Klauni - Odys J. Korczyński - ebook + audiobook

Klauni ebook

Odys J. Korczyński

3,0

Opis

Mrożąca krew w żyłach podróż do podziemnego miasta

Klauni to trzymająca w napięciu i pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji opowieść o skutkach niecodziennych eksperymentów przeprowadzanych na genach lustrzanych. Korporacja Gutrie zajmująca się produkcją baterii niespodziewanie znajduje nowe źródło dochodów – wytwarza „lepszych” ludzi, bardziej wytrzymałych i zupełnie pozbawionych lęku przed śmiercią. Jakie będą efekty pionierskich i kontrowersyjnych badań nad ludzkim DNA?

Główny bohater w dziwnych okolicznościach traci własną tożsamość. Jako były więzień próbuje więc dowiedzieć się, kim jest. W trakcie swoich poszukiwań odkrywa ostatecznie szokującą prawdę o własnej przeszłości oraz miasto stanowiące skutek uboczny nowatorskich operacji na genetycznych „duszach”.

Z jej perspektywy rozciągał się onieśmielający widok na podłużną halę wielkości boiska piłkarskiego, szczelnie wypełnioną szklanymi kadziami. W każdej z nich poruszało się coś żywego, co w mniejszym lub większym stopniu przypominało dorosłego człowieka w różnych fazach rozwoju płodowego. Sarkofagi wypełniał syntetyk płynu owodniowego, a między nimi od czasu do czasu przechadzali się ubrani w białe kitle laboranci i na trzymanych w rękach tabletach kontrolowali parametry życiowe generyków.

Jeśli szukacie książki nietuzinkowej, wciągającej i niepokojącej, w której tytułowi klauni wypełnią wasz umysł niepokojem - doskonale trafiliście. Zapnijcie pasy, bowiem niepokój będzie waszym kierowcą a mroczna wizja przyszłości stanie się wagonikiem, w którym ruszycie w pełną szaleństwa podróż. I nagle nic, co znacie, nie będzie takie samo - żaden człowiek, ani żadne miejsce.

Aleksandra Madej, kaginbooks.blogspot.com

Obawiam się, że żadne słowa nie są w stanie oddać jak mroczna, zaskakująca i przejmująca jest to historia. Każda kolejno czytana strona była dla mnie wielką przyjemnością.
Zaskakujący obraz nadczłowieka, który trafia w sam środek rozgrywek o bogactwo i uznanie za wszelką cenę. W tej książce wszystko jest możliwe. Autor w błyskotliwy sposób ukazał obraz świata zatraconego we własnym egoizmie. Jestem pod wielkim wrażeniem!
Autor nakreślił bogaty świat, realnych bohaterów i perspektywę możliwej przyszłości, która już teraz mrozi krew. To powieść pełna ukrytych znaczeń, od której po prostu nie da się oderwać.
Człowiek czy nadczłowiek - nie ma znaczenia. Okazuje się, że w rękach bogatych i znaczących jest tylko bezwładną masą do manipulacji i dobrowolnego formowania. "Klauni" zrzucają maski - strzeżcie się!

Beata Moskwa, thievingbooks.blogspot.com

Jeśli do tej pory nie wiedzieliście, że istnieje lęk przed klaunami, to po lekturze tej książki z pewnością poznacie to uczucie. Odys Korczyński przedstawia bowiem historię, w której nic nie jest jednoznaczne, a niepokojący i nieco psychodeliczny klimat, udziela się czytelnikowi z każdą, kolejną przeczytaną stroną.

Wioleta Sadowska, www.subiektywnieoksiazkach.pl

Odys Korczyński wykorzystuje w swojej powieści znane motywy, jak klaun czy badania genetyczne. Łączy je jednak w taki sposób, że cierpnie skóra i rodzą się wątpliwości, czy świat faktycznie nie zmierza w takim kierunku. Science fiction i thriller w jednym. Przyszłość, lęki, mechanizacja i pytanie o istnienie duszy – interesujący mix, który wciąga.

Marta Kraszewska, www.rudymspojrzeniem.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Rok wydania: 2017

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



PROLOG

Czekam na koniec świata.

Ukrywam się w opuszczonym domu przy drodze do ruin mieszalni pasz w Ożennej. Mieszkałem tu dawno temu, jeszcze w czasach, kiedy Gutrie Ltd. zarządzało fabryką. Obecnie to robotnicze osiedle, niegdyś zamieszkane przez setki pracowników, przypomina niedokończone, betonowe szkielety. W położonym nieco na uboczu ceglaku, w którym przesiaduję, większość mebli dawno już zbutwiała, a zadbany ogród zarósł chwastami. W zardzewiałym blaszaku obok zdemolowanej szklarni wciąż jednak stoi mój stary samochód – wiekowa alfa romeo brera, czerwony metalik. W baku nie ma ani kropli paliwa, a hamulce się zatarły, pierścienie w cylindrach zapewne też, więc nawet nie wyjadę nią z garażu. W sumie to od niej się wszystko zaczęło, jednak tylne siedzenie jest w tej chwili zawsze puste, nawet wtedy, gdy od czasu do czasu siadam za kierownicą, żeby poudawać kierowcę rajdowego. Patrzę wówczas w środkowe lusterko i widzę jedynie moje ciągle zmieniające się odbicie.

W okolicy mało kto się pojawia, więc mam spokój, chociaż nie kibluję na tym odludziu przez cały czas. Często odwiedzam większe miasta w okolicy. Zdrowi, piękni i bogaci ludzie są mi potrzebni. Zbieram też przy okazji puszki, złom albo inne używane przedmioty, dzięki którym przeżyję zimę. To najtrudniejszy okres dla takich jak ja, dla włóczykijów.

Ostatnio znalazłem na śmietniku w Bieczu czyste zeszyty i parę ołówków. Ludzie wyrzucają coraz lepsze rzeczy, i przede wszystkim nowe. To z pewnością znak, że nastąpiło przeciążenie kupnymi dobrami i zbliża się radykalny koniec. Odczytywanie takich ukrytych w otoczeniu symboli jest podstawą w życiu preppersa. Muszę być zawsze gotowy. Muszę chociaż o dobę wyprzedzić armagedon.

A co do zeszytów, to były tylko nieco zawilgocone. Powiesiłem je nad kozą i wyschły w ciągu jednego dnia. Komuś pewnie nie spodobały się ich okładki z transformersami, a mi one zupełnie nie przeszkadzają. Pomyślałem, że zacznę pisać dziennik. Opiszę, jak się tu znalazłem, a kiedy nadejdzie to, na co czekam, te pięć zeszytów zapisanych linijka pod linijką drobnym, sztubackim pismem degenerata i złodzieja może przyda się tym, którzy przetrwają, no chyba że ja będę wśród nich. Wtedy zostanę ich prorokiem, a czytanie książek znów będzie kapłańskim przywilejem.

Czekam na koniec świata. Będę wtenczas jak Bóg unosił się nad wodami, szybował nad bezkresnymi lasami, bo nic więcej nie pozostanie do roboty. Uznam też wreszcie projekt wszechświata za ukończony. Gdyby zobaczył to Cyprys, pewnie by zwątpił w te swoje generyczne teorie. A Pelikan? Ten to może w końcu przestałby się walić pięściami po głowie.

 

Marek Ratke

Ożenna, 12 stycznia 2043 roku

ALFA BRERA

Do niedawna sądziłem, że nazywam się Marek Nędza. Przekonałem się jednak, że imię i nazwisko łatwiej zbyć niż fanty u pasera. Wciąż jestem złodziejem, zmieniła się jedynie wartość rzeczy, które kradnę. Mam nadzieję, że nigdy więcej już mnie nie zamkną, no chyba że w więzieniu dla jołdów[1], którzy fantastycznie przywłaszczają dusze. Moja ostatnia wizyta w kiciu i tak przeciągnęła się z dwóch do jakichś ośmiu miesięcy. Siedziałem w Mościcach, całkiem wygodnym pierdlu. W tej chwili nie bardzo już pamiętam, kiedy mnie wypuścili. Uczę się upływu czasu na nowo, zupełnie jak świeżak na wolności. Uczę się nowych słów, myśli i przede wszystkim twarzy w lustrze.

Po wyjściu z dołka najtrudniejsza jest decyzja o wyborze pierwszego samochodu do zrobienia. Nie chciałem znów wpaść, chociaż liczyłem się z tym, że pewnie w końcu zaliczę recydywę, ale nie mogło się to zdarzyć z powodu źle wybranego pierwszego auta. To byłby wstyd, bo pewnie trafiłbym do cięższej puszki na dłużej i zostałbym etatowym górnikiem[2].

Czy kiedyś w ogóle pomyślałem, że mogę przestać kraść? Wiele razy, ale bardziej marzyłem o tym, żeby wyrwać się z tej przeżartej gnojem rodziny spod Pilzna. Wkrótce zrozumiałem, że świat jest tak skonstruowany, że trzeba najpierw coś mieć, żeby zacząć jakoś być. Trzeba to legendarne „coś na start” ukraść tym, którym nie ubędzie z powodu utraty niewielkiej części bogactwa.

Tamtego wieczora miałem szansę, lecz z niej nie skorzystałem. Powinienem był wreszcie zacząć normalnie żyć, zachowywać się jak oni – czyli ci, co mogą wszystko i mają wszystko. Dzisiaj już wiem, że jestem uwięziony. Zawsze będę po drugiej stronie. W ten czy w inny sposób, albo w mamrze, albo tutaj.

Kończył się lipiec, kiedy na tyłach stacji benzynowej w mojej starej, robotniczej mieścinie wypatrzyłem tę alfę. Piękna, czerwona brera stała zaparkowana tuż za budynkiem myjni TIR, zupełnie w cieniu, i to z otwartymi przednimi drzwiami[3], jakby wołała do mnie już z daleka: „Zrób mnie”, „Wokoło nie ma nikogo, więc nie będzie żadnej dziesiony[4]”, „No dalej, dupodajo, zrób mnie w końcu, nie bądź frajerem”. Tak właśnie szeptała mi do ucha.

Trochę się ociągałem, bo widocznie nie wierzyłem w szczęście zaraz po opuszczeniu kicia. Wiadomo jednak było, że się skuszę. Który złodziej by zrezygnował? Być może ten jeden na tysiąc, co potrafi myśleć, ale tacy przecież nie robią aut na ulicy, tylko pracują dla grup, w domach, w instytucjach, w konwojach, co więksi kozacy nawet w bankach.

Jeśli miałem ukraść tę alfę, to musiałem się szybko zdecydować. I tak zrobiłem. Oglądając się dyskretnie na boki wiele razy, podszedłem do samochodu. Tak zupełnie normalnie, bez widocznego skradania się. To, co najbardziej może zdradzić złodzieja jeszcze przed robotą, to zwracający uwagę wygląd, czyli ugięte nogi i pałąkowaty tułów. Z daleka widać, że taki gość nie ma czystych zamiarów.

Stanąłem obok przednich drzwi i oparłem rękę o reling. Nic, wciąż nic się nie działo. Nikt nie przybiegł, nie zaczął krzyczeć: „Mordą do ziemi”. W okolicy nie było żywej duszy, a samą stację zamknięto nie wiadomo z jakiego powodu i na ile, co w sumie powinno mnie zastanowić. Obejrzawszy jeszcze raz wnętrze auta i jego sąsiedztwo, szybkim ruchem wskoczyłem na siedzenie kierowcy. Byłem rozemocjonowany jak nastolatek, bo w elektronicznej stacyjce tkwiła karta, razem ze standardowym alfaromeowskim brelokiem. Odruchowo spojrzałem w środkowe lusterko. Z tyłu na siedzeniu zobaczyłem w półmroku tylko bezwładnie rzucony, szary koc, który częściowo zasłaniał tylną szybę. Gdybym chciał cofnąć, niewiele bym w niej zobaczył. Stwierdziłem jednak, że go poprawię, ale dopiero wtedy, gdy wreszcie ukradnę tę brykę i odjadę w mniej wystawione na widok publiczny miejsce.

Włączyłem zapłon, odczekałem, aż kontrolki obok zegarów testowo się zaświecą i zgasną, i nacisnąłem przycisk startu silnika. Ten niski odgłos poznałbym wszędzie. Warkotu dwudziestoczterozaworowej V6 nie da się z niczym porównać. Drgania rozkręcających się tłoków poczułem w całej kabinie. Domknąłem drzwi po przeciwnej stronie, dla bezpieczeństwa zablokowałem centralny zamek i zasunąłem szyby. Wrzucając jedynkę, odruchowo znów spojrzałem na środkowe lusterko i wtedy zobaczyłem najstraszniejszy widok na świecie. Pod wpływem zapłonu silnika koc z tylnego siedzenia spadł na podłogę, odsłaniając potwora z moich najgorszych dziecięcych lęków.

– Kurwa mać! – krzyknąłem i prawie zemdlałem. Zacząłem histerycznie szarpać za klamki, drzeć się na całe gardło i dygotać, jakbym dostał nagle ataku padaczki. Co chwila obracałem się za siebie i zaczynałem krzyczeć jeszcze głośniej, ale samochód, ta jebana brera, na którą się tak idiotycznie połakomiłem, nie chciał mnie wypuścić ze swojego skórzanego brzucha.

Co mnie doprowadziło do takiego stanu? Na tylnym siedzeniu zobaczyłem spersonifikowany koszmar, najobrzydliwszy ze snów, gorszy nawet niż przebudzenie się w nocy i odkrycie, że właśnie gwałci cię jakiś wielki łysol. Był to trup mężczyzny umalowany jak klaun w cyrku, z wielkim czerwonym nosem i rozciętymi policzkami, tak żeby uśmiech dosłownie sięgał mu od ucha do ucha i prześwitywały przez niego niekompletne trzonowce. W dodatku ktoś zawiesił mu na piersi wielką tabliczkę z wymalowanym, prawdopodobnie jego własną krwią, napisem: „Czy ja na pewno nie żyję?”.

Kim jestem? Cholernym medium, żeby połączyć się z duchem tego trupa i zapytać go, czy aby na pewno jest już w zaświatach? – pomyślałem, topiąc ostatnie racjonalnie myślące szare komórki w piekielnej adrenalinie.

Nagle przestałem się szarpać. Komputer alfy i tak zablokował centralny zamek, więc nie miałem żadnych szans na wydostanie się z samochodu. A trup nadal za mną siedział i chyba nie miał zamiaru zrobić nic, co zaprzeczyłoby jego „trupowatości”.

Wtedy wydawało mi się, że już nic gorszego nie może mnie spotkać. Siedziałem uwięziony we własnym fancie z martwym klaunem na tylnym siedzeniu. Chwilę później zrozumiałem, że może być jeszcze gorzej. Na pustą stację wolno wtoczyła się suka z dwoma chartami[5] w środku.

Zamarłem, a klauni trup wraz ze mną, chociaż jemu chyba wyszło to lepiej. Silnik alfy wciąż chodził, dodając całej tej zwariowanej scenie mrocznego pogłosu, jak w sensacyjnym filmie, w którym zabrało kasy na muzykę. Jedna z mend[6] oczywiście musiała wysiąść z radiowozu. Widocznie – tak jak i mnie – zainteresowała ją dziwnie wyglądająca stacja, oświetlona, a jednak kompletnie bez żywego ducha, czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę, a mimo to dzisiaj zamknięta, i to bez żadnej informacji dlaczego. W dodatku obok stała popierdująca dwudziestoma czterema zaworami alfa ze złodziejem i trupim klaunem w środku. Wymarzona sytuacja dla mendy, żeby awansować na wyższy szczebel psiarstwa[7].

Pot spływał mi z pleców aż po rowek, topiąc z wolna mój już niezbyt dziewiczy odbyt fajtłapowatego złodziejaszka. Policjant obejrzał stację, ale jednak bardziej zainteresował go pracujący w ciemnym kącie parkingu silnik. Jedną rękę umieścił momentalnie na kaburze pistoletu, a drugą wyciągnął przed siebie latarkę. Równocześnie dał nią jakiś znak koledze w radiowozie.

– Będziesz tak tu siedział i pierdział ze strachu czy wciśniesz gaz i go rozjedziesz? – odezwał się ktoś z tylnego siedzenia. Wiedziałem, że to on, ten trupi klaun. Widziałem jego uśmiechniętą i wypacykowaną twarz w środkowym lusterku. Nie ruszała się, a mimo to byłem pewien, że to właśnie on coś do mnie powiedział.

Nieważne, czy trup, czy nie trup, czy klaun, czy inny rodzaj denata. Zaproponował mi najrozsądniejsze rozwiązanie. Musiałem się jakoś ratować, a nie umiałem w inny sposób wydostać się z zablokowanego samochodu. Ktoś mnie w nim uwięził i chciał, żebym go użył do ucieczki.

– No szybciej, chyba że chcesz, żeby twoja szmata[8] była regularnie orana przez śmierdzące knoty[9] z całego mamra! Jak rozjedziesz pierwszą mendę, staranuj jeszcze radiowóz. Stoi obok rowu. Jak do niego wpadnie, to przynajmniej przez chwilę nie będą cię ścigać – odezwał się znowu ten sam głos. – No śmigaj, stary! – powtórzył niemal ze śmiechem, a ja wcisnąłem bezmyślnie gaz do podłogi.

Policjant zdążył wyjąć klamkę tylko do połowy, zanim jego ciało wzleciało na parę metrów w powietrze niczym bezwładna pacynka, wgniatając przy tym maskę brery. Później z przodem alfy było już tylko gorzej, ponieważ auto z całym impetem wjechało w bok radiowozu, spychając go do wykopu. Siedząca w nim menda walnęła głową o boczną szybę i cała zalała się krwią.

Teraz jestem mordercą – pomyślałem. Szybki awans z drobnego złodzieja.

Z wyraźnym trudem wrzuciłem wsteczny i odjechałem na tyle, żeby pooglądać tę jatkę w pełnej krasie. Policjanci się nie ruszali, wokół panowała makabryczna cisza.

– Dobrze! A teraz wyjedź na główną drogę i jedź w kierunku Frysztaka – odezwał się martwy klaun, rujnując moją ostatnią nadzieję na to, że w jakiś przedziwny sposób wszystko, co się przed chwilą zdarzyło, jest snem. – Cel masz zapisany w systemie GPS.

– A jednak! – powiedziałem na głos, ale właściwie do siebie.

– Tak, tak, Bruno. Dość już bycia niewyruchaną pizdą w życiu. Teraz będziesz twardym kindybałem.

– A jednak gadasz – powtórzyłem i wrzuciłem jedynkę. – Nie jestem żaden Bruno – dodałem po chwili.

– Będziesz nim, spokojnie. Może i jestem nieco sztywnym klaunem, ale języka w gębie jeszcze nie zapomniałem. Jedźże w końcu, bo się znowu ktoś tu zjawi. Nie potrzeba nam już więcej świadków. Pojedziemy sobie na wycieczkę.

Zrobiłem tak, jak kazał. Wyjechałem ze stacji w Zawadzie i po paru kilometrach skręciłem na Okonin. Wkrótce nerwowe drżenie ciała zupełnie mnie opuściło. Lubiłem jeździć fajnymi brykami, i – co ciekawe – nawet obecność trupa na tylnym siedzeniu mi w tym nie przeszkadzała. No chyba że podano mi niepostrzeżenie jakiś środek przeciwlękowy, bo chwilami cieszyłem się, że zostałem wciągnięty w taką niecodzienną, wręcz fantastyczną przygodę. Przyszło mi też na myśl, że ten głos wcale nie musi być głosem klauna. Może ktoś już wcześniej mnie przyfilował i podstawił samochód z głośnikiem, żebym złapał się w pułapkę. Nie przewidział jednak, że zjawią się chwasty[10] i że ze złodzieja stanę się mordercą psów. To dziwne, ale nie miałem wyrzutów sumienia, a przecież byłem małym rzezimieszkiem i powinienem się sfajdać w gacie ze strachu. Widocznie długie życie poza prawem uodparnia sumienie na popełnianie wszelkich zbrodni, tyle że stopniowo. Póki co broniłem się, żeby tylko przetrwać – tak przynajmniej wtedy sobie wmawiałem, bo nie chciałem całkiem oszaleć. Nie zaniepokoiła mnie nawet ta myśl, że będę jakimś Brunonem.

– To w końcu gdzie jedziemy? – zapytałem, wciąż nie mogąc rozpoznać nazwy miejscowości w GPS. To była jakaś Dżenna albo Ożenna. Litery rozmazywały mi się w oczach.

– Masz napisane na wyświetlaczu. To niewielka wieś przy granicy ze Słowacją. Pojedziemy przez Frysztak, Jasło, Nowy Żmigród i Krempną. Popodziwiasz trochę pięknych krajobrazów Magury.

– Nie wiem, nie znam się na geografii. Nie jestem stąd.

– Nie kłam, Bruno. Urodziłeś się w Pilźnie. Powinieneś dobrze znać podkarpackie zadupia.

– Ale nie znam. Wyjechałem z domu dość wcześnie. Mam na imię Marek. Czemu mnie tak nazywasz?

– Raczej uciekłeś na Mazury, żeby kraść portfele letnikom i podglądać dziewicze cipki nastoletnich harcerek. A do imienia Bruno mam słabość.

– Wolałem ucieczkę od najebanego tanim winem podwórka i matki z autostradą zamiast pizdy, po której ślizga się co drugi lump w okolicy.

– No proszę, czyżby krzywdzony od pieluszek i zły na cały świat gówniarz nareszcie odnalazł się w ciele dorosłego faceta?

Nie odpowiedziałem.

– A nie chciałbyś mieć na imię Bruno? Mogę dać ci tę szansę!

Też nie zareagowałem.

– Rozumiem to milczenie. Nieraz to dobra obrona, a czasem tani fortel.

Wolałem przestać mielić jęzorem. Klaun wiedział o mnie nazbyt wiele. Cokolwiek bym wymyślił, on i tak miał na to przemyślaną odpowiedź. Najlepiej było więc zamilknąć, tak samo jak w sytuacji, kiedy pedały dopadają cię w pralni. Nie można krzyczeć, jeśli chce się przeżyć, a lepiej ocalić swoje skurwione życie i mieć dziurawą dupę, niż zdechnąć z dziurawą dupą na kupie śmierdzących ręczników.

Parę godzin później dojechaliśmy do Ożennej. Zaczynało już świtać, a klaun przez większość drogi nucił jakąś piosenkę albo wiersz. Powtórzył to tyle razy, że nauczyłem się na pamięć:

 

Prezes, klaun i bękart!

Pierwszy zapomniał o drugim,

bo drugi zdawał się niewart

docenić pierwszego zasługi.

 

Prezes, klaun i bękart!

Drugi nie znał trzeciego,

bo czart w nim siedział jak żart,

kłamliwy pierwszego fart.

[1]W tekście pojawiają się terminy używane w gwarze więziennej (grypserze). Jołd – początkujący złodziej.

[2]Górnik– więzień homoseksualista.

[3] W rzeczywistości ten model alfy romeo był produkowany tylko jako samochód sportowy typu coupé, natomiast w fabule Klaunów koncern Fiat reaktywował model brera również w wersji pięciodrzwiowego hatchbacka.

[4]Dziesiona– rozbój, kradzież z pobiciem.

[5]Chart– policjant.

[6]Menda – policjant.

[7]Psiarstwo– ogólne określenie policji.

[8]Szmata – męski odbyt.

[9]Knot – penis.

[10]Chwast – policjant.

OŻENNA

Ożenna zawsze była na wpół obumarłą dziurą. Może i znalazłyby się w przeszłości jakieś plany co do tego miejsca, skoro za ludowych rządów działał tu PGR i wypasano owce wraz z bydłem, ale na pewno już dwadzieścia lat przed końcem XX wieku wioska ta została wyludniona. Po upływie kolejnych paru dziesiątek lat niespodziewanie pojawił się tajemniczy inwestor, a wieś stała się podobno ważnym ośrodkiem produkcyjnym dla pewnej austriackiej korporacji z siedzibą w okolicach Bratysławy. Zanim pojawili się inwestorzy z Gutrie, w Ożennej można było co najwyżej znaleźć wysiedleńców i zakapiorów, którzy wiele lat temu skończyli odbywać wyroki w zakładzie karnym przy PGR-ze. W rozwalających się chatach i budynkach gospodarczych dożywali swoich dni przy najtańszej wódce. W ten rejon Beskidów nikt z reguły nie zaglądał, no chyba że zaplątał się tu jakiś turysta idący do Krempnej albo do Żmigrodu.

Wszystko się zmieniło, kiedy przyjechali panowie w drogich garniturach. Przywieźli ze sobą ekipy budowlane, nowych osadników, a nawet zespół filmowców, który nakręcił, jak z zapyziałej wsi powstaje nowoczesny ośrodek produkcyjny wraz z osiedlem tarasowych bloków, zupełnie jak w dawnych propagandowych kronikach filmowych. Tyle że w dziwnych okolicznościach znikli gdzieś nagle starzy mieszkańcy. Może ich po prostu ogolono, zaaplikowano im kroplówki z glukozy w przymusowym sanatorium odwykowym albo w jakiś inny sposób odessano denaturat z krwi, bo w rzeczywistości nowi osadnicy, oprócz tego, że nie wyglądali na kloszardów i nie chlali, zachowywali się podobnie jak ci poprzedni. Mało kiedy wychodzili, oprócz codziennych spacerów do fabryki, którą nazwano Latyfundium Gospodarczym numer 3, nie przyjmowali gości ani nie otwierali drzwi obcym. Ożenna wciąż była nieobecna, jakby gnieździły się w niej duchy, tylko że młodsze, wyjęte spod korporacyjnej sztancy.

Całą noc panowała duchota. Nad ranem zaczęło lekko padać, dokładnie wtedy, kiedy wjechaliśmy na szeroką drogę, po której obydwu stronach ustawiły się na baczność monochromatyczne bryły tarasowców. W oknach nie świeciły się żadne światła, część latarni przy drodze też była wyłączona. Klaun od jakiegoś czasu złowrogo milczał, a ja nie chciałem się odzywać. Sądziłem, że zapewne powie mi, gdzie się zatrzymać. Zwolniłem tylko za drogowskazem do Ożennej, żeby w razie czego zdążyć wcisnąć hamulec.

Pokiereszowana alfa niespiesznie przepłynęła równym, świeżym asfaltem pomiędzy pierwszą grupą budynków i zakręciła w kierunku wyraźnie oddzielonej drugiej części osiedla. Nigdy nie widziałem tak nagle zaczynającego się miasta, wybudowanego gdzieś w szczerym polu, między lesistymi pagórkami a zdziczałą siecią drobnych ścieżek i strumieni. Coś tu było wyjątkowo nie tak. Nie zdziwiłbym się, gdyby to osiedle zrobiono z papieru, z rzeczywistymi tylko frontowymi ścianami, a reszta byłaby atrapą, żeby zmylić postronnego obserwatora. Ale po co? Musieli chcieć coś tu ukryć.

Trzymałem dłonie mocno zaciśnięte na kierownicy. W pewnym momencie zorientowałem się, że już ich prawie nie czuję. Zbliżaliśmy się do kolejnego zakrętu, powoli opuszczając drugą część osiedla tarasowców. Klaun wciąż milczał. Widząc z daleka zarys porośniętych lasem gór i czując, że samochód wpada w coraz głębsze dziury, w końcu zdecydowałem się odezwać, ale mój tajemniczy pasażer mnie uprzedził:

– Przy następnym drogowskazie skręć w lewo – powiedział beznamiętnie.

Odruchowo spojrzałem w środkowe lusterko. Było jednak zbyt ciemno, żebym dostrzegł jego skrytą w mroku głowę. Skupiłem się więc na drogowskazie. Rzeczywiście tuż przede mną wyrósł nagle wielki, fosforyzujący prostokąt z napisem: „Zakład Produkcyjny nr 3” i białą strzałką w prawo. Ja miałem skręcić w lewo, w szutrową, zaniedbaną drogę. Kiedy minęliśmy stary, zarośnięty wysoką trawą i zdziczałymi jabłoniami cmentarz, droga rozszerzyła się w coś w rodzaju kolistego placu, na którym można było zawrócić. Wtedy uświadomiłem sobie, że jesteśmy przed parterowym domem wykończonym kremową oblicówką. W jednym z okiem paliło się niebieskawe światło. Zrozumiałem, że to nasz cel podróży, więc zatrzymałem alfę przed bramką i wyłączyłem silnik. Czekałem na mogącą nadejść w każdej chwili gniewną tyradę szyderstw i przytyków klauna. Nic takiego się nie zdarzyło. Usłyszałem tylko spokojny, jednostajny głos:

– Jedyne, co może w oczach innych zniszczyć naszą twarz w lustrze, nieważne, jak bardzo obiektywnie wydaje się ona nieprawdziwa, to nasz własny strach. Pamiętaj o tym, kiedyś spotkasz się ze swoją żoną. Wysiadaj! – oświadczył klaun i gwałtownie zakaszlał.

Nie odezwałem się, tylko jak w amoku innego życia pociągnąłem za klamkę. Owiało mnie poranne, duszne powietrze. Przez chwilę chciałem stanąć na baczność. W więzieniu poznałem takiego jednego. Pamiętam tylko jego ksywę – Jurek Pacierz – był chudym blondynem, oszustem i całkiem niezłym fałszerzem, a przy tym wymarzoną dziwką dla „starych”, i tak zresztą skończył. Nieraz, kiedy po przecwelonej nocy wychodził na spacerniak, zawsze najpierw stawał na baczność i salutował widocznemu zza betonowych płotów i ostrzowych drutów skrawkowi nieba, jakby się z kimś tam witał. Przy tym robił to z taką gracją beztroskiej cioty, że człowiek musiał się na ten widok uśmiechnąć. Może uważał, że patrzy na niego sam Bóg i kiwając osiwiałą głową, mówi: „No, Jurek, jesteś o jedną pedalską noc bliżej upragnionego nieba”.

Teraz miałem ochotę zrobić to samo, szczególnie że gadający trup klauna wydawał mi się kompletnie zamazaną przeszłością, wręcz na wpół pijacką fantazją. Nie wiem, ile zajęło mi gapienie się na usiane pomarańczowymi refleksami niebo i rozprostowywanie zdrętwiałych mięśni, lecz kiedy się obróciłem, żeby jeszcze raz spojrzeć na ten mój niespełniony łup w postaci brery, samochód był już daleko. Zdołałem zauważyć jedynie znikające za zakrętem czerwone światła, kiedy hamował. Kto go mógł prowadzić? Klaun, autopilot, czyhający w krzakach tajny kierowca z rządowego kontrwywiadu – w mojej sytuacji każde wytłumaczenie mogło być prawdopodobne. Nie pozostało mi nic innego, jak wejść do domu i przekonać się, czy moja żona też jest z ustawki.

Otworzyła mi dopiero po dłuższej chwili dobijania się. Była niską, nieco krępą szatynką z haczykowatym nosem i opadniętymi ramionami. Z pewnością nie tak wygląda modelka, ale ostatnim brzydactwem też bym jej nie nazwał.

– Puścili cię wcześniej z imprezowej nocki? – zapytała chrapliwym głosem. – Powinieneś nosić klucze. Jutro sobota. Chciałam się nareszcie wyspać. – Bałem się, że kiedy na mnie spojrzy, to zacznie krzyczeć, ona jednak obrzuciła mnie tylko zaspanym wzrokiem i poszła w głąb domu. Na spotkanie wyszedł mi jeszcze łaciaty kot z uciętym uchem. Otarł się parę razy o moje kostki i popędził do ogrodu. Żadnych dzieci nie zauważyłem – odetchnąłem z ulgą. Jak pospolity rzezimieszek zrobiłem szybki przegląd domu i lodówki. Nie byłem głodny, ale za to śmierdziało ode mnie zgniłym potem i wciąż miałem wrażenie, że cuchnę trupem. Wziąłem szybki prysznic i zupełnie bez ubrania poszedłem do sypialni. To dziwne, ale nie skupiałem się zbytnio na tym, gdzie co jest (przybory do golenia, świeży ręcznik), ani też nie miałem problemu z wczuciem się w rolę kogoś innego, a może właśnie teraz byłem tym prawdziwym kimś. Odczuwałem niesamowity spokój, jakbym wrócił do prawdziwego domu. W lustrze witała mnie ciągle ta sama twarz – pozornie nic się nie zmieniło – widziałem siebie, ale w innym niż wczoraj otoczeniu.

Kiedy położyłem się obok niej, prawie natychmiast zaproponowała, żebym ją wziął od tyłu. Podniosła koszulę i wypięła pośladki jak samica w rui. Wypieprzyłem ją dość szybko. Długo nie miałem kobiety i nie wybrzydzałem, chociaż jęczała trochę mniej, niż wydawało mi się, że powinna. Nie pomyślałem nawet o zabezpieczeniu, licząc na to, że ona wie, co robi. Po seksie szybko zasnęła, chociaż przez nierówno zasłonięte firanki do sypialni zaczęły wdzierać się już ostre pasma rannego światła. Ja nie mogłem spać. Leżałem tylko i myślałem, że z jednej strony znam ten dom, jakby był mój od dawna, potrafię określić położenie większości rzeczy, które się w nim znajdują, a z drugiej nie umiem sobie przypomnieć tak przecież ważnego wydarzenia jak ślub czy wprowadzenie się do tego domu, a no i chyba nie wiem najważniejszego – jak ma na imię kobieta, w którą przed chwilą się spuściłem. Moja wybiórcza niepamięć wyglądała na dobrze wysterowaną. Wtedy jednak nie umiałem tego tak podejrzliwie analizować. Zbyt onieśmielała mnie myśl, że nareszcie posiadam dom i nie muszę już kraść.

Przy śniadaniu składającym się z jajecznicy i zrobionej dzień wcześniej lemoniady nie wytrzymałem i zadałem to najbardziej męczące mnie pytanie:

– Jak się nazywasz?

Popatrzyła na mnie z politowaniem, ale nie ze zdziwieniem, i odrzekła bez emocji:

– Musieliście wczoraj dużo wypić, skoro wróciły ci te napady amnezji?

– Napady?

– Nawet o nich zapomniałeś. – Kobieta roztarła kropelki potu na czole. Było po jedenastej, a na zewnątrz temperatura doszła już do trzydziestu stopni.

– Zdarza ci się niekiedy zapominać ważne imiona i wydarzenia. Czasem zamykasz się w sobie i nikt nie ma do ciebie dostępu. Siedzisz tylko w tej swojej piwnicy i remontujesz tę starą jawę, chociaż, szczerze powiedziawszy, nie widzę żadnych efektów.

Mam motocykl, naprawdę mam motocykl! – to dziwne, ale tego akurat nie pamiętałem.

– Możesz mi powiedzieć, jak się nazywasz? – nalegałem.

– Zmieniłeś się. Jak miałeś ataki, nigdy nie nalegałeś, żeby ci powiedzieć. Wyglądasz tak samo jak Marek, ale jesteś obcy. – Wciąż świdrowała mnie tym swoim spokojnym wzrokiem spod grubo naoliwionych tuszem rzęs.

Zmroziło mnie po tych słowach. Rozejrzałem się nerwowo po ścianach kuchni z jadalnią. Nie znam się na urządzaniu wnętrz, ale jak dla mnie było dość nowocześnie. Zawsze marzyłem o tym, żeby mieć taki dom. W kuchni znalazłem nawet niewielką zmywarkę do naczyń, no i stół, przy którym można zjeść wspólne śniadanie. Do tej pory rzadko je jadałem. W sumie najczęściej w więzieniu. Czas mamra był najbardziej uporządkowany ze wszystkich moich „czasów”. Gdyby tak przebiegało moje życie prywatne, nigdy bym nie dźwigał fantów.

– Czyli mi nie powiesz? – upierałem się.

– Wiele razy już przerabialiśmy taką sytuację. To, że ci powiem, i tak nic nie zmieni. Sam powinieneś sobie przypomnieć. – Kobieta zaczęła zbierać talerze i kubki po śniadaniu. – Za tobą w pokoju jest komoda ze zdjęciami. Przyjrzyj się im. Do tej pory działało. Zobaczymy, jak będzie teraz. – Popatrzyła na mnie jeszcze raz, ale jej oczy pozostały zmrużone i podejrzliwe, jak gały charta, który zaczął niuchać w kajucie[1].

Czułem złość, ale powstrzymałem się przed powiedzeniem jej czegoś niemiłego. Zagryzłem wargi i, z widocznym rozdrażnieniem na twarzy, poszedłem do czegoś w rodzaju salonu, który łączył się z jadalnią i kuchnią. Nigdy nie byłem w tak zaprojektowanym mieszkaniu. Jedna duża izba miała tu służyć za salon, kuchnię i codzienną stołówkę.

Meble były dosyć proste, kanciaste, z połyskliwym kremowym lakierem, ale zupełnie nowe, jakby dopiero co je wstawiono. Komodę zobaczyłem na wprost. Niemal wyrastała z bardzo zbliżonej do niej kolorystycznie kremowej ściany, w którą wbudowano wielki, ponadsześćdziesięciocalowy wielofunkcyjny ekran. Już z daleka zobaczyłem na komodzie mieniące się pokazami slajdów multimedialne ramki. Jakiś nienaturalny lęk zalęgł mi się w głowie i usilnie próbował zatrzymać każdy mój krok w stronę mebla. Z trudem pokonywałem strach, chociaż wiedziałem, że za chwilę nastąpi nieodwracalna, wywracająca całego mnie konfrontacja.

Podszedłem bliżej i zamknąłem na chwilę oczy, dopóki nie wbiłem palców w wyżłobienie na krawędzi komody, gdzie znajdował się pasek LED. Ekraniki w ramkach wyświetlały dziesiątki zapętlonych fotografii. Na większości z łatwością rozpoznawałem siebie. Nigdzie jednak nie znalazłem imienia mojej żony. Coraz bardziej gorączkowo patrzyłem na zmieniające się zdjęcia, aż wreszcie pośród wakacyjnych pocztówek z zakochaną parą, prawie zawsze w objęciach, z bajkowym uśmiechem na opalonych twarzach pojawiło się wystylizowane zdjęcie ślubne z podpisem: „Marta i Marek Czajkowie”. Po prostu przyjąłem do wiadomości tę informację, ale nic więcej nie pamiętałem – a już na pewno nie żadnego z tych momentów uwiecznionych na wyświetlanych fotografiach. Zaciekawiła mnie natomiast ramka po lewej stronie, taka mahoniowa, najbliżej okna. Jako jedyna ze wszystkich leżała zdjęciem do dołu.

Dziwne – pomyślałem i poczułem nagły przypływ adrenaliny.

Ostrożnie sięgnąłem po nią i odwróciłem. Na początku nie dotarło do mnie to, co widzę. Zdjęcie było znacznie mniejsze od samej ramki, podarte na brzegach, a z jednej strony nadpalone. Dopiero po chwili zrozumiałem, że patrzę na mężczyznę przebranego za klauna, który siedzi na środku areny i filuternie przekrzywia głowę do aparatu. Pamiętam, że zdążyłem się jeszcze odwrócić, ale nie utrzymałem zdjęcia w dłoni i mdlejąc, wypuściłem je na podłogę. Marta zareagowała jednak bardzo sprawnie i w ostatniej chwili je złapała. Ja natomiast zwaliłem się jak długi na parkiet. Oprzytomniałem dość szybko, polewany zimną wodą z konewki.

– Kim on jest?! – zacząłem gorączkowo pytać, wciąż leżąc na podłodze.

– Możesz wstać? Chodź! – Marta próbowała mnie podnieść, ale wciąż byłem jak sparaliżowany.

– Kim on jest?! – próbowałem krzyknąć.

– Kto?

– Ten klaun.

– No co ty! Nie poznajesz?

– Proszę, powiedz mi, kim on jest?

Marta zmarszczyła brwi i wymamrotała jakby do siebie:

– A myślałam, że te napady amnezji się już nie powtórzą.

– Powiedz! – udało mi się krzyknąć.

– No dobrze, dobrze! – podniosła głos. – Cały czas zapominasz tamte wydarzenia. Nie powinieneś tyle pić z tym twoim szefem. Ten klaun na zdjęciu to twój brat. Minęło już prawie sześć lat od tamtego wypadku.

– O czym ty mówisz? Od jakiego wypadku? – Wydawało mi się, że mój nowy świat znów zaczyna się załamywać, giąć jak wysmarowana gównem szmata, którą owijają mnie za to, że nie posprzątałem kibla w celi.

– Sześć lat temu wyszliście na spacer albo na jakąś imprezę, w tej chwili już nie pamiętam. Mieszkaliśmy wtedy gdzie indziej, a ty nie miałeś stałej pracy. Twój brat następnego dnia miał wyjechać na sezon letni z całym taborem. Pracował jako klaun w cyrku Zalewski. Niestety nie wróciliście. Po czterech dniach znaleziono tylko ciebie, wycieńczonego i zziębniętego, gdzieś pod Pilznem. Miałeś amnezję. Do dzisiaj nikt nie wie, co stało się z Brunonem.

– Z Brunonem?

– Tak miał na imię twój starszy brat.

– A więc czemu mnie tak nazywał, skoro to jego imię? – zapytałem sam siebie na głos.

– Co mówiłeś? – Marta chyba nie zrozumiała.

– Nic, nic – odpowiedziałem, ale już spokojnie.

– Lepiej ci?

– Tak, znacznie – skłamałem, ale nie było sensu zachowywać się inaczej. Ona nie była niczemu winna. Musiałem jakimś sposobem rozwikłać tę zagadkę, a do tego potrzebowałem bezpiecznej dziupli.

– Coś już zaczynam sobie przypominać. Chyba atak przechodzi – dodałem i zmusiłem się nawet do uśmiechu.

Pomimo tego Marta spoglądała na mnie nie mniej podejrzliwie, niż zanim upadłem na podłogę.

– To musisz sobie coś jeszcze przypomnieć. Skąd wziął się na naszym podjeździe ten samochód? – zapytała z szelmowskim uśmieszkiem.

W jednej chwili ocucony wstałem i podbiegłem do okna. Przed bramką, na wysypanym tłuczniem kolistym podjeździe, stała niezdarnie zaparkowana czerwona alfa brera, i to bez najmniejszej ryski na masce.

– Przyjechałeś nią nad ranem. To pewnie tego twojego szefa z działu silosów. – Marta objęła mnie od tyłu w pasie i położyła głowę na moim ramieniu. – Dziwię się tylko, że pozwolił ci wsiąść za kierownicę w takim stanie. Jeszcze od ciebie śmierdzi. – To dziwne, ale nie czułem od siebie jakiegokolwiek zapachu alkoholu, ale nie zaprzeczałem, żeby nie prowokować dodatkowych pytań.

Obydwoje staliśmy i patrzyliśmy na samochód, Marta nieco obojętnie, zmęczona moim niespodziewanym atakiem, a ja trochę bardziej nerwowo. Przecież wydawało mi się, że parę godzin temu ukradłem ten samochód ze stacji benzynowej i staranowałem nim radiowóz. Gorączkowo próbowałem dostrzec, czy ktoś nie siedzi na tylnej kanapie, jednak auto było zupełnie puste.

Ile czasu potrzeba, żeby uśpić czujność nawet najbardziej podejrzliwego człowieka? Rok jest doskonałą miarą. O ile wykorzysta się wystarczająco dobrze zaprojektowaną metodę i dostosowane środki. Wobec mnie zrobiono wszystko, co możliwe, żebym poczuł się bezpiecznie. Co jest ważniejszego od wrażenia, że każdy dzień w przyszłości nie sprawi nam zawodu? Poczucie bezpieczeństwa polega na dostarczaniu stałej dawki przyjemności, obietnicy, że nic się w tym względzie nie zmieni, nigdy, oraz mocnym zaakcentowaniu, że kiedyś było inaczej, nieprzyjemnie, źle i boleśnie. To właśnie mi zrobiono w Ożennej. Dostałem pracę i dom wraz z żoną. Zapewniono mi przyjemność seksualną i miejsce do spania. Stopniowo też uświadomiono mi, że mogę to wszystko stracić, ponieważ funkcjonuję w rzeczywistości, w której bycie Markiem Czajką jest zależne od czyjejś woli. Z podrzędnego rajdowca[2] wyrosłem niepostrzeżenie na złodziejską szychę, która potrafi jak tajny agent ukraść komuś całe życie i tożsamość. To tak, jakbym zrobił królewski sznyt[3], załatwił paru szlamiarzy[4], a na końcu, wlokąc flaki po ziemi, nie dał się złapać ciotom.

Moja czujność zgasła jednak po roku. Rytm życia w Ożennej miał w sobie coś psychodelicznego. Ugrzązłem w dziwnym letargu, zapominając o klaunie i o sobie.

[1]Kajuta – cela.

[2]Rajdowiec – złodziej samochodów.

[3]Królewski sznyt – blizna po jednym cięciu od czubka głowy aż do palca u nogi.

[4]Szlamiarz – funkcjonariusz służby więziennej na nocnym dyżurze

Klauni

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8083-654-9

 

© Odys J. Korczyński i Wydawnictwo Novae Res 2017

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Maria Zając

KOREKTA: Bartłomiej Kuczkowski

OKŁADKA: Krzysztof Urbański

KONWERSJA DO EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

 

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem

Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.