

– Rosół już podaję. Na pieczeń i ziemniaki musicie trochę poczekać, dogotowują się – powiedziała pani Róża, stawiając na stole dużą wazę z gorącym, pachnącym rosołem.

Ciężką, chociaż niedużą chochelką nalewaliśmy bulion do talerzy, po brzegi. Chwilę później nakładaliśmy młode ziemniaczki i pieczeń wołową w sosie własnym z buraczkami na ciepło. Całość można było popić kompotem z gruszek. Po obiedzie zabrałem się do wypracowania z języka polskiego na poniedziałek. Charakterystyka wybranej postaci z Chłopów Reymonta. Wybrałem Antka Borynę, natomiast Janusz – Jagnę. Pisałem oba wypracowania, jedno po drugim, tak że po dwóch godzinach swoje miałem już na czysto, w zeszycie. Kolega dopiero przepisywał z brudnopisu, w którym bazgrałem, starając się naśladować jego charakter pisma, co nie sprawiało mi żadnej trudności. Lubiłem takie zabawy. Byłem pewny, że Boberski, belfer od polskiego, weźmie nasze prace do sprawdzenia. Dlatego też napisałem je dobrze, wrzucając parę cytatów i własnych przemyśleń. Zegar w kuchni subtelnym biciem oznajmił godzinę siedemnastą. Janusz pakował do dużej torby ubrania po praniu książki i zeszyty. Mama podrzuciła jeszcze spory pakunek zawinięty w folię aluminiową.

– Macie tu, chłopcy, pieczone udka z kurczaka, chleb i pomidory. Zjecie na miejscu, w internacie, bo pewnie jak zawsze będziecie gonić do pociągu w ostatniej chwili – powiedziała.

Podziękowałem Górskim za gościnę i wspaniałą kuchnię, przepraszając jednocześnie za niezapowiedzianą wizytę. Po kilku minutach byliśmy w klubie na placu Gottwalda.

II. Sara, ja i mazur

Rozglądałem się za Sarą. Nie było jej, choć obiecała, że będzie. Kapela stroiła instrumenty. Czarek popchnął mnie w stronę orkiestry. Wskoczyliśmy na podwyższenie.

– To jest mój kumpel ze szkoły w Oleśnicy – przedstawił mnie Janusz.

Wszyscy muzycy odłożyli swoje instrumenty i zbliżyli się.

– Maniek jestem – powiedziałem drżącym głosem.

Pierwsza wyściskała mnie z całusem solistka Aśka, następnie, już bez, Paweł – gitara prowadząca, Kazik – gitara basowa i Wiesio – trąbka, perkusja i klawisz – człowiek orkiestra, a do tego jeszcze elektronik i facet od sprzętu audio, którego już wcześniej poznałem. Czarek, rozglądając się po sprzęcie, zapytał Wiesia:

– Podłączyłeś ten nowy wzmacniacz?

– Ma się rozumieć, taka moc, że jakbym dał na ful, to szyby polecą. Dziękuję wam, chłopcy, że pojechaliście ze mną, a twój bajer, Czarek, to pierwsza klasa – podkreślił Wiesio.

– Normalka, ponoć mam w sobie coś z Żyda – oświadczył Janusz, wywołując rozbawienie i śmiech wśród zebranych.

Na salę weszła Dzidka z Grześkiem i Sara, która ujrzawszy mnie, delikatnie i subtelnie pomachała ręką. Odwzajemniłem gest i przepraszając poznanych członków zespołu, zeskoczyłem z podestu i już byłem przy ślicznej jasnowłosej, która nie szczędziła mi uwodzicielskich uśmiechów i spojrzeń. Przywitanie było zwyczajowe. Grzesiek szukał naszego stolika, który spod filara zawędrował daleko pod okno. Wszystko było nie tak ustawione, ponieważ do południa w klubie odbywał się turniej szachowy uczniów szkół podstawowych i ponadpodstawowych do lat osiemnastu. Świadczył o tym plakat pozostawiony na drzwiach przy wejściu głównym do domu kultury. Po drobnych przestawkach wszystko szybko wróciło do normy.

– Robimy dziś karaoke – oznajmił Bercik, witając się z nami.

Dziewczyny spojrzały na siebie.

– My nie śpiewamy – odpowiedziały jednocześnie.

– Przecież wiem – zapewnił Robert, zmierzając w stronę kapeli, która zaczęła grać Nie zadzieraj nosa z repertuaru Czerwonych Gitar.

– Zatańczymy? – zaproponowała Dzidka, podając mi dłoń.

– Po to tu jesteśmy – skwitowałem, patrząc na Sarę, która mrugnięciem oka zaakceptowała wybór koleżanki.

Przez chwilę tańczyliśmy w milczeniu. Wiedziałem, że przyzwoitka chce mi nagadać, więc ubiegając ją, zapytałem:

– To będzie reprymenda czy nakazy i zakazy?

Obok Grzesiek tańczył z Sarą. Dzidka zmieszała się nieco i z szyderczym uśmiechem odpowiedziała:

– Nic z tych rzeczy. Chcę tylko powiedzieć, że Sara jest dziewczyną mojego brata. Od dziecka mieszkamy obok siebie i uważam, że nie możesz sobie zbyt wiele obiecywać.

– Dzidka, ja to wszystko wiem, rozmawiałem z Sarą o Wojtku. Ja też mam dziewczynę, a tutaj chcemy się dobrze bawić. Przyznam, że Sara mi się podoba, dobrze nam się razem tańczy i wydaje mi się, że jest już dużą dziewczynką i sama dobrze wie, czego chce. Ja ze swojej strony obiecuję, że nie zrobię nic, czego by Sara nie chciała. – Tą deklaracją uspokoiłem Dzidkę.

Powiedziałem jej również, że bardzo dobrze tańczy, przytulając ją mocniej. Dziewczyna, ulegając, rozkleiła się, a jej dłoń pieściła moje plecy. Teraz ja byłem zakręcony. Nie wiedziałem, co mam o tym myśleć. Jedno było pewne. Pogorszyłem swoją sytuację. Teraz Dzidka nie mogła Sary i mnie spuścić z oka.

Po trzecim, ostatnim kawałku zapytałem przyzwoitkę, czy mogę liczyć na następne tańce. Ta przyjęła to ze szczerym uśmiechem, zgadzając się. Siedzieliśmy w komplecie przy swoim stoliku, pod filarem. Rozmawialiśmy prawie o niczym, tyle tylko, żeby cokolwiek mówić. Zauważyłem, że jasnowłosa jest smutna. Jej usta się śmiały, ale oczy już nie.

– Co się dzieje? – zapytałem.

Sara podała mi dłoń i zaproponowała krótki spacer po parku.

– Maniuś, wyjdźmy stąd, bo zrobiło się duszno – stwierdziła.

Usiedliśmy na naszej ławeczce pod platanem, a ja, przytulając ją czule, zapytałem:

– Opowiadaj, co się stało?

– Ty jesteś taki czuły, wrażliwy, dowcipny. Ważysz słowa, żeby nikogo nie obrazić.

– Hola, hola. Taki Ferdynand Wspaniały to ja nie jestem. Wystarczy już tych pochwał, bo pomyślę, że naprawdę taki jestem – zaoponowałem i przyłożyłem palec do jej ust, prosząc, aby zamilkła. – Skarbie, powiesz mi wreszcie, co się stało?

– Maniu, przed przyjściem tutaj tato poprosił mnie do swojego gabinetu i zaczął wypytywać o ciebie. Niewiele powiedziałam, bo tak naprawdę niewiele wiem. Przypomniał mi również, że mam już chłopaka i powinnam o tym pamiętać – zachowywać się odpowiednio i nie narażać na szwank swojej reputacji. Ja to wszystko wiem, ale czy robię coś złego? – zapytała z żalem Sara.

– Kiciuś, zrobisz, jak zechcesz. Uszanuję każdą twoją decyzję, a teraz, proszę, uśmiechnij się i pokaż swoje śliczne ząbki. Lubię, jak się śmiejesz. Wtedy jesteś taka urocza. Proszę, zrób to dla mnie. Myślę, jestem nawet pewny, że Dzidka osobiście przyczyniła się do twojej dzisiejszej rozmowy z tatą o mnie. Mam nadzieję, że twoja moralna opiekunka odpuści i może będziemy mogli być bardziej swobodni.

– Chciałabym, żeby tak było, ale czy tak będzie? – skwitowała smutnym głosem Sara.

– Zostajemy, czy może chcesz iść tańczyć?

– Zostańmy jeszcze chwilę. Jest tak przyjemnie.

– Maniuś, powiesz mi, o czym rozmawialiście, kiedy tańczyłeś z Dzidką? – zapytała z zaciekawieniem jasnowłosa.

– Tak, skarbie. To żadna tajemnica. Twoja koleżanka chciała mnie ustawić. Rozmawialiśmy o tobie i Wojtku. Nawet czule ją przytuliłem, dając promyk nadziei na polepszenie relacji między nami. Dzidka odwzajemniła moje pieszczoty aż nadto. Zapewniam cię, że z mojej strony była to tylko gra, która może spowodować, że Dzidka nie będzie tak gorliwa w obserwowaniu nas. Tak naprawdę nie lubię jej. Jest wścibska i wredna, a poza tym wolę niebieskookie blondynki od zarozumiałych, ponurych brunetek.

Sara uważnie słuchała i po chwili wstała z ławki, wykręciła zgrabny piruecik i klaskając w ręce, szczerze się zaśmiała, powtarzając:

– Dobrze jej tak, dobrze jej tak.

Kapela zaczęła grać. Weszliśmy na salę, trzymając się mocno za ręce. Leciała Zabawa podmiejska Piotra Szczepanika. Wszyscy, jak na komendę, deptali nie pierwszej młodości parkiet. Tańczyliśmy blisko siebie, w milczeniu. To milczenie było naszą rozmową, dając nam rozkosz bycia ze sobą. Żeby to wyrazić, nie trzeba było słów. Bercik, który robił również za konferansjera, chwycił duży, czarny mikrofon i zaczął nadawać:

– Kochani, dzisiaj robimy konkurs karaoke. Potrzebujemy czterech uczestników, płeć dowolna, chociaż osobiście wolę dziewczyny. Uczestnicy śpiewają przy akompaniamencie naszej orkiestry lub a capella, co będzie dodatkowo punktowane. Zwycięzcę wytypujemy, wpisując odpowiedni numer na bilecie, który otrzymaliście przy wejściu, płacąc pięć złotych za orkiestrę. Drogo? – zapytał Bercik.

– Nie – odpowiedziała chórem sala.

– Każdy z was na odwrocie biletu wpisze cyfrę od jednego do czterech. Będzie to kolejność występu uczestników naszego konkursu. Bilecik z wybraną cyferką wrzucamy do dużego słoika w bufecie u pani Marii. Zgłoszenia do konkursu przyjmuję w przerwach. Czekam na odważnych. Nagrodą za pierwsze miejsce jest tort ufundowany przez orkiestrę. Z tych pięciu złotych za bilet. Teraz nasi jazzmani zagrają ragtimena trąbkę i pianino. Można tańczyć – dodał na koniec Robert.

Wiesio z kieszeni spodni wyjął ustnik zawinięty w białą chusteczkę. Jednym zdecydowanym ruchem wcisnął go do trąbki i spojrzał na Czarka, który siedział za pianinem, gotowy do występu. Raz, dwa, trzy, wytupał nogą trębacz i zaczęło się. Była to trwająca ponad pięć minut uczta muzyczna. Wiesio z zamkniętymi oczami tak dął w trąbkę, że jego twarz nabrała koloru flagi naszych wschodnich przyjaciół. Janusz, pochylony nad klawiaturą, odwracając głowę, dyskretnie obserwował salę. Młodzież stała blisko siebie, parami, falując w rytm muzyki. Nikt nie tańczył, mimo że wszyscy wylegli na parkiet. Ostatnie takty Wiesio wydmuchał w przysiadzie, później już klęczał. Wykonawcy, kłaniając się, również klaskali z rozentuzjazmowanym tłumem. Było to fascynujące przeżycie.

Pierwszy raz miałem okazję słyszeć tak znany utwór na żywo. Włosy stawały dęba, a po plecach przechodziły ciarki. Tego nie da się opisać. Publika skandowała, domagając się bisu. Nie było to jednak możliwe.

– Tego nie da się zagrać dobrze raz za razem, trębacz ma tylko dwa płuca – wyjaśnił Bercik.

Po burzliwych brawach wszyscy zajęli swoje miejsca. Przy naszym stoliku zjawił się Czarek.

– Jak było? – zapytał triumfalnie.

– Rewelacja, rewelacja i jeszcze raz rewelacja. Nie wiedziałem, że mam tak zdolnego kolegę. Od jutra maestro śniadanie będzie miał podawane do łóżka. Osobiście tego dopilnuję – powiedziałem żartem, co wywołało salwy śmiechu wśród siedzących przy stoliku.

– Śniadanie rano może być do łóżka, a na noc co będzie podawane? – zapytał, również żartując, Janusz.

Było wesoło, śmialiśmy się szczerze. Dziewczyny płakały ze śmiechu. Czarek, odchodząc do swojej paczki, szarmancko ukłonił się i powiedział:

– Jak się ma talent, to wszystko łatwo przychodzi.

Za to skromne podsumowanie kolega otrzymał od nas oklaski podziękowania. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem muzyki, którą przed chwilą usłyszeliśmy. W międzyczasie na scenę wchodzili uczestnicy konkursu. Trwało to kilka minut, po czym Bercik ponownie zaczął nadawać przez duży, czarny mikrofon:

– Kochani, mamy już komplet i zaczynamy. A oto nasz uczestnik numer jeden.

Do mikrofonu ze statywem podszedł młody człowiek słusznego wzrostu i wagi, krótko ostrzyżony na jeża.

– Cześć, jestem Maciek, klasa maturalna Technikum Gastronomicznego. Zaśpiewam Historię jednej znajomości Czerwonych Gitar. Ta piosenka jakby dla mnie była napisana, ponieważ przypomina mi Zuzię, którą poznałem w lipcu nad Bałtykiem. Ona jest teraz daleko. Powiem wam, że kocham ją. Jej powiedziałem to już wcześniej. To tyle gadania, a teraz będę śpiewał. Rozległy się głośne brawa. Krótka przygrywka, chórek i Maciek zaczął śpiewać. Głos miał potężny niczym wczesny Ładysz. Mimo to śpiewał delikatnie, z uczuciem, jakby Zuzia stała tuż obok. Podobało się, zebrał obfite brawa.

– Teraz dla odmiany wystąpi płeć piękna – zapowiedział Robert.

Dziewczyna stanęła na scenie przed mikrofonem.

– Na imię mam Ania. Chodzę do Zasadniczej Szkoły Handlowej, trzeci rok, ostatni. Zaśpiewam wam piosenkę Niemena Pod papugami. Mam cichą nadzieję, że moje śpiewanie spodoba się wam.

Jeszcze krótkie uzgodnienia z kapelą. Nawet Wiesio Wielki, bo tak czasem go nazywaliśmy, mając na uwadze tak jego talent, jak i wszechstronność, zgrabnie wyskoczył zza perkusji i przez chwilę rozmawiał z Anią. Dziewczyna była przeciętna, ale jej głos to prawdziwa uczta dla ucha. Śpiewała niczym Anna German. Czarek przy pianinie delikatnie wtórował, podkreślając niektóre akcenty utworu, w którym słyszy się też trąbkę. Takiej okazji to nasz Wielki nie przepuści. Było to prawdziwe wejście smoka, tyle że z trąbką. Wiesio grał na kolanach, stanowiąc monolit z instrumentem, nie odrywając go, nawet przez chwilę, od ust, aż skończył i ponownie zajął miejsce za perkusją. Dziewczyna śpiewała dalej, wkładając w to wiele emocji i uczucia, co podkreślało piękno utworu, który już sam w sobie był nieprzeciętny. Wiedziałem już, że na bilecie napiszę cyfrę dwa. Sara, stojąc obok mnie, mocno ściskała moją dłoń, wbijając w nią swoje długie, ostre paznokcie. Młodzież szalała, poszły w ruch obrotowy marynarki, kurtki i katany. Oklaskom nie było końca. Jasnowłosa nie przestawała ściskać mojej dłoni. Wtedy zrozumiałem. Podobnie postrzegaliśmy piękno i to, co się działo wokół nas. Uczuciowo byliśmy bardzo podobni, a może tacy sami. Rozumieliśmy się bez słów, wystarczyło spojrzenie.

Po rewelacyjnej Ani wystąpiło jeszcze dwóch chłopaków z Technikum Żeglugi Śródlądowej z piosenkami Piotra Szczepanika. Byli przeciętni. Nic szczególnego. Stanowili tło dla swoich poprzedników. Po występie uczestników konkursu wszyscy zebrani podchodzili do bufetu i wrzucali bilety z wpisanym numerem do słoika na ladzie. Pani Maria ochoczo przystawiała trójkątną pieczątkę na lewej dłoni głosujących. Było to po to, żeby wychodzący i ponownie wchodzący na salę mieli dowód, że zapłacili za wstęp. Bilety zostały w dużym szklanym słoiku. Komisja skrutacyjna w składzie: pani Maria, Bercik i Wasyl, jeden z dwóch bramkarzy pilnujących porządku przy wejściu, szybko podliczyła głosy. Robert przez duży czarny mikrofon ogłosił wyniki konkursu karaoke.

– Kochani, oddano osiemdziesiąt cztery głosy ważne. Osiem głosów otrzymał Krzysiek za piosenkę Zabawa podmiejska. Dziesięć osób głosowało na Cierpkie głogi w wykonaniu Tadka.Dwadzieścia dwa głosy otrzymał Maciek – Historia jednej znajomości – i aż czterdzieści cztery głosy otrzymała Ania za Pod papugami Czesława Niemena.

– Zapraszam wszystkich uczestników konkursu na scenę – wykrzykiwał Bercik.

– Jeszcze my, jeszcze my chcemy oddać głos na Maćka, ale nie mamy biletów.

Przy wejściu stali trzej młodzi chłopcy, wymachując rękami, manifestowali swoją obecność. Bercik, mocno zdziwiony, zapytał:

– Jak to się stało, że weszliście bez biletów?

– Normalnie, drzwi były otwarte, ale już idziemy do bufetu zapłacić i po pieczątkę – oświadczył jeden z gapowiczów.

Całe to zajście wywołało trochę zamieszania i śmiech na sali. Nie zmieniło to jednak wyników konkursu, co zostało przyjęte burzą oklasków. Pani Maria dumnie kroczyła przez pusty parkiet, niosąc przed sobą okazały tort, który wręczyła zwyciężczyni, gratulując jej sukcesu. Ania poprosiła o nóż do krojenia tortu, a kiedy miała już odpowiedni instrument, przekroiła tort na pół. Jedną z połówek podzieliła jeszcze na trzy części, obdarowując każdą z nich swoich konkurentów, co również wywołało burzę oklasków. Ania podziękowała za oddane na nią głosy. Po krótkim przypomnieniu swojej piosenki z połówką tortu i swoim partnerem dumnie podążyła w stronę stolika pod oknem.

Kapela zaczęła grać, parkiet się zapełnił. Wszyscy tańczyli twista. Skręcając stopy, schodziliśmy prawie do parteru, obijając podłogę kolanami. Jeszcze parę podobnych kawałków tańczyliśmy w kręgu osobno. W przerwie byliśmy razem przy naszym stoliku przy filarze.

– Przynieść coś do picia? – zapytał Grzesiek.

– Dla mnie oranżadę, ale czerwoną – zaznaczyła Dzidka.

– Ja proszę o herbatę, najchętniej madras bez fusów – powiedziała Sara.

Ja wybrałem wodę mineralną. Po chwili Grześ przyniósł oranżadę i wodę, i cztery literatki.

– Herbata będzie za chwilę – oznajmił.

Moment i szklaneczki były pełne, ale tylko przez chwilę, ponieważ pragnienie dało o sobie znać. Położyłem dychę na stoliku. Sara natychmiast zaprotestowała.

– O nie, tutaj każdy płaci za siebie. Nie ma żadnego fundowania – oświadczyła jasnowłosa.

Po krótkim odpoczynku tańczyłem z Sarą, która ciągle była smutna. Nie taka jak wczoraj. Co ona wie, czego nie wiem ja, co ją smuci? Nie wiedziałem, co się dzieje. Próbowałem nakłonić ją do zwierzeń. Na próżno. Szybko i bardzo sprytnie zmieniała temat. Była nieodgadniona i nie do rozgryzienia.

Robert ponownie dorwał mikrofon i zaczął nawijać:

– Moi drodzy, to nie koniec niespodzianek, jakie zaplanowaliśmy na dzisiejszy wieczór. Tańczymy tu Niemena, chodzonego, twista, rock’n’rolla i inne. A czy ktoś z was potrafi zatańczyć polkę, krakowiaka, oberka czy mazura? Otóż dzisiaj jest wśród nas kolega Maniek, który te staropolskie tańce zna. Bercik patrzył w moją stronę i najwyraźniej wskazywał na mnie. Nieśmiało wstałem i z niedowierzaniem zapytałem:

– Robert, to niby ja mam być tym tancerzem folkloru? Proszę, nie wkręcaj mnie, owszem tańczyłem to, ale kilka lat temu, jeszcze w szkole podstawowej, w ludowym zespole pieśni i tańca w Wołowie. A poza tym musi być partnerka, no i muzyka.

– Chodź do nas, podasz tonację do mazura, to i muzyka będzie, a w międzyczasie może znajdzie się też partnerka – zapraszał nieugięty Bercik.

Skorzystałem z zaproszenia i szybkim krokiem zmierzałem w kierunku sceny, podczas kiedy z sali słychać było skandowanie:

– Maniek, Maniek. Mazur, Mazur. No gdzie ten Mazur, kiedy przyjdzie? Nie znam jeszcze żadnego Mazura – zapytał oparty o ścianę kolega, lekko podcięty.

– Przyjacielu, patrz na drzwi. Mam nadzieję, że zaraz tu przyjdzie – odpowiedziałem żartobliwie, co wywołało ogólne wybuchy śmiechu już rozbawionej młodzieży.

Po chwili byłem już na scenie.